Zasada Przedostatniego Pytania. Czesława Bieleckiego dialog w niedzielę.

10 maja, 2009 by

Wczoraj napisałam o czujniku, który włącza się w mojej głowie , gdy chcę zakończyć rozmowę zdaniem wartościującym z użyciem kwantyfikatorów.

Dzisiaj napiszę o zasadzie przedostatniego pytania, o której kilka lat temu pisał Czesław Bielecki, ale najpierw o tym czym jest według autora dialog.

„Dialog nie jest ani sumowaniem monologów, ani swobodną przyjacielską rozmową, ani też negocjacją, gdyż zakres konfrontacji pozostaje nieokreślony. Milczącym założeniem jest że nawet jak nie ma szans na kompromis czy sukces, to nadal bardziej opłaca się mieć partnera – choćby nawet trudnego, który nam się przeciwstawia, niż nie mieć żadnego. Wymaga to odwagi cywilnej i intelektualnej. Musimy wierzyć w siebie inaczej konfrontacja nas osłabi. Na zapleczu stołu dialogu czai się siła lub drzemie bezsilność.”

Tak rozumiany dialog zakłada opozycję dwóch stron, ale dzieki temu możemy skorygować nasz subiektywny punkt widzenia. I nawet jeżeli zamierzamy w przyszłości zwalczać adwersarza, ignorować go, warto poznać jego poglądy, a nie z góry zakładać: nie, bo nie. Bardzo trudno samemu sobie wyznaczać standardy i cele i w chłodny sposób je oceniać. Nieważne są intencje i sentymentalne uczucia, którymi zalewamy nasze nieudane pomysły. Grafomana nie usprawiedliwa fakt, że lubi pisać, ani to, że pisze za darmo. Zalety charakteru twórcy lub jego zły stan zdrowia nie wystarczą abym czytała jego utwory, a jeżeli już przeczytam, mam prawo napisać o nich co myślę.

„Dlatego dociekanie prawdziwych intencji naszych działań może być przedmiotem rozważań literackich lub naukowych, ale – w sferze codziennej – lepiej nie roztkliwiać się nad własną szlachetnością. Moją młodość zakończyłem odkryciem Zasady Przedostatniego Pytania. Ludzie kierują się nią w życiu częściej niż by się o to podejrzewali. Doskonale wiedzą, które pytanie nie pozostawi im już złudzeń co do faktu, iż popełnili jakąś niegodziwość. Więc zamiast samemu obnażyć sie psychicznie i przyglądać sie swojej podłości w lustrze własnego umysłu, wolą zatrzymać się przy tym przedostatnim pytaniu, które pozostawi jeszcze komfort łudzenia się, że wszystko jest mniej więcej w porządku. Chwilę płytkiego namysłu nad sobą kończy niczego nie rozstrzygające stwierdzenie: Takie jest życie…Nasz moralny instynkt samozachowawczy każe nam raczej oszukiwać się, niż dociekać prawdy o sobie.” Czesław Bielecki, Głowa

Takie jest życie” wymaga zastosowania właściwego kwantyfikatora. Zasada Przedostatniego Pytania skutecznie uodpornia na krytykę. Dlatego tak często stosują ją twórcy, żeby zablokować to, czego nie chcą się o sobie dowiedzieć. Lepiej zatrzymać sie przed pytaniem, które może obnażyć naszą słabość, tchórzostwo, a najczęściej zwyczajną marność.

W niedzielę wszystko może być wielką metaforą, w której zasady i rozmowa kłócą się o pierwszeństwo.

Kategoria: Bez kategorii | 42 komentarze »

Otwarta Prośba do Wielmożnej i Szanownej Pani Prezes Fundacji Literatury w Internecie Justyny Radczyńskiej-Misiurewicz.

9 maja, 2009 by

.

Droga, Szanowna, Szacowna, Wielmożna, Wielce Utalentowana Pani Prezes,

Piszę do Pani ten list, bo jest Pani jedyną osobą na tym świecie, która może mi pomóc.

Fundacja Literatury w Internecie, której tak dzielnie i z takim oddaniem Pani od lat prezesuje, ma zapisane w punkcie numer 2 statutu, że jednym z celów FLI jest:

wspieranie edukacji literackiej i humanistycznej w zakresie związanym z literaturą współczesną, umiejętnościami pisarskimi, poetyckimi i dziennikarskimi, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju zdolności humanistycznych młodzieży z małych miast i miejscowości.

Zapewne Pani nie wie, ale jestem wieśniakiem. Miejscowość, w której się wychowałem, w której mieszkam od lat i z której piszę do Pani te słowa, to dziura zabita dechami. O jakimkolwiek życiu kulturalnym u nas nikt nie słyszał. Ale ja jednak żyję i chcę żyć. Stąd moja prośba.

