Tomasz Piątek, Wąż w kaplicy (W.A.B. 2010)

1 października, 2010 by

.

Cel eksperymentu: Ustalenie wpływu oddziaływania psychofizycznego tekstu na organizm żywy
Królik doświadczalny: moja ukochana jeanette
Bodziec: 200. stronicowa książka w pomarańczowo-czarnej okładce pt.”Wąż w kaplicy” (Autor: Tomasz Piątek)

Dzień pierwszy.

– kochanie
– co
– kupiłem ci książkę.
– mi?
– tak
– po co?
– bo teraz będziesz moim królikiem doświadczalnym.
– co?
– jajco! mówię, że teraz będziesz moim królikiem doświadczalnym. dam ci książkę do przeczytania. ty sobie odłożysz ją do kibelka, na półeczkę i będziesz ją normalnie, bez pośpiechu czytała, a ja będę obserwował jak ta książka wpływa na twoją fizjologię, na psychikę, na zmiany behawioralne.
– całkiem cię pojebało.
– nie przeklinaj. mówię serio. będę z tobą przeprowadzał wywiad. będę pytał o to jak się czujesz po przeczytaniu kolejnych części, czy ci się podoba, czy nie co byś zmieniła, a co zostawiła. wszystkie pytania byłyby na temat twoich emocji związanych z książką.
– a co to za koleś? twój poeta ze strony?
– to mój kolega, wpisywał się na historiach
– przecież ty nie masz kolegów
– racja, ale Tomek o tym nie wie i nie musi wiedzieć
– dobrze pisze?
– nie wiem. sama się przekonasz, ty lubisz te sensacyjki okraszone łaciną Krajewskiego, ta książka to prawdopodobnie także kryminał.
– pokaż. 29,90!? tyle zapłaciłeś? jak to będzie tak głupie jak wiersze tej blondyny, z której się nabijałeś…
– jakiej blondyny?
– tej, która pisała, że śmierć przez umieranie lekka nie jest
– przez utopienie.
– jeden chuj
– nie przeklinaj
– ale jak to będzie takie głupie, to po pierwszych stronach odkładam.
– dobrze.

Doświadczenie

– jak ci się podoba książka
– to jest ta.., ta zakładka
(wyjmuje zakładkę z książki)
– normalnie nie wzięłabym jej do ręki, bo ma ohydnie pomarańczowy kolor.
– no dobrze, a co jeszcze o książce jako o obiekcie fizycznym. nie czytaj jej, co o niej możesz jeszcze powiedzieć bez czytania.
– brzydka.
– a jak autor ci się podoba
– sympatyczny. dla mnie kazdy facet krótko ogolony jest sympatyczny.
– nie za gruby
– jasne, że tłusty
– przespałabyś się z nim
– nie
– dlaczego?
– no bo mi się nie podoba
– a co ci się w nim nie podoba, przed chwila powiedziałaś, że sympatyczny.
– co przed chwilą powiedziałam?
– że jest sympatyczny
– to, że jest sympatyczny nie oznacza, że bym się z nim przespała.sympatię z seksem łączy jedynie „s”.
– nie sil się na dowcipy, masz być moim królikiem doświadczalnym i odpowiadaj jak królik.
– mam inne zajęcia, muszę deskę w sraczu zmierzyć.
– zanim zmierzysz, powiedz: czy książka jest poręczna?
– jak zwykła książka. chociaż ostatnio lubię te w miękkich okładkach, bo można je zgiąć i włożyć do torebki i nie są takie ciężkie. ale widzę, że tę szybko się będzie czytać, bo ma duże litery.

Kategoria: Bez kategorii | 25 komentarzy »

komentarzy 25

  1. Tomasz Piątek:

    Dziękuję Ci Marku, że byłeś dla mnie dobry.

    I Twojej Towarzyszce też, oczywiście.

  2. marek trojanowski:

    Tomek zobaczymy jak się sytuacja rozwinie. ja nie czytam beletrystyki w ogóle (kiedyś czytałem, ale szybko skończyłem swoją przygodę na przygodach Tomka, A. Szklarskiego. Później było trochę Łysiaka, Lema i w zasadzie to wszystko. Nie miałem czasu na czytanie, bo na pewnym etapie życia zmuszono mnie bym czytał strasznie trudne teksty, żebym się męczył, trudził, brnął – jak zwał, tak zwał. w kazdym razie po tym czytelniczym praniu mózgu nie potrafię już przeczytać beletrystyki, nie potrafię tak mocno jak onegdaj nie potrafiłem przeczytać żadnego tekstu z filozofii analitycznej.).
    Zaproponowałem mojej jeanette eksperyment, ona zgodziła się wziąć w nim udział. ona rzadko podczytuje hmn, i tylko wówczas kiedy widzi, że ja się czyms ekscytuje. zatem mam w niej wdzięczny obiekt do doświadczeń literackich. chcę zobaczyć – i co pewnie ciebie zainteresuje – jak ona zareaguje na twoją książkę. jeanette duzo czyta literatury polskiej. Krajewskiego, laureatów NIKE itp. Ciekawe jak ona – jako przeciętna czytelniczka – zareaguje na twoją książkę. Będę pilnie obserwował, robił pomiary, zadawał dziwne pytania. Zobaczymy jak się sytuacja rozwinie i czy na końcu także powiesz o mojej dobroci.
    Skąd ci się wzięła ta „dobroć” we wpisie?

  3. Izabella z Jeleńskich Kowalska:

    piątek to dziwny dzień z wirtualnymi znajomymi w tle.

    Rano prawnik wszedł do sypialni z gazetą w ręku i powiedział:- jest wywiad z Bieleckim, aha i z twoim znajomym, tym poetą Duchnalem(?).
    Błyskawicznie zastanowiłam się czy Dochnal w ciupie pisał wiersze? nie przypominam sobie, abym o tym czytała, a na dodatek ja go nie znam.
    Po chwili skojarzyłam.
    – Poeta? Masz na myśli Jacka Dehnela? (Rozmawiałam ostatnio z prawnikiem na jego temat przy okazji antologii poetów gdańskich. Jacek Dehnel został w niej pominięty, a znalazło się miejsce dla pani matki poetki i jej dwóch córek).
    – o właśnie ten.
    – ale ja go nie znam. Dostał Nike?
    -nie wiem nie przeczytałem artykułu.
    – Nie, dzisiaj jeszcze nie ma wyników – powiedziałam.
    – to kto według ciebie Iza dostanie nagrodę?
    -Powinna Julia Hartwig
    -Dlaczego, Iza?
    -za starość, bo ile poetka jeszcze może wydać tomików hę? Należy jej się nie tylko dlatego, ze ją lubię, ale także dlatego bo przypomina mi moje leciwe ciotki. Osobliwie podobna jest do cioci Inii z Portugalii ze względu na styl ubierania się, czesania się.
    (To dla mnie wystarczający powód, aby Julia Hartwig otrzymała Nike).

    Prawnika nie interesuje współczesna polska poezja, woli czytać Senekę. Próbuję wytłumaczyć jego nieuctwo, pomyłkę z nazwiskiem i brak zainteresowania wywiadem z poetą.

    ps
    artykuł przeczytałam i obejrzałam następne nieudane zdjęcie z rycerskim sygnetem na pierwszym planie. Nie ma Pan szczęścia do fotografów, Panie Jacku. Takie zdjęcie od razu negatywnie nastawia do wywiadu.

  4. marek trojanowski:

    iza, to nie jest rycerski sygnet, ale magiczny pierścień Kapitana Planety. Nie wiem czy pamiętasz tę kreskówkę o eko-bohaterach. Każdy z nich posiadał pierścień – jeden miał pierścień wiatru, drugi powietrza, trzeci ognia, czwarty wody. I kiedy połączyła się ich moc, to nagle zjawiał się Kapitan Planeta, który ratował ludzkość przed zagładą. Zadziwiające jest to, że w każdym z odcinków ldzukość znajdowała się krok przed unicestwieniem i gdyby nie Kapitan Planeta to koniec cywilizacji byłby nagły i bardzo bolesny.

    Jacek Dehnel udowodnił – gdy zabierał się za Balzaca – że jako artysta potrafi żerować na dorobku kulturowym wielkich literatów. Żeruje także konstruując swój wizerunek na kreskówkach o superbohaterach- ma swój kostium (Kapitan Planeta także miał), ma swój pierścionek (tak jak Kapitan Planeta) i ma swojego chłopaka (Kapitan Planeta miał kilku chłopaków). Dlatego żadna aranżacja Dehnela nie powinna zniechęcać czy zachęcać, ponieważ to tylko aranżacja i tyle. Traktuj to izka jako wizerunek sceniczny. Wiesz ja z niecierpliwością czekam na dzień (który pewnie nastąpi szybciej niż ktokolwiek przypuszcza) w którym Jacek Dehnel przebierze się w Spidermana i będzie trenował swoje supermoce wspinając się na Pałac Kultury.

    i jeszcze taka mała glosa do literackiego pasożytnictwa Jacka Dehnela.

    Zdając relację na temat swojego najnowszego dzieła – czyli z „Ekranu kontrolnego” – dziennikarce z Gazety Wyborczej, która poruszyła kwestię:

    Kluczowym wątkiem „Ekranu kontrolnego” jest cierpienie jako niezmienny element świata, ale pozbawiany znaczenia przez media.

    Jacek Dehnel odpowiedział:

    Na stole sałatka, a w TV zdjęcia z masakry. Wyciąga pani z pudełka pogniecione gazety, a tam leżą ciała z jakiejś katastrofy. Po Smoleńsku – sprowadzanie zwłok, msze, pogrzeby itp. – pięcioletnia córka mojej koleżanki wyłączyła telewizor, mówiąc: „Mamo, ja już nie chcę tego serialu z trumnami”. Ale przecież ten serial trwa na okrągło.

    Być może wszyscy zapisują taką obserwację świata na konto Dehnela. Wszak głębia jest. Jest także oprócz głębi samej równie głęboka reflekcja. jest ziarno filozoficznej zadumy oraz ślad wytężonej pracy intelektu. Czyli wszystko ładnie i pięknie.

    Jest tylko mały problem, otóż w 2007 r., w tej samej gazecie przeczytałem tekst Mikołaja Lizuta pt. Zero siedem (o Mirku Nahaczu). Były tam taki cytat:

    – Mnie ostatnio najbardziej fascynuje właśnie nieprzystawalność, niekompatybilność bytu. Włączasz telewizję: Britney Spears śpiewa piosenkę, na drugim kanale umiera Papież, na trzecim Wiśniewski i to wszystko dzieje się w obrębie rzeczywistości, w której żyjemy.

    Widzisz, iza, Jacek Dehnel ssie zewsząd inspiracje. Że czasem robi to dosłownie – trudno. takie czasy, tacy poeci. Mnie tylko dziwi, że koledzy i koleżanki – panowie uczeni i panie szkolone – żaden z osobników tego stada nie upomni się o Nahacza, którego oskubuje się z myśli, z pomysłów.

