Jednym z ważnych nurtów współczesnej poezji polskiej, jest tzw. poezja znudzonych gospodyń domowych, którą można porównać do tasiemcowych telenowel spod znaku M jak miłość. Główną cechą tego rodzaju poezji jest absolutny brak pretensji do narracji uniwersalnej, to znaczy wiersze są werbalizacją prozaicznego doświadczenia jednostkowego, bez żadnego przełożenia ogólnego.
Weźmy taki oto przykład: dowolny odcinek sagi rodu Mostowiaków opowiada historię jakiegoś, konkretnego dnia/sytuacji. Widzowie nie identyfikują się z postaciami, nie potrafią także odnaleźć w swoim życiu elementów rzeczywistości serialowej. Mimo to obdarzają sympatią / antypatią bohaterów tejże sagi. Robią to dlatego, bo ten świat, w którym żyją ich sympatie i antypatie, mimo że fantastyczny, to zbudowany jest według prostych, które potrafią bezbłędnie zidentyfikować, dlatego, że są proste. Gospodynie przed telewizorami widzą kto, kogo kocha, kto zdradza, a kto nie. Kto jest dobry, a kto zły. Kapitalna prostota opisu i sytuacji, w której mózg z przynajmniej jedną fałdką na powierzchni szarej bezbłędni się odnajdzie. Każda zatem gospodyni domowa, choćby ta najgłupsza, najbrzydsza, najgrubsza i najbardziej nieszczęśliwa staje się konsumentem. I tu nie chodzi bynajmniej o konsumpcje kolejnych dziesięciu kilogramów biszkoptów z kremem, ale o konsumpcje wytworów kultury. Z jednej strony status potencjalnej grubaski w papilotach ewoluuje, bo staje się ona adresatem dzieł, w których udział swój mają twórcy o pretensjach co najmniej szekspirowskich, z drugiej strony kultura dewaluuje, gdyż okazuje się, że upodabnia się do swego konsumenta.
Ten sam schemat serialowy rządzi poezją znudzonych gospodyń wiejskich. Ale to, co różniło te media: literaturę od filmu, to bariera ISBN. Tak się jakoś składało, że do niedawna tomiki poetyckie, w ogóle literatura leżała poza zasięgiem speców od kapitalizacji zysków, którzy nad kryterium jakościowe przedkładali proste, matematyczne kryterium ilościowe. Redaktorzy starej daty zamknięci w swoich zadymionych kanciapach wśród stert nadesłanych tekstów potrafili do tej pory bez trudu zidentyfikować dzieła poezji dla znudzonych gospodyń domowych. Odkładali je na osobne stosiki z adnotacją: makulatura.
Ale okazało się, że brudne łapska magików od zysków zadusiły starych redaktorów naczelnych. A nowi, którzy zajęli ciepłe jeszcze krzesła w zadymionych kanciapach, przybyli uzbrojeni w odświeżacze powietrza, dezodornaty adidasa, w laptopy, w stalowe garnitury i lakierki, oraz w łby nabite sieczką, którą nazywa się: wiedzą marketingową i znajomością badań rynku. Innymi słowy: nastali menadżerowie.
Głównym winowajcą, a właściwie: winowajczynią jest tu Dżoan Rołling, która udowodniła, że na książkach można zbić fortunę większą niż angielski skarbiec monarchii. Później kolejny spektakularny sukces Dana Brałna. Poeci polscy wnet się opamiętali. Co bardziej przebiegli olali natchnienie, czarne pelerynki i natychmiast ruszyli w prozę, tu szukając swojego złotego jaja. Jaja oczywiście nie znaleźli, bo proza okazała się sztuką bardziej wymagającą niż pisanie kilku wersów czy strof. Ale nawet wówczas iesbeenowska poezja była jakby poza zasięgiem. Któż bowiem kupuje tomiki? Wydaje się je w maksymalnych nakładach po 500 egz., z czego autor dostaje 250 egzemplarzy autorskich i sam musi się martwić dystrybucją. Ale ile tomików można dać mamie, tacie, bratu? Paliło się to zatem w kominkach, w ogniskach przy flaszce wódki, narzekając na biedę, na niesprawiedliwość dziejową i na niezrozumienie.
Tak było do roku 2008, do czasu wydania pierwszego tomu poezji dla znudzonych gospodyń domowych, pt. baw się Romana Honeta.
Wiersze baz żadnych ambicji, które można zarówno czytać jak i przeglądać bez strat na znaczeniu. Zbudowane tak, by każdy wers rozczulał. Dla przykładu: skrzypienie śniegu pod butami dzieci / powracających z rorat i roześmianych, / bo spodobały się tej nocy bogu czy to nie rozczulający fragment? Brakuje tu jeszcze czerwonych od mrozów nosów i policzków, ale te obrazy bez trudu skonstruują gospodynie domowe samodzielnie, tu Honet zostawia paniom po dżentelmeńsku pole do popisu.
Inny efekt osiąga Honet dzięki częstemu użyciu, a właściwie masowemu atakowi czytelnika zaimkiem mój (np. w drzwiach dziecinnego pokoju zaimek ten pojawi się 7 x 18 wersów). Dzięki temu technicznemu zabiegowi, Honet zbliża się do swoich pulchnych, samotnych czytelniczek. Redukuje dystans dzielący go jako autora, od pani, której po lekturze ciekną łzy po tłustych policzkach by zatrzymać się w okolicy wąsa. Bo która z zaniedbanych i nie dopieszczonych gospodyń domowych powstrzyma łzy, gdy przeczyta:
moje ty piękne utrapienie w latach, / i twoje usta i oczy takie same były jak wczoraj, / i jedynie brzeg sukni miałaś / osmalony. na ziemi / (propercjusz w grudniu). Po takich fragmentach jezioro słonych wód w mieszkaniu sięga kostek. Jeżeli jednak znalazłaby się wśród czytelniczek bardziej wymagająca niewiasta, która obyta z codziennym brakiem uczuć ze strony męża żąda bardziej intymnych deklaracji, Honet także nie zawiedzie. Napisze: tak mi się wydawało noc / zmieniająca się w bryłę żaru, / znowu pukanie do drzwi, podróże, / gałęzie bzu sterczące ponad głowami. / tak mi się wydawało: że trzymam ją w oczach, taką samą jak wtedy, odbitą. / jak jest w oczach? spytałem. / zimno odpowiedziała. (zimno)
W tej chwili, nawet najbardziej wyposzczone serce znudzonej gospodyni domowej, odwykłe od uczuć, wykrzyknie: Bierz mnie tu Leonsjo! Tu na stole! Między talerzami! Zerwij majty i weź jak sukę od tylca!!.
baw się Romana Honeta jest tomikiem granicznym. Dzieli on epokę poezji poetów, od poezji marketingowców, której celem jest przeniknięcie do świadomości i zaspokojenie czytelnika masowego. Ten koniunkturalizm ma jednak w sobie coś pozytywnego. Łatwo sobie wyobrazić taką oto sytuację, że rozjuszone gospodynie domowe, żądne kolejnych rozczulających wersów, którymi wspomagałyby swoją wyobraźnie w trakcie codziennych zabaw z clitorisem, wpadną do EMPIKU i przez pomyłkę kupią tomik poezji poetów.