Jak Pani Szanowna wie, od jakiegoś czasu piszę różne teksty o dziesiątkach i setkach tomików, które zalegają na regałach tanich księgarni. Publikuję je w internecie na stronie: www.historiamoichniedoli.pl.

I w związku z tym mam prośbę. Nie, nie proszę się nie obawiać, nie chodzi mi o pieniądze, ani o etat w zarządzie Pani Fundacji. Nie proszę także o to, by na świecie był pokój i żeby dzieci w Afryce nie głodowały, ani o to, by literaci z portalu www.nieszuflada.pl, który jest Pani własnością nie przezywali mnie „głupi chujku”.

Charakter mojej prośby być może trochę Panią onieśmieli, może nawet zaskoczy. Ale chodzi mi o to, by porozmawiała Pani przy stole, podczas obiadu, kolacji a może podczas wspólnego rytuału wieczornej ablucji (np. w przerwie między szczotkowaniem zębów a płukaniem jamy ustnej odpowiednim płynem), z Pani Szanownym Małżonkiem Wielmożnym Panem Pawłem Misiurewiczem Prezesem Zarządu firmy informatycznej, która jest głównym sponsorem Pani portalu: www.nieszuflada.pl. Innymi słowy niech Pani porozmawia z Mężem jak Prezes Zarządu z Prezesem Zarządu. Chodzi o to, żeby o ile to możliwe zadzwonił do administracji google.pl, tudzież wysłał majla z prośbą, by google.pl nie kasowało z indeksu wpisów ze strony na której publikuję swoje teksty.
Taki właśnie smutny los spotkał wpis: https://historiamoichniedoli.com/?p=593

Spełnienie mojej prośby nie będzie wymagało od Pani wysiłku ani specjalnych zabiegów. Wystarczy, że Pani tak napomknie, mruknie, burknie jakby od niechcenia Szanownemu Mężowi słowa: Pawełku, kochanie, no zrób coś z tym..

Gdyby mogła mi Pani pomóc, to z wdzięczności napisałbym do samego Ministra Kultury pismo z podziękowaniem, w którym wychwalałbym pod niebiosa Wielce Szanowną Panią, Fundację Literatury w Internecie. Z chęcią także podpisałbym się pod odpowiednimi rekomendacjami, które uwiarygodniłbym nie tylko swoim szczerym słowem ale tytułem doktorskim i podpisem z krwi, którą utoczyłbym z małego paluszka. Referencje te mogłaby Pani dołączyć do sprawozdania z działalności Fundacji za rok 2009.

Byłbym Szanownej Pani Prezes za to bardzo wdzięczny.

Z poważaniem, z wyrazami najgłębszego szacunku, ze zgiętym karkiem i pozostający w trzeciej fazie francuskiego pokłonu

Marek Trojanowski
wieśniak i doktor nauk humanistycznych

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

Aleksandra Zbierska, Wibrujące ucho. brrrrr, brrrrr, brrrrr

5 maja, 2009 by

.
Aleksadra Zbierska. Wiekowo używając kategorii porno – plasująca się pomiędzy mature a granny. Wydała tomiczek.

Blondyna, z klawiaturą wylicowanych zębów, biel C1 – czyli tzw. „biel cersanitowska”. Łapka figlarnie tudzież zapraszająco wygięta w stylu „rodinowskim”, że niby podpiera główkę ciężką od kotłoczacych się w niej myśli. Ale z łapką jednak coś jest nie tak, coś jakby odrobinkę za duża, jakby źle wykadrowana, jakby to była łapka kulomiotki z NRD, w szczytowej formie tuż przed olimpiadą w Moskwie, a nie autorki Wibrującego ucha

Grzyweczka ścięta pod lekkim skosem. Dzień wcześniej potraktowana 30% roztworem podchlorynu i 60% roztworem nadtlenku wodoru tuż nad umywalką w mieszkaniu Aleksandry Zbierskiej. Lekki balejaż, tak na wszelki wypadek, żeby złamać idealną żółć chemicznej bieli. Tylko tyle mógł zrobić fryzjer w tej sytuacji.

Oczy: soczewki kontaktowe, kolorowe – odcień błękit laguny. Nad oczami brwi starannie wydepilowane w półkola rowerowe. Żadnego kąta, ani jednego śladu charakteru. Ale takie się podobają.

Usta: pomadka / czerwień strażacka /. Takiej samej używała Madonna w Kim jest ta dziewczyna . Oblicze Aleksandry: żadnej zmarszczki, zmarszczeczki, zmarszczuni.
Perfekcyjna gładź gipsowa. To też ma po Madonnie.

Szyjka, ramiączko i jedno strzemiączko. Czarniutkie, wąziutkie jak paseczek w stringach, biegnący między pośladkami. W związku z tym, że to jednak zdjęcie twarzy, to kilka słów powiedzieć należy o tym jak to promienie światła załamują się na kości policzkowej. Wydatnej jak u Arnolad Schwarzeneggera, gdy zdarł sobie skórę z głowy w terminatorze jedynce. Takiej kości Madonna nie miała w żadnym klipie..

Po wytarciu matrycy z białawej, ciągnącej się cieczy o ziemistym posmaku, ujrzałem wersy piękne, o semantyce tak ostrej jak konturówka, której używa Aleksandra Zbierska:

Tak, miał coś na swoją obronę – nie chciał
zrobić jej krzywdy, ale odróżniał myśli od żądz.

(Horse sense)

To pewnie o tym wersie krytyk Ryszard Chłopek napisał : wibrujące ucho, ucho rozedrgane, wpadające w rezonans. A może ów krytyk multiplikował synonimy słowa wibrujące po to, by zdać krytyczna relację z lektury tego głębokiego i bogatego w dna znaczeniowe fragmentu:

Dzieciak błaga o darowanie mu życia.
Trzyma się lodu, a jego dusza jest już
kulką – toczy się, coraz dalej i dalej

(Gangbang)

A może zwyczajnie krytyk Ryszard o nazwisku Chłopek spojrzał krytycznym okiem na fotografię poetki Aleksandry Zbierskiej, a następnie wszystkie wrażenia jakie powstały w związku z tlenioną grzywą i czerwienią strażacką ust skonfrontował z tytułem wiersza: Gangbang i oraz Horse Sense i nie potrafił opanować drżenia to prawej, to lewej reki. Nie potrafił oddalić myśli o logicznym synonimie pojęcia wibrować o lateksowym wibratorze w rozmiarze L. I tylko doświadczenie, bagaż socjalizacji i wyborny warsztat krytyka literackiego, które zdobył Ryszard Chłopek uchroniły go o wprowadzeniu fallicznego archetypu do swojej interpretacji nowego dzieła Aleksandry Zbierskiej.

A od poetki Zbierskiej należałoby wymagać szczególnej formy wibracji, totalnej epilepsji ucha środkowego, przenoszonej nerwem wprost do mózgu. Poetka wbrew opinii Chłopka o imieniu Ryszard stara się napisać coś ważnego, coś istotnego. Aleksandra stara się przekazać swemu odbiorcy tajemnicę porównywalną do biblijnego sekretu stworzenia według liczby, miary i wagi. Zbierska pisze:

Lubię różowe mydełka, balsamy do ciała
i kulki z płynem do kąpieli.

(Matka nigdy się nie uśmiecha – modli się )

I tylko najtęższe umysły rabinów, od niemowlęctwa szkolone w technikach kabały są w stanie odkryć w wersach poetki misterium znaczenia zapowiedziane przez krytyka literackiego Ryszarda Ch., w metaforze: to tak jakby swoje ucho odłączyć od siebie i odejść.
Bo cóż innego pozostaje czytelnikowi, jak odciąć sobie uszy, zakopać je kilometr pod ziemią i odejść.

Aleksandra Zbierska jest poetką świadomą swego unikalnego talentu oraz daru mądrości, który przypadł jej w nie bój się tego powiedzieć wprost niesprawiedliwym udziale.

Pod rzadką grzyweczką blondwłosów przetykanych pojedyńczymi kosmykami w brązie, kryje się enneract, hipersześcian, którego każdy z n-wymiarów zawiera w sobie potencjał poprzednika i następnika. Bo wiersze Zbierskiej dowolnie czytane i odczytywane nie są ani groteską ani absolutem, ale jednym i drugim w tym samym czasie i tej samej przestrzeni.

Oto przykład. Oto jeden wers. Chciałoby się rzec wersik, wyretuszowny w Photoshopie źle wydepilowany wąsik, ale jednak nie bo to wers, który Heraklit wcieliłby żywcem do swoich ocalałych fragmentów gdyby żył oczywiście. Oto słowa prorocze, słowa o umieraniu, o to drwina ze śmierci. Oto słowa poetki Aleksandry Zbierskiej:

Śmierć przez utopienie lekka nie jest
(Ewolucyjna tęsknota pingwina)

Czy można chcieć czegoś więcej od opisu śmierci, oprócz tego by:

Po pierwsze: by był
Po drugie: by rozstrzygał o fakcie umierania
Po trzecie: by pocieszał

W twórczości Zbierskiej wszystko jest. Oprócz pingwina jest śmierć, jest koń, jest gangbang. A tomik Wibrujące ucho należy traktować jak hipermarket eufemistycznie nazwany galerią handlową. Każdy w nim znajdzie coś dla siebie, w każdym z dziewięciu wymiarów tego hipersześcianu przyczajony jest zaułek z McDonaldem, Empik z walającym się po podłodze pisemkiem RED., seks-szop z fajnymi zabawkami. I jak na każdy market przystało, reklamowany on jest twarzą blondyny wyprasowanej w photoshopie. Tak, bez wątpienia. Zdjęcie Zbierskiej jest najwartościowszym elementem tomiczka „Wibrujące ucho„.

Kategoria: Bez kategorii | 93 komentarze »

Julia Hartwig Przywołanie. Przywołanie w każdym wieku. Pani Bieńczycka

2 maja, 2009 by

Mam w ręce jej ostatni, ubiegłoroczny tomik, wydany na czerpanym papierze przez
Lubelski Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w ilości 500 egzemplarzy. Zawiera siedem wierszy autorki pochodzących sprzed czterech (ze zbioru Bez pożegnania) i siedmiu (ze zbioru Nie ma odpowiedzi) lat. Każdy z nich jest opatrzony wklejką czarnobiałej, na kredowym papierze reprodukcji grafiki Zofii Kopel-Szulc, artystki w podobnym, co poetka, wieku, tworzącej w manierze abstrakcyjnego strukturalizmu. Całość jest zszyta jedwabnym sznurkiem, którego supełek przypada na środek tomu.
Julia Hartwig propaguje pisanie polskiej poezji prozą. Uważa, że język polski najlepiej się do takiej formy nadaje. Tym razem jednak wybrała do zbioru wiersze rozbudowane wersami i starające się w krótkiej formie zmieścić, jeśli nie całe, to przynajmniej duży szmat swojego życia.
Jest coś histerycznego w późnych utworach schodzących z areny twórcach. Charakteryzują się one zazwyczaj spłyceniem nie tylko warstwy narracyjnej (udając jednocześnie pojemność znaczeniową), ale także ubogim językiem, schematyzmem i wyczyszczeniem, które zamiast nabierać barw wytrawnego wina, zaledwie posiadają substancje z wypłukanych po winie kieliszków.
Wiersze artystów, którym udało się przekroczyć śmiertelność średniej krajowej zawierają najczęściej przesłanie filozoficzne. Ten testament dla potomnych jest bardzo indywidualny i wynika zazwyczaj z przywoływania swoich rodziców, co rzecz jeszcze bardziej skazuje na niepowodzenie, gdyż przywołane obrazy już są tak wytarte od ciągłego ich przywoływania, że stanowią bardzo wątpliwy materiał poetycki poprzez zużycie. Być może mentalność nie posiada możliwości materii, która z czasem pokrywa się patyną w sposób naturalny szlachetniejąc.
Julia Hartwig, pochodząca z bardzo dobrej, artystycznej rodziny, mająca wyjątkowo udane powojenne życie artystyczne – poetce, bowiem los nie oszczędził nie tylko dobrodziejstw skorzystania w młodości z zachodnich, wybornych wpływów kultury francuskiej, a potem nie gorszej, amerykańskiej – jest klasycznym wzorem poety spreparowanego. Julia Hartwig wiedziała, jak pisać poezję, ponieważ w niej przebywała od zawsze, ponieważ była wykształcona i miała dostęp do największych arcydzieł. Julia Hartwig jest typowym przykładem maksymy, że okazja czyni poetę.
Ale, czy prawdziwego poetę?
Czy ktoś zapamiętał, chociaż jeden wers z ogromnego dorobku Juli Hartwig, chociażby taki, jak u Szymborskiej, że nic dwa razy się nie zdarza?
Dzisiaj, gdy wchodzę na YouTube dla zaczerpnięcia duchowej dawki oczyszczającej po drętwocie czytania poezji polskiej, natrafiam na prawdziwych starców. Każde zdanie, wypowiedziane przez np.
żyjącego jeszcze Claude Lévi-Straussa drży długo we mnie, podczas gdy spokojny i zrównoważony głos poetki Juli Hartwig natychmiast znika.
Metafizyka spotkań najprawdopodobniej nie polega na buddyjskim znikaniu. Wręcz przeciwnie. Znikamy już za życia twórczo. Znikamy w każdym wieku. Ale nie znikają wszyscy.
I ci na pewno zostaną przywołani.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Dalej »