  5. Tomasz Piątek:

    Podziękowałem za dobroć, bo pamiętam Twoją miażdżącą antyrecenzję np. z książki Keff-Umińskiej. I wiem, że zasadniczo raczej miażdżysz niż antymiażdżysz. A teraz ograniczyłeś się do tego, że zmiażdżyłeś (albo Twoja towarzyszka zmiażdżyła) tylko okładkę książki (którą to okładkę projektowała akurat moja Żona – ale ona jest dużą dziewczynką i jeśli będzie miała coś za złe, to zmiażdży co trzeba sama ze swojej strony). I nawet komentarze co do mojej nadwagi nie były nieprzychylne (zwykle są inne, typu: „Kilka nocy poza domem, powieść, przeczytałam, nawet fajnie, ale potem zobaczyłem fotkę autora i się zrzygałam i nigdy już żadnej książki jego do ręki nie wezmę, niech pisze o paszach dla trzody chlewnej, o liposukcji u waleni, o zaparciach u weteranów sumo”.

  6. marek trojanowski:

    Tomek, okładka nie jest najlepsza – to możesz i ode mnie żonie powiedzieć. co do reszty to ja nie mam ograniczeń – jak może zauważyłeś dla mnie nie istnienieje pojęcie poprawności, dobrych manier, wychowania, kultury itp.. Szczerze, to nie wiem jak się rozwinie dalej ten eksperyment. Na pewno to n ie jest ostatni wpis o twojej książce.

    muszę ci zdradzić mały sekret, ale nie mów tego nikomu: otóż tak jak bardzo lubię wymyślać nowe formy, tak samo szybko się nimi nudzę. staję się nudny sam dla siebie i to jest najgosze. wówczas wymyślam coś nowego – dlatego właśnie ten eksperyment na żywym czytelniku. „Węża w kaplicy” wybrałem przypadkowo. To była książka, która stała na najniższej półce z literaturą polską w zielonogórskim Empiku. Wybrałem ją, bo ciebie znam z 2 wpisów na hmn. O ile pamiętam nie potraktowałeś mnie jak frustrata, zgnojonego trojanowskiego, chama, bydlaka itp. w czasach kiedy większość traktowała trojanowskiego jak chama, bydlaka itp. – to mi oczywiście zaimponowało, stąd utkwiłeś mi w głowie. Jednak jak się rozwinie sytuacja z recepcją twojej powieści w mojej intymnej przecież relacji z jeanette, tego nie mogę przewidzieć. Nie wiem czy po wszystkim, po tym jak się skończy eksperyment i przyjdzie pora na napisy końcowe – ty jako autor książki, która jest przedmiotem badań nie obiecasz sobie: „nigdy nie zadawać się z trojanowskim. przepisać 1000 razy i zapamiętać”

  7. Roman Knap:

    Marek! Jak to szalenie przyjemnie słyszeć, że lubisz (lubicie) rymy! Bo widzisz – ja w sumie nie! Ale, ale ja to mam odchyły. Więc w drodze wyjątku (nawet częstego wyjątku), bywają u mnie dni, kiedy kocham rymy, śmieje się z rymów, rymy dają mi radość i wołam „to lubię!”. I „to lubię” zawołałem czytając ostatnio wiersz Magdy Gałkowskiej „Darth Vader strzela karnego”! Tak, marek, Gałkowskiej udało się po raz pierwszy w życiu mnie rozbawić! Rymowanką :))) Tak jak ty czytam rymowanki Frońskiego, Reseta, i wielu wielu innych. I teraz dołączyła jeszcze do moich rymowankowych ulubieńców – Gałkowska.
    Marek, ale do rzeczy.
    Skoro lubisz rymy, to i pewnie potrafisz rymować, no nie? Bo ja z rymowaniem mam wielki problem, jestem „rymomańkutem”. Ja nie potrafię jak Gałkowska, Froński, Reset, Borowski, Dehnel, Habermas znaleźć tak piękne rymy jak np. „rady – szpady”, „jeszcze – dreszcze”, „w górę – chmurę”. I tu strasznie boleję. Ja nawet chciałem dramatycznie zakrzyknąć tu ostatnio na twojej stronie
    KTO MI HELP?!
    Kto mi help znaleźć rymy do mojej bajki prozą poetycką pt. „Wbajkostrzelec La Pif -Paf”? Bo widzisz marek, ja przeżywam głęboki depresyjny dramat, że mam przepiękną bajkę, przepiękny koncept (łączący rymy, prozę, cyber, powagę, metafizyke i… i klimat kreskówki!), ale niestety, w sztuce rymotwórczej jestem bliski kompromitacji, nie potrafię, rymy nie przechodzą mi przez gardło, i wszystko kaleczę. Zresztą do rymów potrzeba też ucha, rytmu. A i tu jestem niestety żałosnym kaleką – bo słoń mi nadepnął na rytm. I dlatego cierpię. Mam piękną bajkę „Wbjakostrzelec La Pif – Paf”, ale nie ma na świecie bajki gorzej napisanej! A wszystko to przez rymy i przez rytm. To sam jazgot. A to taka piękna bajka! I z tego powodu cierpię, że z tak pięknej bajki moja wrodzona nieudolność do rymotwórstwa i pisania wierszy rymami, zrobiła kalectwo, dziadygę, grafo, popłuczynę, szkaradzieństwo, masakrę!
    Dlatego w pewnym momencie już nie wytrzymałem! I posłałem w diabły dumę i pychę artysty, i zapragnąłem zawołać do wszystkich polskich poetów (tak, nawet do Dehnela, Różyckiego, Gałkowskiej, Fronskiego itd itd) –
    KTO MI HELP?
    KTO MI HELP i znajdzie piękne rymy, i rozpisze je w piękny rytm, do mojej bajki pt. „Wbajkostrzelec La Pif – Paf”?!!! Kto uzdrowi tę skaleczoną przez mnie piękną bajkę!? KTO MI HELP i kto sprawi, że będzie się ją czytało jednym tchem, że będzie arcydziełem na jaki zasługuje?!!
    Marek, pomożesz?

    A oto poniżej to skamlące kalectwo, moje kochane dziecko, potrzebujące pomocy specjalistów od rymów i rytmu.

  8. Roman Knap:

    WBAJKOSTRZELEC LA PIF-PAF

    Och, już moje ślipki iskry sypią przez celownik.
    Bo och, wpadnę w wiersz i powystrzelam! Z magnum wpadnę w chrumk, chrumk, chrumk. I zabiję, i zastrzelę jednym strzałem – w świni świnię i maciorę, w lisie przebiegłość, w kruku czerń i białe.
    A w wilku zastrzelę spojrzenie wilkiem!
    I już teraz się przyznaję do uprawiania zabijania tego dziewczęcego, co ma w sobie łania!
    Och, zabiję! Och, zastrzelę! Wymorduję! Powystrzelam serią, ciurkiem, wszystko w gęsi to co ludzkie, bo zastrzelę szarogęsić, bo zastrzelę gęsią skórkę!
    Och, zabiję, och, zastrzelę, powystrzelam, pozabijam, więc szykujcie już nekrolog, funeralia, moje szkraby – na skrzekliwość jędzy, zestrzeloną z żaby!
    Kumk, kumk, kumk, zrobię szturm! O, to nie są głuchozjeby, bo zabiję też w tych płazach tych szpanerów, co to łażą tak ubrani jak na zastrzyk w dziąsło!
    Och, zabiję, och zastrzelę, a więc popatrz – strzelę w pawia, strzelę w srokę, jak najcelniej, własnostrzelbnie, jednostrzelnie, jak najsprawniej, i pościelę obok siebie trupem to, że kradnie człowiek, i to, że ma dumę! Rozumiesz?
    Z mojej flinty tak jak sroka potem zginie rogacz, gdy strzelę w jelenia! McSyf, frajer, kto ma rogi!
    Obok sroki zwłoki, obok pawia denat, ludzkiej pychy i złodziejstwa, ale już celuję w małpę, och zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam – zwierzem bluzgać, lżyć i kpić to obyczaj wzięty z bajek, który zniszczę, toteż w małpie czeka już na odstrzał (a mój dryling nie da czekać!) obciach
    i szpetota pana de Pleneuf (stąd małpiszon niewart oka po odstrzale będzie iszon).
    Och, zabiję, och, zastrzelę jedno z prawki, drugie z lewki, a ze środka tej trójlufki, och, zabiję, och, zastrzelę – nie pożyje długo w małpie małpowanie!
    Wpadnę w zoo, to w bajkach, pozabijam, powystrzelam, i w całej tej szopce poleje się krew ludzkich cech ze zwierząt, wiecujących i naradnych, ale nie czas płakać –
    na zbiorowość mam kałacha!
    Operuję też granatem na królestwo, gdzie lew królem, a zając szarakiem, gdzie pingwinem zakonnica, a papuga adwokatem, gad klawiszem, muł tragarzem, majstrem bóbr, świerszcz muzykiem niepragamatykiem, wilk rzeźnikiem przewodnikiem (100-u baranków), suka kurwą, cnoty wrogiem – och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam, otworzonym ogniem, z ryby zdrowie, z mrówki mrowie, pracowitość, a z muchy naiwność, którą ma człowiek, co to myśli, że popędza obrót Ziemi naokoło Słońca.
    I szykujcie już mogiłę – na siłę, bo strzelę do byka!
    A potem do osła, bo na osła wzywa rozkaz – nabij magnum, ładuj, katuj, tratuj, bo to matoł jest uparty, a nie osioł (Equus asinus).
    I od razu za to ręczę – nie przeżyje w sowie mędrzec!
    Bo na każdy ten gatunek, co jest złoludzkiego w zwierzach, mam już cały przygotunek
    do zabijania
    (zresztą, szczena by ci padła na arsenał, jaki mam przy sobie; ale co tam, dobrze, powiem, powiem krótko, bo na zdrowie – dubeltówka i kniejówka, kolt i sztucer, a wraz z nimi każda cyngielówka pędzą na mnie swoje życie. A Schwartzlose`y mam na kozy!
    A właściwie na wybredność w kozie, bo nie na to przecież, że czemcha).
    Więc zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam, i och, żeby tylko się po drodze nie natknęło o gałązkę, pniaczek, konar, to, czym strzelę, a skona – świrowanie jarząbka!
    Pies – psa, ochże, moja dziatwo, zabić łatwo, jak się słyszy „pies cię jebał”, ale będzie trudno, a wręcz niemożliwym, jak w tym psie zabiję płeć (tak jak potem w ogrze i buhaju), że on męski jest policjant, że on glina, bodyguard, nie Don Juan!
    Och, zabiję, och, zastrzelę, rozjuszony ruszę w pościg, pozabijam, powystrzelam te śmiesznostki, śmiszki chiszki liszki, zgrzędy w kwokach, żabę – w chuju, żabie i obcęgach, chuje muje w dzikich wężach, a na bydło mam karabin, mój berbeciu – za bydlęce wagony!
    Woły – wołam – zmasakrować, żadnej kuli nie zmarnować, czując się wezwany przez wiersz Brzechwy, gdzie napisał „a to krowa!”.
    Och, zastrzelę, och, zabiję, powystrzelam, pozabijam, popatrz, już mi cieknie ślina, że wykrwawię podstęp z żmii, rechot z ropuch, smarka z gila, głupca z dudka, że mysz malutka, a bossa z rekina!
    Darmozjadztwo z trutnia, mozół z wołu, joint z gibona, a splin z żółwia będą mym trofeum!
    Och, zabiję, och zastrzelę, pozabijam, powystrzelam, z cekaemu zawsze niesyt – spryt z mykiciej kity i z niej nie w ciemię bicie, a z pawiana pozór człeka i bezzwój mózgowy, mizeryję z myszy, zacietrzewienie z cietrzewia, mięczactwo z mięczaka, nieboraka z raka, ślimaczenie ze ślimaka, ze świstaka fazę srania, ze wszy wszarz, z małpy afki, a w lisie sprawki – nie jego, lecz szalbierza.
    A na cykor z tchórza pójdzie cały magazynek, tylko muszę podejść bliżej i nie spłoszyć tego, co ma w sobie tchórz ludzkiego.
    Kulką w mordkę zrzucę jarzmo – że mam mordę!
    Och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam jak najprędzej – cipkę w fretce, w bobrze odbyt, och, i już będzie cycuś glancuś, bo już sobie nie ogolisz ani fretki ani bobra! Hurra!
    A z łasiczki, z tej zabiję fałsz i powierzchowność, że się łasi z miną kardynała Dubois!
    Och, zabiję, och zastrzelę, pozabijam, powystrzelam wszystkie z zwierząt etykietki, wszczynam wojnę przed tym rojem – że dzik dziki, że łagodność jest z owieczki, że koń rżąc zajarza michę, że bażanty, bobry, leszcze trza pogonić, skoro ciągną bigos do Betlejem, i że jałówka to jest młódka
    na popych,
    że dzierlatka, foczka, och, doprawdy już nie zdzierżę, powystrzelam, zarżnę, wyrżnę, szał mnie bierze! Ale luzik spoko – chociaż ciągle widzę biegi, cieki, badyle, stawki i strzyże, to och – nie pomylę, co w czym zginąć musi!
    Uff, choć dużo ciasno tego a i owszem. O! I tą ciżbę, ścisk i rzeszę też zastrzelę – z szerszeni!
    Pośpiech ze stonogi, och, mam ja na to aż specyjał, bo stórurkę – ta się nie poplącze!
    Spuszczę z żyły krew indyka i zobaczysz – nie indyczy, i że szczury – och, ponury jest los zwierząt, co dożyły założenia (w bajkach i w religii) ludzkiej wyjątkowości! Stąd szczur w bajkach to jest maszkar do tępienia, a to piękny dar natury – szczury,
    i insekty,
    i pijawki!
    Ale najpierw, och, poczekaj, mój ty brzdącu, odłóż swoje zabijawki, masz tu spluwę na pijawki, spluwą zwróć im neutralność i sam już teraz wysuń strzelbę, oprzyj kolbę, celuj, namierz, zabij, strzelaj, pozabijaj, powystrzelaj w tych pijawkach – zdziercę i skurwiela!
    Z sępa sępić ujrzyj w strzępach i jak zestrzelona z chmur agresja, spada z kani i jastrzębia.
    I na pewno też coś, och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam – z os.

