Dominik Bielicki, Gruba tańczy

15 października, 2010 by

.

.

tak się zderza bardzo dobry wiersz z bardzo realną rzeczywistością. Książka Dominika Bielickiego, Gruba tańczy – to wydawniczy koszmar. Wygląda jak skrzyżowanie krowiego łajna z żołądkową mazią, która sączy się z nosa w ostatniej fazie rzygania po wódce. Się redaktor Beata Gula nie postarała, nie postarał się także gość odpowiedzialny za grafikę, którego nazwiska nie wymienię gdyż musiałbym wymyślić jakiś nowy epitet a obiecałem mojej jeanette, że nie będę przeklinał.

Jeżeli ktoś się jednak przełamie wewnętrznie i wyciągnie rękę po tę publikację – a warto – ten się nie zawiedzie. Po pierwsze: książka kosztuje raptem 15 zł. To mało w porównaniu z rozdętymi publikacjami Biura Literackiego, Ha!artu czy ZNAK-u po które – jeżeli nie masz przynajmniej 30 zł w kieszeni – lepiej nie sięgać. A jeżeli już człowiek wysupła te trzy dychy, to musi później zmierzyć się z wyrzutami sumienia. Okazuje się, że zamiast dobrych wierszy kupił wydaną po przyjacielsku sieczkę.

W tym przypadku jest inaczej – za piętnaście złotych można doświadczyć unikalnego uczucia, które towarzyszy zderzeniu wiersza z rzeczywistością. filk forever – Dominika Bielickiego należy do tej kategorii wierszy bezpańskich. Ten wiersz w chwili spisania staje się własnością ogólnogatunkową – jest wierszem wszystkich ludzi. Wyrwany niepostrzeżenie z popperowskiego Trzeciego Świata i podarowany ludziom jak ogień.

Wyobraź sobie taką oto sytuację – idziesz do małego kina, bo nie masz pieniędzy na Multipleks. Widzisz obskurny fotelik z poszarpaną i poplamioną keczupem z frytek, spermą i bóg wie czym jeszcze tapicerką. Twoje nozdrza drażni dziwny zapach. Nie jest to zwykła stęchlizna. Zaczynasz szybciej wywąchiwać powietrze, starając się zidentyfikować źródło. Nagle w głowie przebłysk – migawka zdechłego kota, z którego wydłubywałeś scyzorykiem białe robaki na ryby – już wiesz co tak śmierdzi.

Mimo wszystko siadasz. Gaśnie światło. Jest niewygodnie. Film bez reklam – kto by chciał się reklamować w takim kinie? Czy ktoś wypiłby jeszcze kawę Tchibo, gdyby skojarzył ją z zapachem padliny z kina?

Film zaczyna się tak:

Kiedy już wylądujesz, kup śrubę i spójrz,
w którym kierunku nawija się gwint.
Na ogół pierwsi nie podają ręki. Spójrz na gwint.
W końcu zmuszą cię, żebyś z nimi uklęknął.
Nim się przeżegnasz, spójrz na gwint. Ich mezony,

Pierwsze minuty – trzy wersy tekstu umykają. Kiedy za pośrednictwem odpowiednich połączeń nerwowych do twojego umysłu dociera zdanie:„w końcu zmuszą cię, żebyś z nimi uklęknął” – kamieniejesz. Lepiej się przyzwyczaić do tego dziwnego uczucia, bo towarzyszyć ci będzie do końca.

od ich mezonów, jak wiesz, siwieją ich katedry.
Spójrz na gwint, gdy wsiadasz w samochód, i uważaj,
komendant straży lubi być blisko z burmistrzem.
Spójrz dwa razy na gwint, nim coś napiszesz.
Najlepiej dojdź do wprawy w wodzeniu palcem

po gwincie.

Zastanawiasz się nad społeczeństwem. Nad obrazem dobrze nagwintowanej śruby oraz nakrętki. Obraz dominuje. Śruba – nakrętka – gwint. Gwintownica – narzynka – gwint. W górę, bez oporów, po dokładnie wyżętym gwincie. Droga w górę i droga w dół. A co jeżeli ktoś chciałby w bok? Przychodzi ci do głowy wspomnienie o starym, grubym profesorze, który poklepując się po brzuchu upajał się twoją niewiedzą domagając się interpretacji fragmentu: ὁδὸς ἄνω κάτω μία καὶ ωὑτή.

Dzisiaj mógłbyś na ten temat coś powiedzieć. Kto wie? Może nawet miałbyś dużo do powiedzenia. Jest tylko mały problem – stary profesor zmarł i nie masz komu o tym opowiedzieć. Nie masz, bo rozglądając się dookoła w poszukiwaniu kogoś, z kim mógłbyś porozmawiać zamiast ludzi widzisz tylko części zamienne. Śrubki, nakrętki, narzynki, gwintownice, trybiki, przekładki, podkładki, mufki, zębatki, kulki, łożyska, klucze francuskie, żabki, kombinerki, śrubokręty – wszystkiego pod dostatkiem. Części nowe i używane. Produkowane przez markowych producentów, ale także te o 70% tańsze – jednak no name i w związku z tym jakby gorsze.

Słyszysz:

„Spójrz na gwint, gdy wsiadasz w samochód”
„Spójrz dwa razy na gwint, nim coś napiszesz.”
„Najlepiej dojdź do wprawy”

I do głowy zaczynają przychodzić tobie dziwne myśli – o tym, że już w przedszkolu musiałeś odpowiadać na pytanie: „kim będziesz jak dorośniesz?”. Przypominasz sobie wszystkie na początku żartobliwe upomnienia: „brzydko tak dłubać w nosie”, które później przerodziły się w groźby: „jeszcze raz, a dostaniesz po łapach”. Jak na dłoni masz przed sobą wszystkie nakazy i rozkazy:

– w prawej ręce nóż, w lewej widelec
– przezorny zawsze ubezpieczony
– obowiązuje strój służbowy

Próba bilansu. Buty – wypastowane. Może nie najdroższe, bo na takie cię nie stać. Żadna awangarda, normalne. Spodnie – jak większość, jeansy. Tiszert, bluza, kurtka. „Nic specjalnego” – powtarzasz w myślach – „Nic specjalnego”. Ta myśl już ciebie nie opuści aż do śmierci. Będzie ci towarzyszyła jak bankowy ROR, jak NIP, PESEL oraz kikanascie innych twoich prywatnych numerów katalogowych. Teraz wiesz, że jesteś częścią w tej narzędziowni. Wpisany na stan magazynowy „nakręcony na gwint” – jesteś do dyspozycji. W wyznaczonym dniu – każda część ma wybitą datę produkcji oraz okres przydatności do użycia – Wielki Inżynier Społeczny wyciągnie po ciebie swoją dłoń archikreatora i wpasuje cię do wielkiej machiny. Będziesz pracował, konsumował, produkował. Tyle raz usłyszałeś, że musisz spłodzić syna, wybudować dom i zasadzić drzewo, że robisz to mimowolnie. Z synem poszło najłatwiej. Dom – tu było trochę formalności. W końcu podpisałeś druk numer 230923882. Teraz nie masz już odwrotu. Ani jedna droga nie poprowadzi ciebie w lewo czy w prawo. Masz do wyboru tylko jeden kierunek – do góry, równo po gwincie i proś, by wystarczyło ci smarów technicznych, olejów oraz by twój gwint był prawidłowo nacięty, by nic po drodze się nie zacięło. Ty jako część musisz działać bez zarzutu. Nie dowiesz się czym jest parenkliza, ale za to doskonale poznasz sens słowa: praca. Prawidłowa odmiana wygląda tak:

ja pracuję
ty pracujesz,
ona
ona pracuje
ono

my pracujemy
wy pracujecie
oni pracują

Pamiętasz swoją pierwszą lekcję w szkole. Wiesz co to są tzw. „prawidłowe odpowiedzi” i wiesz z doświadczenia – bo tyle piątek dostałeś, tyle świadectw z czerwonym paskiem do domu przyniosłeś – że w szkole liczą się tylko „prawidłowe odpowiedzi” – które w celach marketingowych nazwano „dobrymi odpowiedziami”. Wzorowy uczeń ma być wzorem w procesie produkcji. Takie są wymogi technologiczne. Dlatego w życiu jak w szkole – tu także zachowujesz się wzorowo: nie przestajesz pracować, nie przestajesz produkować, nie przestajesz konsumować. Wzorowo omijasz wszystkich bezdomnych i bezrobotnych, którzy NIE pracują, NIE mieszkają. Na ich społeczne NIE odpowiadasz swoim ludzkim NIE – NIE wyciągniesz do nikogo pomocnej ręki. Zresztą za tzw. „pomocna dłoń społeczeństwa” została już dawno zaprojektowana i zbudowana przez Wielkiego Inżyniera Społecznego – istnieją odpowiednie organizacje i instytucje społeczne, których celem jest mówienie TAK wszystkim, którzy społeczeństwu powiedzieli NIE.

Siedzisz w małym, obskurnym kinie, w którym śmierdzi zdechłym kotem. Doświadczasz całego repertuaru niedogodności siedziska. Oprócz ciebie jest tylko kilka osób na seansie. Grubas z tyłu kończy trzecie pudło popcornu. Mlaska, sapie. Myśli: „Ma astmę”. Wyobrażasz sobie chaotycznie bijące, niedotlenione i obrośnięte tłuszczem serce, które długo nie pociągnie; jego nalaną tłuszczem mordę i widzisz jak wszystko w promieniu dwóch metrów dookoła jest skażone popcornem. Przed sobą masz parkę. Licealiści, którzy nie przyszli na film tylko do kina. Patrzysz na nich i wiesz, że nigdy córki do kina nie puścisz. Że kupisz jej wielki ekran, rzutnik dobry sprzęt stereo ale o kinie może zapomnieć. Nie zraża ciebie widok tego, co robią. Wstydzisz się raczej siebie, własnej reakcji – tego, że przyglądając się małolacie w wieku twojej córki, która obciąga swojemu chłopakowi sam masz ochotę na podobną przyjemność płynącą z ust nastolatki.

Wreszcie: napisy końcowe

Możesz żyć z muzyki albo geometrii,
ale sport im lepiej zostaw. Dotknij gwintu
sięgając po gitarę. Szanuj ludowe gusła,
jak „dystans do siebie” czy „moim własnym zdaniem”.
Niech płyną rzewne dźwięki! Unikaj gazowników!

Wychodzisz. Przyglądasz się uśmiechniętej parce. Myślisz sobie: „on jest zadowolony, ona jest zadowolona”. Uświadamiasz sobie, że słowo „zadowolony” podobnie jak „pracuje” lepiej brzmi bez przeczenia. Dziś ani jutro nie będzie rewolucji. Nie będzie zmiany, strajku – żadnych gwałtownych przeobrażeń. Obiecujesz sobie jednak, że od jutra będziesz miał „więcej dystansu do siebie” a każdą wypowiedź będziesz zaczynał od słów: „moim własnym zdaniem”. Tego, że należy mówić pełnymi zdaniami oraz, że nie należy zaczynać wypowiedzi od „a więc” – tego już się dawno nauczyłeś. Teraz pora na przyswojenie nowych treści z podręcznika do Inżynierii Społecznej. Jesteś na tyle duży, by je zrozumieć.

Kategoria: Bez kategorii | 33 komentarze »

Otwarta prośba do Romka Kaźmierskiego

9 października, 2010 by

.
Cześć Romek,

dawno się nie czytaliśmy. Ale mniejsza o sentymenty. Mam prośbę – otwartą i szczerą – przyślij mi swoje wiersze z 75′ – chodzi o mi o twój debiut „Bezpieczna odległość” (ta ksiązka jest nie do kupienia ani do wypożyczenia przynajmniej w mojej szerokości geograficznej). Będzie mi szalenie miło jak wyślesz (koniecznie w pdf, doc, rtf) na adres email. Jeżeli mnie olejesz będzie mi ciepło.

głowa do góry
marek

Kategoria: Bez kategorii | 18 komentarzy »

Jan Polkowski, Cantus – to bardzo dobra droga

7 października, 2010 by

.

Jako czytelnik mam określone oczekiwania w stosunku do współczesnej poezji. Kiedy sięgam po książeczkę z wierszami zaczynam w niej poszukiwać nonsensu, bełkotu czy też objawów literackiego ogłupienia. Zwykle znajduję to, czego szukam ale od czasu do czasu – czyli tak, jak to w bajkach bywa – nie znajduję nic. Popadam w takich sytuacjach w dziwną nerwowość gdyż wiem, że mam do czynienia z takim casusem, kiedy to muszę wykazać się powagą.

Cantus Jana Polkowskiego jest zbiorem tekstów, które ze wszech miar zasługują na powagę oraz uwagę. Ta publikacja, to bez wątpienia trafiona inwestycja redaktorów Wydawnictwa a5 – ale mimo, że Polkowskiemu udała się trudna sztuka pisania wierszy, to stwierdzam że nie jest to poezja dla mnie.

Bo mi się podobają takie wiersze:

Dzisiaj wielki bal w Operze!
Sam Potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat
Wszelka dziwka majtki pierze

Jan Polkowski pisze inne wiersze. Pisze bardziej plastycznie – obrazowo:

(…)

Umarł diabelski wiek. Nie będzie zadośćuczynienia. Pokolenia
przesypują się przez dłonie kapłanów
nicości, przez nasiąkniętą śmiercią
klawiaturę Bacha.
Żaden alfabet nie ma w sobie dość sił by przebaczać.
Inaczej niż pięciolinie i niepodległe
nuty.

