Roman Honet, „baw się”. Uwaga: zabawię każdą gospodynię

30 września, 2008 by

Jednym z ważnych nurtów współczesnej poezji polskiej, jest tzw. poezja znudzonych gospodyń domowych, którą można porównać do tasiemcowych telenowel spod znaku M jak miłość. Główną cechą tego rodzaju poezji jest absolutny brak pretensji do narracji uniwersalnej, to znaczy wiersze są werbalizacją prozaicznego doświadczenia jednostkowego, bez żadnego przełożenia ogólnego.

Weźmy taki oto przykład: dowolny odcinek sagi rodu Mostowiaków opowiada historię jakiegoś, konkretnego dnia/sytuacji. Widzowie nie identyfikują się z postaciami, nie potrafią także odnaleźć w swoim życiu elementów rzeczywistości serialowej. Mimo to obdarzają sympatią / antypatią bohaterów tejże sagi. Robią to dlatego, bo ten świat, w którym żyją ich sympatie i antypatie, mimo że fantastyczny, to zbudowany jest według prostych, które potrafią bezbłędnie zidentyfikować, dlatego, że są proste. Gospodynie przed telewizorami widzą kto, kogo kocha, kto zdradza, a kto nie. Kto jest dobry, a kto zły. Kapitalna prostota opisu i sytuacji, w której mózg z przynajmniej jedną fałdką na powierzchni szarej bezbłędni się odnajdzie. Każda zatem gospodyni domowa, choćby ta najgłupsza, najbrzydsza, najgrubsza i najbardziej nieszczęśliwa staje się konsumentem. I tu nie chodzi bynajmniej o konsumpcje kolejnych dziesięciu kilogramów biszkoptów z kremem, ale o konsumpcje wytworów kultury. Z jednej strony status potencjalnej grubaski w papilotach ewoluuje, bo staje się ona adresatem dzieł, w których udział swój mają twórcy o pretensjach co najmniej szekspirowskich, z drugiej strony kultura dewaluuje, gdyż okazuje się, że upodabnia się do swego konsumenta.

Ten sam schemat serialowy rządzi poezją znudzonych gospodyń wiejskich. Ale to, co różniło te media: literaturę od filmu, to bariera ISBN. Tak się jakoś składało, że do niedawna tomiki poetyckie, w ogóle literatura leżała poza zasięgiem speców od kapitalizacji zysków, którzy nad kryterium jakościowe przedkładali proste, matematyczne kryterium ilościowe. Redaktorzy starej daty zamknięci w swoich zadymionych kanciapach wśród stert nadesłanych tekstów potrafili do tej pory bez trudu zidentyfikować dzieła poezji dla znudzonych gospodyń domowych. Odkładali je na osobne stosiki z adnotacją: makulatura.
Ale okazało się, że brudne łapska magików od zysków zadusiły starych redaktorów naczelnych. A nowi, którzy zajęli ciepłe jeszcze krzesła w zadymionych kanciapach, przybyli uzbrojeni w odświeżacze powietrza, dezodornaty adidasa, w laptopy, w stalowe garnitury i lakierki, oraz w łby nabite sieczką, którą nazywa się: wiedzą marketingową i znajomością badań rynku. Innymi słowy: nastali menadżerowie.

Głównym winowajcą, a właściwie: winowajczynią jest tu Dżoan Rołling, która udowodniła, że na książkach można zbić fortunę większą niż angielski skarbiec monarchii. Później kolejny spektakularny sukces Dana Brałna. Poeci polscy wnet się opamiętali. Co bardziej przebiegli olali natchnienie, czarne pelerynki i natychmiast ruszyli w prozę, tu szukając swojego złotego jaja. Jaja oczywiście nie znaleźli, bo proza okazała się sztuką bardziej wymagającą niż pisanie kilku wersów czy strof. Ale nawet wówczas iesbeenowska poezja była jakby poza zasięgiem. Któż bowiem kupuje tomiki? Wydaje się je w maksymalnych nakładach po 500 egz., z czego autor dostaje 250 egzemplarzy autorskich i sam musi się martwić dystrybucją. Ale ile tomików można dać mamie, tacie, bratu? Paliło się to zatem w kominkach, w ogniskach przy flaszce wódki, narzekając na biedę, na niesprawiedliwość dziejową i na niezrozumienie.
Tak było do roku 2008, do czasu wydania pierwszego tomu poezji dla znudzonych gospodyń domowych, pt. baw się Romana Honeta.

Wiersze baz żadnych ambicji, które można zarówno czytać jak i przeglądać bez strat na znaczeniu. Zbudowane tak, by każdy wers rozczulał. Dla przykładu: skrzypienie śniegu pod butami dzieci / powracających z rorat i roześmianych, / bo spodobały się tej nocy bogu czy to nie rozczulający fragment? Brakuje tu jeszcze czerwonych od mrozów nosów i policzków, ale te obrazy bez trudu skonstruują gospodynie domowe samodzielnie, tu Honet zostawia paniom po dżentelmeńsku pole do popisu.
Inny efekt osiąga Honet dzięki częstemu użyciu, a właściwie masowemu atakowi czytelnika zaimkiem mój (np. w drzwiach dziecinnego pokoju zaimek ten pojawi się 7 x 18 wersów). Dzięki temu technicznemu zabiegowi, Honet zbliża się do swoich pulchnych, samotnych czytelniczek. Redukuje dystans dzielący go jako autora, od pani, której po lekturze ciekną łzy po tłustych policzkach by zatrzymać się w okolicy wąsa. Bo która z zaniedbanych i nie dopieszczonych gospodyń domowych powstrzyma łzy, gdy przeczyta:
moje ty piękne utrapienie w latach, / i twoje usta i oczy takie same były jak wczoraj, / i jedynie brzeg sukni miałaś / osmalony. na ziemi / (propercjusz w grudniu). Po takich fragmentach jezioro słonych wód w mieszkaniu sięga kostek. Jeżeli jednak znalazłaby się wśród czytelniczek bardziej wymagająca niewiasta, która obyta z codziennym brakiem uczuć ze strony męża żąda bardziej intymnych deklaracji, Honet także nie zawiedzie. Napisze: tak mi się wydawało noc / zmieniająca się w bryłę żaru, / znowu pukanie do drzwi, podróże, / gałęzie bzu sterczące ponad głowami. / tak mi się wydawało: że trzymam ją w oczach, taką samą jak wtedy, odbitą. / jak jest w oczach? spytałem. / zimno odpowiedziała. (zimno)
W tej chwili, nawet najbardziej wyposzczone serce znudzonej gospodyni domowej, odwykłe od uczuć, wykrzyknie: Bierz mnie tu Leonsjo! Tu na stole! Między talerzami! Zerwij majty i weź jak sukę od tylca!!.

