Ewa Bieńczycka Dziennik ciała maj 2009. STRASZNA PRAWDA Dziennika Adama Wiedemanna. Pani Bieńczycka

31 maja, 2009 by

Prowadzę dziennik od dwunastego roku życia i kiedy otwieram majowe kartki roku 2009, gdzie zanotowałam moje spotkanie z zapiskami Adama Wiedemanna z roku 2002 i 2003, mogłabym bez problemu nie tylko porównać to, co w tym dniu robiłam mając tak jak on trzydzieści sześć lat, ale i jak wyglądała moja działalność literacka i moje życie seksualne.

Jednak tego nie robię, gdyż jest to zupełnie niepotrzebne. Nie muszę nikogo zwabiać na pikantne szczegóły mojego życia, by zmusić czytelnika do uwagi. Zamieniłam całe moje życie na literaturę i pisząc nawet wtedy, gdy pisać się nie dawało, czytając, kiedy zmęczenie nakazywało bardziej bierny odpoczynek, dotarłam pod koniec życia do upragnionego momentu, kiedy mogę bez przeszkód i pisać, co chcę i czytać to, co mi się żywnie podoba, czego zapragnę, gdyż mój świat nagle się otworzył w momencie, gdy już dokonano na mnie społecznego Auto-da-fé.

Wtedy, w majowy poniedziałek, nie mogąc w domu uaktywnić zamówionej książki – Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest, książki na którą czekałam w kolejce bibliotecznych rezerwacji długo – gdyż bibliotekę w poniedziałki otwierają w południe, pojechałam na rowerze do biblioteki.
Był skwar i zaduch. Ludzie, w tym dużo młodzieży, stali już przed wejściem do gmachu biblioteki przystępując z nogi na nogę, jakby ich jedynym pragnieniem było dotarcie do pięknych, obszernych toalet bibliotecznych.
Siadając na niklowanej ławce, gdyż bibliotekę wybudowano w stylu neoartdeco, wszystko wokół było poniklowane i uwiązawszy rower do latarni, ponieważ stojaki na rowery były jeszcze wraz z biblioteką zamknięte – rozmyślałam nad tym, dlaczego w najnowszej literaturze jest tak dużo scen kopulacji par, podczas gdy ja, odwiedzająca tak często tę bibliotekę od momentu jej otwarcia dziesięć lat temu, nigdy nie napotkałam na jakąkolwiek intymność w tych ogromnych, już europejskich kabinach, gdzie widać zawsze tylko jedną parę nóg w prześwicie od podłogi w górę, i gdzie te dwie nogi niezmiennie są ustawione równolegle i en face.
Nagle wybiło z pobliskiej katedry południe, szklane drzwi rozsunęły się gościnnie i fala nagromadzonego tłumu powoli wniknęła w rozwarty otwór. Wstałam z niklowanej ławeczki i mijając kilka kolejek tłumów ustawionych dla wydobycia z magazynów bibliotecznych książek by zabrać je do domu, podeszłam do komputera.
Okazało się, że w tym ułamku minuty, kiedy zmieniałam status Masłowskiej z dostarczenia jej z czytelni na wypożyczenie do domu, co ze względu na zamkniętą bibliotekę było niemożliwe wcześniej, książkę ktoś natychmiast wypożyczył i zniknęła z ekranu. Zamówiłam więc ją powtórnie i ustawiając się znowu w kilkumiesięcznej kolejce oczekujących, dopożyczyłam jeszcze kilka tytułów, by mój wyjazd do biblioteki nie był tak zmarnowany.
Poszłam więc do czytelni czasopism, umywszy wcześniej ręce w zupełnie pustej, ogromnej toalecie dla czytelniczek biblioteki. Upewniwszy się, że i tym razem nikt się w niej nie kocha, usiadłam przy stoliku i przeglądając czasopisma, czekałam na sfinalizowanie zamówienia. Przekartkowałam obszerną Literaturę na Świecie, przeczytałam cztery Lampy i mój wzrok przykuło nazwisko Adama Wiedemanna na wściekle zielonej okładce Twórczości i tytule, identycznym jak ostatni post internetowego bloga kumple.
Miałam jeszcze kilkanaście minut do pełnej godziny, po której zamówione książki powinny zjechać do okienka wypożyczeń. Wyciągnęłam aparat fotograficzny, by te 52 strony zanieść do domu i tam w spokoju przeczytać. Ale nagle rozszalała się burza, szklany dach zaczął dudnić od ciężkich kropel gwałtownego deszczu i w sali czytelni zrobiło się ciemno. Zapaliłam, więc lampkę nad stolikiem, ale zdjęcia i tak były ciemne.

Przerzucam kilka kartek mojego dziennika szukając zapisków o Wiedemannie. Mam tu przeklejone wszystkie opinie w komentarzach, na temat mojego talentu pisarskiego i nawet te, których w sieci już nie ma, usunięte na prośbę samego autora, lub kogoś, kogo też dotykały. Wyszukując zapisków na temat czytania przefotografowanych fragmentów Dziennika Wiedemanna, chcąc niechcąc, czytam jeszcze raz komentarze o mnie.
Jest. Jest o Wiedemannie, jak wyjechałam z laptopem na wieś.
Był to znowu majowy piękny poniedziałek, ale na deszcz się już nie zanosiło. Trawa w moim ogrodzie urosła po pas, mimo kwietniowego koszenia, a stokrotki i niezapominajki przesłonił łan dmuchawców, które dzięki nieobecności mojej w ogrodzie stały jeszcze nieruchomo, a kule lotnych nasion jeszcze się nie rozpadły.
Wróciłam,więc po beznadziejnym wysiłku wyrwania chociaż tych chwastów wieloletnich, które kwitną białymi baldachimami i narobią jeszcze więcej szkód, niż dmuchawce. Wróciłam do laptopa, by ukończyć rozpoczęty w domu wiersz Puch. Tamten pisany na skutek pylących akacji, niewytępionych jeszcze przez służby sanitarne mojego miejskiego osiedla złożone z alergików mógł być teraz dokończony na widok dmuchawców. Z racji rozlicznych przerw w pisaniu, niemożności izolacji i wyciszenia, wypracowałam w sobie metodę łącznika. Polegała ona na jakimś elemencie wysnucia realnego przedmiotu, czy uczucia, zapachu, koloru – który umożliwiał mi powrót. Wynalazek Prousta sprawdzał się za każdym razem, gdy uruchamiałam skojarzenia i dzięki temu wiersz PUCH ukończyłam.
By zmienić nastrój, odcięta od żywego Internetu, rozpoczęłam czytanie bibliotecznych fotografii, czyli Dziennika Wiedeamanna.

Trzydziestosześcioletni, spod Znaku Koziorożca mężczyzna Adam Wiedemann rejestruje na łamach Twórczości swoje zmagania z nieuregulowanym życiem seksualnym. Wróżba tarota obiecuje mu stabilizację miłosną dopiero po czterdziestce, dlatego autor zapisków szastając się niemiłosiernie z tymi, których chce się pozbyć z i tymi których nie wie czy kocha, albo tymi którzy wrócą ze swoich niezaleznie od ich woli obowiązków służbowych podróży i dopiero albo dowiodą, albo i nie swoją kompatybilność miłosną z Adamem Wiedemannem, dowodzi jedynie tymczasowości tych związków.
Ta intymność, rozpisana na pięćdziesięciu dwóch stronach miesięcznika Twórczość nie jest erotyczną obsceną, ani nawet nie jest pikantna. Rozbijanie intymności w Dzieniku Wiedemanna jest być może jakimś zabiegiem celowym, tak jak bardzo pożyteczne w dzisiejszych czasach uzwyczajnienie wydzielin ludzkiej fizjonomii, jak krew menstruacyjna, sperma, mocz i kał. Spłycanie i upraszczanie związków międzyludzkich w czynnościach życiowych poety sprowadza się jednak do skutków o wiele głębszych, niż poeta Wiedemann sobie życzy.
Jeśli, jak czytam w Dzienniku, poeta z satysfakcją odbiera komunikat mailowy młodego poety, któremu już coś Burszta wydrukował, a ten akurat zwierza się w mailu, że pragnie poszerzyć swoje doznania seksualne o wtajemniczenia nie z kim innym, a tylko z Poetą, i to konkretnym, z poetą Wiedemannem zasiadającym w jury konkursów poetyckich, to trudno uwierzyć akurat w nagłą Miłość nie z tego świata w tak postawionej ofercie. Przepustowość poety Adama Wiedemanna jest ogromna i jeśli do końca nic nie wiemy, czy wcześniejszy redaktor naczelny i założyciel Twórczości Jarosław Iwaszkiewicz zrobił coś z Markiem Hłasko przed spowodowaniem nagrodzeniem jego debiutu prestiżową nagrodą, to wiemy z zapisków jego dziennika, że nienawidził go z całego serca.
Ale na całe szczęście żyjemy w czasach, kiedy już pozbyliśmy się uczuć gorących i uczuć wyższych, jak Miłość i Nienawiść, które zniewalały poprzednie pokolenia twórców i kazały ich namiętnościom doprowadzać własny żywot do scenariuszy greckich tragedii.
Jednak, gdy czytam w zapiskach mojego dziennika przeklejone komentarze o mojej Twórczości literackiej trudno mi się oprzeć wrażeniu, czy aby jednak nie mam do czynienia z wydałoby się raz na zawsze usuniętymi z przestrzeni międzyludzkiej wzorcowymi okazami niezmiennej, starożytnej Pogardy i Nienawiści.

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

Ewa Furgał, Ekstremizmy. zamiast: „Na trzy czte i ry – panie płaczą! II” będzie lesbijski romans z owczarkiem niemieckim w tle

28 maja, 2009 by

.