(…)

[podróż do Święcian]

Autor tomiku Cantus pisze swoje wiersze ładnie. Buduje zdania z taką samą finezją z jaką profesor matematyki zapisuje zdanie: 1 + 2 = 3. Jednak czy ktoś zna profesora matematyki, który napisał (lub napisałby) taki oto wiersz:

Przez ul. Zdobywców,
Przez Annasza, Kajfasza
Przez Siwą, przez św. Tekli
I Proroka Ezdrasza

Przez Krymską, Kociołebską
Przez Gnomów i przez Dziewic
Przez Mysią, Addis-Abebską
I Łukasza z Błażewicz

Przez Czterdziestego Kwietnia,
Przez Bulwary Misyjne –
Jadą za miasto wozy
Asenizacyjne.

Z facjatki budy drewnianej
Tłusta panna wygląda:
– Która godzina, gówniarzu?
– Piąta, kurwo, piąta…

Cantus jest zbiorem wierszy, do których – jak to mawiał mój kolega – nie można się przyjebać. Sporadycznie pojawią się tu i ówdzie perełki w stylu:

Splatają się: słone powietrze, szorstka rosa i chłodne dłonie (pragnienie)
Wiatr bezszelestnie wyrywa się z ust (***)
Strach sztywniejący od mrozu i dotknięty wstydem (powodzianie)
Ciemna, niema truskawka łopoce bezgłośnie (***)

Ale chociaż na temat „bezgłośnego łopotania” w polskiej poezji współczesnej można napisać przynajmniej 2093. doktoraty i tyle samo habilitacji to wiersze Polkowskiego są faktycznie dobre. Oto przykład:

(…)
Budzę się z bólem serc moich dzieci
Wokół nieruchome oddechy woskowych figur podróżnych.
Blakną, majaczą na korytarzach, w przedziałach, nikną
w cieniu obok kolejowego nasypu.
Już nigdy nie wyruszymy dalej,
ani do W. ani gdziekolwiek.
Szary śnieg? piasek? przysypuje pociąg.
Ziemia przygasa, pokrywa się drżącym popiołem.
Zapamiętale, zawzięcie zapada się w sobie,
przemienia w wiatr, głuchy gwizd
drutów wysokiego napięcia, sen ciężkiego
dymu, zawodzenie zamkniętych dworców.

[mgły, ścierniska]

W tym momencie należałoby zebrać wszystkie superlatywy, którymi współczesna krytyka literacka zwykła obdarzać każde wydane dzieło poetyckie, zebrać i opatrzyć wspólnym mianownikiem: „Jan Polkowski, Cantus, wydawnictwo a5, Kraków 2009”. To pierwsza i historycznie niepowtarzalna okazja – zgodziłbym się z Maliszewskim, Winiarskim i innymi supermanami polskiej krytyki.

Ale mimo wszystko wiersze Polkowskiego mi się nie podobają (chociaż mimo czysto subiektywnego niepodobania się potrafię docenić ich obiektywną wartość jako wierszy bardzo dobrych).

Bo mi się podobają takie wiersze:

Bo patrzcie! Patrzcie, jaka sensacja!
Brawo dyrekcja! Co za atrakcja!
Gąsienicą hipopotamową,
Glistą, na miarę przedpotopową,
Na salę wpełza tłusty Jaszczur,
Czołg złotociekły, forsiasty praszczur:
Szczurząc i wsząc, i pchląc wspaniale,
Książę Karnawał wjeżdża na salę!
Tajniaki z tyłu, tajniaki na przedzie
Mlaskiem, człapem, wijąc się, jedzie,
Pełznie smoczysko – a na nim okrakiem
Goła, w pończochach, w cylinderku na bakier,
Z paznokciami purpurowymi,
Z wymionami malowanymi
Z szmaragdowym monoklem w oku
Z neonową reklamą w kroku
Skrzecząca szlagiera:
„Komu dziś dać?
Komu dziś dać?
Komu dziś dać!
Wierzga na gęstym pieniężnym potoku
Promieniejąca Kurwa Mać!

Człowiek czytający wiersze odkrywa przede wszystkim siebie samego. Poezja jest zaledwie pomostem, po którym się przechodzi na drugą stronę przepaści. Taka podróż można odbyć tylko jeden raz – pomost znika i człowiek jest skazany na dożywotnie spędzenie czasu z samym sobą. Wiersze Jana Polkowskiego to bardzo dobre wiersze, ale ten pomost, który zbudował mi autor zboru pt. Cantus zupełnie mi nie odpowiada. To dobra droga, ale nie dla mnie.

Kategoria: Bez kategorii | 15 komentarzy »

Tomasz Piątek, Wąż w kaplicy (dzień drugi i czwarty)

4 października, 2010 by

.
Dzień drugi.

Obiekt zachowuje się normalnie. 02.X: godzina 11.16 obiekt wchodzi do toalety. 11.22 wychodzi.

– czytałaś?
– słucham?
– czytałaś Piątka.
– no czytam.
– i co?
– na razie mnie nie rzuca na kolana. on pisze w taki kretyński sposób, nie lubię takiej prozy. Wiesz co on zrobił, wciągnął trochę suchego kakao do nosa i kaszle (to o synku). jest przerost formy (to o książce)
– to znaczy?
– wiesz co, to mi przypomina jakieś pisarstwo, kogoś. Ale nie potrafię póki co powiedzieć czyje. Tak jakbym normalnie… nie wiem dlaczego mi się to kojarzy z Blaszanym bębenkiem Grassa. Nie mogłam jej przeczytać. A tutaj, tak jakby był podobny język.
– znasz niemiecki?
– co?
– czy znasz niemiecki?
– no troszkę.
– po niemiecku czytałaś Grassa?
– no co ty.
– to skąd wiesz, że podobne?
– słucham?
– skąd wiesz, że podobne?
– bo po polsku czytałam Grassa… ekhm, znaczy się starałam się przeczytać.
– to znaczy się, że polski przekład jest podobny?
– yhy

(po 5 minutach)

– a ty uważasz, że wszyscy w komisjach Noblowskich czytają książki w oryginale?
– ale ty nie jesteś w komitecie Noblowskim
– no dobrze, ale ty mi zasugerowałeś, że powinnam czytać Grassa w oryginale.
– ja cie nie pytałem o Grassa, tylko o Piątka. No to jak z tym Piątkiem?
– ten Piątek na piątkę to nie jest. Jak dobrze wiesz, nie czytam dużo polskich pisarzy współczesnych, i tylko dlatego, że mnie poprosiłeś, to robię to dla ciebie.
– zachowuj się jak królik doświadczalny i nie pyskuj mi tu.
– to musisz mi dać najpierw marcheweczkę.
– wieczorem.

Dzień czwarty.

04.10 (Obserwacja: zakładka na 27. stronie książki.)

– o czym jest ta książka
– nie pytaj mnie jak mam kaca
– zdajesz sobie sprawę…
– że co
– że to literaci czytają, o czym jest książka Piątka?
– właśnie doszliśmy do głównego bohatera. Podmiotem lirycznym…
– masz mówić naturalnie a nie jak Maliszewski.
– kto to jest Maliszewski.
– Dobrze, że nie wiesz, mów dalej.
– Ehmmm
– Nie stękaj, tylko opowiadaj. Trochę o fabule.
– Najpierw musi być fabuła, żeby o niej opowiadać.
– Dobra, dobra
– Może później mi się w głowie przejaśni.