baw się Romana Honeta jest tomikiem granicznym. Dzieli on epokę poezji poetów, od poezji marketingowców, której celem jest przeniknięcie do świadomości i zaspokojenie czytelnika masowego. Ten koniunkturalizm ma jednak w sobie coś pozytywnego. Łatwo sobie wyobrazić taką oto sytuację, że rozjuszone gospodynie domowe, żądne kolejnych rozczulających wersów, którymi wspomagałyby swoją wyobraźnie w trakcie codziennych zabaw z clitorisem, wpadną do EMPIKU i przez pomyłkę kupią tomik poezji poetów.
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 12 komentarzy »

Andrzej Sosnowski „Po tęczy” a Silesius jęczy

29 września, 2008 by

Na początek, zamniast wstępu ale za to w promocji i zupełnie za darmo przepis na wiersz ala Andrzej Sosnowski

Składniki:

3 tom Historii Filozofii, Tatarkiewicza.

kilka słów po angielsku może być też jakieś śmieszne zdanko: cat, pussy, doll, big chicken without wings

kilka słów po niemiecku tu może być także jakieś zdanko die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun, zeit, sonne, blume.

Literalny zapis pierwszego lepszego zdarzenia, którego było się świadkiem tuz po przebudzeniu np. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciągły problem z karaluchami. Muszę to komuś zgłosić.

Sposób przygotowania.

1)
3 tom Tatarkiewicza otwórz skorowidz rzeczowy (na końcu tomu). Wybierz 2 dowolne uczone pojęcia (2 na 1 wiersz nie więcej!). Ja dla przykładu wezmę dwa pierwsze: absolut, abstrakcja (wyd. z 1978 r.)
2)
Następnie weź literalny zapis pierwszego lepszego zdarzenia i wstaw do niego, w dowolne miejsca wynotowane wcześniej uczone słowa. Ja wstawię na początku i na końcu. Czyli:

Absolut. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciągły problem z karaluchami. Muszę to komuś zgłosić. Abstrakcja.
3)
Następnie do powstałego tekstu wprowadź słowa i zdania niemiecko-angielskie (tu także masz wolną rękę). Ja zrobiłem to tak:

Absolut. big chicken without wings. Kiedy wstałem z łóżka, poszedłem prosto do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem. Obok lodówki na ścianie zobaczyłem karalucha. Chciałem go pacnąć laczkiem, ale uciekł a mi się nie chciało przesuwać lodówki. O poranku jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił. Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania obok zsypu mam ciągły problem z karaluchami. die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun. Muszę to komuś zgłosić. cat, pussy, doll Abstrakcja. zeit, sonne, blume.

4) W zasadzie wiersz już jest gotowy, już w tej chwili po przeczytaniu, Jacek Gutorow może napisać o tym tekście (jako o poezji Sosnowskiego), że Ta poezja dzieje się na naszych oczach – warto docenić wyjątkowość tego zdarzenia (cyt. za GW, 2008-05-15). Ale jezeli jesteś ambitny i chciałbyś pokombinować to masz teraz szerokie pole do popisu. Treść jest dana jak na dłoni, teraz można to dowolnie poukładać. Pamiętaj, że szanujący się krytyk literacki, będzie koncentrował się na formie, gdy nie dostrzeże żadnej istotnej treści w tekście. Dlatego forma w tym przypadku odgrywa niebagatelną rolę!

Zatem:

Pomysł pierwszy i ostatni:


Absolut. big chicken without wings. Kiedy
wstałem z łóżka, poszedłem prosto
do kuchni, by sobie przygotować kromkę chleba z pasztetem.

OboK
lOdówki
Na ścianie
zobAczyłem karalucha.
ChciałeM go pacnąć laczkiem,

ale uciekł a mi się nie chciało
przesuwać lodówkę. O poranku
jestem jeszcze zaspany i jakoś brak mi sił.
Od kiedy wprowadziłem się do mieszkania

obok zsypu mam ciągły problem z karaluchami.
die weltanschauungskritik hat heute gar nichts zu tun.
Muszę to komuś zgłosić.

cat, pussy, doll Abstrakcja. zeit, sonne, blume.

[pragnę zwrócić uwagę na potencjalną wielość interpretacji drugiej strofki!]

Podany przepis na wiersz ala Andrzej Sosnowski skonstruowany został na podstawie tomiku Po tęczy. Właściwie trudno w tym tomiku dostrzec coś więcej aniżeli rozwodniony pic, do którego produkcji czuje się zobligowany uznany poeta. Sosnowski jest jednak zbyt inteligentny by nie dostrzec braku pomysłu na tomik. Ale ta sama inteligencja, która podpowiada mu, że nie ma pomysłu, stworzy sama ów pomysł. Sosnowski zatem przerobi Pawła i Gawała na autorskie Mihi i Tibi (i napisze kilka wierszyków), rozmnoży niczym Chrystus, Flauberta (czym zapełni kilka stronic w tomiku. I tu się dziwię poetom polskim. Niemal każdy z nich ma jakaś dziwne przekonanie, że książeczka poetycka musi mieć min. 40 str. Przypomina to nawyk studentów polonistyki i nie tylko że magisterkę piszę się na trzy palce grubości z bibliografią), wymyśli po drodze kilka dziwolągów-neologizmów na miarę mumiowskiego: czasowstrzymywacza. U Sosnowskiego są to: Samotwóóór. Czasowtwóóór swoją drogą chciałbym przeczytać, co Gutorow i inni mędrcy od krytyki literackiej, napiszą o tym dziwolągu Sosnowskiego. Oczywiście, gdyby autorem tego przecudownego potworka był Iksiński, natychmiast by go wyśmiano. Ale przecież Samotwóóór. Czasowtwóóór to nie byle wytwór byle kogo! Lecz wytwóóór samego Sosnowskiego! I to nie byle Sosnowskiego z książki telefonicznej, ale tego właśnie, tego a nie innego Sosnowskiego Andrzeja, TEGO!