Kolejny odcinek z cyklu z kopa w jaja miał dotyczyć Ewy Furgał i jej dzieła: Ekstremizmy. Zacząłem go nawet pisać, ale po kilku zdaniach zorientowałem się, że piszę o kolejnym płaczliwym harlequinie, a odcinek nosiłby tytuł: Na trzy, czte i ry panie płaczą II. Oto mała próbka możliwości Ewy Furgał (tekst bez podziału na wersy):

budzik dzwoni o zbyt wczesnej porze a ona obejmuje mnie ciasno więc to nie będzie proste ale uciekam snom ciepłym dłoniom i wrażeniu że ktoś mógłby się włamać i zabrać nam wszystko bo drzwi są zamknięte tylko na raz – zakładam obrączkę którą dostałam od niej na rocznicę i już czuję się ubrana jeszcze tylko całuję ją zamykam drzwi na dwa – na schodach spotykam wredną sąsiadkę (no kto napisał na klatce lesby”)? i wychodzę na świat bezbronnie bezmyślnie bez niej.

Jak łatwo się domyśleć: po dodaniu do tego tekstu fragmentu dowolnego romansidła o perypetiach miłosnych pana i pani, oraz co istotne: zamianie formy rodzajowej męskiej na żeńską. Czyli po tym jak romansidło pan-pani zmieniłoby się na romansidło pani-pani, powstałby wyciskacz łez w klasycznym, amerykańskim stylu. Każdy akapit mógłby się równać ze scenami symulowanych pocałunków, jednoznacznych spojrzeń, lakonicznych dialogów i mądrości życiowych z filmu Casablanca pod warunkiem, że Bogartowi urosłyby cycki. Ale czy świat a co ważniejsze kultura zaakceptowałaby taką transmetamorfozę kultowego aktora?

Można tez spróbować zastanowić się nad reakcją Ilsy Lund, która widzi przed sobą cycatą brunetkę z papierosem w ustach i kiedy zamiast zdawkowego: bye darling usłyszałaby:

Mówią że nieobecność nie zostawia śladów jak to się dzieje że twoja jest widoczna nad wyraz wróć już oczyść ulice z kurzu i tęsknoty powiedz tylko słowo a znajdę dla nas hotel w najjaśniejszym punkcie miasta niech na tę jedną dobę świat przestanie istnieć niech nas usłyszą niezawodnie.

Nie mam żadnych wątpliwości, że takie wyznanie nagrodzone zostałoby przez akademię filmową złota statuetką. Powodów także nie mam by wątpić, że każdy film, oparty na scenariuszu, do którego Ewa Furgał dodałaby coś od siebie, wzbudzi emocje większe niż audycja Wellesa w New Jersey w 1938 r.

Ale najciekawszym eksperymentem o charakterze poznawczym będzie próba syntezy dzieł Ewy Furgał i Izabeli Filipiak. Oto zmiksowany fragment powstały na bazie Ekstermizmów i Madame intuita . Tym razem w tekście ode mnie jest tylko jeden znak zapytania.

———-

Pozbyłam się jednej z moich ewentualnych przyszłości. Jest w tym postanowieniu przynajmniej jakaś lekkość. Chodzę szybko, ale wciąż marznę.

– Czy pozwolisz mi się ogrzać przy tobie? Nigdy nie usłyszałam: Nie.

– Kobiety mówią szeptem żeby ich nikt nie usłyszał. Czasem trudno uwierzyć, że w ogóle mówią cokolwiek.

– Więc czekasz jeszcze? Dalszego ciągu nie będzie. Jeżeli musisz odczuwać niech będzie to substytutem twoich lęków.

-Jeżeli muszę istnieć ból nie wystarczy mi za inspirację. Gdy czymś się ze mną dzielisz, próbuję cię powstrzymać.

– Uważaj, bo jestem nieskromna!

-Nie tak szybko!

– Oswajaj mnie ostrożnie, nie pozwalaj mi na brak umiaru. Nie rozbudzaj we mnie, czego nie będziesz w stanie zaspokoić, Nie zostawiaj mnie głodnej.

two years later

– Bądź ze mną! Krzyczałam na ciebie żeby przekrzyczeć tamten londyn sprzed dwóch lat co szumiał w głowie tak mocno że musiałam uciec.

– Trudno przeżywać miłość dramatycznie Gdy ciągle chce się śmiać. Moja kochanka nie jest kobietą tylko zwierzątkiem.

?

-Nie słuchaj mnie wcale.

– Rozmawiaj ze mną z tą czułością w głosie od niechcenia. Obiecaj, że zrobimy to niedługo znowu. I znowu. I znowu i jeszcze Po wielokroć Póki przeszłość nie spadnie jak nie chciany prezent wcześniej zamówiony dostarczony za pokwitowaniem I cóż jeśli protestowałam że nie jest tym co ja pamiętam chciałam a tego nigdy nie.

– Odjadę o wschodzie. Ucieknę lecz musisz mnie zauważyć!

Łódź Fabryczna 4.48. Czuję się dziwnie gdy wywołano tę godzinę jestem przytomna i chcę przetrwać. Zaraz odjeżdżamy. Moja kochanka nie jest kobietą tylko zwierzątkiem. Ma cztery łapy i futerko, nie używamy już słów tylko pomruki. Jak kochance na boku chcę powiedzieć: Jesteś cudowna ale jesteś zarazem zbyt kosztowna. Miło mi dbać o ciebie. Jeszcze kilka okrążeń wokół stacji Jeden rzut oka. Kontroler za kuloodporną szybą. Ślizgiem w dół. Och, pociągu magia kołysze mnie. Tym razem nie dałam się skopać ze schodów.

——-

Wersja lesbijskiego romansu z owczarkiem niemieckim w tle zapewne zrewolucjonizuje myślenie o rasach obronnych. Mężczyźni udomawiając psa kilka tysięcy lat temu poznali się na tym rodzaju rozkoszy, która powstaje z połączenia miodu pszczelego własnych jąder i psiego ozora. Pora żeby urok tej przyjemności zaznały i kobiety. Mimo opóźnienia cywilizacyjnego doświadczenie owo może okazać się przełomem w rozwoju emocjonalnym rodzaju żeńskiego. I spodziewać się także należy, że wiersze Ewy Furgał oraz Izabeli Filipiak wejdą do zbioru dzieł kanonicznych nie tylko literatury światowej traktującej o relacjach człowieka z zdomestykowanymi czworonogami, ale staną się materiałem dla badań naukowych poświęconych fakturze języka owczarka niemieckiego oraz współczynnika ścieralności naskórka okolic krocza płci obojga.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Izabela Filipiak, Madame intuita. I na trzy, czte, ry – panie płaczą!

26 maja, 2009 by

.

Maciej Woźniak musiał kilka miesięcy spędzić nad swoją autorską antologią wersów, które wycinał z wierszy kolegów i koleżanek po fachu, po to by Radosław Wiśniewski – redaktor, juror, animator, organizator, krytyk literacki, poeta, felietonista, dziennikarz, mąż pani Kasi, która to zawodowo prezesuje stowarzyszeniu wydającemu pisemko RED, itp. Itd. – miał czym zapchać kolejny numer jakże poczytnego pisma literackiego RED.

Powstało 12 sonetów, które ułożone w kolumnach zajęły aż 3 strony RED-a. Obowiązkowo umieszczono pod nimi tabelkę z nazwiskami tych działaczy literatury, których dzieła posłużyły Woźniakowi za materiał wierszotwórczy. Jest tu obowiązkowo m.in. Pani Prezes Radczyńska, Pan Wieszcz Miłosz, Pan Tłumacz Gutorow, Pan Redaktor Honet. W tabelce miejsca zabrakło dla m.in. Pana od Lali oraz Pani od Pozwów. To oczywiście dziwi, ale obserwując ewolucję twórczą Macieja Woźniaka wkrótce spodziewać się należy powieści thrillera prawniczego, która powstanie ze zmiksowanych internetowych postów Moniki Mosiewicz oraz akapitów Lali. Wówczas zapewne Jakub Winiarski napisze recenzję, w której ogłosi narodowi polskiemu, że oto pojawił się nowy John Grisham.

Uprzedzając dialektyczny rozwój wypadków jakby to powiedział jeden klasyk na spółkę z drugim: łagodząc ból porodowy historii przygotowałem próbkę tekstu, który powstał z połączenia wierszy Izabeli Filipiak, wydanych w tomiku: Madame intuita z klasycznym harlequinem, sprzedawanym w kioskach RUCH – Wszystko jest możliwe, autorstwa Nory Roberts. Po lekturze przygotowanej próbki prozy okaże się, że wiersze Filipiak pozbawione wersów są nie tylko utrzymane w manierze kioskowego harlequina, ale co ważniejsze: są bliźniacze tematycznie i znaczeniowo z wątkami prozy miłosnej, która każdego wieczoru jest przyczyną sprawczą małżeńskich wyrzutów, które czyni rozfantazjowana małżonka znudzonemu mężowi.

Powodowany wrodzoną skromnością i pokorą z premedytacją uczyniłem ów zlepek niedoskonałym, wprowadzając do tekstu jedno zdanie od siebie (zdanie pogrubione). Sama myśl o tym, bym mógł równać się z dziełem Mistrza Miksera od 12 Sonetów przyprawia mnie o ciarki, a każda próba dorównania mu z konieczności prowadzić będzie do potępienia.

Życzę miłej lektury.

———————————-

Nie spotykaj się z nią Nie pozwól żeby z tobą rozmawiała. Nie zbliżaj się bo pierwsza naiwna nie wiesz jak i kiedy wykorzysta cię, wyzuje z premedytacją z wiana z butów z pensji. Wypatroszy na zimno, wyssie kosteczka za kosteczką. Wyżre szpik póki świeży a resztki wyrzuci.

Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat ludzi swego pokroju i profesji. Czasem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony.

Kiedy spotkał ją potem w barze była już inna ostra jak żyleta. Nonszalancja papieros i podgolone włosy, agresywna suka która niczego nie przepuści. To tamta, ta druga tak ją nastawiła – przeciwko niemu gdyby nie ona dogadaliby się. Tamta obserwowała ich dyskretnie znad maszyny z piosenkami. Znasz mnie przecież, powiedziała Żyleta. Powinnam była zostać nieszczęśliwa Wtedy mogłabym tęsknić za tobą. Powinnam być średnio szczęśliwa, wtedy Być może wybaczyłabym tobie.

– Ale tak jak jest, honey, to się nie składa, nie składa się dobrze dla ciebie.
– Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? – zapytał.
– Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać – przyznała beztrosko. – I kiedy dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem.
– Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.

Nie odpowiedział, więc pochyliła się, by odczytać coś z wyrazu jego twarzy. Z zaciekawieniem obserwowała przemykające po niej cienie. Poczuła chęć, by dotknąć jej palcami, poczuć ciepło jego skóry.

– Chcesz wrócić do środka? – zapytała.
– Nie. – Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył jej puls.
-Dopóki stamtąd nie wyszedłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo się nudziłem.
– Szkoda

Z westchnieniem podniosła się z fotela. On także wstał. Nie wypuszczając jej dłoni, stanął tak blisko, że niemal się dotykali.

– Dlaczego szkoda? – zapytał cicho.

Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. Nie prosił jej o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami szybko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w zachwyt. Wolał kobiety, które cierpliwie pozwalają się zdobywać.

Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bardzo ją zresztą kusiło, żeby to sprawdzić. Nie mogąc opanować emocji, wewnętrznej burzy uczuć padła przed nim na kolana i szlochając błagała:

Rozmawiaj ze mną z tą czułością w głosie od niechcenia, schowaj mnie do kieszeni, wtul w miękkość szalika, rękaw marynarki. Podziel się ze mną kawałkiem pomarańczy. Pozwól mi wyjeść z twojego talerza zielone pasma brokuł i przecinki papryki rude jak krew. Oddaj mi swoje łóżko. Podaruj mi swoje nazwisko. Daj mi przyszłość, niech do niej dorosnę.
Zatańcz ze mną. Poprowadź po kafelkach, parkietach, schodach. Zakręć mi w głowie, przytrzymaj z czułością, zaryzykuj tango. Obiecaj, że zrobimy to niedługo znowu. I znowu. I znowu i jeszcze. Po wielokroć, póki przeszłość nie spadnie jak nie chciany prezent wcześniej zamówiony dostarczony za pokwitowaniem I cóż jeśli protestowałam że nie jest tym co ja pamiętam chciałam a tego nigdy nie.

Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny siebie uśmieszek, jaki błąkał się po jego wargach.
– Nie bądź śmieszna. Nie jesteś mi potrzebna bardziej niż ja tobie. Nie będę dłużej patrzeć jak się pogrążasz. Żadnego zrozumienia nie doczekam się.

Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę.

Gdzieś pod spodem jest we mnie ta kobieta która się domaga, roszczeniowa bestia. Jej żądania czynią mnie bezsilną. Pragnie wypłaty moralnych odszkodowań tym zniechęca ludzi Jest skłonna do szantażu lecz nie kompromisu, nosi w sobie krzywdę nieopisaną.

Nie da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.

———

ps. dla tych, którzy nie czytali madame intuita oraz Wszystko jest możliwe

Tekst wyróżniony kursywą pochodzi od Izabeli Filipiak.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

List do Szanownych Państwa

22 maja, 2009 by

.

Szanowni Państwo zapewne za każdym razem, gdy czytacie tę stronę zadajecie sobie w duchu pytanie: Dlaczego ja to czytam?. Ale mimo to regularnie, przynajmniej raz dziennie odwiedzacie historiamoichniedoli.pl., zjeżdżacie w dół wątków sprawdzając czy zmieniła się liczba komentarzy. Jeżeli pojawiły się nowe, wchodzicie i czytacie. Jeżeli nie, także wchodzicie i także czytacie by się jeszcze raz oburzyć, wewnętrznie unieść, zbulwersować lub zwyczajnie: by się pośmiać.

Nie tylko wy, Szanowni Państwo, jesteście pełni rozterek odwiedzając owo miejsce w internecie. Ja także za każdym razem, gdy pisze kolejny tekst o dziele poetyckim, zadaje sobie pytanie: Dlaczego ja to piszę?

Dlaczego ja to czytam?, Dlaczego ja to piszę? te pytania są pozornie różne. Bo jak się okaże za chwilę, mną i wami Szanowni Państwo kierują takie same pobudki. O nich jednak na końcu.

Większość z Państwa wie co to takiego jest pismo literackie RED. Wiecie także Państwo, że redaktorem naczelnym tego pism jest Radosław Wiśniewski. Ale ilu z Państwa wie, że ostatni numer RED-a przejdzie do historii? Nie dlatego, że dołączono do niego promocyjny tomik Aleksandry Zbierskiej jej tzw. późny debiut, po którym poetka wycofała się z życia poetyckiego. Nie dlatego, że Maciej Woźniak jako specjalista od oświetlenia sztucznego tym razem zabawił się w edytora tekstów. Poszatkował wierszyki kilkudziesięciu poetów na wersy i poskładał je w sonety. RED znalazł swoje miejsce w historii literatury ze względu recenzje. Między stroną 85 a 100 pisma literackiego RED nr 3(8)/1(9), upchanych zostało 20 recenzji Jakuba Winiarskiego.

Po tym jak w stylu Czerwonych Gitar, Jakub Winiarski napisał hymn pochwalny ku czci Biura Literackiego i jego szefa Artura Burszty:
Kto zdołał zebrać plejadę autorów ciekawych, bardzo ciekawych i takich sobie i kto tym
(Kto na ławce wyciął serce i podpisał – o innych inspiracjach Winiarskiego, tym razem grupą Ich Troje, przeczytasz tu: ) stracił wiarygodność, a nie ma nic bardziej zabójczego w tym fachu niż utrata wiarygodności. Zadaję sobie pytanie: „Dlaczego redaktor naczelny RED-a, Wiśniewski, drukuje recenzje skompromitowanego krytyka? Kieruje się chrześcijańskim miłosierdziem? Czy może dlatego, że podpisał z Winiarskim jakąś umowę wydawniczą na 1000 recenzji? A może chce pogrzebać RED-a, bo ma już dość pracy, która nie przynosi żadnych efektów?”

Zadaję sobie także inne pytanie: Dlaczego Jakub Winiarski pod żadną z tych recenzji się nie podpisał imieniem i nazwiskiem? Dlaczego zamiast: j.w., jakwi, w.j., win, jaw nie ograniczył się do użycia jednego pseudonimu? Czyżby był prześladowany przez tajną policję, jeszcze bardziej tajna organizację? Bał się czegoś? Boi się, że funkcjonariusze policji podatkowej zrobią bilans tekstów podpisanych Jakub Winiarski we wszystkich czasopismach i dołożą mu karę za ukrywanie dochodów? A może dlatego, że wie jak bardzo się skompromitował swoją Odą do Burszty i że jego nazwisko budzi w środowisku tylko śmiech?

Powyższe pytania mają charakter szczegółowy. Ale kolejne, które pojawiło się w mojej głowie po przeczytaniu RED-a było już ogólne: Dlaczego ja to czytam?

I jak widzicie Szanowni Państwo na tym etapie rozważań nasze pytania skrzyżowały się.
Jestem jednak w bardziej komfortowej sytuacji niż wy Szanowni Państwo. Ja na to pytanie znam odpowiedź: RED-a przeczytałem, ponieważ został mi przesłany. Ktoś kupił ten numer, ktoś zapakował do koperty, ktoś wysłał na mój adres domowy (dostępny w Internecie). Ktoś sobie zadał wysiłek, bym przeczytał pismo literackie redagowane prze Radosława Wiśniewskiego. Nie wnikam w to, kto okazał się być tak dzielny i jakie motywy nim kierowały to inna sprawa. Ja przeczytałem RED dlatego, bo zawsze gdy robię kupę, to lubię sobie coś poczytać. Nie kierowała mną ciekawość ani zwykła chęć poznania.

Ja na swoje pytania znam odpowiedź, ale czy wy Szanowni Państwo poznaliście odpowiedzi na swoje pytanie: Dlaczego czytacie historiemoichniedoli.pl?
Dlatego, że chcecie się pośmiać, zabawić. Odpocząć po meczącym dniu w pracy?
Dlatego, że literatura jest wasza pasją i interesuje was wszystko, co jest z nią związane?
Dlatego, że lubicie oglądać wirtualną krew cieknącą z szlachtowanych poetów i ich kolejnych tomików?
Dlatego, bo każdego dnia z samego rana sprawdzacie (a później po kilka razy dziennie), czy przypadkiem nie zarżnięto was i któregoś z waszych dzieł?
Dlatego, że dostaliście od znajomego/znajomej maila z linkiem o treści: Co za cham i skurwysyn! / W końcu! Coś się zaczyna dziać!?
Czy dlatego, że macie leciutkie laptopy, które zabieracie do kibla i tak jak ja lubicie sobie w trakcie poczytać?
Czy dlatego, że nie macie innego zajęcia?
Czy dlatego, że tez chcielibyście tak pisać?

Szanowni Państwo mimo tych wszystkich pytań jedno jest pewne: literatura dehneli i winiarskich to ułamek świata zaledwie drobny fragment rzeczywistości o nazwie literatura. Skrawek zarządzany przez nauczycieli od polskiego na spółkę z ciałem pedagogicznym. Całe 45 minut obowiązkowej postawy zasadniczej, nieustannego notowania i dyskusji moderowanej za każdym razem tą samą uwagą nauczyciela: Ale proszę pełnym zdaniem… To 45 minut, po których jest przerwa i wreszcie można pobiec za szkołę, na miejsce rozstrzygania sporów. Jeden z nosów zostanie rozkwaszony, inne oko będzie podbite. Wargi będą opuchnięte.
Po lekcji polskiego, na której wszyscy uczą się gramatyki i historii literatury wszyscy zamykają zeszyty. Idzie się do domu, na podwórko. Wchodzi się na drzewa, robi się procę i odkrywa zasady balistyki. Tu nie ma mundurków, ani świadectw z czerwonym paskiem. Kiedy się biegnie przez las z drewnianą pepeszą w ręku taką samą jaka miał Janek w Czterech Pancernych tarcza Wzorowego Ucznia nie jest do niczego potrzebna.
Czerwony pasek na świadectwie, ani ilość pał czy szóstek nie ma żadnego znaczenia, gdy pierwszy raz w życiu całuje się, zgrywając specjalistę doświadczonego w pocałunkach z języczkiem.

Szanowni Państwo, wszystko, co napisałem to straszna sieczka i gówno. Ale nie dajcie sobie wmówić, że coś jest sieczką i gównem. Bo po czterdziestu pięciu minutach obowiązkowych zajęć wszystko się może zdarzyć. Zawsze może się wam przytrafić coś, możecie kogoś spotkać, coś zrobić, gdzieś pójść, pobiec dokądś. I najlepsze jest to, że może się wam to spodobać. Literatura Szanowni Państwo nie znosi nudy, dlatego akurat w niej a nie gdzie indziej dzieją się zawsze rzeczy niesłychane, o których dopiero po latach uczy pan od polskiego w trakcie 45. minut.

Kategoria: Bez kategorii | 29 komentarzy »

Wojciech Bonowicz, Wybór większości. Brązowe oczy i inne cześci ciała

20 maja, 2009 by

.

Szczególną cechą polskich poetów współczesnych oprócz czarnych kostiumów, obowiązkowej nadwagi lub gruźliczej niedowagi, oprócz kolczyków w brwiach, nosach, językach, oprócz błyskotliwych debiutów literackich (zwłaszcza, gdy są to tak zwane: późne debiuty) jest umiejętność znajdowania inspiracji poetyckich w miejscach, w których nikt by się ich nie spodziewał znaleźć, a nawet w dupie.

Nie chodzi tu bynajmniej o przysłowiową dupę, ani o taką, która występuje w roli głównej w powiedzeniu: mieć coś / kogoś w dupie. Mowa tu o dupie anatomicznej. Jednej z części ciała, która zawsze jest z tyłu. Części, na którą jedni się gapią, inni podmywają, jeszcze inni podcierają i podmywają a bywają też tacy, którzy traktują owo miejsce anatomiczne jako coś, z czym można poeksperymentować. To znaczy: coś, do czego można włożyć palec wskazujący, by następnie napawać się konsystencją i aromatem substancji, która każdorazowo pozostaje pod paznokciem. Ci bardziej wygimnastykowani, wyćwiczeni w tajnych technikach jogi, którzy potrafią założyć obie nogi za głowę, wwąchują się w analityczne instrumentaria – w umazane strapony, to w świeżo wyciągnięte, połyskujące penisy. Specjaliści w tej dziedzinie rozróżniają w odcieniach beżów i brązów a z konsystencji, z drobinek pozostałych w zafałdowaniach narzędzi badawczych, z natężenia zapachu potrafią z przybliżeniem do ok. 2 łyżek określić ilość skonsumowanej i przetrawionej zupy grochowej, która niepokojąco fermentuje w krańcowych partiach jelita grubego.

Czysta poezja.

Czysta poezja odkryta raz w dupie, musiała być odkryta także w innych częściach ciała. Poetyka anatomiczna była koniecznym, dialektycznym etapem rozwoju poezji po tym jak dawno, dawno temu pewien jaskiniowiec znalazł dobrą okazję by innemu, prominentnemu jaskiniowcowi dosłownie i w przenośni wejść w dupę. To wówczas powstały najtrwalsze rysunki z Alty.

Jednym ze speców od tzw. natchnienia anatomicznego jest narodowy wieszcz polski Wojciech Bonowicz. Dokładnie 4995 lat po tym jak uduchowiony troglodyta z Alty, po spotkaniu z drugim troglodytą aby dać artystyczny upust emocjom nagromadzonym po owym prehistorycznym wejściu w dupę namalował na ścianie wielkie brązowe oko, Bonowicz korzystając z wynalazku Gutenberga wydał dzieło, które uczyniło go sławnym. Mowa o tomiku Wybór większości, w którym Wojciech Bonowicz wyeksploatuje zbiór poetyckich archetypów w tym konkretnym przypadku: zbiór archetypów anatomicznych do tak zwanego cna. Pod wiersz u Bonowicza kolejno pójdą: nosy, ręce, wnętrzności, głowy, oczy i gardła.

Ale po kolei.

Głowa (caput) – część ciała zwierząt, zajmująca u człowieka i u innych ssaków szczytowe umiejscowienie (ewentualnie przednie) [źródło: wikipedia].

W ramach poetyki anatomicznej Bonowicza ta część ciała funkcjonuje na dwóch płaszczyznach: zdroworozsądkowej i kosmicznej. Otóż głowa co nie budzi zdziwienia służy do tego by prawiła komplementy (głowę która mówi: tyś najpiękniejszy [kogo dzień dzisiejszy umieścił tak wysoko]). Ale jakież to kosmiczne zdziwienie ogarnia czytelnika, gdy przeczyta o głowie, które jest odgryzana przez deszcz (To deszcz tak ogryza głowy [nie mogę powiedzieć]) czy też o głowie, która wchodzi pod ziemię (moja głowa wchodzi pod ziemię [chorowali i umierali])?

Konstrukcja takich kosmicznych kontekstów funkcjonowania archetypu głowy w ramach poetyki anatomicznej ma swoje uzasadnienie. Najnowsze studia paleoantropologiczne na temat brązowego oka z Alty podkreślają fakt estetycznego zdziwienia, które było jednym z głównych celów prehistorycznych artystów. Tzw. efekt łaaał! zdaniem uczonych był świadomym zabiegiem żądnych poklasku i sławy artystów neolitu oraz podstawą słowotwórczą dla rzeczownika rodzaju męskiego: kał, który był pierwszym słowem wypowiedzianym przez przedstawiciela homo sapiens sapiens. W tym kontekście Wojciech Bonowicz wydaje się być wierny kanonom szkoły, do której wyraźnie nawiązuje.

Ręka (łac. manus) – dystalna część kończyny górnej naczelnych
Ramię (łac. brachium) jest częścią kończyny górnej
[źródło: wikipedia]

W ramach poetyki anatomicznej najbardziej eksploatowaną częścią ciała są u Bonowicza kończyny górne. Oto kilka przykładów użycia:

Zoologiczne:
Dwa inne zwierzęta które proszę by nie wyrywały mi rąk. (Dwa inne)

Teologiczne:
Składamy ręce dziękujemy (Występek)

Pornograficzne:
To moje ramię tak skrzypi maleńka. (Stworzenia)

Funeralne:
co się dzieje z tymi ramionami. Jedno już prawie zgniło (wielka potrzeba)

Dendrologiczne:
Na oczach wszystkich chłopcy drzewu wyłamują ręce (Zmiany)

Zakasująca wydaje się być pomysłowość i wrażliwość poety, który w trakcie pobytu w ZOO spogląda na rękę a następnie na leniwego lwa w klatce i potrafi wyobrazić siebie w roli wychudzonego chrześcijanina, który ku uciesze obywateli Rzymu ścigał się w nierównym biegu z wygłodzonym lwem, którego sam Scypion Afrykański przywiózł z podbitej Kartaginy. Przedstawienie takie samo w sobie nie jest odkrywcze, ale Bonowicz jako poeta wydaje się przebywać na takich wyżynach empatii i poetyckiego uwznioślenia, że nie tylko wyobraża sobie Ligie przywiązaną do rozjuszonego byka, nie tylko wyobraża sobie umięśnioną sylwetkę Ursusa, ale w chwili pisania wiersza Dwa inne cierpiał razem ze wszystkimi pierwszymi chrześcijanami rzuconymi na pożarcie lwom; był Ligią, Ursusem i bykiem.

Okazuje się, że niektóre z archetypów anatomicznych, które wykorzystuje Bonowicz są dawno odkrytym lądem. Takim jest na przykład oko.

Bonowicz popełnił błąd nie dlatego, że zbagatelizował fakt statusu kulturowego archetypu oka w kulturze śródziemnomorskiej jako artystycznego artefaktu (To właśnie oko było m.in. jednym z pierwszych przedstawień graficznych na ścianach jaskiń w okolicy Alty.) Ale przede wszystkim dlatego, że próbował dokonać rewizji semantyki tego motywu. Jego poetycka polemika z tekstem: Oczi cziornyje, oczi dziwnyje, oczi strasnyje i priekrasnyje, kak lublju ja was, kak bajus ja was, ja uwidieł was w niecharoszij czas ta la la la. nie przekonuje.

Bonowicz spróbuje zrewidować semantykę tego archetypu wprowadzając motyw chrystologiczny. Odwołując sie do kontekstu biblijnego napisze: chcą żebym wydał im oczy (Od razu). Wprowadzi także motyw ekologiczny: dymy wyżerają w nim oczy. (Tak się dzieje) a także agonistyczny: wykłuje któremuś oczy (spisek byłych mężczyzn). Wprowadzenie tych kontekstów (w szczególności: chrystologicznego oraz ekologicznego) do tego obszaru świadomości społecznej, w którym funkcjonują dzieła artystyczne, wymagało przezwyciężenia tradycji. W tym konkretnym przypadku Bonowicz musiał zmierzyć się z taka interpretacją oka, którą wyśpiewała Violetta Villas. Ale niestety, okazało się, że ta próba konfrontacji autorskiego kontekstu chrystologicznego z kulturowym kontekstem sowietologicznym funkcjonowania motywu oka, której efekty mogłyby na trwałe wpisać się w tradycję semantyczną tego archetypu, była czymś w rodzaju markowanego ciosu, na którego wyprowadzenie poecie nie wystarczyłoby ani siły ani umiejętności.

Najważniejszym tekstem Bonowicza powstałym ramach poetyki anatomicznej jest tekst pt. Przemoc. Poeta napisał:

obcinają paznokcie myją twarz
przyrodzenie. I jeszcze napychają mu
wnętrzności czymś czego tam
nigdy nie było

czy dusza podąża za nerką gdy ta pozostaje przy życiu
(przemoc)

Ewolucja artystyczna Bonowicza w ramach jednego tomiku, przebiegająca od części ciała w jego głąb, jest czymś nowym. Ale twórczym we właściwym znaczeniu tego terminu jest w poezji Bonowicza tzw. przewrót teologiczno-deepthroatyczny. Polski poeta połączy szczególny archetyp anatomiczny tj. gardło z podstawową kategorią każdej teologii z pojęciem boga. Sygnał tej syntezy czytelnik odnajdzie w cytowanym fragmencie: chcą żebym wydał im oczy (Od razu). Implikacje biblijne: wydania na śmierć, wydania ciała są wyraźne, ale jeszcze nie wyrażone explicite. Inaczej się rzecz ma z fragmentem:

A Bóg jest gardłem świata
(Na koniec)

Trudno uwolnić się od naturalnych skojarzeń głębokiego gardła, o miliardzie miliardów istnień, które uwalniają się jednorazowo pod ciśnieniem, odbijając się od boskiej krtani, spływając w pozornym nieładzie w kierunku boskiego żołądka by poddać się ontologicznej przemianie w zakolach jelita grubego a następnie powrócić do życia w zmienionej formie. Zamknięty cykl powstawania i ginięcia oraz zagadnienie egzystencji, które w poezji Bonowicza pojawia się jako dialektyczny moment połączenia stwórcy i gardła wydaje się największym wkładem polskiego poety w rozumienie sztuki neolitu.
Dlatego nie może dziwić wznowienie dzieła, które zaledwie po 12. latach od swej premiery doczekało się ponownej edycji w Biurze Literackim. Nos wydawniczy Artura Burszty jak zwykle okazał się być niezawodnym organem anatomicznym.

Kategoria: Bez kategorii | 21 komentarzy »

Pauza na zastanowienie. Pochylenie wzrokowe nad debiutem poetyckim Moniki Mosiewicz. Pani Bieńczycka

20 maja, 2009 by

Kiedy ze skrzynki pocztowej wyjęłam tomik Cosinus Salsa, o którym autorka zabroniła mi pisać, minęło kilka miesięcy od spotkania z wierszami poetki, z żalem pomyślałam, że mi o nim wypowiedzieć się nie wolno. Nie wolno na przestrzeni wydanego tomiku miłośnie obcować z Moniką Mosiewicz.
W międzyczasie na tym blogu dowcipnym tekstem o wrażeniach wynikłych ze spotkania z wydrukowanym zbiorem poezji Moniki Mosiewicz podzielił się Marek Trojanowski. W tym krótkim tekście, stosując odwieczne kierkegaardowskie uwodzicielskie sposoby mówienia o problemie, dał popis udanego pisania nie wprost.

Jako osoba przyziemna, dozgonnie przyporządkowana Saturnowi, pozwalam sobie jako ta Pani spod Znaku Koziorożca zakwestionować ogrom postaci Moniki Mosiewicz i realistycznie, wbrew męskim spojrzeniom, za pomocą aparatu fonograficznego dać świadectwo nie tyle szczupłości autorki Cosinus Salsy, ale i jej kobiecego piękna.

mosiewicz2

Kategoria: Bez kategorii | 37 komentarzy »

Tadeusz Różewicz Kup kota w worku. Worek poezji. Pani Bieńczycka

18 maja, 2009 by

Tomik Różewicza wydany w ubiegłym roku przez Biuro Literackie jest rewelacyjny. Cokolwiek przeczytam w sieci o nim, zawsze pozostanie w moim odbiorze niezapomnianym, od lat nigdzie tak dobrze niewyartykułowanym rachunkiem wystawionym dzisiejszemu życiu artystycznemu i intelektualnemu w Polsce.
Przeczytajcie proszę recenzję Jakuba Winiarskiego na poewiki, to ja nie będę musiała już tu tych wszystkich cytatów przytaczać i się męczyć, gdyż Jakub Winiarski to bardzo pracowicie i fachowo zrobił. Ani nie mam zamiaru polemizować z autorem recenzji, ani się spierać, jedynie oddaję mu sprawiedliwość w tym, że podjął wielki trud analizując pokaźne, jak na poezję dzisiejszą, późne dzieło Tadeusza Różewicza.
Ponieważ cztery lata temu pisałam o nominowanym do Nike Wyjściu, tomiku napisanym z pozycji zrzędy, który na okrągło ogląda telewizor i nie wychodząc z domu, pomstuje i się wścieka rzutując swoje starcze zniecierpliwienie na jakąś postać wesołego, wyczyszczonego, pozbawionego bakterii staruszka, którego wiersze stają się tak samo bezpłciowe jak niepotrzebne – tak teraz przy lekturze Kota… jestem wręcz olśniona.
Przy pisaniu wierszy do zbioru Kup kota w worku w poetę trzeciego wieku nabiegła prawdziwa krew koloru czerwonego, gęsta, naszpikowana witaminami. I jak w Żółtej łodzi podwodnej Beatlesi powodują, że w napadniętą przez Smutasów martwą Pieprzolandiię nabiega krew, tak dla Różewicza tę rolę sprawczą odegrał Internet.
W 88 roku życia w poetę wsącza się jednostajnie prawdziwymi, życiodajnymi dawkami niesłychane dobrodziejstwo cywilizacyjne w postaci sieciowej energii, którą staruszek, dożywając tak późnego wieku, docenił. Ten tomik to dziękczynny hymn skierowany do Boga (w którego nie wierzy), za to, że pozwolił mu dożyć możliwości zabawy z Siecią i w Sieci.
Ktoś, kto przeczy antycznym zapewnieniom, że Rada Starców to najlepsza rzecz, jaka się może ludzkości przydarzyć, nie jest w błędzie. Z dzienników żony Tołstoja dowiadujemy się, że Tołstoj w pewnym momencie udowadniając jej, że stare dęby się nie myją, nie kąpał się już do śmierci.
Ale poeta Różewicz nie jest ani przykładem, ani wzorcem ( jak np. aktorka Irena Kwiatkowska), jak należy starość przeżywać.
Chodzi jedynie o kondycję psychiczną twórcy, o jego elastyczność intelektualną i możliwość tworzenia, wewnętrznego stawania się i rozwoju.
Jak czytam tutaj tomki poetów, to widzę, że młodzi ludzie zablokowani są już od zarania swojej drogi twórczej, nieprzemakalni, głusi i martwi. Jeśli nawet w prywatnych listach zgłaszają mi pretensje, że piszę na blogu Marka Trojanowskiego z resentymentu, z krzywdy wyrządzonej mi przez nieszufladę, gdzie nikt mnie sobie nie życzył, to jest to kolejny dowód na całkowite zamknięcie się młodego pokolenia literackiego na jakikolwiek rozwój.

Wiadomo, że starcy dzięki cudowności dzisiejszej medycyny będą coraz większą plagą i jeśli nie zacznie się ich tępić, dusić poduszkami we śnie i podawać im do zupy cyjanek, jako rzekome lekarstwo o smaku migdałowym, to zaleje nas permanentna starość. Ani się obejrzycie młodzi, a wasze zanikotynowane, zaklejone żelkami, zaczadzone muzyką hiphopową, z atrofią mięsni i ogólną słabizną fizyczną ciało przegra z viagrą, ze staruszkiem, który na rowerze objechał świat dookoła i pozyskał wiedzę, której wy młodzi na wikipedii nigdy nie wyczytacie.
Bezsilni są tacy pisarze jak Jacek Dehnel, czy Mariusz Sieniewicz, którzy opisują w swojej twórczości staruszków nie mając pojęcia co to jest naprawdę starość. Zupełnie nie pojmują, że ktoś, kto jest już po drugiej stronie (a ta druga strona to graniczna pięćdziesiątka), ma dojścia do ukrytych w mózgu zapisów wszystkich faz życia. Że zna zakończenie, czyli to, czego żaden wróżbita nie jest w stanie przewidzieć.
A u Różewicza te właśnie dwa piony żywota ludzkiego z całą bezwzględnością podmiot liryczny – narrator, analizuje.
Robi to z różnych pozycji. To, że akurat jest to tomik wierszy, a nie dziennik, ani esej, ani jakaś poezja pisana prozą, nie ma absolutnie znaczenia. Różewicz nie dba o gatunek ani o czystość języka. Kalambur goni kalambur, Bralczyk jest obrażony celowo, przekręca tam jego nazwisko, myli się, bawi się słowem jak zalecali dadaiści. Jest na ciągłym haju twórczym, ma gonitwę myśli, chwyta w lot to, co przychodzi. Ironizuje, naśmiewa się, wytyka niechrześcijańskość użycia biedronki w wierszach księdza Twardowskiego, szydzi z autorytetów i uznanych wielkości, sław, mediów i literatów. Ma za nic konkursy, nagrody, festiwale, grupy i koterie, jest ponad to wszystko, co wstępującemu poecie wydaje się najważniejsze. A przychodzi do niego bogactwo, nadmiar, chaos o treści pożywnej, pierwszorzędnej, niespotykanej. Przypomina Jeana Baudrillarda, który zaczynając w Spisku sztuki jej krytykę, kończy na afirmacji, na zachwycie.
Różewicz to tu przede wszystkim godność. To królewskie zachowanie się dojrzałej jednostki. Gdy przemawia do dzieci obrzucających go kamieniami i wołających, że dziadek coś pierdoli, analizuje ich słownictwo, inwektywy, dziwi się temu bogactwu, tej niespotykanej nigdy w jego życiu ordynarności, różnorodności i mocy rażenia, tak niedoświadczanej wcześniej, słownej możliwości dzisiejszego zadawania bólu.
Różewicz nigdy nie jest estetyczny. Jest głęboko moralny i etyczny. Jest w tej niefrasobliwości strażnikiem wartości jak wszyscy wielcy: jak Kafka, jak Gombrowicz. Nigdy nie schodzi poniżej, nigdy nie jest lubieżny, włochaty, kącikowy. Jego wersy dotyczące czatów seksualnych w Internecie są dowodem na to, że człowiek jest istotą seksualną do końca, do śmierci. Że potrzeba seksualna u prawdziwych, dojrzałych wewnętrznie ludzi nie wygasa nigdy. Że w seksie jest duchowość. Że jak umiera w artyście potrzeba seksualna, o umiera jako twórca.
Dlatego Różewicz nigdy nie napisze tak obleśnie jak Miłosz w tomiku To, że jego pyta stoi w dalszym ciągu, jak się budzi. Nie, Różewicz opisze tylko wszystkie młode kobiety, które są niegrzeczne, głupie, ale są samą kwintesencją ludzkiego pożądania. Że świat jest teraz piękny i taki nie był nigdy. Że ten, kto przeszedł naloty i partyzantkę, a tam zespołowe latryny, wie co to jest komputer osobisty i jego intymność.
Jest też w tych wymienianych nieustannie kasandrycznych zapowiedziach klęski naszego języka i obyczajów starcze przyzwolenie. Brak buntu, pogodzenie się i pokorne czekanie na dalszą degradację, której jest w pełni świadomy.
Ten tomik to wielki powrót artysty do życia. Artysty, który ma wielki intelektualny potencjał, artysty wykształconego, oczytanego, prawdziwego intelektualisty na europejskim poziomie. Dysponując tym aparatem poznawczym dopiero ośmiela się patrzeć na rzeczywistość. Nie z pozycji biblioteki, ale z doświadczenia, na które złożyło się całe jego twórcze życie.
Montaigne napisał, że nie wystarczy zamieszkać z wiedzą, trzeba ją jeszcze pojąć za żonę. Różewicz bawi się już teraz swoją poetycką inwencją jak małe dziecko sam i to obcowanie nie przypomina wprawdzie już współżycia, ale wchłonąwszy w siebie wszystko staje się jakimś samowystarczalnym, poetyckim dynamitem.
I dlatego powiedzenie Sándora Márai:
Stary człowiek nie powinien zmieniać miejsca pracy. Gdy pozostaje na swoim miejscu, jego współpracownicy głupieją razem z nim i wtedy starość nie jest tak widoczna.
dobrze ilustruje sytuację dzisiejszej polskiej poezji.