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

Tomasz Piątek, Wąż w kaplicy (W.A.B. 2010)

1 października, 2010 by

.

Cel eksperymentu: Ustalenie wpływu oddziaływania psychofizycznego tekstu na organizm żywy
Królik doświadczalny: moja ukochana jeanette
Bodziec: 200. stronicowa książka w pomarańczowo-czarnej okładce pt.”Wąż w kaplicy” (Autor: Tomasz Piątek)

Dzień pierwszy.

– kochanie
– co
– kupiłem ci książkę.
– mi?
– tak
– po co?
– bo teraz będziesz moim królikiem doświadczalnym.
– co?
– jajco! mówię, że teraz będziesz moim królikiem doświadczalnym. dam ci książkę do przeczytania. ty sobie odłożysz ją do kibelka, na półeczkę i będziesz ją normalnie, bez pośpiechu czytała, a ja będę obserwował jak ta książka wpływa na twoją fizjologię, na psychikę, na zmiany behawioralne.
– całkiem cię pojebało.
– nie przeklinaj. mówię serio. będę z tobą przeprowadzał wywiad. będę pytał o to jak się czujesz po przeczytaniu kolejnych części, czy ci się podoba, czy nie co byś zmieniła, a co zostawiła. wszystkie pytania byłyby na temat twoich emocji związanych z książką.
– a co to za koleś? twój poeta ze strony?
– to mój kolega, wpisywał się na historiach
– przecież ty nie masz kolegów
– racja, ale Tomek o tym nie wie i nie musi wiedzieć
– dobrze pisze?
– nie wiem. sama się przekonasz, ty lubisz te sensacyjki okraszone łaciną Krajewskiego, ta książka to prawdopodobnie także kryminał.
– pokaż. 29,90!? tyle zapłaciłeś? jak to będzie tak głupie jak wiersze tej blondyny, z której się nabijałeś…
– jakiej blondyny?
– tej, która pisała, że śmierć przez umieranie lekka nie jest
– przez utopienie.
– jeden chuj
– nie przeklinaj
– ale jak to będzie takie głupie, to po pierwszych stronach odkładam.
– dobrze.

Doświadczenie

– jak ci się podoba książka
– to jest ta.., ta zakładka
(wyjmuje zakładkę z książki)
– normalnie nie wzięłabym jej do ręki, bo ma ohydnie pomarańczowy kolor.
– no dobrze, a co jeszcze o książce jako o obiekcie fizycznym. nie czytaj jej, co o niej możesz jeszcze powiedzieć bez czytania.
– brzydka.
– a jak autor ci się podoba
– sympatyczny. dla mnie kazdy facet krótko ogolony jest sympatyczny.
– nie za gruby
– jasne, że tłusty
– przespałabyś się z nim
– nie
– dlaczego?
– no bo mi się nie podoba
– a co ci się w nim nie podoba, przed chwila powiedziałaś, że sympatyczny.
– co przed chwilą powiedziałam?
– że jest sympatyczny
– to, że jest sympatyczny nie oznacza, że bym się z nim przespała.sympatię z seksem łączy jedynie „s”.
– nie sil się na dowcipy, masz być moim królikiem doświadczalnym i odpowiadaj jak królik.
– mam inne zajęcia, muszę deskę w sraczu zmierzyć.
– zanim zmierzysz, powiedz: czy książka jest poręczna?
– jak zwykła książka. chociaż ostatnio lubię te w miękkich okładkach, bo można je zgiąć i włożyć do torebki i nie są takie ciężkie. ale widzę, że tę szybko się będzie czytać, bo ma duże litery.

Kategoria: Bez kategorii | 25 komentarzy »

Bogumił Staszek, Eroticon

1 października, 2010 by

.

Tu miał być kolejny tekst o wierszach ochotnika, który wysłał do mnie tomik korzystając z dobrodziejstw zakładki KONTAKT. Godność ochotnika: Bogumił Staszek, tytuł dzieła: Eroticon. Tekstu jednak nie będzie bo jest to tak zbiór tak kiepskich wierszy, że każda literka mojego komentarza a nawet określenie: „to gówno” – w tym akurat przypadku (jak nigdy wcześniej) byłoby niebywałą nobilitacją dla przesłanego dzieła.

Ludzie, czy wy nie macie sumienia? Za grosz godności? Czy nie mieliście ojca, który w odpowiednim momencie w życiu powiedział wam: „Szanuj się”? Jak można pod płaszczykiem poezji – która sama w sobie jest czymś niezwykle szlachetnym – przemycać kuriozalne ambicje? Zamiast nękać wydawców, krytyków i czytelników można przecież wybrać bardziej humanitarną drogę: zabijać ludzi. Zabijać nożem, strzelać na ślepo, mordować dopóki kula policyjnego snajpera nie zniszczy waszych mózgów. Ten sposób zyskiwania sławy jest o wiele bardziej skuteczny i mniej uciążliwy dla otoczenia niż upychanie piramidalnych wręcz głupot w wersy, strofy a w końcu – w okładki.

Jest taka stara wiejska technika bezbolesnego przechodzenia chłopców przez inicjacje seksualne. Polega ona na tym, by wybrać tłustą maciorę i założyć jej na dupę czarne, koronkowe stringi w rozmiarze XXL. Tak ucharakteryzowaną lochę zamyka się w pomieszczeniu z młodzieńcem na około piętnaście minut. Po wszystkim, zanim otworzą się drzwi chłopiec jest już mężczyzną.
Bogumił Staszek być może nigdy nie miał doświadczeń z żywą świnią, jednak jego dzieło – Eroticon – niczym nie różni się od śmierdzącej chlewem świni, na którą naciągnięto stringi.

Kategoria: Bez kategorii | 9 komentarzy »

teraz kurwa!list miłosny

30 września, 2010 by

dzięki uprzejmości firmy google otrzymałem wiadomość prosto z najgłębszej z głębokich czeluści literatury współczesnej.
.

.
Otóż informuję Szanowną Czeluść, że mam gdzieś pozwolenia, zezwolenia, nakazy i zakazy. Piszę o tym, o czym chcę. Piszę tak jak mi się podoba, a na tomiki poluję samodzielnie przy użyciu portfela, karty kredytowej VISA, uzywając opcji „dodaj do koszyka” itp. Kupuję na chybił trafił i że tak się wyrażę: na kogo padnie, temu ślimak wystaw rogi.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

Tomasz Pohl, Niedosyt – a ja mam dość

24 września, 2010 by

.
Kolejny tydzień i kolejny tomik poezji – z przykrością stwierdzam: kupiony i przeczytany. Skandaliczne marnotrawstwo i pieniędzy i czasu. Niedosyt Tomasza Pohla wśród wszędobylskiej sieczki literackiej wyróżnia się tylko wydaniem – solidna robota w sensie technicznym.