I tu po raz kolejny objawia się inteligencja Andrzeja TEGO Sosnowskiego, urodzonego 29 maja, 1959 r., w Warszawie. Podobnie jak Dieter Bohlen, Sosnowski wie, że jego nazwisko stało się wytrychem, pewnym logo, który umożliwi mu przemycenie nawet największego kitu do świata kultury. On jako Autor nie musi się troszczyć o sens, o to, co ma do powiedzenia w wierszach, bo nawet jeżeli nie będzie miał nic do powiedzenia, jeżeli jego wiersze będą przypadkowym zlepkiem słów, pozbawionym sensu (dla przykładu: Bo pan chce tylko cmokać, konczyć i zamykać./Zuzu robi pa pa i idzie się rzeźbić gdzie indziej.; (Sowiczku mój! a / leć, a piej!) Daffy Duck jako Carmen Miranda.) to na pewno znajdzie się przynajmniej 19 gutorowów, którzy będą zachwycali się ową nieudolnością (bo to przecież nie jest bezpłodność wiersze Sosnowski pisze już na sztuki), określając ją mianem poezji, która powstaje na żywo.

Gdyby jednak żaden Gutorow się nie pojawił, Andrzej Sosnowski ma jeszcze kilka technicznych asów w rękawie, którymi na pewno się posłuży, by ukryć jałowość tekstów. Główna sztuczka, której używa w Po tęczy to myk z Pawłem i Gawłem, oraz powtórzenia tych samych wersów, całych fraz w różnych wierszach. Sosnowski odwołuje się tu do starej jak świat przypadłości ludzkiej, a mianowicie: nikt dobrowolnie nie chce wyjść na durnia. W tym przypadku żaden czytelnik nie przyzna się do tego, że nie wie o co chodzi, że nie rozumie sensu tych powtórzeń, że nie widzi sensu w bezsensie. Będzie sobie powtarzał w duchu: o co tu chodzi? i nie dopuści do siebie myśli: tu o nic nie chodzi, bo to wiersze TEGO a nie innego Sosnowskiego.

Na zakończenie pozwolę sobie zacytować jeden z najlepszych tekstów Andrzeja Sosnowskiego, z tomiku Po tęczy

leu leu / fel ko co / ia tea noe / freeze.

Reszta tego wybitnego tekstu, bez którego kultura śródziemnomorska jest już nie do wyobrażenia, jest wariacją na temat jednego z kawałków z płyty Powstanie warszawskie grupy Lao Che. Do mnie należą tego miasta mury…., za co należą sie Sosnowskiemu wyrazy uznania.
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Roman Honet 2000

26 września, 2008 by

Zgodnie z credo wszystkich sceptyków: nie uwierzę póki nie włożę w to swoich szkaradnych łapsk, zacząłem szukać w necie dzieł honetowych. Znalazłem kilka sztuk. Nie są to nówki sztuki, które ty wyszperałaś w EMPIKU, ale antyki z 2000 r.

Przyznam, że przeczytałem je (tych 9 tekstów) raz, później drugi i trzeci raz. Całe trzy razy. Trzykrotna izolacja od świata zewnętrznego, trzykrotna koncentracja zmysłów wewnętrznych, a wszystko to po to, by współodczuwać, by pozwolić się uwieść poezji.
Niestety wyszła jednak pizda, normalna pizda i to nawet nie pizda ogolona na glac, pachnąca, ale pospolita, średniej jakości zakrzaczona polska pizda, na której widok każdy mężczyzna zaczyna łakomym wzrokiem spoglądać na młodzieńców, którym nie pojawił się jeszcze na twarzy zarost, albo też zaczyna poważnie zastanawiać się nad karierą mistyka-eremity. Dlaczego?

Próżno szukać w tych wierszach czegoś więcej niż pospolitych refleksji wypicowanych poetyckim pudrem, który zawsze następuje po jak. Dla przykładu. W jednym z tekstów (alicja po drugiej stronie) Honet pisał:

soczysty zapach skóry, powiew pór i miesięcy
spalonych zachodami słońca, kiedy chyłkiem
wymykała się z domu uczennica naiwna
o włosach rudych jak spóźniony wrzesień.

Zaproponuję teraz inny układ formalny dla tego tekstu:

soczysty zapach skóry, powiew pór i miesięcy spalonych zachodami słońca, kiedy chyłkiem
wymykała się z domu uczennica naiwna o włosach rudych jak spóźniony wrzesień.

a teraz ogołocę ten fragment z jaka i tego co, po jak, czyli z: jak spóźniony wrzesień

soczysty zapach skóry, powiew pór i miesięcy spalonych zachodami słońca, kiedy chyłkiem
wymykała się z domu uczennica naiwna o włosach rudych.

Okazuje się, że dzięki temu prostemu zabiegowi otrzymałem jedno ze zdań, które mogłoby służyć w opisie przyrody z czasów Bohatyrowiczów. Analogia jest tu jak najbardziej zasadna. Biorę sobie dzieło Orzeszkowej (t.I, r. VI)

na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi, z których jeden był małym przygarbionym starcem, w płóciennej aż do stóp zapiętej kapocie; a drugą wysoka, pleczysta dziewczyna, w różowym kaftanie z kasztanowatymi włosami

Stosując zabieg odwrotny do tego, który przed chwilą wykonany został na dziele honetowym, otrzymuję:

na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród
ukazała się para ludzi, z których jeden był małym *
przygarbionym starcem, w płóciennej aż do stóp zapiętej kapocie;
a drugą wysoka, pleczysta dziewczyna,
w różowym kaftanie z kasztanowatymi włosami

* tu musi być przerzutnia, żeby nie było wątpliwości, że chodzi o wiersz współczesny.