    Jestem więc myśliwym, wojownikiem, łowcą, i przemierzam bajki, apologi, bestiografie, w dość krwawym zamiarze. Ale początki tego postanowienia tak są związane z bajkami Jeana de La Fontaine`a, że najpierw muszę opowiedzieć, jak to kiedyś tak je wszystkie czytałem, po sto i tysiąc razy, i tak było tego 133 bajek La Fontaine`a, spośród ponad 250 (a to w różnych tłumaczeniach, Noskowskiego, Kniaźnina, Staffa, Komara, Mickiewicza, Dackiewicz)(La Fontaine wydał 3 zbiorki bajek w latach 1668/94), 168 bajek Ignacego Krasickiego (dwa zbiorki „Bajki i przypowieści” 1779 i „Bajki nowe” 1800), 11 bajek Stanisława Trembeckiego (8 w zbiorku „Bajki niektóre Ezopa w guście La Fontaine`a ile możności tłumaczone” 1776, a pozostałe 3 luzem), jakieś bajki Juliana Ursyna Niemcewicza i Minasowicza, jedną bajkę Mikołaja Reja, i inne zapomniane, a to Wojciecha Miera, Feliksa Gawdzickiego, Wojciecha Narbutta, a to Stanisława Wodzickiego (a są jeszcze bajki Leonarda da Vinci, księcia Mazariniego, Blancheta, Debillonsa, Gaya, Neveleta)(ale tutaj trzeba przyjąć rezon, że bajarzy tych jest antecesor – Ezop, frygijski niewolnik żyjący w Grecji w VI w. p.n.e., a i dalej idzie w otchłań o pięć wieczy Lokman, Arab etiopski), no i czytałem je wszystkie potężnie i sążniście, aż pewnego dnia – czytając jakąś bajkę po raz setny – och, po prostu nie wytrzymałem, coś we mnie pękło, coś wybuchło, i nagle patrzę, a tu z minuty na minutę spotęgowałem się w strzelca. I patrzę, a tu nagle wyrósł mi kapelusz, potem patrzę – mam gumowce, kamizelkę, noże, scyzoryki w futerałach kaletniczych, i etui na naboje, pasy i latarkę, torbę, plecak i lunetę. Cały się zrobiłem zgniło oliwkowy. I w ogóle cały się ze mnie zrobił ów błąd dla otoczenia, wprowadzony przez delikatność zieleni, aby nie wydać się groźnym. I nagle widziałem już tylko lisy, lisy, lisy. I nagle obarczyły mnie niedźwiedzie. Nagle dochrapały mnie rumaki. Nagle zawzięły mnie knury, wieprze, cielęta, wszelka trzoda i gadzina. Wezbrały mnie wróble. Zarzuciły szczupaki. Rozpotrząsły mną robaki. Nie popuściły mnie zebry, cebry, psiesyny i psubraty. Wzmogły mnie króliki. Zalgnęły mnie gołębie. Zakłębiły nosorożce. Wżarły we mnie jeże. I nagle przytłoczyły mnie te wszystkie wielbłądy, lamparty, myłkusy, pająki, skowronki, jaskółki, pszczoły, kaczki, kury, kokoszki, kapłony, czaple, ostrygi, kozieły, pasikoniki, słonie, ptaszęta, kraby, sarny, orły, łosie, siuty i klapaki, i każde tam zwierzę w tych bajkach niejedno zobaczone. Och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam, no bo proszę – taki Dangeau doręczał korespondencję króla Ludwika XIV księżnej Henriecie Angielskiej, i z czasem zaczął służyć królowi jako sekretarz i układać mu listy do tej Henriety. Ale wnet potem sam już też zaczął układać odpowiedzi od Henriety i dostarczać je królowi. I tak zaczął sam pisać listy i sam na nie odpowiadać, od Henriety do króla i od króla do Henriety, aż w końcu stał się autorem całej tej miłosnej korespondencji. Już bez króla i Henriety. A skoro Dangeau potrafił, to przecież La Fontaine też tak mógł! Mógł sobie wymyślić całkiem nowe stwory i dać im ludzkie wady i przywary, a od żywych i prawdziwych zwierząt się odjebać!
    Och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam , powystrzelam, no bo proszę, oto co napisała hrabina de Caylus (to ta pani od widm powiedzonkowych) – „Pozbawione znaczenia słowa i drwiny przypominają się w okolicznościach decydujących o czyimś losie”, no i stąd jest gładko zabić zwierzę, jeśli gil jest w nosie i jeśli sobie nagle przypomnisz pogardę, że „och, kogut grdykol, małomiasteczkowy kozak żul i chojrak”. No i właśnie te wszystkie bajki, dla uciechy i satyry, dla akcji atrakcji i pomału dla morału, obdarzyły zwierzęta cechami ludzkimi, którymi się gardzi. Być może w przypuszczeniu, że taka satyra akurat dla samych zwierząt będzie niezobowiązująca. Ale gdzież tam! Stało się inaczej! Potem bowiem z tej roli karykatury kreatury, jakim jest człowiek, och, potem jednak przejęto gorzej od zarazy, że zwierzęta też są chciwe, że rabusie, że są skąpe, chytre, wredne, mściwe, złośliwe, szydercze, prześmiewcze, zarozumiałe, próżne, grzeszne, nadęte, nikczemne, niewdzięczne i fałszywe, zawistne, przedajne, harpyźne, przypochlebcze, łgarcze i oszczercze. Bajarz jak czarodziej tchnął w przyrodzie, w te zwierzęta nienawiść klasową i je ubrzemiężył – że to kłamcy, zdrajcy, kiepy, głąby, jaśnie paniska, włóczęgi, wazeliniarze, ladaca i złodzieje. Stąd zwierzęta, ta brać mniejsza, widzi się podlejsza. I bajki (tak jak zabobony i zła wróżba) jest to sam korzeń tego zjawiska. Czerwonej Księgi. Zagłady! Że zwierzęta wymierają bez opamiętania. Bo tak więc już odtąd nie tylko to, co różniło człowieka z resztą przyrody, prowadziło do ich wytępienia, ale też i to, co zwierzęta i człowieka połączyło ze sobą złego szyderczego bajkowego. A tymczasem wspólnota, owszem, jest, ale inna – że ludzie i zwierzęta rodzą się i stąd erozja powietrza! Czułem więc jakby te wszystkie bajki nagle waliły mnie w głowę swoim tępym – chytry lis, chytry lis, chytry lis (a lis przecież chytry mudro krętacz to on nie jest, lecz ma futro idealne na lisiurę, stąd go kuśnierz, żeby mieć sumienie git, majonez i landrynka, zrobił gnojopydą).
    Och, zabiję więc, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam w tych zwierzętach nacechowanie! I to jeszcze osądzanie zwierząt po ich nazwie (flądra, osioł, dzięcioł, locha, baran). Och, ocalę zwierzęta od uczłowieczenia!
    Och, i zabiję dojebanie z dzika w sośnie (bo przecież nie to, że buchtuje) i o gbura zubożę żubra!
    Och, i jak jebutnę z mojej pukawki to odstrzelę zaraz rzygi z pawia, utnę z koniochlasta chlasta, a z wieloryba tonaż (będą wielorybki)!
    Och, i aż wszystkie lufy mi się wzmogły w broni palnej zabić w owcy czerń zakalną!
    Tak właśnie zobaczywszy więc w personifikacji rodowód pogardy, nie mogłem już jej dłużej strawić, a to ze względu na miłość, jaka mnie łączyła z przyrodą, tak wielka miłość, że nawet sobie mówiłem – z przyrodą łączy mnie miłość, a z człowiekiem tylko sex.
    Och, miód na serce mi się klei zabić z delfinie następcę tronu! Warchoła w warchlaku! W raku guz, obrzydły schorzeń. A w kocie (bo i na ten stworzeń skieruję pacefausa), och, zabiję, och, zastrzelę, przedziurawię w kocie kozaka, to, że kot fiziuje w rajtuzach! A w małpie kabotyna, i do dubletu też w niej sadystę męża! Bo ze mnie może być sadysta, pajac, błazen, prze i samochwałek, ale nie z małpy!
    Siać więc terror w bajkach, oto moje credo, z karabinem wskazującym na rzeczywistość.
    A na wyraz „szkodnik”, och, na wyraz „szkodnik” to aż cały jestem nuklearny, purpurowy!