Przede mną komputer, obok Niedosyt. Jest piątek, dziewiąta rano i trzeba by było coś w końcu napisać. Ludzie jak psy się przyzwyczajają. Literaci to najbardziej ludzcy z ludzi, także przywykli do rytualnego świniobicia raz w tygodniu. Jest jednak pewien szkopuł – w zasadzie mały problem: mam dość. Mam dość tej sieczki, tego gówna, które czytam i o którym piszę. Trzy lata wystarczyły, by zgrubieć wewnętrznie. Zrogowacieć i zlodowacieć.

Mógłbym po raz setny (może dwusetny) ubić te liche wierszydła packą na muchy. Mógłbym przetworzyć je na papkę, upchać w sztuczny flak i sprzedać. Ale czy ukatrupienie strof:

napełniam uszy dźwiękami
pięknymi jak sen dziecka o świcie
wypełniam oczy słowami

połykam zachłannie
płyny i pokarmy liczne

ale nie mogę nasycić

[niedosyt]

będzie – niezależnie od okoliczności – jakimś wyczynem? Czy do tego potrzeba moich zdolności? Czy muszę zmarnować kilkanaście minut, by dowieść, że gówno jest niejadalne niezależnie od formy w jakiej się je serwuje?

Na okładce patroni medialni:

Panorama Powiatu, Gazeta Kulturalna, siedemdni, telewizja TTM, Marek Jurecki, RED, Nasze Radio, ZW Media, źródło blog.onet, polskie radio Katowice.

Z przyczyn dla mnie niezrozumiałych nie dopisano tu jeszcze:

Sołtys, Sołtysowa, Pan inżynier, Miłosz Biedrzycki

Wypada jednak coś napisać o wierszach. Ale co można napisać o takiej sieczce:

Dzień, w którym odechciało mi się żyć był pogodny.
Co prawda przegraliśmy z kretesem
Mecz, ale przyjemnie było wiedzieć radość na twarzach rywali
I dzieci wymachujące na pożegnanie swoją tęsknotą.

[bądź wola moja]

Czy ci uduchowieni debile nie nauczą się nigdy, że nie można „wymachiwać tęsknotą” nawet na pożegnanie?

Jedyne czytelne zdania – jak przystało na przeciętne dzieło polskiej literatury pięknej – znajdują się na okładce. Czytam wydrukowany pomarańczową czcionką tekst, który zaczyna się:

Tomasz Pohl, to bez wątpienia twórcza indywidualność”

A kończy jeszcze ciekawiej:

Bardzo p i ę k n y tomik

Zastanawiam się, czy gdyby Maciej M. Szczawiński wprowadził większe odstępy między kolejnymi literkami w przymiotniku: „piękny” uczyniłby Niedosyt Pohla faktycznie piękniejszym?

Mam dość. Mam dość kiedy po raz tysięczny (nie przesadzam – 50 stron x 200 tomików = 1000 sztuk połyskującego literackiego gówna świetnie kontrastującego z celulozą wybieloną podchlorynem) czytam:

Mała Dziewczynka siedzi skulona w ciele dojrzałej Kobiety
Wstydzi się siebie i łez zbieranych pod poduszką
Mały Chłopiec w dużym Mężczyźnie ukrywa się
Czuje się nagi jak Dziecko


[dziewczynka z wyrzutami]

Gdybym to, co miał do powiedzenia na temat tej perły nonsensu ubrał w piórka kulturalnego dyskursu; gdybym nigdy do siebie nie zraził żadnego z polskich krytyków literackich, współczesnych poetów, redaktorów itp., gdybym nie zrobił durniów z nich skończonych, to w ramach riposty przeczytałbym, że:

Poeta w sposób znaczący używa Wielkich Liter. Stosując literacki kod stara skontaktować się z nieuświadomioną częścią duszy, która wprowadzona w socjalizacyjną śpiączkę uodporniła się na konwencjonalny przekaz… bla, bla, kurwa mać, bla.

Później ja odpowiedziałbym. I przeczytałbym inną odpowiedź na moją odpowiedź w sprawie odpowiedzi. Odpowiedziałbym po raz kolejny itp. To samo gówno przerzucane z rączki do rączki przez panów w białych rękawiczkach zmieniłoby się w utwardzoną kulkę kałową. Koprolit. Zmieniając konsystencję zmieniłoby może także woń – nasiąknęłoby zapachem detergentów i wody kolońskiej z białych rękawiczek. Dzięki temu stałoby się do zniesienia. Gówno które jest salonfähig! Specjaliści w białych rękawiczkach od brudnej roboty – gówniarze! Czy można napisać gorszy scenariusz.

W ciągu trzech lat pisania zauważyłem, że najbardziej popularne są analizy porównawcze tomików. Że ludzie lubią czytać: jeden tak, a drugi tak. Ten to, tamten siamto. Gówno jednak porównać można tylko fizykalnie. Na początek ciężar:

Tomasz Pohl, Niedosyt: waga: 184 g – Adam Pluszka, french love: waga 60 g
Gówno Pohla jest o 124 gramy cięższe niż Pluszki. To znaczy, że Pohl je więcej, ma lepszą przemianę materii i za jednym posiedzeniem potrafi się bardziej obficie wypróżnić. Zważywszy jednak, że Pluszka wypróżnia się częściej – produkując jedną literacką kupę na rok, bilans wydaje się być zrównoważony.

Niedosyt – ta sama waga: 184 g. – Marta Podgórnik, Dwa do jeden: waga 124 g.
Znowu Pohl jakby lepszy w produkcji kału, ale dziewczyny z reguły robią kupy mniejsze i mniej śmierdzące niż mężczyźni. Nawet jeżeli kwestia aromatu jest dyskusyjna, to pewne jest że kobiety nie pierdzą tak głośno i tak często jak mężczyźni.

Kolejne konfrontacja: Pohl, Niedosyt (184 g) a Wojciech Bonowicz, Hurtownia ran: waga 62 gramy. Przewagę Pohla w produkcji literackiego gówna nad kolegą z branży wytłumaczyć można tym, że Bonowicz ma dużo obowiązków służbowych w wydawnictwie ZNAK. Tyra po nocach, nie dojada a na dodatek umartwia się i pości, by osiągnąć tischnerowską świętość za życia. Stąd taka licha kupka. Gdyby jednak zsumować produkcję gastryczną Bonowicza i Podgórnik oraz porównać ją z tym, co wyrzucił z siebie w roku 2009 Tomasz Pohl, to możemy mówić o idealnej wręcz proporcji. O równowadze między gównem A a sumą kup B + C.

Kolejnym etapem analizy porównawczej miało być badanie składu chemicznego oraz uziarnienia.

Śmiałem się z Jakuba Winiarskiego i jego płaskich notatek o książkach. Drwiłem z jego ujednoliconych, mcdonaldowych recenzji. Po trzech latach obcowania z literackim kałem zaczynam doceniać jego wolę przetrwania. Bo potrzeba dużo silnej woli, by tak jak Winiarski tłuc recenzje. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta, setna, tysięczna. Jeden wywiad, trzeci, pięćdziesiąty. Po setnym blurbie, po pięćsetnej recenzji człowiek traci czucie. Najbielsza z białych rękawiczek zmienia się w drelichowy łach służb asenizacyjnych. Nie ma na to rady.
Normalny człowiek rzuca to wszystko w trzy dupy. Mówi: „Dość, idę. Nie, życie jest piękne! Ale dość mam w życiu tego gówna”. Chyba, że jest się Jakubem Winiarskim – człowiekiem, który poszukiwał etatu, płatnej posady z pełnym zusem itp. Gdy ma się jeden kredyt do spłacenia, drugi i trzeci to trzeba zatkać sobie nos i wziąwszy gówno w palce należy z niego turlać kulki. Niepostrzeżenie – po roku albo dwóch latach dokona się metamorfoza: człowiek zmieni się w krytyka, który bez strat własnych jest w stanie przebrnąć przez tekst:

hotelowy wiersz jest bardzo nieswój
daleki od domu ma okna oko
na wielkie miasto z widokiem
na przyszłość
europejską lub wiejską

[hotelowy wiersz]

I napisać o nim: P I Ę K N Y

Kategoria: Bez kategorii | 9 komentarzy »

Magdalena Bielska, Brzydkie zwierzęta – Pomidor!

14 września, 2010 by

.

Nowoczesne poetki oprócz pracy zawodowej – czyli pisania wierszy – mają prawdziwe pasje.

Na przykład taka oto poetka – Magdalena Bielska, dziewuszka spłodzona tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego przez Państwa Jerzego i Hannę Pilchów – po ciężkim wysiłku twórczym kiedy to zmaga się z weną, natchnieniem i kosmitami, odpoczywa oddając się bez reszty swojej prawdziwej pasji – ogrodnictwu. Swoją miłością do stokrotek Magdalena Bielska nie chwali się światu i prawdopodobnie pozostałaby ona sekretem poetki, który zabrany zostałby do trumny gdyby nie wiersze, które w godzinach urzędowania: od 8.00 do 15.00 w dni pracujące Magda Bielska musi pisać.

Magda wystukuje na klawiaturze nie tylko wierszyki ale także – niejako z obowiązku bo tatuś literat a mamusia historyk literatury i córeczce nie wypada zajmować się pieleniem marchewki – pisze „oniryczne, oryginalne prozy” (tekst o „oniryczności” oraz o „oryginalności” został przeze mnie bezmyślnie przepisany ze strony wydawnictwa a5, w którym ukazał się debiutancki tomik poetki Magdaleny Bielskiej, o którym za chwilę.).

Mimo godzin spędzonych na warsztatach literackich prowadzonych przez szanownego Papę, w sercu dziewczyny było tylko jedno miejsce i to miejsce przypadło ogrodnictwu.

Jedna z mądrości ludowych uczy, że co z oczu, to z serca. U poetek – w szczególności u tych najwrażliwszych, a do takich zalicza się Magdalena Bielska, która stanowi biologiczne i duchowe ukoronowanie związku pani i pan Pilch – kolejność jest odwrotna: co z serca to w oczy. I dzięki temu zwykły, szary czytelnik może się dowiedzieć o prawdziwej pasji dziewczyny, której rodzice kazali tworzyć literaturę – czyli o ogrodnictwie.

Magdalena Bielska nie ukrywa swoich namiętności. Jej ciało pozostało posłuszne nakazowi literackiej familii, ale duch przez 24 godziny na dobę swawoli w ogródku położonym tuż za domem. Pisząc wiersz poetka pisze go tak, jakby pieliła grządkę, podlewała warzywa, wiązała pomidory do palików. Jej serce wypełnione po brzegi teorią agronomii wylewa żar ze swego wnętrza do duszy kobieciny, a ta następnie sprawnie przerabia go na wersy. Z próbką tego rodzaju przetwórstwa empirii na literaturę mamy do czynienia w tomiku wydanym w 2006 r. pt. Brzydkie zwierzęta. Już z pobieżnej tylko lektury dowiedzieć się można, że w ogródku państwa Pilchów jest jak w niebie:

słodko pachnie maciejka, dzikie maliny
stokrotki mdleją, zakrywają oczy.

[***]

Kogoś mogłyby zdziwić antropomorfizacja pospolitego kwiatka – stokrotki, która w wierszyku Magdaleny Bielskiej posiada oprócz gałek ocznych także unikalny, typowo ludzki dar utraty świadomości. Zdziwienie niczym zły sen pryska w chwili, w której śmiertelnik uświadomi sobie, że ma do czynienia z opisem ogródka państwa Pilchów – czyli z opisem nieba na ziemi. A w niebie, jak to zwykle w takich miejscach bywa, pełno jest dziwnych stworów i cudownych roślin, wśród których mdlejące i zakrywające oczy stokrotki nie są niczym niezwykłym.

Przejdźmy do dalszych części opisu owego edenu:

Słodkie sierpniowe śliwki
chore pomidory, mimo to miały dziki smak.
Słońce schowane za modrzewiami

[***]

I to byłby koniec sielanki. A o tym, że wszystkie niebiańskie sielanki – w szczególności te, w których biorą udział ludzie a które odbywają się w boskich ogródkach – źle się dla gości kończą, o tym pouczają najstarsze przekazy piśmienne kultury judeochrześcijańskiej. Podobnie rzecz ma się z ogródkiem, który opisuje w poetyckiej relacji Magdalena Bielska. Oto bowiem na idealnym obrazie pojawiła się rysa – cienka niczym chujek dwunastolatka lub jak starotestamentowy wąż, który namówił Ewę by zgrzeszyła. Skaza, która odmieni sposób percepcji grządki z marchewką – oto: chory pomidor. Teraz już nic nie będzie takie jak wcześniej. Bo kiedy pleśń szara dopadnie pomidory, to syfa łapie cały ogródek. I jeżeli doświadczony działkowicz nie podejmie zdecydowanych działań (np. jeżeli nie użyje napalmu i nie wypali wszystkiego do gołej ziemi), to szlag trafi wszystkie rośliny. O tym przekonała się Magdalena Bielska:

Na starej śliwie owoce chorują z przegrzania

Drzewa chowają się we własnym cieniu,
pochylają do ziemi, która jakby mściwie
obojętnie żółknie schnie

[***]

Widać jak na dłoni, że miejsce onegdaj przyjazne człowiekowi zmieniło się w swoje przeciwieństwo. Owa metamorfoza nie umknęła uwadze poetki, której wyostrzony zmysł obserwacji świata od pewnego czasu robił za kosiarkę do trawy. Oto ogród Pilchów po mutacji:

Ogród jest stary, dziki, nastroszony
porusza się, chwieje, trzeszczy
grubymi łodygami jeżyn, rude sójki
ostrożnie podchodzą do chorych jabłoni.
Skrzywione gałęzie plączą się ze sobą.

[***]

Gdzieś w połowie dzieła pt. Brzydkie zwierzęta, poetka Bielska powraca do motywu pomidorów, które w wierszach zdolne są do odczuwania mąk większych niż hiobowe. Na stronie 16. pisze:

Chore pomidory pachną dziko w słońcu.

[***]

Każdy uważny czytelnik w tym momencie pozazdrości poetce konsekwencji w opisie. Okazuje się, że pomidory, które na stronie 6. tomiku „dziko smakowały” dokładnie dziesięć stron dalej zaczęły „dziko pachnieć”. Konsekwencja – jak na poetkę – wręcz niespotykana.

W tomiku Brzydkie zwierzęta debiutująca wówczas poetka opisała także „przekwitłe i wilgotne palmy łubinów”, które „kurczą swoje długie palce” (s. 16). Owe cudowne rośliny wymagają do wzrostu szczególnych warunków. Najważniejsze jest powietrze, które w opisywanym przez córkę państwa Pilch ogródku jest: „duszne od zapachu dzikich malin” (s.19). Ci, którzy zazdroszczą poetce uzdolnień oraz utytułowanych rodziców mogliby zarzucić, że ów skład chemiczny atmosfery nie jest czymś wyjątkowym. Wszak mieszankę ową zna ludzkość od czasów Leśmiana. Ale czy Leśmian zdołałby za życia wymyślić: „Powietrze – dzikie i pachnące solą.” ( Sen, s. 26)? Albo czy inny twórca lub twórczyni polskojęzycznej kultury byliby w stanie wyobrazić sobie na przykład: „żółte powietrze, którym mogą oddychać tylko ćmy” (s. 40)?

Po przygodzie z debiutem spadkobierczyni rodu Pilchów pozostaje mieć nadzieję, że Pan Jerzy i jego Małżonka nie powiedzieli jeszcze swego ostatniego słowa w kwestii zachowania ciągłości rodu. Być może za którymś razem wstrzelą się w ten właściwy moment, w milisekundę dającą początek życiu, które połączy wszystkie familijne uzdolnienia.

Kategoria: Bez kategorii | 76 komentarzy »

Adam Pluszka, french love – zamienię postmodernistę na kebaba

9 września, 2010 by

.
Poeta Adam Pluszka (rocznik 76’) znany jest przede wszystkim z tego, że wraz z innym poetą Adamem – Adamem Wiedemannem – spędza wolne chwile na wspólnej konsumpcji kebabu. Jak to mówią: „Płaczek? Pluszka? – jeden chuj”. Oczywiście w tym przypadku Pluszka płaci – ot, taka mała korupcja. Tak na wszelki wypadek, bo tylko Bóg raczy wiedzieć, kiedy Adam (są na ty) zasiądzie w żiri konkursu, na który on – Adam numer dwa – wyśle wiersze? Tylko Bóg.

Jeżeli chodzi o różnice estetyczne między Adamem (A) a Adamem (B), to Adam (A) nie lubi sosu czosnkowego, za którym Adam (B) wprost przepada. Poza tym Adam (A) zamawia komplet surówek, Adam (B) bierze bez cebuli – lubi, i owszem ale Adam (B) zwykle na wieczór planuje na wieczór ostry seks a po cebuli ma wzdęcia. Puszczenie bąka ukochanemu prosto w usta – tego chciałby każdy Adam uniknąć.

Adam Pluszka jest poetą, który – jeżeli przyjąć, że na jeden tomik poetycki przypada średnio 50 wierszy – w ciągu ośmiu lat ( 1999-2007.) wydał 500 sztuk wierszy. Płodnością bije na głowę nawet młodziutką seksowną, tłuściutką króliczkę o błyszczącym miękkim i przyjemnym w dotyku futerku, na którą chętkę ma nie tylko każdy z czterdziestu zamkniętych wraz z nią w klatce osobników płci przeciwnej, ale także rolnik, u którego prędzej czy później skończy na stole. (Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież Romek Kaźmierski pisze o wiele więcej. Że normę 500. sztuk wyrabia w miesiąc. Owszem, to prawda ale Romek Kaźmierski ma do dyspozycji długie noce polarne, w trakcie których wpada w regularną depresję i wszechogarniającą nudę. Pisanie w tym przypadku ma charakter terapeutyczny. )

french love to dziewiąty tomik poetycki Adama Pluszki wyprodukowany w 2006 r., przy współudziale wydawnictwa ha!art. Tomik składa się z niezwykle równych tekstów. Każdy z tekstów jest dedykowany. I nie chodzi tu o Adama Wiedemanna. Pluszka dedykuje wiersze znanym postaciom kultury. W french love znajdują się wiersze m.in. dla Simone Weil, Gastona Bachelarda, Michela Foucaulta, Paula Ricoeura i innych podobnej klasy myślicieli.

Oprócz tego, że każdy z tekstów jest dedykowany, to wszystkie rozpoczynają się kursywą (w domyśle: ma być to cytat z któregoś z dzieł postaci, której Pluszka Poeta Adam wiersz zadedykował)

Ostatnim wspólnym mianownikiem dla wierszy z przedstawianego tomiku jest to, że każdy z osobna oraz wszystkie razem wzięte świetnie korespondują z fizjonomią poety z tą różnicą, że nie sprawiają wrażenia ale są zwyczajnie głupie (pod warunkiem, że wiersze w ogóle mogą być głupie).

Specjaliści są jak zwykle innego zdania:

Pierwszy, ekspert od stawiania przecinków w zdaniu, chociaż niekoniecznie od sensu – Tomasz Charnas – o omawianym tomiku Pluszki napisał:

to niewątpliwie intertekstowy dyskurs miłosny, palimpsest odzierany z obcej tekstury, obnażający ubezwłasnowolnienie kochaniem wielu języków. Ich podmiot twórczy dąży do zaznania metafizyki: w polemicznej, ogarniętej dyskursywnym myśleniem przechodzące przez francuskie wcielenia postmodernizmu, by zaaplikować w ichnich mowie infiltrację, potraktować odbyte lektury jako przyczynek do nauki własnego idiolektu, pozwalającego odnaleźć i zapisać wyrazy miłości pozatekstowej, ułożyć zdjęcia (z) prywatności, która dojrzewa do racjonalnego o / pisania” (Tomasz Charnas, blurb na ostatniej stronie okładki „french love” Adama Pluszki)

Ja – Marek Trojanowski – doktor nauk humanistycznych, specjalista wszech dziedzin, przyznać muszę że nie zrozumiałem ani słowa z tego, co Tomasz Charans napisał. Widzę kropki, dostrzegam przecinki – ufam, że użyte zgodnie z regułami interpunkcji – ale najważniejszej rzeczy nie widzę. Sensu brak.

I tu znowu pojawia się kolejny rodzaj korespondencji jako aedequatio – tym razem pomiędzy wierszami Pluszki a blurbem Charnasa. Jaki blurb takie wiersze, ale czego wymagać od blurba skoro wiersze takie a nie inne. Circulus vitiosus skoro już jesteśmy przy łacinie.

Inny spec od literatury, piszący dla wszystkich i na wszystkie tematy – Karol Maliszewski o Pluszce i jego dziełach także napisał. A napisał, to co pisze każdemu – czyli:

Jego [tj. Pluszki –M.T.] wiersze wysforowały się naprzód. Prawem nieprzeciętnego talentu.

Skąd się wzięła ta różnica w odbiorze wierszy Pluszki? Gdzie szukać odpowiedzi na proste w gruncie rzeczy pytanie: dlaczego innym podobają się wierszyki, które mi się nie podobają? Mógłbym to wytłumaczyć guzem mózgu Trojanowskiego lub zbiorową paranoją. Można odwołać się do rocznych statystyk pogodowych i próbować dowodzić, że Maliszewski, Charnas i wszyscy ci, którym się podoba twórczość literacka Adama Pluszki żyją na tych obszarach, na których wskutek takich a nie innych ruchów mas powietrza oraz rozkładu frontów barycznych dociera mniej tlenu i w związku z tym ich nie dotlenione umysły nie są w stanie postrzegać rzeczy takimi jakie są. Najprościej jednak będzie przeanalizować wiersze Pluszki, by odnaleźć źródło tak rozbieżnych sądów.

Na początek jeden z wierszy dedykowany dla Gastona Bachelarda:

W głębi materii krzewi się mroczna roślinność. Stąd
blisko do kwietyzmu, a stamtąd wszędzie jest daleko.
Właśnie wracam. Za chwilę wsiądę w wagon i metrem
odmierzając kolejne stacje tafię do naszego ogrodu

botanicznego gdzie brak skrajnych kolorów,
całość tonie w delikatnym półmroku. Tu usta ciepło
przypominają każdy kwiatu płatek, choćby były
ściśnięte mrozem na żółto rysowanej ulicy. Tutaj wiele

słów nie pada, bo widzieć się możemy tylko przez
zamknięte oczy. A krzykiem spłoszą się dopiero co
narodzone pędy ufnie owinięte wokół nogi. Ruszać

też się nie ma co gwałtownie. Co skryte za plecami
miewa twardość codzienności. Ona ma obce dłonie
i palcami złożonymi w sekator przytnie, czego nie widać.

[2.]

A teraz – w celach czysto badawczych – weźmy inny fragment pochodzący z innego dzieła kulturowego przy którego powstaniu (co dziwić może zważywszy na płodność Pluszki) poeta Adam nie maczał swoich literackich paluszków. Oto scena z pewnego filmu polskiego:

Długa przerwa. Chłopak – ksywka „Żeli” – wiek ok. 17 lat, modnie ubrany, włosy ulizane przy pomocy żelu (typ playboya z filmów klasy B) przysiada się do dziewczyny na ławce. Na ławce sąsiednio ustawionej siedzi innych chłopak. Zwrócony do pary plecami czyta książkę. Lowelas go ignoruje, zakładając nóżkę na nóżkę zwraca się do dziewczyny kładąc lewą rękę na oparciu ławki. Rozpoczyna się rozmowa:

– dzień dobry
– dzień dobry
– jesteś bardzo ładna, chciałem ciebie poznać.
– dziękuję.
– Platona opowiadał, że kiedy zrzucano ludzkie dusze z nieba na ziemię …

[w tle zaczyna rozbrzmiewać romantyczna melodia]

– …to pękały i rozpadały się na połówki. I od tego momentu błąkają się po ziemi w poszukiwaniu swej drugiej połowy. I wiesz, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, to od razu wiedziałem, że to właśnie ty jesteś tą moją połową. Czujesz to samo?
– Nie.
– Jest taka stara serbska pieśń „jutro będzie koniec świata niech przepadnie, mała strata”. I do dziś też tak myślałem… do dziś. Życie nie jest zepsute, życia ma tylko gorzko słodki smak. Jesteś taka słodka i tak gorzkie jest to, że jesteś taka młoda ale z żadnego z tych smaków nigdy bym nie zrezygnował.

– Ty, Żeli, długo tak możesz? – przerywa mu chłopak, który był świadkiem rozmowy.
– Długo – odpowiedział playboy i kontynuował…

Tak wygląda jedna ze scen filmu Władysława Pasikowskiego z 1996 r.

Słodko gorzki jest generalnie jednym z najsłabszych filmów tego reżysera, ale przytoczona scena doskonale obrazuje w gruncie rzeczy dość naiwny mechanizm, z którego korzystają nie tylko lowelasi. Adaś Pluszka – ksywka Króliczek Żeli – postępuje podobnie. By złapać czytelnika, rzuca mu przynętę z „Platona”. Króliczek Pluszka Żeli wyrywa swój literacki elektorat na postmodernistów francuskich.

Łatwo sobie wyobrazić taką oto scenę:

Adam Wiedemann po udanej misji w roli jurora w konkursie poetyckim siedzi sobie na ławce w parku przy GOK-u i zajada się ufundowanym mu przez finałową trójkę kebabem. Po chwili przysiada się do niego Adam Pluszka, który je kebab i oblizując palce utaplane sosem czosnkowym mówi:

– Zwróćmy uwagę na styl. Dużo myślę o liofilizacji…
– A co to takiego?
– Nie przerywaj. Jeszcze raz od początku: „Zwróćmy uwagę na styl. Dużo myślę o liofilizacji, może / niesłusznie…

[w tle zaczyna rozbrzmiewać jakaś romantyczna melodia znana ze starych amerykańskich filmów z happy endem]

…O takiej sublimacji, która tylko w próżni ma / szanse. Styl uchyleń, do zliczania których potrzeba setki / dłoni wieloletnich pracowników traktatu, przypomina mi // kosarski syndrom autonomii…

– A mi przypomina, że nie zabraliśmy serwetek. Skocz, przynieś kilka, ale tak na jednej nóżce.
– Czy wiesz, że zdanie: „zwróćmy uwagę na styl” to z Jeana-Francoisa Lyotarda?
– To ma być ta jedna nóżka?

Scena z filmu Słodko gorzki Pasikowskiego kończy się tak, że dziewczyna łapie się bajer lowelasa. Przynęta z „Platona” zadziałała. Życie uczy, że taki sposób nęcenia jest skuteczny i nawet najbardziej uzdolniony matematycznie ginekolog nie jest w stanie policzyć ile to błon uległo defloracji na tzw. „egzystencjalizm”, ile to „sartre’owskich „ ciąż zostało po cichu wyskrobanych. Podobnie rzecz ma się z french love: Pluszka nawtykał tu tylu filozofów, że Wiedemann musiał przynajmniej raz mlasnąć przeżuwając fundowanego kebaba.

Tomik french love Adama Pluszki jest zaledwie promilem z tego, co ma do zaoferowania autor cywilizowanemu światu. I świat powinien się tego obawiać. Nie chodzi tu o zmiany świadomościowe ale o ocieplenie klimatu. Bo kiedy Pluszka na spółkę z ha!artem będzie w takim tempie produkował tomiki wkrótce okazać się może, że zabraknie lasu tropikowego by zdążyć z produkcją papieru.

Kategoria: Bez kategorii | 100 komentarzy »

« Wstecz Dalej »