Następnie dodam do tego honetowskie jak i to co po jaku czyli: jak spóźniony wrzesień. I tym oto prostym sposobem otrzymuję:

na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród
ukazała się para ludzi, z których jeden był małym
przygarbionym starcem, w płóciennej aż do stóp zapiętej kapocie;
a drugą wysoka, pleczysta dziewczyna,
w różowym kaftanie z kasztanowatymi włosami jak spóźniony wrzesień

Teraz prawdopodobnie każdy zadaje sobie proste pytanie: łotdafakizdis?
Okazuje się, że teksty Honeta (te z 2000 r.) mają taką samą wartość literacką, poznawczą, poetycką, co przydługie i nudne opisy Orzeszkowej. Teksty te są relacją z dzieciństwa autora, trudno odnaleźć pewne wartości uniwersalne, jakiś wspólny mianownik. I wydaje się, że sam Honet zdaje sobie z tego sprawę. Doskonale wie, że musi coś wykombinować, by swoje relacje z okresu dorastania przerobić na wiersze czyli sprzedać je i siebie zarazem. Dlatego właśnie Honet będzie odwoływał się do poetyki marketingu, czyli: jak-i-to-co-po-jaku.

Weźmy następny tekst (modlitwa o lato):

Błogosławię wodne ptaki, perkozy
nurkujące w odmętach lata,
na jeziorze Wągiel, z szyjami
otwartymi jak berło upału

Analogicznie jak poprzednio robimy takie coś:

Błogosławię wodne ptaki, perkozy, nurkujące w odmętach lata, na jeziorze Wągiel, z szyjami otwartymi jak berło upału

Równie analogicznie usuwamy jak i to, co po jaku czyli: jak berło upału i okazuje się, że mamy kolejny opis krainy bohatyrowiczów. Oto dowód: kolejny fragment zmiksowany na wiersz:

Jadwiga posmutniała, dziadka wpół objęła
i ze schylonymi nad nim szerokimi plecy,
ze spadająca na nie rozedrganą kosą,
wprowadziła go do zagrody,
której dom, stary ale z gankiem i czterema oknami
zaledwie był widzialnym zza gęstwiny srebrnych topoli

(idem)

Fragmenty te proza Orzeszkowej i poezja Honeta z 2000 r. pisane są w tej samej manierze, z tą różnicą, że u Orzeszkowej nie ma przerzutni i struktury formalnej właściwej dla wiersza, oraz nie ma poetyki marketingu, czyli: jak-i-to-co-po-jaku, czyli tego, co wciskane jest do tekstu, by zrobić z niego na siłę wiersz. U Honeta, w 2000 r., będzie to m.in.: jak rejestr zakłóceń ciszy; jak preparaty epoki; jak ogród światła jak o dziecku bawiącym się w transformatorze; jak zaraza, epidemia obcinanych warkoczy. W każdym przypadku Honet tworząc nowe jak-i-to-co-po-jaku będzie ścigał się sam z sobą, zastanawiając się czy aby wystarczająco poetycko mu wyszło, czy aby ustrzegł się sztampy, uniknął oklepanych metaforek.
Honet 2000 roku wyróżnia się na tle współczesnej poezji polskiej, ale nie dlatego, że jest oryginalny, że jego wiersze są nośnikami pewnych ważnych, może i nowych treści, ale dlatego, że odwołuje się do dawnego języka, który przywołany współcześnie, skonfrontowany np. z poetyką nonsensu Bargielskiej czy dukaniem Pady albo poetyką enteryzacji Appla jest zrozumiały, klarowny a nawet można powiedzieć: estetycznie piękny. Ale owo piękno na dłuższą metę jest nudne. Pamiętam jak nauczyciel polskiego w liceum, kiedy nadeszła pora by rozprawić się z Orzeszkową powiedział: Przeczytajcie, ale darujcie sobie te przydługie i nudne opisy przyrody
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Roman Honet baw się Pani Bieńczycka

25 września, 2008 by

To nie jest kwestia grafomani którą jak oręż wyciągają rozpadając się na dwa przeciwstawne obozy internauci Nieszuflady przy okazji domniemań najlepszego kandydata na najlepszą nagrodę dla literackiej młodości. To nie jest kryterium, w jakim twórca się mieści, lub z niego wychodzi, uczy się wolno lub szybko. To nie jest kwestia dobrej woli, gimnastyki intelektualnej, poetyckich zapasów.

Cienki tomik Romana Honeta można przeczytać szybko bez uszczerbku dla sumienia, że się zbyt lekko go potraktowało, że się go zbyło i nie wczytało. Ten tomik jest lekuchny i powierzchniowy, schrupać go łatwo, esencjonalność rozpływa się w ustach i już zapominasz po przekroczeniu empikowego progu, co czytałeś i po co.
Nic a nic nie wierzę poecie, że schodzi do głębin swoich wizji zestawiając śmierć z dzieciństwem, gdy osiąga koloryt ciężki za pomocą trupów, krwi i akcesoriów nagrobkowych. Horror jest umowny, przyklejony. Jest raczej kolażem z znanych naszej kulturze wyobrażeń.
Chwała poecie, że chociaż wiadomo, o co w wierszach chodzi, że rzecz jest na całe szczęście nie tak zagmatwana i tak niekonsekwentna, że szyfr poetycki wymyka się wszelkiej ziemskiej logice i bezradność odbiorcy pozostawionego nie przed tajemnicą, a celową dezorientacją pomniejsza go i zeszmaca.
Nie, w wypadku Romana Honeta jest na całe szczęście dużą lojalnością wobec czytelnika. Autor naprawdę chce coś ważnego powiedzieć. I mówi bez ironii, co też jest jego zasługą i wartością, gdyż ironia często nadużywana też służy ostatnio wyłącznie do dezinformacji.
Niestety, mino wielkiego wysiłku, poeta ma niewiele do powiedzenia. Proces twórczy najprawdopodobniej polegał na przywoływaniu z dzieciństwa scen ważnych i niewątpliwie prawdziwych, ale zbyt mizernych, zbyt słabych, by mogły być materią poetyckiego tworzywa. Wszystko jest wtedy cherlawe i jeśli poeta nie zaczerpnie z jakiegoś innego silnego źródła poetyckiej mocy, będzie już od utworu do utworu krążył na jednej nucie, jedynie na powierzchni poetyckich zestawień estetycznych obrazków.