    Zawsze się przymierzam oddać strzał najbardziej strzał oddający :)

    I jakkolwiek się giwery mają, moja się nie zatnie :)

    Och, zabiję, och, zastrzelę, pozabijam, powystrzelam, już źreniczki swe rozszerzam i jak tylko raz obwiodę celownikiem, gdzie jest osioł, a gdzie dziobak, to zabiję i nagle ducha wyzionie ławka w ośle i że dziobak kujonem!
    Tak, jestem więc dojeżdżacz, szczwacz, stanowniczy, ptasznik i sokolnik, osacznik, tropiciel, kłusownik, leśniczy i nemroda, a także selekcjoner zwierzyny mącznej – bo raz takim się zrobiłem, gdy musiałem zabić łotra z kota, który cały dla niepoznaki obtoczył się w mące. Czasem jednak, owszem, jest trudno, tak jak wtedy gdy trzeba wziąć na muszkę w musze śmierdziuchę, akurat gdy gzi dyliżans. Och, powiesz moje dziecko, że to nie do wiary, choćby Szwed na chuju szedł. Może i tak, ale nie dla mnie! Dla przezoru ktoś mnie jednak ostrzegł na rykoszet, więc już innym razem po kryjomu powiadałem sobie, gdy na odstrzał z dubeltówki wziąłem ludzką złośliwość w tejże musze – „jestem lew, wleź w te lufę, to są nozdrza”. Czasem trzeba mi było znaleźć sposób, sprężyć oko i mieć rączki niezadrżączki, żeby np. (precyzyjnie ładnie strzelbowładnie) zabić w kani, dany jej przez bajarza, ludzki brak ogłady, jak to było wtedy gdy się kania zaszponiła w kiniol króla. Albo żeby zabić żądzę pychy w kruku na baranie, to wtedy też mi trzeba było celować dobrze między ślimy. Ale czasem mi się jednak nie trafiło. Tak było raz, chyba wtedy, gdy polowałem na żmiję, a właściwie to na to, że bywa specjalnie podstępnym kijem, co by użądlić. Było więc hyc, buch, cap, fuck, bo nie trafiłem, skoro potem, jak czytałem, chłop to musiał dobić.

    Chłop i żmija (Jean de La Fontaine)

    W pamiętnikach bestyjo – graficznych Ezopa
    jest wzmianka o uczynku miłosiernym chłopa
    i o pewnego węża postępku łajdackim.
    Chłop wyszedł zimnym rankiem po chrośniak do sadu,
    aż tu przed bramą wąż mu do nóg pada plackiem:
    przeziębły, wpółkostniały, przysypany szronem,
    już zdychał, już ostatni raz kiwał ogonem.
    Chłop zlitował się nad mizeryją gadu,
    wziął go za ogon, niesie nazad w chatę,
    kładzie go na przypiecku
    podściela mu kożuszek jak własnemu dziecku
    (nie wiedząc, jaką weźmie od gościa zapłatę);
    póty dmucha, póty chucha,
    aż w nieboszczyku dobudził się ducha.
    Nieboszczyk wąż jak ożył, tak się wnet nastrożył:
    rozkręcił się, do góry wyprężył się, syknął
    i całym sobą w chłopa się wycela
    w swojego dobrodzieja, w swego zbawiciela
    i wskrzesiciela!
    „A to co się ma znaczyć – zdziwiony chłop krzyknął –
    to ty w nagrodę dobrego czynu
    jeszcze chcesz mnie ukąsić? a ty żmii-synu!”
    I wnet porwawszy dubasa,
    tnie węża raz pod ucho, drugi raz wpół pasa.
    Odleciał ogon w jeden, a pysk w drugi kątek;
    rozpadło się żmijisko na troje żmijątek…
    darmo drgają
    i biegają
    ogon za szyją, za ogonem szyja:
    już nie zmartwychwstanie żmija.
    Przytrafia się to często, że dobry człek jaki
    niewdzięcznika przygarnie.
    Ale trafia się częściej, że niewdzięcznik taki
    przepadnie marnie.

    Przeczytałem te bajkę ze smutkiem, że jeszcze nie zabiłem, bo nie trafiłem, że chłop musiał dobić, ale i z dobrowolnym zobowiązaniem poprawy :)
    Więc tym razem wymierzyłem lufę w inną bajkę „Góra i mysz”. Przyłożyłem się. Przez parę chwil pozostawałem w pozycji strzelca złożonego do strzału. Strzeliłem. W „mysz”. Ale moja radość z celności trwała tylko chwilę!
    Ale och, żeby to opisać, co się stało potem, gdy strzeliłem w „mysz”, to bym potrzebował samego Romana Bromboszcza! To może opisać tylko cyber! Bo to musi wyglądać tak – na powierzchnię tekstu trafia pocisk (w miejsce, gdzie jest „mysz”, więc ją tutaj pogrubiam, jako miejsce gdzie trafia pocisk). I nagle w tym miejscu wiersz traci spoistość, słowo rozrywa się na drobne kawałki jak w eksplozji, wyraz (albo wiele słów) w trafionym fragmencie tekstu, litery już, oderwane od siebie lecą (mknąc rączymi skoki) w boki, w dal. Rozpryskują się. Ale gdzieś w pewnym momencie nagle ich prędkość słabnie, hamują, aż po jakiś sprężystości ostatek, zatrzymują się, i nagle potem niczym w grawitacji coś te kawałki, drobinki, rozprysk, zaczyna ściągać z powrotem, wszystkie słowa i litery wracają na swoje dawne miejsce, po staremu. Coś je zessało z powrotem! (Jakby w każdym tym słowie zrobił się jaki Ezop, pośmiertnie zrekonstruowany). Coś je wzięło w ścisły powrót!
    I to mniej więcej wyglądało tak –

    Góra i mysz (Jean de La Fontaine)

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, że niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła mysz

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, że niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła y z
    m s

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, ze niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła y z

    m s

    (itd itd, aż do pewnego momentu, po czym następuje zwrot)

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, że niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła y z

    m s

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, ze niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła y z
    m s

    Góra połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, że niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła mysz

    I tak jest z każdym moim strzałem, gdy strzelam w zwierzę w bajce. Po próżnicy

  9. Roman Knap:

    ps. tej końcówki z myszą tutaj niestety edycja tekstu nie oddaje. Po prostu litery ze słowa „mysz” trafione kulą rozbiegają się i oddalają od wiersz, ale potem wracają do siebie i znowu łącza w słowo „mysz”, i wracają do wersu.

  10. Tomek Gerszberg:

    Ej Marek, co tu u ciebie tak nudno na stronie :D weź się spręż albo postaraj, cokolwiek łatwiejsze :D

  11. Roman Knap:

    *
    Och, i aż wszystkie lufy mi się wzmocły w broni palnej zabić w owcy czerń zakalną!

    (tam w oryginale jest błąd, napisało mi się „wzmogły”, a ma być „wzmocły”, bo wzmocły – owcy; i jest wtedy rym? jest!)(„wzmocły” ponadto oddaje barokową lingwistykę, często niepoprawną, ale tworzoną na potrzeby rymu)
    (ps. w tym powyższym tekście, tak swoją drogą jest bardzo dużo ukrytych rymów, trzeba poszperać, ale kto szuka, ten nie wielbłądzi hahaha)(ale wciąż mi mało, mało, mało, chciałbym żeby to było doskonale, nieskazitelne!)

  12. marek trojanowski:

    Cześć Tomek, jak się masz?

  13. Izabella z Jeleńskich Kowalska:

    Marek, cały wywiad z Jackiem Dehnelem to jedno nieszczęście. Według mnie dziennikarka robiła sobie z niego jaja. Zdjęcie kabotyna plus wypowiedź zmurszałego dziadunia o miłości w nie takim opakowaniu, ale jednak akceptowanej przez autora (ukłon do małomiasteczkowej grupy docelowej), a wcześniej wątek o krajaniu trupów w prosektorium z uwzględnieniem niepociachanej ręki ( dla licealistów i studentów), ponieważ Jacek Dehnel przemyca w tekście informacje, że jest także malarzem. Człowiek orkiestra, który stara się sprzedać jak największej grupie docelowej. Sygnet na pierwszym planie ma kusić starsze panie tęskniące za ordynatami, hrabiami, panienkami z dworu i lepszym życiem.
    A wszystko w tym wywiadzie razi sztucznością ze zdjęciem włącznie i brakiem istotnych, niezapożyczonych treści. To jak można obcować z poezją autora nie obawiając się na każdym kroku fałszu i kokieterii?

    Nie chciałam o tym pisać w wątku o Tomaszu Piątku, ale trudno stało się, nie wytrzymałam. Wirtualna znajomość przyczyniła się do tego.

  14. marek trojanowski:

    Dla mnie – z perspektywy obserwatora zewnętrznego – najciekawsze są te zapożyczenia (chociaż gdy chodzi o te niemal słowo w słowo powtarzane przez Dehnela słowa Mirka Nahacza trudno nazwać zapożyczeniem. W tym przypadku słowo „zapożyczenie” to eufemizm.). To obskubywanie Mirka Nahacza przez Dehnela wskazuje wyraźnie na nowy etap w jego rozwoju. Dehnel będzie teraz buntownikiem, będzie kontestował rzeczywistość. Oto on – nauczyciel języka języka polskiego – wychodzi z pokoju nauczycielskiego, zakłada siedemnastodziurkowe glany, zarzuca ramoneskę i goli głowę na irokeza. Teraz będzie buntownikiem. Dehnel przekonał się, że zżynając z klasyki literatury popada w niebezpieczną groteską. Dlatego zaczął zżynać z Mirka Nahacza – literata legendy – po to, by nawiązać jakąś formę dialogu ze światem współczesnym takim jakim on jest; by zacząć się podobać ludziom młodym, buntującym się a nie tylko babciom typu Elżbieta Lipińska.

  15. Izabella z Jeleńskich Kowalska:

    sprawdziłam w internetowym wydaniu gazety wyborczej ilość komentarzy pod wywiadem z Jackiem Dehnelem. Chciałam sprawdzić, czy tylko ja tak negatywnie odczytałam medialną wypowiedź poety.
    „Jacek Dehnel, czyli na stole sałatka, w telewizji śmierć” Katarzyny Kubisiowskiej z 30.09.2010
    zero wpisów, za to wywiad ozdobiony jest fotką autora siedzącego na szafie z bosymi stopami, rzecz jasna z sygnetem. Obawiam się, że od tego zdjęcia poeta już medialnie się nie uwolni.
    Nie pomoże zgolenie głowy na łyso.
    Sam sobie jest winien, niech cierpi.