Różewicz w tym zbiorze pisze:

„(…) przed zaśnięciem czytam
różne miesięczniki dwumiesięczniki
kwartalniki
artystyczne literackie
i widzę (ze zdziwieniem)
że wiersze moich znakomitych
kolegów (i koleżanek)
stają się powoli podobne
do moich wierszy
a moje stare wiersze
są podobne do
ich nowych wierszy (…)”
(normalny poeta)

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

Marek Sztarbowski, Zwierzę ci się. Obrazy, frazy, razy i dąsy pod choinką.

17 maja, 2009 by

.

Pierwszy raz obraziłam się na wiersze, które kupiłam dla siebie i dla przyjaciół na prezent gwiazdkowy. A dlaczego? ponieważ oczekiwałam zupełnie czegoś innego po przeczytaniu czterech utworów Marco Polo na portalu rynsztok. Sądziłam, że w debiutanckim tomiku „Zwierzę ci się ” Marka Sztarbowskiego znajdę czytelne ślady ekscentrycznej Marianne Moore i będę odkrywała to co niewidzialne, zamglone, użyteczne w myśl słów poetki:

Poezja

Ja także jej nie lubię; są rzecz ważniejsze niż te wszystkie

igraszki,

a jednak

czytając ją, nawet z największym lekceważeniem,

odkrywamy w niej mimo wszystko miejsca prawdziwe.

Ręce, które mogą chwytać, źrenice,

które mogą się rozszerzać, włosy jeżące się

bezwiednie. Wszystkie te rzeczy ważne są nie dlatego,

że nadają się do szumnych komentarzy, ale ponieważ są

użyteczne.” Marianne Moore przeł. Julia Hartwig.

A co znalazłam w wierszach Marka Sztarbowskiego? Zamiast , czarnej peleryny, trójgraniastego kapelusza poetki i wysokich tonów, rozerotyzowaną zabawę słowem, żartobliwy nastrój i rymy!

Dopiero ostatnia strona spowodowała, że się odobraziłam, a ściślej podpis pod zdjęciem autora: „z czasem trzeba chuchnąć w balonik” I ta dwuznaczność, igraszka słowna przypomniała mi, że poezja to nie tylko pesymistyczne wieszczenie z katakumb , ale to także radość i uśmiech przy czytaniu. Sama apelowałam kilka miesięcy wcześniej o ograniczenie tworzenia czarnej, otchłaniowej poezji.

Marek Sztarbowski jest laureatem takiej i takiej i takiej nagrody. (Nagrody nie są dla mnie istotne) W internecie bywa na pl.hum.poezja, poezja.org, nieszuflada.pl, jest lirycznie.pl i używa nicków: Sokrates, Boskie Kalosze, Wstrentny, marco, NiutoN. Nie ma informacji, że ma nick Marco Polo i wkleja wiersze na rynsztoku.Przyjęłam więc, że marco i Marco Polo to dwie różne osoby i dwa różne spojrzenia. Najwyraźniej pomyliłam się. Nieznany poeta, nieznane wiersze i tylko ja i hutny zajączek z wiersza „Zwierzęcość”

„Miłość w tobie rozpryskam, jak zajączek hutny,/ po udach porozcieram w żądzach pchły kosmate, /mieralną poczujesz w omdleniu usz watę” a na końcu podmiot liryczny i tak wróci do żony po kwadransach rozpusty.” I puść mnie, ach już wypuść do żony, bogdanko.”

W wierszu „Małpolud” wyzwolona kobieta postanowiła zabawić się pościelowo w sado-macho i krzycząc żąda batów i pożarcia. Narrator tłumaczy się lękkliwie:

„Słuchaj” – mówię – „kochana…/przecież ja mam już tyle lat,/ słabe zęby i drżące kolana -/ jak chcesz, żebym ja ciebie jadł?” Na nic prośby, chutliwa pani jest nieubłagana i smaga słowami: „Zboczeńcu! Sadysto! Łobuzie!/ chcę się kochać gdy jesteś na luzie,/ kiedy zwierzę z ciebie wyziera /- a ty tulisz i ględzisz…Cholera!!!”

I dlatego narrator zwierza mi się, ze zwierzęcej natury, z problemów damsko – męskich, bo komu ma sie zwierzyć jak nie czytelniczce, nawet takiej obrażalskiej jak ja. Jestem jego trzciną.

Słoń (albo dotyk miłości)

„Czy dotyk może się przyzwyczaić? Ten dziki słoń afrykański /schwytany w klatkę ciepłych kobiecych kształtów /wpierw oszalały i drżący w innym świecie/ wreszcie czekający na codzienne/ bara, bara, bara […] (sorry, teraz będzie część niecenzuralna)/ ch.j z wolnością? ch.j z animals planet? ch.j rezerwatom? /i słoniom też ch.j? /- O widzę kochany słoniu,/ że na pewno będziesz miał liczne potomstwo!”

To dowód na to, że słoń oswoił się z więzieniem kobiecego ciała i całkiem mu z tym dobrze. I czy to nie jest pogodny wiersz o rozterkach i walce płci z perspektywą krat? Jest! na dodatek z optymistycznym zakończeniem i dziećmi, z którymi narrator pewnie będzie w przyszłości chodził do zoo.

Według mnie najciekawszy wiersz w tomiku to „Co może zobaczyć przez okno pan z naprzeciwka”

„Ale ale…ktoś spyta – o co właściwie, panie Marku, chodzi w tym przepięknym wierszu?/ Przede wszystkim w tym wierszu chodzą mi/ przeróżne myśli po głowie: drzewa są nieistotne/ pan jest nieistotny i pies niepotrzebnie tak długi./Ów wiersz sam się pisze (jeszcze) lecz koniec jego/ każdemu bliski, bo spójrzcie tylko:/ Wieczór (jeszcze).”

W tym utworze zawarta jest istota poezji Marka Sztarbowskiego . Autor nie zmusza sie do pisania wierszy, nie ślęczy godzinami nad jednym słowem, to co usłyszy, poczuje, zapisuje. Nie wzoruje się, samodzielnie ocenia rzeczywistość, ma pogodny dystans wobec własnych słów. Dlatego potrafi się nimi bawić. Jego poezja ma wspólną cechę z poezją Marianne Moore: językową inwencję, eksperymentowanie słowami, odnajdowanie kilku znaczeń słowa. Wiersze Marka Sztarbowskiego skrzą się dowcipem, nie ma w nich zbyt ciężkich wulgarnych nut. Poeta wszak od razu przeprasza , gdy używa niecenzuralnego słownictwa, wulgaryzmy używane przez niego nie rażą. Jeżeli ktoś ma chandrę, powinien niezwłocznie przeczytać wiersze z tomiku „Zwierzę ci się” . Gwarantuję, że poprawiają nastrój błyskawicznie. Przyjemnie jest czytać mądre, zabawne i nieudziwnione wiersze po wcześniejszej porcji pesymistycznych dyrdymałów poukrywanych w piętrowych metaforach.

Kategoria: Bez kategorii | 17 komentarzy »

Monika Mosiewicz, Cosinus salsa. Traktat o odchudzaniu się przy grilu

14 maja, 2009 by

.

Unikalne doświadczenia, kolekcjonowane przez okres dzieciństwa, dojrzewania i wieku dorosłego, nadają kształt charakterom i osobowości. Jest to jawny truizm, ale czy istnieje ktoś, kto zdołałby rozwiązać zagadnienie wpływu świata zewnętrznego na świat wewnętrzny i na odwrót? Czy istnieje jakiś rodzaj wiedzy prawdziwej na ten temat? Takiej, która nie wynikałaby z aksjomatów naiwnego materializmu, ani nie pochodziła z objawienia?

Problemy komunikacji między duszą a ciałem analizowane są w zaciszach katedr uniwersyteckich i jak się okazało w debiutach literackich polskich poetów współczesnych.
Zbigniew Machej nie bez powodu skomponował z tej okazji wiersz, który kunsztem dorównuje którejś z części Dziadów. Z tego powodu warto przytoczyć fragment owej laudacji:

Uwaga! Uwaga!
Panie i Panowie
Oto nowy diament
Gwieździsty naszej poezji!

Po tych słowach nawet laik nieobeznany z polską sceną poetycką wie, że w taki sposób można pisać tylko o jednej osobie o poecie w spódnicy za kolana, o Monice Mosiewicz.

Cosinus salsa to czterdzieści tekstów ułożonych w wersy, czasami nawet w strofki. Ten sam Zbigniew, który pisał o diamentach gwieździstych naszej poezji, nie zawaha się dostrzec fenomenu illuminatio w owych trzewiach intelektualnych wciśniętych między kartonowe okładki:

Czytajcie go (tomiczek m.t.) i chwytajcie,
bo was na pewno oświeci.

Na ostatniej stronie okładki, siedem milimetrów pod nazwiskiem Zbigniew Machej widnieje inna minirecenzja. Czytam w niej o tym, że lekko, że przyjemnie, że śmiech. Miłosz Biedrzycki bo to on skonstruował notkę numer 2 doda też coś o jedzeniu o sposobie podania. I to właśnie dzięki Miłoszowi Biedrzyckiemu odkryłem coś, co według mnie nie tylko przesądza o autentyczności dzieła, o prawdzie immanentnej wydrukowanej dwunastką TNR na papierze kredowym, ale prawdę o człowieku, jego wnętrzu i cierpieniu. Odkryłem tragedię dziewczynki, która odkrywa pierwszą bruzdę celulitu, która na własnej wadze łazienkowej, wyprodukowanej przez zakłady zbrojeniowe Łucznik obserwowała w skali tygodnia charakterystyczną dla efektu yo-yo cosinusoidę.

Ta niezwykle cenna wskazówka Biedrzyckiego Miłosza brzmi: Podczas czytania tego zbioru czułem się podobnie jak podczas dobrze przyrządzonej potrawy: pożywne składniki tworzą nowa jakość dzięki zaskakującym zestawieniom, a wszystko razem dodatkowo zyskuje przez sposób podania. Polecam!.

Dodatkową wskazówką interpretacyjną, która wydaje się nie tyle ułatwiać recepcję 40. tekstów tego późnego debiutu, jest zdjęcie autorki.
cosinus-salsa
W odpowiedniej stylizacji, aranżacji świetlnej, Monika Mosiewicz sprawia wrażenie skrzyżowania małego Azjaty z serialu Partnerzy geniusza kung-fu o imieniu Erni Lee z długowłosą, animowaną Pocahontas. Całości wizerunku dopełniają okulary o przepuszczalności 25% – tak jak u Bono lidera U2. Na takie jak nosi Kora Jackowska jest dla Mosiewicz jeszcze za wcześnie.

Nie byłoby w tym zdjęciu nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Monice Mosiewicz w owej artystycznej aranżacji zabrakło lewej strony ciała. I ten właśnie brak ciała, który na fotografii zaczyna się na wysokości obojczyka (od tego miejsca zdjęcie zlewa się po lewej stronie postaci z okładką) w połączeniu z interpretacyjnym tropem kulinarnym Biedrzyckiego wydaje się być kluczem do odkrycia esencji tomiku Cosinus salsa Moniki Mosiewicz.

Trop kulinarny wydaje się być o tyle uzasadniony, że sam tytuł omawianego dzieła ma konotacje kulinarne. Salsa może być rodzajem tańca ale także rodzajem potrawy. Tu nie bez znaczenia jest też graficzne przedstawienie limonki na pierwszej stronie okładki. Jednakże najważniejsze tropy interpretacyjne, heroiczne opisy walki z celulitem, drobiazgowe opisy zbijania masy ciała a także bezsilność wobec pragnienia opróżnienia lodówki o godzinie drugiej w nocy te relacje ukryte zostały w wersach.

Ale od początku.

Czterdzieści wierszy Cosinus salsy nie zostało zawieszonych w próżni. Tomik bowiem rozpoczyna się mottem. I co nie bez znaczenia: jest to jeden wers, oszczędny, dietetyczny jak jedna marchewka na dobę w jadłospisie grubaski, która wierzy w to, że przed sezonem urlopowym schudnie 20-30 kg i będzie mogła bez szkody dla otoczenia, bez narażenia się na niechcianą pomoc organizacji Greenpeace, która ratuje wieloryby, położyć się na plaży i poopalać. Warto go przytoczyć, bo okazuje się, że motyw tuszy w poezji Moniki Mosiewicz rozpoczyna się właśnie w tym wersie. Oto on:

nie da się dwa razy przejść przez to samo lustro

szklarz znad frezu

Oryginalny fragment D 91 doczekał się licznych opracowań i interpretacji. Dlatego też zignorowanie autorskiej odpowiedzi Mosiewicz na dziedzictwo intelektualne Heraklita byłoby istotnym zaniedbaniem interpretacyjnym.

Motyw lustra w literaturze występuje z taką samą częstotliwością jak motyw zranionego serca czy miłości. Jednak w tym użyciu, jaki zaproponowała autorka Cosinus salsy, lustro pozbawione zostało swoje dwuznaczności. Lustro jest czymś, przez co można przejść tylko jeden raz. Zwraca uwagę fakt, że Monika Mosiewicz rezygnuje z pierwotnego wejść do, zastępując ową frazę oryginału przejść przez.

Przejść można przez dziurę w płocie, przez drzwi, przez okno, przez kanał. Przejść można dosłownie przez wszystko pod warunkiem oczywiście, że się jest wystarczająco szczupłym. I tu Monika Mosiewicz sygnalizuje czytelnikowi implicite problem, z którym się zmierzy na kanwie poezji. A mianowicie problem nadwagi. Jaki jest inny sens łączenia archetypu lustra oraz czynności przechodzenia? Czyż szklarz znad frezu nie zajmuje się szkleniem? Wpasowywaniem kolejnej tafli powlekanego srebrem szkła w drewnianą ramę zdobioną frezem? Dlaczego lustro tu funkcjonuje jako coś jednorazowego, nietrwałego, coś co stłucze się, rozpadnie się, skapituluje w kontakcie z tkanką tłuszczu, fałdem brzusznym napędzanym energią kinetyczną obrotu sylwetki. Rozbije się na kawałki.

Studiowanie w odbiciu lustrzanym nowych fałd tłuszczu na brzuchu, krwawych rozstępów na skórze, kolejnych decymetrów kwadratowych celulitisu na pośladkach, przedramionach, na policzkach jest zajęciem typowo kobiecym. Ale Monika Mosiewicz jako poetka w swoim debiucie postanowiła rozprawić się z światem kobiecych słabości do bitej śmietany, do słoiczka smalcu wieprzowego konsumowanego w trakcie emisji serialu M jak miłość, do zwierząt futerkowych.

W pierwszym tekście autorka wyjątkowo udanie połączy ze sobą trzy konsumpcyjne motywy|: rzeźni, mlaskania i nażarcia się.
Napisze:

wiewiórko, wiewióreczko, co mi rzeźnię robisz
Dalej:
śniegu mlaskający, śniegu nażarty śniegiem
(serce jak kastet)

Zaskakuje precyzja użycia kategorii rzeźni, mlaskania i nażarcia. Mosiewicz jako poetka wydaje się ujawniać czytelnikowi swoją fascynacją wielkimi szlachtohofami, swoje uwielbienie dla Smithfield Foods koncernu, dzięki któremu każdy może zjeść przynajmniej raz w tygodniu jednego mielonego kotleta. Zachwyt poetycki debiutantki nie kończy się na zwykłym nażarciu. Tak jak wskazywał Biedrzycki, ten rodzaj poezji, który przedstawia Mosiewicz jest przykładem powolnej uczty, którą wymaga odpowiedniej kontemplacji.

Monika Mosiewicz jest poetką wpisującą się w szeroka falę buntu przeciwko światu, przeciwko ludzkim słabościom. Będzie starała się napiętnować wszystkie te żądze i instynkty, które powodują jej kończynami, gdy bezwolnie idzie do mięsnego by kupić kilo polędwicy wędzonej na zimo, dwa kilo śląskiej i pęto podwawelskiej. W tekście numer dwa napisze jakby z wyrzutem:

no i tak, spróbowałam
(Zorbing)

Autorskie confessio z własnych słabości po chwili zastąpi znamiennym powtórzeniem:

lekkich, lekkich tchnień na karku
(Zorbing)

Nieprzypadkowy dubel przymiotnika w połączeniu z pierwszą strofą kolejnego tekstu:

Pedantyczna bezchmurność
zacięta w powrotach na brzeg butelka,
mewa obezwładniona pod wiatrem

(Interferencje)

pozwala dotrzeć czytelnikowi do zastrzeżonych poziomów autorskich pragnień poetki. W tym kryptoświecie nie ma miejsca na niedoskonałość, na celulitis, na ociężałość ruchu. Świat ten jest rzeczywistością fotograficzną Leni Riefenstahl w której szczupłe, wysportowane blondwłose ratowniczki ocierają się o spocony tors samego Davida Hasselhoffa, który w tym czasie prowadzi dialog filozoficzny ze swoim mówiącym autem.

W kolejnych tekstach zawartych w Cosinus salsa archetypy kulinarne także nie są bez znaczenia. W wierszu Wiatr leniwie tasuje powietrze, Monika Mosiewicz dwa razy użyje zdania: Wiatr wydyma jej bluzkę.
Mamy tu do czynienia z typowym wyparciem, z negacją rzeczywistości. Otyłość jako fakt empiryczny jest w tym tekście przedstawiana jako efekt oddziaływania czynnika atmosferycznego na garderobę.

Nieuświadomiona potrzeba eksterioryzacji bogatego w doświadczenia wnętrza poetki w pewnym momencie bierze górę nad wyrachowanym opanowaniem się w określonej sytuacji X. Znamy ten stan z grupowej terapii dla alkoholików, na których ludzie spotykają się po to, by w odpowiednim momencie wstać, spojrzeć innym w oczy, zobaczyć w nich siebie i powiedzieć:

Nazywam się Jan Kowalski i jestem alkoholikiem.

Monika Mosiewicz zaproponuje autorską formę analogicznej deklaracji terapeutycznej. Jeden ze swoich tekstów zatytułuje:

Nie lubię śledzi

Nowatorstwo tego rozwiązania polega na tym, że:
Z jednej strony poetka wyklucza poza nawias zainteresowań kulinarnych istotną część pożywienia. Tym samym wyklucza raz na zawsze z jadłospisu ileś tam kalorii.
Z drugiej zaś proponuje dietę stopniową, polegająca na powolnym acz systematycznym wykluczaniu z diety pewnych produktów. Czyli najpierw śledzie, później wieprzowina, jabłka, wołowina etc., etc., aż w końcu człowiek zaczyna żywić się praną z kosmosu. I zdaje się to o kosmicznej energii pisze Monika Mosiewicz w tekście W podróży:

Nigdy nie chciał być miejscem, zawsze był jak podróż,
obmyślona przez cel, a nie drogę

(w podróży)

Terapia odchudzająca, którą proponuje Monika Mosiewicz wszystkim ludziom z nadwagą, będzie miała szanse powodzenia o ile autorka uwiarygodni ją własnymi, zgubionymi kilogramami masy ciała. Wierzę w to, że jej się uda, że sukces debiutu literackiego przełoży się na walkę z trzęsącym się od śmiechu tłuszczu na brzuchu, nawet gdy człowiek dawno przestał się śmiać. Podzielam optymizm Moniki Mosiewicz, która w jednym, z ostatnich tekstów Cosinus salsy nie tylko dokonała rehabilitacji archetypu lustra, które przypomnę w sposób autorski roztrzaskane zostało w motcie rozpoczynającym tomik, ale także tym razem jako samoświadoma ograniczeń i słabości przedstawiła inwokację do dietetycznego tym razem jedzenia. Tekst ten, ze względu na rangę oraz treść zasługuje na przytoczenie:

truskawki, ostrygi, futra, turkawki
podrygi: zostawiamy w nieznanych pokojach
widziałeś: mają tu mydła z zatopionymi skarabeuszami.

Lustra: o, te zabieramy ze sobą, powabne szale
owijają miejsca, w które dopiero wejdziemy
a każdy ma swoje osobno.

Tak: z podniesioną głową,
w chłodnym zenicie stajemy się lżejsi.

(zimowe garden party)

Cosinus salsa należy do kanonu lektur obowiązkowych tych wszystkich, którzy przynajmniej raz w życiu zmarnowali piętnaście minut przed telewizorem oglądając relację redaktor Markowskiej z kolejnych rekordów bitych przez członków Klubu Kwadransowych Grubasów.

Kategoria: Bez kategorii | 17 komentarzy »

Tomasz Pułka, Paralaksa w weekend. No to sobie nie pogadaliśmy

11 maja, 2009 by

.

Istnieje taka szkoła interpretacji tekstu, w której najważniejszy jest dialog między czytelnikiem a twórcą. Dialog ów ma charakter zapośredniczony. Tym co łączy umysł czytelnika z umysłem twórcy jest wytwór działalności twórczej artysty. W ramach tej szkoły dzieło traci swoją autonomiczną wartość jako dzieło sztuki. Dopiero jako element zapośredniczający, umożliwiający kontakt odbiorcy z nadawcą nabiera wartości, stając się czymś uznanym i zaczyna funkcjonować w przestrzeni społecznej jako element kultury.

Dokładnie o godzinie 13.11, dnia 11. maja roku 2009, siedząc bezczynnie w domu w oczekiwaniu na telefon od pani z Powiatowego Urzędu Pracy, która skieruje mnie do kolejnej fabryki telewizorów na rozmowę kwalifikacyjną, w trakcie której będę musiał udawać kompletnego głupka, by nie spędzić kolejncyh 32. lat życia dzielących mnie od emerytury przy taśmie montażowej, postanowiłem wejść w dialog z artystą, z jakimś polskim poetą współczesnym.

Padło na Tomasza Pułkę.

O godzinie 13.26 czyli dokładnie kwadrans po tym, jak powziąłem zamiar dialogu z artystą prawą ręką sięgnąłem pod biblioteczny regał, by wyjąć spod jego nóżki tomiczek, który skutecznie stabilizował stary, rozklekotany mebel z końca XVIII w. Paralaksa w weekend Tomasza Pułki bo o tym tomiczku mowa oprócz doskonałych cech czysto użytkowych jest zbiorem wierszy, które jak oczekiwałem urozmaicą mi wczesne popołudnie. Staną się pomostem między mną Markiem Trojanowskim (konsumentem), a Tomaszem Pułką (artystą-poetą, który pewnie ma własny biogram w wikipedii, bo jest tak sławny).

Dlatego też już o godzinie 13.34, tego samego dnia, rozpocząłem rozmowę z Tomaszem Pułką. Oto relacja z tejże pogawędki:

MT: Cześć Tomek.

TP: [milczenie]

MT: No cześć.

TP: [milczenie]

MT: coś się nam gadka nie klei. To może zacznijmy standardowo. Ja zbieram znaczki a ty masz jakieś hobby?

TP: Mieliśmy klatkę po myszkach (na miejsce)

MT: Poważnie? Też kiedyś miałem szczura, ale dziadek mi go ukatrupił, jak przyszedł do nas w gości na obiad. A mój brat Adam powiedział…

TP: I jeśli Adam powiedział A, to mierząc w linii prostej do punktu B jest tylko zaprzeczeniem (wiersz dla Adama Grzelca)

MT: Hmmm, ale co jest zaprzeczeniem?

TP: [milczenie]

MT: Nie bądź taki, powiedz. Nie daj się prosić.

TP: [milczenie]

MT: No dobra, łaski bez. A umiesz powiedzieć coś dziwnego?

TP: A powtarzam za tobą, bo cenię sobie rozłogi mgły, czepiające się snu (wiersz dla…)

MT: Eee, ja tego nie mówiłem…

TP: więc wyjmij broń ze schowka (wiersz dla...)

MT: Tomek, nie rób sobie jaj, opowiedz lepiej co dzisiaj robiłeś?

TP: Dzisiaj przycinałem z matką winorośl (paralaksa w weekend)

MT: I jak było?

TP: Byłem głodny (paralaksa w weekend)

MT: A mama nie dała ci jeść?

TP: Matka w słońcu wygladała jak rdza (paralaksa…)

MT: Nie, nie. Tomek, nie o to pytałem…

TP: Potrąciliśmy sarnę (rozdział)

MT: O! To mieliście jednak co jeść? A dlaczego ją potrąciliście? Jak to się stało?

TP: Patrzyła na szybę, nie widząc nas zupełnie (rozdział)

MT: Kłusujecie widzę tam po lasach, że ho, ho. A dziki chociaż badacie?

TP: szyby drżą jak pielgrzymka (oswajanie snu)

MT: Ja o dzikach a ty mi o dziwnych rzeczach opowiadasz. Opowiedz lepiej o dzieciństwie, chciałbym cię bliżej poznać.

TP: mieliśmy plac zabaw (oswajanie snu)

MT: Fajowo. A jaraliście fajki? My z braćmi debiutowaliśmy w rolach nałogowych palaczy na Radomskich, które paliła mama. A jak to było u was?

TP: Całe miasto tlące ślady (**)

MT: Powaga? A co to są te ślady, które wszyscy w mieście jarali?

TP: Dobre dzisiaj ściany (**)

MT: To u was naprawdę bieda była, skoro ściany jedliście. Co jak co, ale u nas zawsze chleb z cukrem był.

TP: Chodźmy wypocząć, całkiem blisko do hotelu (**)

MT: Tomek, no wiesz…

TP: Mam ci się do pokazania (**)

MT: Ale ja się nie całuję na pierwszych randkach.

TP: wezmę cię na ręce, przeniosę przez pokój (niezobowiązujące siedem i pół minuty)

MT: Nie dasz rady, nie w siedem i pół minuty. Mam 190 cm wzrostu i 120 kg wagi. Przepukliny dostaniesz.

TP: Świat jest o tej porze podejrzanie przestronny (wiersz dla Julii Szychowiak)

MT: Wielkość nie jest kwestią pory, ale dawki metanabolu i zastrzyków z omnadrenu. A tak prywatnie ci powiem, że fajnie są te twoje dedykacje dla kolesiów i kolesiówek.

TP: Na niby. (szew)

MT: Skoro tak uważasz.

MT: Tomek, a masz dziewczynę?

TP: dużo dziewczynek (szew)

MT: A jak lubisz?

TP: Rekwizyty. Zupa rybna, papierosy (Wiersz, bo poszła do łazienki)

MT: Uuuu, to ty ostry koleś jesteś.

TP: jak suchy wąż, który karmi się dziećmi (radio, książki i kucharki)

MT: Tomek, a powiedz jeszcze coś głupiego?

TP: Retencja, korzenie, przecenione sploty dłoni oznajmujące zamyślenie (Pierwszy wiersz dla…)

Gadkę ową z Tomaszem Pułką mógłbym kontynuować jeszcze długo. Ale wybiła godzina 14.16. Jest poniedziałek. Słońce świeci. Sokrates mawiał, że chodzi między ludzi, by z nimi porozmawiać, dowiedzieć się czegoś. Bo czego się miałby dowiedzieć od drzew w lesie? Ludzie są bardziej interesujący niż kamienie czy zielone konary.

Po zpośredniczonej rozmowie z Tomaszem Pułką współczesnym poetą, który ma pewnie biogram w wikipedii marzę tylko o jednym: by wejść do głębokiego lasu, zgubić się między gałęziami, położyć się na grubym mchu i nie mieć dookoła siebie żadnej istoty dwunożnej, nieopierzonej, która potrafi mówić. Być Robinsonem, który zabił i zjadł swojego Piętaszka. Dawno nie uczestniczyłem w tak bezcelowej i nonsensownej gadaninie.

Jest godzina 14.21. Sprawdzam mebel czy się nie kolebie na boki. Jest ok., a to oznacza, że Paralaksa w weekend Tomasza Pułki powróciła do swojego jedynego kontekstu użycia, przestrzeni kultury, do której pasuje jak ulał.

Kategoria: Bez kategorii | 23 komentarze »

« Wstecz