Radosław Wiśniewski pisze w swojej krótkiej notce na temat tego tomiku że jest to

dożylne doświadczenie rzeczy i świata bez znieczulenia, takiego świata, jakim on jest.

I tu są moje obawy pokoleniowe, gdyż ani razu, w żadnym z tych ponad 50 wierszy nie odnalazłam własnego doświadczenia rzeczy i świata i być może rówieśnik autora tak, i być może stąd to uniwersum. Ale podobnie Marian Stala, mój rówieśnik już na początku swojej recenzji w Tygodniku Powszechnym uniwersalizuje tę poezję:

W słowach Romana Honeta słyszę nieustanny niepokój i doznanie bolesności, towarzyszące gromadzeniu i odsłanianiu prawdy. O sobie, o świecie.

I na dodatek zaklina sie, że po przeczytaniu jej, nigdy strof nie zapomni:

Mocne słowa: zostań, zostań. Wyobraźnia poety przyciąga i nie pozwala zapomnieć.Wiem, wiem, że to odnosi się do wyobraźni, a nie do czytelnika, ale słowa te kończą recenzje, gdzie niedwuznacznie wynika, że Marian Stala niemal utożsamia się z poetyckim wizjonerstwem Romana Honeta.

Nie chcę się pastwić nad nielogicznością zestawień słownych tych wierszy, gdzie czaszki i inne bebechy są tak pozestawiane, że nie sposób się przyczepić, a jednak niezamierzona śmieszność tej koturnowej poezji jest uchwytna i miłośnik poezji, dla którego jest ona też źródłem satysfakcji, natychmiast te dysonanse wychwyci.
Wystarczy posłuchać tego pięknego chłopca, jak przynajmniej wyraźnie i z wielkim emocjonalnym zaangażowaniem recytuje trzy wiersze z tomu baw się: pieśń o powrotach, całości i częściach, róża z grobu andersena, cmentarz niewierzących zwierząt w filmikach YouTube.
Całe szczęście, nie ma to nic wspólnego ani z zabawą, ani ze śmiercią, jedynie z czystym przekazem swojej twórczości.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Justyna Bargielska, CHINA SHIPPING czyli BULL-SHITING po polsku

22 września, 2008 by

Kiedy jedna pięciozłotówka przestaje być tylko brzęcząca monetą trochę większą niż dwa złote i zaczyna oznaczać pełny żołądek (bo to przecież 6 parówek JBB i dwie bułki), wówczas całe 120 zł, które należy wydać na zamiennik tonera do brothera, jest zmarnowanym rocznym budżetem. A to wszystko wina CHINA SHIPPING Justyny Bargielskiej.

Bardzo dobrze pamiętam swój własny etap rozwoju osobniczego, kiedy to bawiły mnie absurdalne dowcipy w stylu: wchodzi facet do windy a tam schody. Dlatego setnie się ubawiłem w trakcie lektury CHINNA SHIPPING Bargielskiej (wyd. kserokopia.art.pl). Niemalże każdy tekst w tym tomiku, to zbiór kolejnych skeczy. Dla przykładu:

To na Stalowej jest. Stamtąd piszę listy odkąd
tygrys niemiłosierna odgryzła mi głowę

(Artykuły oświetleniowe Adam)

Robi jej się głupio
Więc przepraszając wszystkich
(których akurat tam zdecydowanie nie ma),
opuszcza prom kosmiczny jako bardzo ciężka
smolista materia czyli kłaczek dmuchawca

(Koniki)
[a tak w ogóle to ten tekst jest istocie snu drzemiącego psa, a nie o wyprawie w kosmos]

Żegluj jasny spłachetku,
dopowiedziałam sobie, nie myśl teraz
o dziurawym oku, przez które cię obserwują
pod kątem abordażu. Ale bardzo mnie wystraszył
ten pojedynek pieska z tramwajem

(Trauma o piesku)
[ten tekst nie wiadomo o czym jest, bo obok pieska jest też rozpruty brzuch w którym czeka ksiądz]

halo łysy piesku! coraz niżej szukamy
miejsca do spania. przypadkowe ziarenko
wyrasta i wydrapuje się ze mnie, więc krwawię
tu i tam. czego właściwie chciał ten kanar?

(justynex)
[ a ten tekst nie jest o kontroli biletów, ani też nie jest o łysym piesku, ale o sterylizacji narzędzi w autoklawie, chociaż taka interpretacja wydaje się przeczyć podstawowym regułom sylometrii, w której ważne jest częstotliwość użycia pojęć kluczowych, w tym przypadku chodzi o łysego pieska)

…Tym razem zszyto mnie
z podczerwonych wiewiórek, które rozpierzchają się
po sercach i obrzędach. Znaczki na żuczku

(Mieczem, strzałą, włócznią, żelaznym grzebieniem)
[ten tekst wbrew pozorom nie jest o wiewiórkach-terminatorach ani o żukach, ale o wzajemnym zjadaniu siebie w celu utrzymania higieny w ogrodzie]

Podobne absurd czai się niemal w każdym zakątku CHINA CHIPPING, a sama autorka jawi się jako utalentowana kawalarka, specjalizująca się w produkcji kolejnych śmiesznych bo absurdalnych tekstów. Czytelnik, który będzie poszukiwał czegoś więcej, czegoś bardziej znaczącego niż dowcip o piesku, który pędzony przez ultrafioletową glizdę ma swój udział w klasycznym wypieku pizzy (to jest ta liga absurdu, którą prezentuje Bargielska w CHINA SCHIPPING) zawiedzie się. Bo CHINA SCHIPPING jest autorską masturbacją, w której liczy się tylko finezja nonsensu, w której trzeba przyznać Bargielska jest mistrzynią. Próba odnalezienia sensu w CHINA SCHIPPING będzie niemal w każdym przypadku cywilizowaniem absurdu (niemal, bo wśród powszechnie panującego nonsensu licealnego, w CHINA SCHIPPING pojawia się także perła: Wiersz na p). Można tu się zasłaniać gardą wittgensteinistów, odwoływać się do różnych gier językowych, do różnych zasad i sensów, ale wszystko to w odniesieniu do CHINA SCHIPPING Bargielskiej będzie równie absurdalne, jak łyse pieski goniące podczerwone wiewiórki.