  16. marek trojanowski:

    Tak będzie to lepiej widoczne:
    .

    .

    Zawsze powtarzałem studentom przed kolokwium, że znam wszystkie klasyczne jak i nieklasyczne metody ściągania, gdyż mam w tej dziedzinie bogate doświadczenie – dzięki ściągom ukończyłem studia. Zresztą stojąc z drugiej strony katedry widać jak na dłoni kto w trakcie kolokwium jedzie na sterydach, a kto pisze z głowy. Któregoś razu wyłowiłem jegomościa. Podchodzę i mówię: co ma pan w rękawie? a ten wyciąga mi malutką książeczkę własnej roboty. równo przycięty i zszyty pośrodku plik kartek zapisanych drobnym maczkiem. Poinformowałem chłopaka, że doping – podobnie jak w sporcie – jest surowo karany. Wyrzuciłem go z auli (chłopak później zaliczył semestr – bo wszyscy u mnie w końcu zaliczali. Mam takie gołębie serce).

    Dlaczego o tym piszę – piszę to, bo ciekawy jestem czy Wydawca Jacka Dehnela – by wprowadzić jakiś element uczciwości – nie zaproponuje wybitnemu poecie młodego pokolenia zmiany tytułu z „Ekranu Kontrolnego” na „Nahacziana” na przykład, by takim złośliwym bydlakom jak Trojanowski (a takich może znaleźć się więcej i kto wie, kto czyta hmn. być może podczytuje tu któryś z jurorów NIKE? kto wie? kto wie?) zatkać gęby.

  17. Izabella z Jeleńskich Kowalska:

    Marku, a może to o czym piszesz to deja vu w wersji czytanej?
    a nazywając wprost zaburzenie pamięci związane z chorobą mózgu i ze starzeniem się.
    Dlatego Jacek Dehnel nie pamięta, że już o tym czytał u kogoś innego, a ty stawiasz mu z tego powodu zarzut.

  18. parminito IP: 83.10.103.167:

    co tam Nahacz, co tam Dehnel. Prawdziwym dysydentem rzeczywistości, jej kontestatorem, światoburcą, nonkonformistą i innymi jałowymi terminami jest, jak na poetę-szalikowca przystało, nie kto inny jak Tomasz Pułka, pustelniczo wytyczający batalię przeciwko ariergardzie cywilizacji. Oto feletion:

    Zaczęło się od euforycznego zaciekawienia: pierwszy sklep otworzono na Starowiślnej, i tam też udaliśmy się na pierwszą degustację. Niemile zaskoczyły nas ceny, ale postanowiliśmy zafundować sobie trzygramowy woreczek Spice’a, sztandarowego podówczas produktu.

    Test pierwszego palenia (ledwo po wyjściu z bramy) okazał się być pozytywny; środek działał jeszcze bardziej otumaniająco niż typowa indica, no ale to było l e g a l n e! Później pierwsze próby z tabletami, w tamtym czasie jeszcze na BZP – podczas działania porównywalne z niezłymi dilerskimi kółkami, ale zjazd – makabryczny: ból głowy, nudności i ogólne – jak to określił kiedyś Żulczyk – „Milczenie” Bergmana. Później nadeszła era nowych sklepów i nowych marek, BZP została zdelegalizowana, zastąpiły ją ketony, pojawiły się „sole do kąpieli”, czyli proszki do wciągania udające kokainę…

    Dopalacze to kłopotliwy dla mnie temat, bowiem – po pierwsze i ostatnie – w Walentynki zeszłego roku opublikowałem na witrynie Krytyki Politycznej wiersz interwencyjny w ich obronie; z drugiej jednak strony, to właśnie dopalacze były bezpośrednią przyczyną mojej psychozy. Towarzyszyłem biznesowi dopalaczy w Polsce od jego narodzin, popalając wpierw spice’y oraz wrzucając tablety na BZP, później przerzucając się na inne specyfiki do palenia i piguły na ketonach, finiszując na naprawdę ostrych psychojebach do jarania i „solach do kąpieli” na bazie mefedronu (już zdelegalizowanego). Cóż – nie będę ukrywał – było diabelsko przyjemnie. Poza tym w grę wchodzi komfort psychiczny – zamiast ustawiać się z dilami po całym mieście po sztukę palenia, i tak już nieźle chemicznego skuna, wszystko legalnie dostępne za sklepową ladą. Teraz rząd z dnia na dzień zaostrza politykę wobec dopalaczy, a media co rusz informują o kolejnych „tragicznych wypadkach” z użyciem tych substancji. Cóż – mnie krzywdę wyrządziła chyba bardziej przesada, aniżeli sam fakt funkcjonowania w obiegu legalnych substancji psychoaktywnych. I tak jest jeszcze mnóstwo RC (Research Chemicals) do zakupu przez internet. Problem nie leży oczywiście w źle czy dobrze prowadzonej przez państwo polityce narkotykowej, nie w tym, że sprzedaje się pryskane chemią „świństwa” zamiast zdrowej gandzi; sam nie wiem, gdzie leży problem i czy w ogóle leży. To, że ludzie chcą i lubią ćpać, nie wymaga dalszego komentarza. Brakuje puenty? Mnie również.

  19. Roman Knap:

    Mnie się wydaje, że na dopalaczach to poluje Wbajkostrzelec La Pif -Paf :))) (i dzięki temu ma on wiele wspólnego z Kapitanem Planetą, a może nawet z Tomaszem Pułką)
    ps. jednak ściśle rzecz biorąc temat dopalaczy podejmuje dopiero inna moja bajka pt „Sex szybkiego Billa” :)))

    A jednak nikt mi nie chce help :((( Trudno, poczekam jeszcze, wszak, co się odwlecze, to nie uciecze. Szkoda tym bardziej, że do tej bajki w jednej chwili zebrałem i przygotowałem wiele słów i terminów odzwierzęcych np – syrena (przynęta, wabik, alarm), dupa zaskrońca (cienias, jełop, niedojda), jak u świni kaszel (śmiech specyficzny), goryl (paker, mięśniak), byczyć się, bujaj grabia łosiu, owczy pęd, psioczyć, tasiemiec (serial), komar (sen), jak z kozich cycków kastaniety, jak z koziej dupy trąba, zborsuczyć, ni pies ni wydra, kozi róg, lwia część, kogut (erka, sygnał), bydlak, zbijać bąki, puszczać bąki… do tego dochodzi sprzęt zbrojny czyli – amunicja, ślepaki (o nie tylko nie to! nie ślepaki!), śrut, przeołowić, działo, armata, moździerz, rewolwer, rusznica, kłaść palec na spuście, obrzyn, lefoszówka, lankasterówka, odtylcówka…
    i nie mam jeszcze do nich rymów :(((((

    Ale w sumie przyszła mi jedna odpowiedź w sprawie Wbajkostrzelca La Pif – Paf, bardzo pomocna, więc muszę ją tu przytoczyć:

    Panie Romanie,
    Nie będę ukrywał, że Pańskie starania, żeby odsodomić język, wprawiły mnie w popłoch.
    Rozumiem, że przyświeca Panu szlachetna intencja; rozumiem Pańskie oburzenie, chęć „pościelenia obok siebie trupem to, że kradnie człowiek, i to, że ma dumę!”; przejmuje mnie wielkimi wzruszeniem Pańska konstatacja: „ponury jest los zwierząt, co dożyły założenia (w bajkach i w religii) ludzkiej wyjątkowości!”. Jednak nie ukrywam, że lękiem napełnia mnie deklaracja: „zwierzem bluzgać, lżyć i kpić to obyczaj wzięty z bajek, który zniszczę”. Chciałbym ufać, że będzie Pan ostrożny, choć – widząc Pańskie gorączkowe rozbuchanie, krucjatową zapalczywość – mało w to wierzę; chciałbym zasnąć bez obaw, że zabijając „wszystkie z zwierząt etykietki”, nie wyrządzi pan niecelnym strzałem krzywdy samym zwierzętom.
    Oczywiście – nie dojrzałem w Pańskim celnym tekście li tylko makabreski; to byłoby wysoce niesprawiedliwe! Opisywanym przez Pana wydarzeniom bliżej jest (proszę nie mieć mi za złe, ale skryję się na moment w chaszczach) do tragedii; tym bardziej, że i w niej prześwituje odzwierzęcy trop; pobrzmiewa on w koźlim śpiewie ( tragos – kozioł oraz ode – śpiew) i każe pamiętać ofiarę z poświęconego Dionizosowi kozła, którego skórę przywdziewał występujący aktor. Zresztą – a propos tego przywdziewania – to przecież patent dużo starszy, Panie Romanie i zgoła nie o proste zabezpieczenie zziębniętej cielesności w nim chodziło. Pan Adrian, który dotrzymuje mi towarzystwa i zerka przez ramię na to, co piszę, podpowiada, abym napisał Panu o dawniejszych czasach, niźli LaFontaine’owe; tzn. o totemizmie, o człowieku paleolitycznym, który ówczesny najnowszy krzyk mody – skórę z niedźwiedzia – zarzucał na nagie ciało po to, aby móc dysponować siłą zwierzęcia; by ją przejąć, a więc uzwierzęcić się! W tych maskowych praktykach nie było jeszcze pogardy, był podziw i admiracja dla siły, szybkości nóg, zwinności w walce. Ten, kto zakładał rogi, ani nie wydawał się żałosnym jeleniem, którego można naciągnąć na wymianę podrasowanej, chromej współplemiennicy za miejsce przy ogniu, ani też nie budził dwuznacznego współczucia z powodu nieobyczajnego prowadzenia się partnerki. Ten z rogami – to był gościu! Owo zwierzęce, które w nim mieszkało, to sprawność, jakiej człowiek zazdrościł, a której nie posiadał i o przejęciu której marzył: rączość jelenia!

    Widać zatem wyraźnie, że choć już wówczas manipulowano przy tym, co zwierzęce, to jednak manipulacja ta daleka była od efektu, na który ze smutkiem zwraca Pan uwagę, konkludując: „Stąd zwierzęta, ta brać mniejsza, widzi się podlejsza”. Z jednej strony ma Pan rację, bo też praktyka, żeby najpierw ogołocić językowo, zabić językiem, a dopiero potem przejść do czynów, nienowa – niejedna nacja zbiorowo położyła głowę, upodlona wpierw Słowem, słowem ukamienowana, uwszawiona, spsiona. Z drugiej jednak strony zadać trzeba sobie pytanie, co było pierwsze: upodlenie (językowe, tzn. przy pomocy języka), otwierające wrota ciemiężeniu i przynoszące powszechne rozgrzeszenie ciemiężycielom czy też poczucie siły i przekonanie, z siły tej czerpiące odważne soki, że ciemiężyć i upodlać (językowo) już można, bo zwierz i tak na gorszej pozycji.

    Mnie się, Panie Romanie, wydaje, że miał tu zastosowanie drugi z wymienionych casusów. Nie jest tak, że język działa zgodnie ze schematem motyki na słońce. Język rusza do boju, kiedy jest już po przeglądzie broni, kiedy arsenały są przejrzane, broń wyczyszczona i naładowana; policzone naboje; wojska zlustrowane. I wtedy, istotnie, z pierwszym uderzeniem rusza słowotwórstwo – żeby przygotować grunt dla rzezi, żeby rozesłać po ambonach dyspensy; żeby opancerzyć serca. Ja na Pana miejscu poszedłbym jeszcze dalej w tej pełnej potępienia strzelance; ja bym powiedział, że zwierzęta w bajkach przypominają Żydów przed pogromem, których trzeba za wszelką cenę przedstawić podlejszymi, ujrzeć, jako podlejszych, po to, aby zająć dogodne miejsce do strzału.

    Wracając jednak do głównego wątku: a więc paleolitycznego dozwierzęcenia się – notowanego na ścianach jaskiń (żeby pozostać w obrębie, choćby pierwocin, zapisu) i bajkowego doczłowieczania zwierząt, cóż mogę rzec, Panie Romanie? I w jednym, i w drugim przypadku decydujące wydaje się być przywiązanie do masek, przebrania. Paleolita przebierał się, nakładał maskę zwierzęcia, by przejąć na własny użytek to, co cenne; bajkowy odbiorca wkłada zwierzęciu maskę, by obdarować je tym, co ludzko naganne; by tym sposobem bezpiecznie zutylizować, pozbyć się własnych przywar i podłości. Proceder przypomina niemożliwie rozciągniętą w czasie nieuczciwą transakcję: wzięliśmy od was, drogie zwierzęta, onegdaj tyle a tyle; teraz za to dajemy wam nasze fanty.
    „McSyf, frajer, kto ma rogi!” – oburza się Pan, a ja, parafrazując, powiem tylko: Ma ksyw, frajer, kto ma rogi! :)))))))))))))))

    Pamiętam, że moja eskimoska niania często rozpoczynała bajki na dobranoc słowami: Działo się to w czasach, kiedy raz było się człowiekiem, raz zwierzęciem, tłumacząc, że taką właśnie introdukcją zwykli otwierać opowieści jej pobratymcy żyjący na Alasce. Jedną z takich pięknych bajek, które pamiętam żywo, była ta oto:

    Pan kotek był chory
    i leżał w łóżeczku.
    I przyszedł kot doktor.
    – Jak się masz, koteczku?

    – Źle bardzo – i łapkę
    wyciągnął do niego.
    Wziął za puls pan doktor
    poważnie chorego

    I dziwy mu prawi:
    – Zanadto się jadło,
    co gorsza, nie myszki,
    lecz szynki i sadło;

    Źle bardzo… gorączka!
    Źle bardzo, koteczku!
    Oj długo ty, długo
    poleżysz w łóżeczku

    I nic jeść nie będziesz,
    kleiczek i basta.
    Broń Boże kiełbaski,
    słoninki lub ciasta!

    – A myszki nie można? –
    zapyta koteczek –
    lub ptaszka małego
    choć parę udeczek?

    – Broń Boże! Pijawki
    i dieta ścisła!
    Od tego pomyślność
    w leczeniu zawisła.

    I leżał koteczek;
    kiełbaski i kiszki
    nietknięte; z daleka
    pachniały mu myszki.

    Patrzcie, jak złe łakomstwo!
    Kotek przebrał miarę,
    musiał więc nieboraczek
    srogą ponieść karę!

    Tak się i z wami,
    dziateczki, stać może:
    od łakomstwa
    strzeż was Boże!

    Przytoczyłem ją nie bez obaw, czy i tu nie zacznie Pan rozstrzeliwać pierwiastek nacechowania człowieczym w zwierzętach, czy Wbajkostrzelec La Pif – Paf nie wygarnie zaraz z kałacha i nie pociągnie serią po łóżeczku. Wahałem się tedy i nie mogłem zdecydować – wkleić, nie wkleić – żeby Pana do grzechu nie przywieść, bo obecny w poemie doktor, wzywający Bożego imienia, wydaje się być chrześcijaninem; zatem mamy do czynienia z animal religiosus.

    PS Moim zdaniem źle Pan zapisuje Górę i mysz w wersji cyber.

    Przede wszystkim zrezygnowałbym z pogrubienia myszy, jako miejsca, gdzie trafia pocisk. Zaznaczyłbym je inaczej, wprowadzając element celownika szczerbinkowego:

    Góra i mysz (Jean de La Fontaine)

    GÓRA połogu bliska
    jęczała tak straszliwie
    iż na jej krzyki zbiegli się ludziska
    myśląc, że niewątpliwie
    urodzi miasto większe niż
    Paryż – a urodziła my__I__sz

    Pogrubienie natomiast zastosowałbym bezwzględnie przy wyrazie góra, żeby zaakcentować brzemienność; czyli w ten sposób (proszę zwrócić przy okazji uwagę, że teraz mysz ma Pan idealnie na celowniku):

    I jeszcze PS wtóre, bo dziś dzień peesów mi się zrobił – nie jestem pewien, czy Pański smutek, w przypadku bajki Chłop i żmija („Przeczytałem tę bajkę ze smutkiem, że jeszcze nie zabiłem, bo nie trafiłem, że chłop musiał dobić, ale i z dobrowolnym zobowiązaniem poprawy :)” jest rozsądnym uczuciem, Panie Romanie, zwłaszcza, że przypominam sobie Pańską informację, iż swego czasu korzystał Pan z L4.
    O czym w istocie opowiada bajeczka?
    Jeśli nie wyraża Pan sprzeciwu, zinterpretuję ją pobieżnie. Przede wszystkim jestem zdania, że występujący w utworze wąż symbolizuje eskulapa, sztukę medyczną, zawód lekarski. Zwraca uwagę mizerna kondycja, w jakiej poeta znajduje tę profesję: „przeziębły, wpółkostniały, przysypany szronem, / już zdychał, już ostatni raz kiwał ogonem”. Jest ona silnie skontrastowana z żywotnością, cechującą samozwańcze praktyki prozdrowotne, reanimacyjne, wchodzące w obręb medycyny stricte ludowej: „Chłop […] / wziął go za ogon, niesie nazad w chatę,/ kładzie go na przypiecku / podściela mu kożuszek jak własnemu dziecku / […] póty dmucha, póty chucha, / aż w nieboszczyku dobudził się ducha.”
    Reakcja reanimowanego węża, pełna zrozumiałego oburzenia dla niefachowości podjętych przez wieśniaka praktyk (brak pełnej diagnozy, prymitywizm paramedycznych zabiegów: dmuchanie, chuchanie) trafia na ciemny opór. Mieszkaniec wsi, odrzucając i unicestwiając dobrodziejstwa fachowej opieki medycznej, opowiada się ostatecznie za praktykami ciemnych babek, zielarek, zamawiania choroby etc. Sądzę, że powyższy utwór przez niedopatrzenie jedynie znalazł się między bajkami, jako że, wg mnie, reprezentuje on nurt poezji społecznej!

  20. Roman Knap:

    Otrzymawszy zatem ten list w sprawie Wbajkostrzelca La Pif – Paf odpowiadam:

    Proszę Pana
    Pański szczerbinkowy pomysł jest genialny! Niech zatem będzie alternatywny. Chociaż i tak najlepszy byłby cyber jednak, bo Wbajkostrzelec La Pif Paf to postać już parakomiksowa, paracybernetyczna, nieomal do bardziej do gry niż do bajki. I w tej postaci, Wbajkostrzelca La Pif -Paf, w jej pasji i – jak słusznie Pan zauważa – w jej tragedii (czy raczej tragikomizmu), pragnąłem (na gruncie analizy bajek w literaturze barokowej, przeglądu ich stylów) przełamać konwencję bajki jako takiej, np. odchodząc od konwencji „bajki niewulgarnej” (niech Pan posłucha jak mówią dzieci) – oraz sięgając po język slangu młodzieżowego.
    Ale najbardziej się obawiałem – to tej dyskusji, której materią będzie relacja zwierzę – człowiek. Jest to bowiem temat „góra” :). Trzeba by słownika terminów zwierzęcych i odzwierzęcych, aby prześledzić co jak kiedy i dlaczego, i w jakim kontekście po raz pierwszy i w ogóle. Bajka, potrzeba aby była szybka, żywiołowa, a przede wszystkim treściwa, nie pozwalała mi rozdmuchiwać dyskusji i problemu, Wbajkostrzelec La Pif – Paf nie potrzebuje widzieć przyczyn stanu rzeczy, wystarczy mu to że widzi efekt. I to z tym efektem wojuje. Również pomysł, aby w zwierzętach widzieć Żydów i ich pogrom jest natury (mimo całego mojego zrozumienia) zbyt retorycznej, albo inaczej – stronniczej, więc pozwoliłem sobie tylko na drobny ślad („bydlęce wagony”) i on chyba w zupełności wystarczy. Totemizm, zapomniałem o nim, ale można go chyba podciągnąć pod „zabobony”, o których wzmiankuję.
    Wbjakostrzelec to jak już powiedziałem – postać parakomiksowa, parawirtualna, ale to bohater, to postać (skoro już piszemy tu na stronach hmn) bardzo podobna do Marka Trojanowskiego. Podobna w pasji redukcjonistycznej, w krucjacie przeciw poezji (skopać w jaja, zgnoić, zshitować, ugównić prawie każdy tomik poetycki i jego autora), i w tej krucjacie Markowi też przyświeca szlachetna może idea, moralna, oczyszczenia, ale jest to jednak idea typowego redukcjonisty. Tymczasem bajka Wbajkostrzelec La Pif – Paf jest w gruncie o klęsce idei redukcjonistycznych, o niemożliwości redukcji, zarówno więc Trojanowski jak i Wbajkostrzelec La Pif – Paf to postacie tragikomiczne, zresztą wywodzące się z tej samej linii bohaterskiej co mitologiczny Syzyf.
    Niech Pan raczy wejrzeć uważniej w tą bajkę i w jej konstrukcję, w to, że ów wiersz „Góra i mysz” jest zwornikiem w tej konstrukcji nieprzypadkowym. Może ważne jest aby spojrzeć na ten wierszyk „Góra i mysz” jak na łączę i soczewkę tego, co jest powyżej niego, i tego, co jest poniżej niego. I zwrócić uwagę na „nieskuteczną celność”, a wtedy zauważyć, że dyskusja z Wbajkostrzelcem La Pif Paf (podobnie jak z Markiem Trojanowskim, Syzyfem, Kapitanem Planetą i wszystkimi bohaterami opętanym swoją pasją) jest zbędna, skoro i tak wszelkie przekonania (w tym jego), w każdym razie przekonania redukcjonistyczne, okazują się płonne wobec nieśmiertelności Słowa.
    Ach! Śliczna jest ta Pańska interpretacji „Chłopa i żmiji”!!! Ubawiłem się stokrotnie! Ja bym ani nawet na to nie wpadł!
    Pozdrawiam :)))

  21. Roman Knap:

    Zresztą, skądinąd, pomimo uderzającego podobieństwa w zachowaniu i w swojej zaślepionej pasji Wbajkostrzelca La Pif – Paf i Marka Trojanowskiego, paradoksalnie przyjrzyjcie się tytułowi jego bloga. Świniobicie! Toż Trojanowski przykłada rękę do tego, przeciwko czemu walczy zaparcie i obsesyjnie Wbajkostrzelec La Pif – Paf! W kontekście tego bloga Trojanowski nazywa „świniami” polskich poetów współczesnych, tj. Dehnela, Sosnowskiego, Keff, Gałkowską, Mosiewicz, Zbierską, Mandsztajna, Bargielską, Mirahinę, itd itd, i nazywa ich świniami, świniami, przykladając rękę do tego, żeby świnia znaczyła zło, żeby mozna nia bylo pogardzać i potem latwiej zabić, ubić! Podobieństwo zatem Trojanowskiego do Wbajkostrzelca La Pif – Paf wynika z samej struktury pasji, struktury zaślepienia, idealizmu, ale nie z tego, na co ta pasja jest skierowana. Wbajkostrzelec La Pif – Paf pociągnie z kałacha również na trojanowskie słowo „świniobicie”! Choć wiadomo – syzyfowo, po próżnicy, nadaremnie :(((

  22. marek trojanowski:

    romek, przeczytałem twoje wpisy. pierwsza sprawa: wprowadź akapity. tekst jest tak zwarty, że trudno się go czyta. nawet Pismo św. podzielili na zgrabne akapity a to przecież tekst bardziej natchniony i uduchowiony niż twój.
    druga sprawa: przeczytałem tekst, zrozumiałem wyrazy, zdania itp., ale nie potrafię odgadnąć ogólnego sensu tych tekstów. innymi słowy mam problem pt. „co autor chciał przez to … itp.”

    mój bardzo stary przyjaciel kiedy przeczytał jeden z moich pierwszych tekstów zapytał: „czy potrafiłbyś opowiedzieć to, co napisałeś?”. Odpowiedź była oczywiście twierdząca po czym opowiedziałem mu swój tekst. On cierpliwie wysłuchał opowieści, wygrzewając swoje stare ciało w wczesnoletnim słońcu (siedzieliśmy na ławce) a następnie powiedział: „Bardzo dobrze, a teraz spisz swoją opowieść i daj mi ją do przeczytania”.

  23. Roman Knap:

    Wbajkostrzelec La Pif – Paf jest bardzo prosty. To bohater opowiada o sobie. Że strzela i zabija. Wszystko to w zwierzętach, co ludzkie. A właściwe strzela do słów oznaczające zwierzęta w bajkach, które są po ludzku nacechowane. Ty byś chciał wszystko kawa na ławę, a główkę to od czego masz? Fakt, trzeba ten tekst trochę poprawić, dowarsztatować, tu masz rację (powstał wręcz na kolanie), stąd apelowałem do poetów o help :)))
    A co do samego opowiadania to poproś Prousta, żeby ci opowiedział, co miał na myśli pisząc, albo takiego Joyce`a. A przecież Finnegas Wake jest bardziej uduchowiony i natchniony od twojego świniobicia i Biblię, choć za chuja nie wiadomo o co Joyce`owi chodzi :)))))

  24. marek trojanowski:

    nie mam problemów z Proustem czy Joyce’m – nie czytałem ani jednego ani drugiego (przecież już przyznałem się, że nie czytam żadnej beletrystyki). Mówię ci o swoich bolączkach w trakcie lektury i to wszystko. To, jak potraktujesz czytelnika – zależy od ciebie. I odwrotnie: to, jak czytelnik potraktuje twój tekst zależy od czytelnika samego.

  25. Roman Knap:

    Co ty tam Marek kurwa wiesz o bolączkach podczas lektury!
    To, że cię boli, że coś nie jest w twoim typie, że taka a nie inna budowa zdań, brak dialogów, i to jest ta twoja bolączka? – że zrobisz grymas, powiesz „gówno” i po sprawie? I to nazywasz bolączką? Jakieś tam swoje estetyczne niedochcianki, że się czujesz niedojebany?
    Ech, Marek, co ty tam kurwa wiesz o bolączkach w trakcie lektury!
    Ja wiem! Ja to co innego, ja wiem, co mnie boli podczas lektury! Bo ja mam taką dziwną nieuleczalną chorobę!

    Nie sposób pojąć choroby zwanej „zwierciadło Gianniego”!
    A na nią choruję!
    Człowiek dotknięty chorobą „zwierciadło Gianniego” nie może przenigdy zobaczyć chorego ani w ogóle słyszeć o chorobie. Bo przejęty czy nie, ale jak chory na „zwierciadlo Gianniego” tylko usłyszy o chorobie, to nagle odbija w sobie (niczym właśnie w lustrze) wszystkie jej objawy. I tak gdy kto ma ospę, to on już dostaje wysypkę, gdy kto ma żółtaczkę, to on zraz robi się żółty, a gdy kto ma katar, to nie mija ani sekunda a on już ma pełny nos i kicha. Trzeba więc takiego chorego szczelnie izolować i uważać strasznie co mu się pokazuje i co mówi.
    Jako więc chory na „zwierciadło Gianniegio”, choruję na wszystko, co czytam. Lektura, którą czytam, wstępuje na mnie, obezwładnia, i zaraz cała moja osoba, całym swoim zachowaniem odbija wszystko to, co czytam.
    Oprócz tej niezwykłej choroby, natura, bezlitosna dla mnie, nie oszczędziła mi jeszcze jednej choroby, równie rzadkiej i dziwacznej. W każdym bądź razie mam równie dziwną przypadłość, dla której medycyna nie zna jeszcze przyczyn. Otóż – gdy czytam książki, to chudnę i tyję w zależności od tego, ile ona ma stron, począwszy od 100-ej, w tempie o kilogram co 10 stron. Do 100 strony nigdy nic mi nie mąci lektury, ale potem! Potem się zaczyna!
    Czytając powieść „Manon Lescaut” przytyłem więc o 3 kilo (miała 130 stron).
    I nie wiem czy to indukcja, empatia czy jaki inny chuj, ale od „Księżnej de Cleves” utyłem 10 kilo (miała 200 stron).
    „Maksymy” diuka de La Rochefoucauld utrzymały mnie w wadze (miały 100 stron).
    Potem był przypadek, ze utyłem od samego indeksu nazwisk.
    A widząc 420 stron „Listów” pani de Sevigne, och, tylko jęknąłem i obiecałem sobie czytać tylko do 100 strony. Ale że „Listy” te są i piękne i wyjątkowe, że doprawdy poznajemy z nich „barok” inny niż stereotyp, a więc wcale nie jakiś tam ęą i kostiumowy, bo jednym słowem – z „Listów” pani de Sevigne poznajemy „barok” spod dywanika :); no więc wciągnąłem się w tę lekturę. Oczywiście pełen strachu, co to bedzie gdy minę 100 stronę. Ale minęło 100 stron i wcale nie zacząłem tyć. A więc jestem wyleczony! Nie, to niemożliwe! Przy 200 stronie patrzę i dalej faktycznie nic się nie dzieje z moim brzuchem. Dosłownie nic! Och, jakże się ucieszyłem! Moja radość była jednak zgoła przedwczesna. Bo oto w pewnej chwili być może od tych wszystkich liczb, które znalazły się gdzieś obok siebie na jednej i tej samej stronie przy okazji relacji pani de Sevigne z wizyty w Wersalu, od tych liczb „200 tysięcy franków”, „10 dni”, „100 tysięcy talarów”, „z tysiąca loków”, „500, 600, 700 franków, i 1000, i 1200, po 4 ludwiki, po 20, razem 100, jeszcze 10, jeszcze, jeszcze, jeszcze”, och!, od tych więc wszystkich tam liczb, które przekroczyły swoją miarę, to nie mogłem się już oprzeć! I nawet nie zauważyłem, że zacząłem tyć.
    Ale potem, 10 stron dalej, jakoś tak było, że powtarzałem w kółko, niczym roznosiciel plotki, „to Langlee!”, „to Langlee!”, to Langlee!”, mając już obok zapas czekolad.
    Potem śmierć kardynała Retza sprawiła (o 10 stron dalej), że poczułem się w obowiązku zjeść za niego (bo przecież biedaczek juz nie mógł).
    Och, a jakże apetyczna okazała się (o 10 stron dalej) wieść o ślubie panny de Blois, naturalnej córki króla Ludwika, z księciem Conti!
    I dopiero gdy (o 10 stron dalej) wybuchła afera trucicielska pani Voison, zauważyłem, że jem. Ciągle jem. Jem, jem i jem. A tu trucizny…
    Odstawiłem więc jedzenie, ale to nic nie dało, bo tyłem niezależnie i gdy pani Voison (10 stron dalej) ginęła na stosie miałem już 5 kilo nadwagi.
    Potem jak tylko przeczytałem „więcej niż trzeba”, „najwięcej jak tylko możesz”, „twoja chudość mnie dręczy!”, hmm, no cóż, poszedłem się zważyć i co? Och, chociaż śmierć diuka de La Rochefoucauld zjadła mi wiele nerwów, to ja chyba raczej zjadłem więcej od swoich nerwów – przybyło mi bowiem kilo.
    Jednak 10 stron dalej coś mną wstrząsnęło. Z jednej bowiem strony znowu padły liczby („jedenasty rozdział, dwa listy, śpiew tysięcy ptaków”), a do tego doszło „rozległe księstwo”, „ogromny dom”, „wszystko się w niej mieści” i „czerpać zawzięcie”, i „powtarzać wielokrotnie”, aż w końcu „dalej!”, to jednak z drugiej strony przeczytałem – „dar wytrwałości”, „trzymać z dala od siebie”, „pozbawić”, „żałować” i „żadnych więcej!”, toteż nagle z tego wszystkiego postanowiłem pozbyć się nadwagi! I to już, zaraz natychmiast!
    Tylko jak?
    I nagle odpowiedź dała mi ta sam strona – „przeczytaj! przeczytaj!”.

    A doprawdy nie ma lepszego sposobu na odchudzanie niż czytać (i oczywiście oglądać) ten oto przepiękny wiersz Charlesa Williama Brodribba!

    Kariera złoczyńcy (CW Brodribb, 1946)(w tłum. S. Barańczak)

    Start wart
    Łzy: zły
    Dom? Złom.
    Mama – dama,
    Za to tato
    Zbir – świr:
    Pił, bił.
    Brzdąc, drwiąc
    Z szkół, czuł:
    „Sens – kęs
    W dziób, łup
    W wór; wzór
    Mój – zbój;
    Grzech?” śmiech.
    Wnet szedł
    W świat. Bat
    Prac: kac,
    Jęki. Dzięki
    Manku w banku –
    Szmal, bal:
    Wir zdzir,
    Dań, chlań,
    Snów… Znów
    Skradł. Wpadł.
    Sąd: „Błąd,
    Sześc, cześć”.
    Mec.: „Lecz
    Młódź: skróć”.
    Sąd: „Wont”.
    Siadł. Lat
    Pięć. Chęć
    Zmian? Plan:
    „Wzlot z błot
    Wzwyż?” Tyż!
    Znów łów
    Z dna zła.
    Fach – gach
    Dziw. Zryw:
    Gang — bank —
    Skok! O k…!
    Pech: trzech
    Glin. „Czyn
    Twój – pfuj!”.
    Sam: „Jam
    Męt”. Wstręt.
    Broń w skroń:
    Trup. W grób.
    Ksiądz: „Żądz
    Wrak; brak
    Cnót wiódł
    W grzech”. Ech…
    Fart wart
    Łzy? Iii:
    Sczezł pies.
    Pod płot:
    Bez łez.

    Och, Marku Trojanowski, oglądając ten piękny wiersz, a mając przy tym siebie do odchudzenia, można odchudzić się podług niego!
    Spójrz tylko, jaki szczupły zarys!
    A tak właściwie Marek to wiersz ten przyprawia mnie o trolling. Zawsze daje mi on tyle ożywienia, aby znowu zostać trollem! Bo troll nie tylko musi znać chwyty złośliwe i dowcipne, które razem z trollem cieszą postronnych, ale też musi mieć styl. A Brodibb go przecież daje! Bo przecież dwa słowa i rym, i gdy jedno z drugim idzie w parze to daje styl!
    Och, Marku, spójrz na te słowa w tym wierszu, które duplikują się w rymie!
    Och, rym, rym, tak, rym – umieśćmy dwoje ludzi blisko siebie, a przestają się widzieć – a rym temu przeczy!
    Och, piękny rym, ten rym jak echo, w tak małej klitce, jakim jest dwusłowie!
    Nie wdając się więc w te wszystkie szczegóły, zgłoski, sylaby, dźwięczność, bo długo można by było o tym fonetyzować, wziąłem się szybko do pracy i przygotowując się do trollowania zacząłem już zbierać te wszystkie słowa potrzebne mi, aby w swoich komentarzach (pod komentarzami Dehnela, Mosiewicz, Woźniaka, Radczyńskiej i tego kretyna borowskiego) naśladować styl Brodribba –
    gryźć, liść,
    mistrz,
    dreszcz, kleszcz,
    precz, pięść
    wciąż, miąższ,
    wbrew, krew,
    wbród, smród,
    wtem, wnet,
    śpiew, niech,
    wzdłuż, bluszcz,
    wsród,
    rzekł, pękł,
    hop, stop,
    stój!,
    śmierć,
    skąd, stąd,
    ów, uff.

    A nawet zastosuję elizję – z`wsząd.

    Ale jednocześnie nie dawała mi spokoju choroba rozdwojenia jaźni. Tak, Marku, i na tę chorobę też choruję (więc co ty tam Marku Trojanowski wiesz do chuja o bolączkach podczas lektury! Chuja wiesz!). Bo otóż ni stąd ni zowąd, gdy myślę i czuję, że jestem Roman Knap, zawłada mną ktoś obcy i nagle jestem już kimś innym. Cżesto np. księżną d`Ęą.

    Tak, to prawda, wszystko to u Pana, drogi Panie Brodribb, miało zaszczyt połączyć się zgrabnie.
    W istocie, liryk trzyma się prosto.
    Zaiste, doskonale się prezentuje.
    Korzystając z zaszczytu, jaki mi daje lorgnon, spojrzałam na Pański wiersz, drogi Panie Brodribb, i znalazłam go przeuroczym. I doprawdy faktycznie jest na 2 linijki, gdyby go spoziomować!
    I nie wątpię, że tak zrobić, to jest z dwóch różnych słów początek i koniec wersu – to zaszczyt dla tegoż!
    I jakże miło zerknąć, gdy zaledwie lewa strona nas zaszczyci, a tu już zaszczyca nas prawa.
    Słowem, Pański wiersz znaczy dla mnie tyle, ile zaszczyt, aby go podziwiać.
    A mam zaszczyt wielki.
    Zresztą, drogi Panie Brodribb, zawsze skoro tylko poczuję się gorzej (np. gdy czytam głupoty tego wieśniaka Trojanowskiego), to robię wszystko, co możliwe, aby znowu poczuć się zaszczyconą.
    Ponadto jedynie zaszczyt pozwala mi znieść barbarzyństwo i awangardę. Tak więc na ten przykład, gdy czytam poezję dadaistów, albo Pana Jurgena Habermasa, albo znowu o calej tej gowności u tego parweniusza Trojanowskiego, to i owszem, mam wtedy wielki zaszczyt, ale zaraz też o wszystkim zapominam, zaszczyt wyznawszy.
    Albo na inny przykład, gdy słucham analizy, że oto książę de Marsillac zanim wszedł do pokoju umierającego ojca, diuka de La Tochefoucauld, miał „niemożliwy wyraz twarzy”, to wtedy mam niewzruszony zaszczyt tego posłuchać, ale i tym samym niezachwiany zaszczyt to zaraz zapomnieć, więcej niż właśnie tego zaszczytu nie pragnąc w tej mierze.
    W ogóle, drogi Panie Brodribb, to nic nie może oderwać moich myśli od zaszczytu i wszystkie je do niego sprowadzam. Zaszczyt obrazuje wszystkie moje myśli i mojego zaszczytu nie przerwie nawet katar.
    Ale wracając do Pańskiego wiersza, ponieważ nie znam Pana z Wersalu (ale proszę mówić do mnie „księżno”, równocześnie dogodziwszy mi tej przyjemności, że nią jestem, a sobie samemu tej, że Pana wysłucham, bo w przeciwnym wypadku będzie Pan niezaszczycony, a więc śmieszny jak Trojanowski, a to odradzam), otóż domyślam się z tego, że mój stan społeczny (a cieszę się doskonałym urodzeniem) jest zgoła jednak o wiele niższy niż stan Pańskiego zdrowia, pozwalający mu pisać tak energiczne i żywiołowe kupleciki.
    Z chyżością, godną zaszczytu.
    Zapewne wybaczy więc mi Pan, że Pańską dbałość o skrót, uzupełnię o zaszczyt, że wiersz ten również znajduję rozkoszny jako przeciwko gadułom.
    Oczywiście, mógł Pan jednak podwoić swe wysiłki i napisać wiersz podobny, a właściwie taki sam, w którym przestrzega się doboru sylab i rymu, ale sięgając po o wiele bardziej ambitne proporcje, znaczy się np. po Konstantynopoliwiczównę, ale zdaję sobie sprawę i z tego, że tylko Bóg jeden ma zaszczyt wiedzieć, czy to się w ogóle tak da. (Pan, panie Brodribb jest ambitny, artysta, stąd moja dobroduszna porada, bo np. takim prostakom pozbawionym ambicji i czegoś co się nazywa „duszą artystyczną”, jak Trojanowski, to ja już nic nie poradzę)
    Doskonale rozumiem, że okoliczność żartobliwego skrótu daje Pańskiemu wierszowi (napisanemu zapewne tak, abyśmy mogli pękać – nie ze śmiechu, a z rymów), daje więc i ten zaszczyt, że ukrywa się za nim ponura historia. Złoczyńcy, który ostateczne zmarł, zaszczycony samobójstwem.
    Och, strzelić sobie w łeb, jakiż to zaszczytny sakrament pokuty!
    Tymczasem nagle swoje oczy zwróciłam na sytuację domową tegoż przestępcy. Jak zresztą widać, zaszczytną, skoro jest w niej – dama! Wprawdzie zdeklasowana do roli małżonki zbira, świra, sadysty i złomiarza (czy aby nie nosi on nazwisko „Trojanowski”?), ale jednak – dama! (Zresztą, gdyby z racji tego zaszczytu, jakim jest poślubienie damy, stan społeczny tego męta miałby się cokolwiek chociaż podnieść, to byłabym zmuszona mieć zaszczyt podwyższyć swój, i cierpiałabym, cierpiałabym niewymownie, bo tego się już jednak nie da, skoro mój akurat jest najwyższy).
    Pański wiersz zatem, drogi Panie Brodribb, niezmiernie mi pochlebia, a i wielce raduje, że dostrzegł Pan naturalny bieg statusu społecznego – z ojca na syna.
    Och, jakże teraz szczęśliwa jestem, że nie mam ojca, z genów którego miałabym kosztować podłe życie!
    I jakże to cudownie, że unaocznił Pan światu nieszczęścia płynące z mezaliansu! Z mezaliansu zaszczytnego z niegodnym! Z zaszczytnie ohydnego związku damy i człowieka z gminu. Bo mezalians to – ot, zaszczyt przyniósł, lecz nie profit! A i krew skażona ucierpiała. W istocie bowiem jedyny posag, jaki wnosi dama, gdy żeni się z plebejuszem, to roszczenia ich latorośli. Skłonność do próżności. Aby żyć ponad stan. Aby gardzić pracą. Zawodem złomiarza. I swoim naturalnym i odwiecznym statusem społecznym. Och, w Wersalu nie do pomyślenia!

    Z początku trochę powątpiewałam, czy w istocie jest tam prawdziwa dama, bo zapewne inaczej wychowałaby swojego syna, ale z drugiej strony, cóż ona biedna już mogła, zaszczytnie bita i zdeklasowana, jak zapomnieć o wychowaniu syna. A dobry to znak dla wychowania, gdy znajdzie się w nim słówko „zaszczyt”! I wpoić go to jest wszystko, co ma się na ten temat do wychowania! A jak się nie da, to trudno, niech mają za swoje. A niestety, najczęściej tak właśnie bywa. Bo umysłów tępych i dzikich nie sposób jednak wprowadzić w inny wdzięk niż cielesny (przykładem tego – Marek Trojanowski) – a trudno, abym się obnażała :) Choć piękna jestem, owszem, i też e me ne pregio :)
    Och, i ta policja – w istocie widok policji jest po to, aby zawsze przypominać nam, że nasze serca są nikczemne.

    Tak więc, Marku Trojanowski, nagle potem patrzę, a tu szczęśliwie wróciłem do swojej chudej wagi.
    Odchudzony wróciłem więc do lektury „Listów” pani de Sevigne, mojej kochanej mistrzyni relacji z wydarzeń tego i owego.
    Och, jakże radośnie przyjąłem więc jej słowa – „Cieszę się wraz z tobą, iż zajmujesz się kształceniem ciała”!
    Ale nagle, och, nagle czytam, a tu – „rozpoczynam ten list dziś, a zakończę go dopiero jutro”.
    Och, rozpoczynam dziś, zakończę jutro,
    rozpoczynam dziś, zakończę jutro,
    rozpoczynam,
    rozpoczynam,
    rozpoczynam…
    Smacznego :)))))))

Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić

I po jakiego wała klikasz: "dodaj komentarz"? Nie rozumiesz co to znaczy: "załóż sobie stronkę i tam pisz a stąd wypierdalaj"?