CHINA SHIPPING można porównać do coniedzielnych peror radiowych Kydryńskiego. Autoupajanie się, ten czeladniczy trud by wydobyć z siebie kolejną frazę jest w obu przypadkach nachalny i nieznośne. Z tą różnicą, że o ile Kydryński po sjeście pyta: Czyż nie pięknie mi się mówiło?, Bargielska każdorazowo zadaje pytanie: Zobaczcie jak mi fajnie wyszło! Czy mi fajnie wyszło? w obu przypadkach pytanie o sens, o znaczenie jest nieistotne. I nie pomogła tu szata graficzna, chociaż przyznać należy, że ciekawa, to i tak nie uciągnie CHINA SHIPPING. Kiedy pomyślę, że zmarnowałem na to toner…

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

wiersz z sieci: Ilionowski, Rewolucja V

21 września, 2008 by

Autor: Ilionowski, Rewolucja V

W każdej kieszeni mam po tysiąc aniołów.
Tak na wszelki wypadek. Nic lepszego
nad wiarę podręczną, do użycia w każdej chwili.
Bo tak teraz trzeba. Mieć gdzieś: jak być powinno.

Pióra przez dziury (bo lubię się nim zabawić)
sypią się, bielą czerwone ulice. A ulica nie chce.
Wije się po miastach, wije i wyje bezpańska
także ta stara prawda, że żyć trzeba.
I tu nawet stryczek nic nie zmieni, ani kula w łeb.

Piasek wszystkich kontynentów mam
w każdej kieszeni jeden miliard miliardów
ziarenek najostrzejszego kwarcu. I ja. Oto armia –
jedna lawina przeciwko temu światu.

anioly-i-piach.JPG

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Edward Pasewicz, „th” – ostatnie wrażenia

21 września, 2008 by

Th ostatatnie wrażenia.

Ewa zadając pytanie: czy wiersze wyrwały się poecie, czy może zostały skonstruowane, zadała pytanie przede wszystkim o istotę wiersza, w szczególności zaś o autentyczność, która może być rozszerzona także na sam akt twórczy. Dzięki owej autentyczności poezja stanie się czymś różnym od czeladniczej techne, czyli sterylności warsztatowej, w której to, co twórcze zastąpione jest przez szkielety formy.
Nie chodzi tu jednak o sam actus purus, ale o efekt walki poety z samym sobą, o dzieło, które nie powstaje, a rodzi się. O tekst, który nie jest produkowany w świetle lampki przy szkolnym biurku, ale o wiersz, który powstaje niejako fiat, a który następnie ulega werbalizacji. Niech to będzie nieudolne i niewprawne jak pierwsza palcówka pisanie, ale taki właśnie wiersz, jako wiersz będzie bronił się sam (i w takim właśnie znaczeniu ma sens powiedzenie: tekst broni się sam). Wówczas owa autentyczność będzie tak wprostwmordowska jak uderzenie otwartą dłonią w pysk. Nie będzie wątpliwości, czy to jest tekst czeladnika czy może wiersz poety, bo jeżeli pojawi się taka wątpliwość kiedykolwiek, to znaczy zgodnie z prawem Murphyego że nie ma żadnych wątpliwości.

Próba rozstrzygnięcia między autentycznością a jej brakiem (brak autentyczności nie musi oznaczać fałszu) jest granicą, którą próbuje się przeprowadzić w ramach kultury ducha od jej narodzin. Z perspektywy minionych epok wydaje się, że proces ten jest siłą dla odnajdywania w sobie poezji oraz motorem dla tych czeladników, którzy kiedykolwiek zapragnęli wyrwać się z stechnicyzowanej rzeczywistości, w której żyją by dołączyć do królestwa ducha. W obu przypadkach proces ten sam w sobie jest odwołując się do kategorii heglowskich czystą pozytywnością. Umożliwia bowiem człowiekowi zniesienie przeciwieństwa między sobą a własnym wnętrzem, jako ogólną duchowością kultury, które było cały czas pozorne i dzięki temu staje się on poetą. Z drugiej strony zmienia rzeczywistość czeladnika, w której to, co techniczne jest autentyczne, w fałszywą świadomości ducha kultury. Mimo momentu pozytywnego w rozwoju tych dwóch form świadomości: ludzkiej i czeladniczej, rozwój ten wymaga rozstrzygnięcia zewnętrznego, czyli uznania. O ile poeta nie wymaga żadnej racji zewnętrznej, tak świadomość fałszywa ducha kultury wymaga uznania. Na tym etapie pojawia się świadomość rozkoszująca się, która tym się różni od prozaicznej świadomości konsumpcyjnej, że nie żre, nie je, ale rozkoszuje się. Rozkoszując się, zaspokaja tylko tę część gustu estetycznego, która równa się duchowości kultury na każdym jej stopniu rozwoju.

Wracając do th Edwarda Pasewicza. Oprócz preludium w tomiku są teksty stworzone a nie li tylko napisane (s. 44). Ale większość tekstów z th plasuje się w szerokim nurcie pisarskiej techne. Jasne, że w tomie th aż roi się od duchów, od metafizyki, od kolejnych wcieleń, wskrzeszeń i zmartwychwstań. Ale te duchy przypominają raczej dżinów na uwięzi, związanych przysięgą posłuszeństwa temu, kto posiada lampę, niż wolne istoty, które chciałyby mówić po swojemu. Pasewicz tworzy mistyczną rzeczywistość, skracając przestrzeń transcendencji, tak by włączyć czytelnika do swojej rozgrywki z formą duchowości (to bardzo dobra sztuczka z tym:Patrzysz? To patrz, ; Plujesz? Pluj! dobre, dobre :-) ale całość sprawia nieodparte wrażenie pewnej machiny zbudowanej w oparciu o nabytek intelektualny pozostały po przygodzie z pewną lekturą.

th nie jest kazaniem, nie jest nawet drogowskazem, ani rozgrywką z samym sobą, ale precyzyjnym, przemyślanym konstruktem, w którym zabłąkał się poeta.
siec-i-siec.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

Edward Pasewicz, th Pani Bieńczycka II

17 września, 2008 by

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na wyższych uczelniach plastycznych panowała niepodzielnie abstrakcja.
Nawet, jak inne pracownie nieśmiało wprowadzały awangardowe prądy (konceptualizm), Akademie Sztuk Pięknych twardo obstawały przy abstrakcji, z niej robiło się przeglądy semestralne, konkursy niczego innego nie nagradzały.
Czytając dzisiejszą poezję, produkowaną w takim nadmiarze (obrazy tak samo można było produkować w dużych ilościach, nawet trzy dziennie), podejrzewam, że jest ona zrobiona, tak jak malowało się obrazy: zestawiając słowa piękne.
Estetyzm tamtych lat, wyalienowany i oderwany brutalnie z wszelkiego sensu i oszukujący odwieczny nakaz tworzenia, a nie spekulowania, był bezpieczny, skuteczny i nie do zdemaskowania. Przy pewnej wprawie, a trudno jej było nie posiąść, malując tak dużo i z mając zewnętrzną aprobatę nie osiągnąć biegłości w zestawianiu plam barwnych, pojąć technikę bezkolizyjnego ich umieszczania wspomagając się zasadą koła barw, harmonii kolorów kontrastowych bądź tej samej jasności.

Przeczytałam po raz szósty dzisiaj th Pasewicza zastanawiając się, czy tak obszerny utwór jest wydarty z trzewi artysty, czy jest urzędniczym dodawaniem poszczególnych strof wynikłym z rejestracji tego, co się nawinie patrząc przez okno, gdy się do niego podchodzi zapalając papierosa.
W malarstwie abstrakcyjnym, które mając bardzo chwalebny cel by raz na zawsze osiągnąć wolość, uwolnić się od służby ozdabiania mieszkań, kościołów i urzędów, panowała nicość, mająca przywołać zniszczonego bądź odegnanego z utworu ducha.
Udało się to Pollockowi, udało Mondrianowi. Ich praca polegała bowiem na porządkowaniu. Na wyborze z natłoku wewnętrznych i zewnętrznych bodźców tylko tych elementów, które ściśle określały wewnętrzne przewodnictwo artysty.
Czy th Pasewicza spełnia swoją nicością jego wewnętrzne oczekiwania?
Czekam na następny odcinek analizy.
Pisz Marku, pisz…

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Edward Pasewicz, Sonata o takcie. „th”

16 września, 2008 by

Pewien dialog

Nauczyciel: Tu wszystko coś znaczy, nie ma nic bez znaczenia. Ten szpikulec wystający z końskiego pyska coś znaczy, na pewno coś znaczy. Tak samo te wszystkie mordy, wszystkie postaci, wszystkie figury i części, krzywizny i odcinki od A do B, które pchają się do tej industrialnej żarówki też coś znaczą. Ta lampka naftowa, trzymana przez płynne ramie duchowe także. Wszystko chce wyjść z cienia, nawet gdy światło jest sztuczne.

Ja: Czy ten złamany miecz…

Nauczyciel: Kwantyfikatory, kwantyfikatory mój drogi odpowiedział, uśmiechając się pobłażliwie.

Główne postacie dialogu stały tak jeszcze chwilę przed zgarbiona kobietą z wystającymi cyckami, przed poucinanymi członkami mieszającymi się z połówkami byka i zarzynanym koniem. W trakcie tego stania nie została zwerbalizowana żadna interpretacja. Nie oznacza to jednak, że te dwadzieścia siedem metrów kwadratowych farb, płótna i werniksu …

Ja: No właśnie, czego nie oznacza? Czy antropomorfizować dzieło sztuki? Czy ideologizować? Czy sztuka mówi? Czy może mówi się o sztuce, która nie ma nic do powiedzenia, pozostając neutralną? Ale przecież tak nie może być, żeby sztuka nic nie wyrażała. Od kiedy niebyt stał się kategorią kulturową, także artystyczne nic coś mówi, coś przekazuje. Ale może jest też tak, że mówi się o tym, co sztuka mówi oraz czy w ogóle to, co akurat ma do powiedzenia warte jest opowiedzenia w ramach dyskursu?

Kiedy dialog ewoluował solilokwicznie, skończył się.

Tak jak Guernica nie nadaje się do oglądania, tak Sonaty o rytmie Edwarda Pasewicza (jeden z wierszy składający się na preludium tomu th) nie nadaje się tylko i wyłącznie do czytania. I na tym kończą się podobieństwa między tymi wytworami.
Pierwsze, co pojawia się jako wrażenie po lekturze Sonaty o rytmie, to wrażenie dynamiki, pasewiczowskiego taak, tak, tak, tak, ta, ta, t. Nie sposób w tym wierszu odnaleźć granicę między wystukiwanym palcem na blacie rytmem a treścią. Tu klasyczne rozróżnienie na treść i formę zostało wzięte w nawias, nastąpiło pomieszanie świadomie wzmacniane przez autora tak, by wprowadzić czytelnika w ta-ta-ta, w którym pozornie ważny jest tylko rytm.

I tu widoczna jest pierwsza pozorna analogia między dynamiką wojny wyrażaną przez szlachtowanego konia wyciągającego szyję do wszystkowidzącego oka a wierszem Pasewicza. Czytamy:

Obiegnik, tryl i przepłyń mnie proszę,
kiedyś była śmierć najlepszym spójnikiem
a teraz co? Uderz spocznij,
argument na nie, w fartuchu ordynatora
zwrócili państwo uwagę jak to się kończy?
w sterylnych pomieszczeniach stukot
kopyt, nie wrócą bo nie mają dokąd,
echa co zawsze sprawiają wrażenie,
że są połową jakiejś całości.
I nawet gdybym znał ten ruch, nic mi
Nie pomoże, ten ruch nie gasi, nie znaczy, nie pali

Wrażenie ruchu rozumianego nie jako płynne const., ale jako coś gwałtownego autor buduje za pomocą pojedynczych znaczeń oraz zabiegów formalnych (podział wersów). Jednak u Pasewicza sam ruch pozostaje tylko ruchem, jego wiersz jest aksjomatem w ramach dynamiki, bez konkretnego odniesienia. Trudno szukać zewnętrznego kontrapunktu dla Sonaty o rytmie i to czyni wiersz ubogim, który pozostaje tekstem w sobie i dla siebie.
Nie przesądza to o walorach tekstu jako takiego. Gdyby można było użyć w tym miejscu porównania, to powiedziałbym, że Sonata o ruchu Pasewicza jest mechanizmem zegarowym naładowanym niepoliczalną liczbą kół zębatych, przekładni i sprężyn. Mechanizm ten bardzo precyzyjnie odmierza czas, interwał tik-tak-tik-tak pozostaje niezakłócony. Mechanizm ten jest majstersztykiem sam w sobie, nie potrzebuje żadnej formy duchowości by żyć, bo ten zegar stworzony przez Pasewicza jest całkowicie autoteliczny.
Z tego powodu ucieszy on kolekcjonerów, którzy będą zachwycali się precyzją, dokładnością chodu, finezją wykonania. Jednak ci, którzy siecią łowią ptaki (to za moją skradzioną kobietę) nie znajdą w tekście nic poza sterylnie dokładnym: ta, ta, ta, ta, ta.

Jest jakiś niedosyt z czytania a w zasadzie z oglądania pasewiczowskiej Sonaty…. Podobny niedosyt pewnie odczuwali manhattańczycy, którzy pragnęli oglądać swoje dziecko w akcji. Bo przecież liczy się przede wszystkim użycie.
siec-i-siec.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

Edward Pasewicz, th Pani Bieńczycka I

13 września, 2008 by

Autor bloga z kolegą ze studiów Mateuszem piją wódkę: wódka za wódką w bufecie.
Nim analiza wiersza w tym pasjonującym dialogu przesunie się hermeneutycznym szlakiem, a autor bloga, któremu ból zębów nakazuje pisanie coraz bardziej bakuninowskich wierszy napisze następny, będę osamotniona posiłkować się Wołodią.

W Kijowie, gdzie tranzytem do Gruzji wycieczka studencka zatrzymała się w jakimś hotelu, piłam ze szklanki z Wołodią taką samą wódkę, jaką po niemal pół wieku pije Marek z Mateuszem.
I też rozmawialiśmy o literaturze.
Wołodia wyciągnął z kieszeni pomięty strzep najbardziej ambitnego literackiego pisma kijowskiego i rozpoczął skomplikowaną dyskusję nad wierszem, dając mi do zrozumienia jednocześnie, że cały czas jesteśmy obserwowani, śledzeni i że tajniakami są absolutnie wszyscy otaczający nas ludzie.

Wtedy, w tym pijanym świecie, gdzie rzeczywistością stała się megalomania, egocentryzm i nareszcie światowe zaistnienie, czyli ważność jednostki nad szarym tłumem, uświadomiłam sobie, jak łatwo po prostu być.
Jak łatwo zainteresować sobą mechanicznie aparat bezpieczeństwa Państwa, poruszać leniwe służby bezpieczeństwa i postawić je na baczność.
Wystarczy być studentką z innego, równie zniewolonego Państwa i wdać się w rozmowę z obywatelem tego Państwa, nawet, jak dotyczyła prawdziwych poetów, wygnanych przecież na dobre z obu, lub zamienionych na fałszywych.

Teraz po latach, kiedy czytam th Pasewicza, czytam rozpaczliwą pustkę podmiotu lirycznego, który przesuwa się konsekwentnie po otaczającym świecie rozpaczliwie próbując określić swoje zaistnienie.
Bada ślady, odciski na łóżku, pieluchy z kałem i moczem, krew, kapiącą spermę i w dalszym ciągu go nie ma. Jest jakaś w tym wszystkim determinacja bólu, który też wywoływany, w dalszym ciągu nie zadawala bytu, niczego nie sygnalizuje i nie determinuje.
Bohatera nie ma, jest wołanie o dopełnienie. Jest to absolutnie niemożliwe, skoro nie ma czego dopełniać. Woła: Marku, Marku!

Marku. Zakładaj dżinsy
AU right! zawsze chciałem być Bakuninem,
czułym terrorystą, ale nie rymowałem się dobrze
z matką rewolucją
.

Ale nikt nie usłyszy, ponieważ wołanie jest w pustce, a słane listy są zbyt mało ważne, by miały jakikolwiek sprawczy wydźwięk. Bohater dopełnia mechanicznie siebie innymi ciałami chłopców, dopełniał też ciałem kobiecym, ale to wszystko zawsze trafiało w pustkę, zostawiając jedynie wątłe ślady szyfru nieistotnego, zbyt wątłego, by dotrzeć do podziemi.

I tak sobie myślę dzisiaj, że trzydziestoletni poeta, dokumentujący swoje zaistnienie nie może już o niczym innym pisać, jak o fiasku swoich poszukiwań.
Miłość przestała istnieć jako pojecie zbyt trudne i nie ma już do niej kodów dostępu.

To tyle wtrętu z innego świata ontologii.
Pisz, Marku, pisz…

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz