Pochwała mężczyzny (podtytuł) Niech żyją poeci, niech żyją nam!

8 marca, 2009 by

`

Od kilku miesięcy wspólnie z Ewą i z Markiem czytam i omawiam tomiki współczesnych młodych poetów .

Ale dopiero wiersz Marcina Sendeckiego ze „skrzepem słońca” uzmysłowił mi problemy na jakie napotykają twórcy. Dlaczego piszą wyłącznie o dzieciństwie, o kupach, o filozofii z wahadełkami, o babciach, dlaczego lubią narratora rozbierać do rosołu, obnażać fizycznie, a nie duchowo i dlaczego wplatają w co drugim wersie wulgaryzmy.

To jest ich obrona przed światem zdominowanym przez panie, ucieczka przed ciągłym dążeniem do sprostania wymaganiom stawianym przez partnerki, matki, koleżanki z pracy. I nie mam bynajmniej na myśli tzw. dobrych manier, ponieważ naukę dobrego zachowania się przy stole można znieść, wiedząc, że i płeć przeciwna także była poddana podobnym nakazom.

Najgorsza jest wiedza co czeka mężczynę od wieku pacholęcego do starości. Zacznę od opisu tych najmniejszych dolegliwości płynących z faktu bycia mężczyną.

Płeć brzydka musi ustępować miejsca w środkach komunikacji paniom, ma obowiązek targać siatki z zakupami i nie ma prawa powiedzieć, że te środki do prania w promocji w torbach po dziesięć kilogramów to ciężar dla Pudzanowskiego, a nie dla niego, bo przecież po to kobiety zabierają panów do hipermarketów, aby byli darmowymi tragarzami. A w imię czego? Kiedy wiadomo, że to mężczyźni są słabsi, szybciej umierają, sa znacznie gorzej leczeni w państwowych jednostkach zdrowia. Dane statystyczne jasno pokazują, że na profilaktykę chorób kobiecych wydaje się setki razy więcej niz na profilaktykę dla panów. Panowie statystycznie żyją kilka lat krócej niż panie. Wcale sie nie dziwię, patrząc na stawiane im wymagania przez panie. Mężczyzna ma obowiązek dożyć do emerytury, a potem emerytura, większa, a jakże, zostaje przepisana na wdowę. Mężczyzna w tym momencie już jest zbędny, wszak będzie miał zmieniane co jakiś czas kwiatki na grobie.

Kobiety w umiejętny sposób wdrukowały płci przeciwnej (zwracam uwagę na złośliwe okreslenie płeć brzydka, jakby wszystkie kobiety były Afrodytami z obrazu Botticelliego) obowiązek dbania o nie i zapewnienie im opieki oraz oddawanie zarobionych pieniędzy, ponieważ one wiedzą najlepiej co potrzebne jest mężczyźnie. Na pewno nie wędka, nowe znaczki, ani buty za sześćset złotych do samotnych wędrówek po górach. Co to to nie! Kobieta wyznacza mężczyźnie terminy wyjścia z kolegami. Desperaci uciekają w samotne podróże dookoła świata, a ci z chorobą morską i z lękiem wysokości, zaczynają pisać wiersze. Idealizują babcie, bo babcie rozpieszczają wnuków i nie każą im niczego udowadniać. Opisują beztroskie dzieciństwo na łonie natury. A ich protest wobec dyktatu kobiet przejawia się zapisaną metaforą ” a gówno! czyli nie będę sługusem, wyrobnikiem kobiety. Dlatego w wersach pojawiają się słowa: „dupa”, kupa” odmieniane przez wszystkie przypadki. To protest i krzyk rozpaczy mężczyzny zniewolnego damskimi nakazami.

I teraz przechodzę do najgorszej wiedzy o tym co czeka mężczyznę Panowie mają obowiązek stać na tonącym okręcie i czekać, aż wszystkie kobiety i dzieci opuszczą statek. W imię czego? znowu pytam. Dlaczego mężczyna gdy okręt tonie już wie, że on zatonie z nim, bo jak zwykle jest za mało miejsca w szalupach i dlaczego ukochana kobieta pcha się do łodzi ratunkowej? To jaka jest jej miłość? czy już planuje kogo następnego sobie podporządkuje?

Współczesny Poeta czuje wewnętrznie, ma wiedzę z opisanych katastrof , z filmów, że nie ma co układać strof o miłości szczęśliwej, namiętnej, ponieważ kobiety nie docenią uczuć w chwili zagrożenia, co najwyżej wypchną mężczynę na pole bitwy, aby walczył o bezpieczeństwo jej domu. Przypną trójkolorową kokardę do munduru będą czekać aż nieszczęśnik wróci z wojny i od razu na pole, do pracy, a jak będzie poobijany, czeka go dom weterana co najwyżej. (o domu weterana wiem z amerykańskich filmów)

Mężczyzna czuje się wykorzystywany, ale wpojono mu, że nie ma prawa się skarżyć, ma słuchać kobiety. I dlatego zgadza sie na wspólne szkoły rodzenia, na asystę przy porodzie. Nikt nie pyta sie go czy chce. Ma być , bo Ewy mąż był, Kasi też. I jedyny ślad jego buntu to wers o skrzepie słońca. Poeta dodaje słońce, aby nie mieć awantury w domu, gdy partnerka przeszuka mu szuflady (kobiety wmówiły mężczyznom, że mają prawo myszkować im po szufladach, kieszeniach, czytać smsy, dla ich dobra, aby nie zboczyli przez przypadek z drogi rodzinnych powinności).

Poeci zamknęli sie w świecie wspomnień, gdzie moga zdejmować ubrania i biegać po łąkach jak fauny i potrząsać wahadełkami, bez ciągłej kontroli kobiet. Dopiero tworząc poezję, czują się spuszczeni z damskiej smyczy. Niech więc piszą, niech mają spotkania z czytelnikami, niech chałturzą jako jurorzy. Najważniejsze, że poezja daje im namiastkę wolności.

Dlatego postuluję: aby był chociaż jeden dzien w roku gdy mężczyzna czułby się doceniony. Zrobiłam dzisiaj pierwszy krok pisząc Pochwałę.

ps

Niestety na spotkania autorskie przychodzą przeważnie panie. I nie po to aby słuchać poezji, ale aby taksować wzrokiem jak bardzo zdziadział poeta od ostatniego razu. Dlatego należy przeprowadzić selekcję na autorskie spotkania jak w klubach w sobotni wieczór.

Kategoria: Bez kategorii | 33 komentarze »

Klara Nowakowska, Składnia. Obowiązkowy tulipanek i życzenia: pazdrawljaju z żenskim dniom

6 marca, 2009 by

.

Kobiety, kiedy zrezygnują ze swoich społeczno-kulturowych ról i odejdą od garów i pieluch by oddać się bez reszty pisaniu wierszy, tworzą dzieła niezwykłe. Współczesna poezja polska dostarcza wielu takich przykładów. Justyna Radczyńska w przerwie między prezesowaniem Fundacji jeżeli już napisze wiersz, to natychmiast staje się on szlagierem kolportowanym przez wysoko nakładowe czasopismo Wędkarz adresowane jak wskazuje nazwa dla wędkarzy. Z kolei dzieła Agnieszki Kuciak ze względu na tematykę na pniu skupowane są przez Gościa Niedzielnego, a te lepsze z nich skupowane są przez tajne kongregacje watykańskie i wykorzystane zostaną zapewne w prozelitycznej misji Kościoła na Zakaukaziu.
Dzieła kolejnych wieszczek polskich: Justyny Bargielskiej j i Agnieszki Wolny-Hamkało także zaskakują siłą estetycznego rażenia nie tylko rodzimych krytyków, ale przedstawicieli Ambasady Chińskiej Republiki Ludowej. Bargielska doskonale przeszczepia język chiński w odmianie mandaryńskiej na grunt słowiański dowodząc, że wers: hej łysy piesku łots ap? znaczy mniej więcej tyle co: poproszę cztery sajgonki na wynos. Natomiast Wolny-Hamkało zadziwia ekspertów z Chin prostymi refleksjami. Wskazuje swoim poetyckim palcem odpowiedzialnym za wskazywanie na psa i ogłasza światu jako poetka: proszę państwa to jest pies. Chińczycy nie dziwią się konstrukcji wypowiedzi, ale dumie, która rozpiera polską wieszczkę każdorazowo po takich poetyckich deklaracjach.

Podsłumowując.
Intellectus vaginalis, który myśli po polsku, kiedy już wyprodukuje wiersz, to nie ma zmiłuj się. Dlatego każdy wydawca w ślepo drukuje kolejne tomiczki dzielnych, wieszczących dziewuch, gdyż każda taka publikacja apriori skazana jest na komercyjny sukces. Nie inaczej rzecz się miała z dziełem Klary Nowakowskiej pt. Składnia.

Klara Nowakowska jak każda szanująca się Klara, ma miedzy nogami cipę. Oprócz tego Klara ma większe cycki niż mój kumpel ze studiów, który przy wzroście ok. 170 cm ważył jakieś 45 kg.

Fajny był, bo szybko się upijał i jak kupowaliśmy litra na dwóch, to dla mnie zostawało jakieś 800 ml, gdy on w tym czasie już leżał w sztok urżnięty na wyrku w pokoju 811 akademika. Chudzina była straszna. Ale uparł się chodzić razem ze mną na akademicką siłownię. Pierwszego dnia debiutując w roli siłacza koleś zrobił furorę. Trafiliśmy akurat na dokarmionych i wytrenowanych siatkarzy z AZS-u. Wszyscy ryczeli ze śmiechu jak kumpel kładł się na ławeczkę i z trudem wyciskał pusty gryf. Ale po treningu, kiedy poszliśmy pod prysznic kolesiom, ba! nie tylko im, ale mi także nie było do śmiechu. Kolo okazał się mieć największą pałę jaką kiedykolwiek widziałem. A trzeba przyznać, że specjalizuję się w estetykach filmów porno z okresu honeckerowskiego, dlatego mam jakieś wyobrażenie na ten temat. Jednym słowem: temu niepozornemu chłopczykowi między nogami wyrosła miniaturowa noga, sięgająca gdzieś do 2/3 długości uda w swobodnym zwisie. Najzabawniejsze było to, że wszyscy wówczas, którzy byli pod prysznicem gapili się w jedno miejsce: na tego obrzydliwie wielkiego chuja z dosłownie rozdziawionymi ze zdziwienia mordami.

Kolejny trening, na który także przyszedł ze mną wyglądał inaczej. Ci sami siatkarze AZS-u z szacunkiem po kolei podchodzili do kolesia, wyciągali łapki i mówili: Cześć. Nie było takiego, który nie chciał podać ręki polskiej wersji krzyżówki Jonaha Falcona z Rocco Siffredim.

Ja tu gadu gadu, a miało być o kolejnej kobiecie, której się przyśniło, że jest Adamem Mickiewiczem. Zatem do rzeczy.

Klara Nowakowska postanowiła ogłosić swoje wieszczowskie dzieła drukiem. Trudno mieć jej to za złe. Taka ochota targa wnętrzem każdego wieszcza polskiego bez względu na płeć.

I stało się jakoś tak, że uzbierała kilkadziesiąt sztuk dzieł własnych, które wrocławskie wydawnictwo z nieznanych powodów wydało każde na osobnych stroniczkach. Tak oto powstało kilkadziesiąt stron tomiku Składnia a mogło być ich zaledwie 8. dzięki zastosowaniu czcionki TNR 3 pkt., rezygnacji z interlinii i pod warunkiem, że dzieło umieszczono by pod dziełem i tak dalej, a nie jak jest każde na osobnych stronach.

I tu mała uwaga do wydawców poezji polskiej: może warto by się zastanowić nad sensem tego marnotrawstwa materiału. Gdyby zmniejszyć czcionkę i zrezygnować z uporczywego umieszczania każdego z wierszyków na osobnej stronie, to wówczas zmniejszyłby się ogólny koszt druku. Tomiczki wieszczów można by sprzedawać nie po 9,90 pln / szt., ale w cenie papieru toaletowego z lepszej półki. Dałoby to szansę na szerszy rezonans mądrości wieszczowskiej. Wszak wiadomo, że książki / gazety / wiersze / komiksy i cały piśmienny dorobek cywilizacyjny najlepiej przyswaja się w zaciszu kibelka w godzinach 7.00-7.12. Jestem sobie w stanie świetnie wyobrazić papier toaletowy reklamowany w Łosskocie przez uśmiechniętego Jacka Dehnela, który w programowej przerwie prezentowałby oczywiście za odpowiednią opłatą wynegocjowaną przez pracodawcę Justynę Radczyńską z bezpośrednim dystrybutorem srajtaśmy firmy Jumbo (ten papier, który produkuje Regina nie jest zły, ale ma mniej rekordów w google. Przegrywa stosunkiem: 9.000 : 13.000 z Jumbo co nie jest w przypadku wieszczy polskich bez znaczenia) jedną z bialutkich rolek i ogłaszałby spokojnym głosem wyuczony na blaszkę slogan: Wykorzystaj do ostatniej litery. Zwyczajnie zużyj!.

To byłby genialny zabieg piarowski promujący poezję wśród szerszych mas społecznych a nie tylko wąskich grup znawców, ekspertów i krytyków literackich, którzy utrzymują się z klepanych recenzyjek gdzie popadnie. Oczami wyobraźni widzę Ministra Kultury, który zachwyca się publicznie tym pomysłem kształtowania umysłów i dusz narodu polskiego. Widzę te skry ognia, powstające na skutek tarcia wieszczowskiego przekazu konfrontowanego z porannym umysłem chlebowpierdalacza, który tuż po podtarciu pryszczatego dupska i uruchomieniu mechanizmu spłukowego geberitu zmienia się w anioła, by zbawić wszystkich innych, namawiając do poezji.

Nie bez znaczenia jest to, że fizyczny rozmiar rolki papieru toaletowego – pozornie nieskończona długość, która się zawsze niespodziewanie kończy oraz idealna dla poezji edytorska szerokość 11,5 cm, nadają się idealnie do nadrukowania nań dzieł wieszczów polskich.

No i znowu się rozgadałem, a miało być o Klarze Nowakowskiej i jej dziełach. Przywołuję siebie po raz ostatni do recenzenckiego porządku i dyscypliny pisarskiej.

Jak już wspomniałem Klara Nowakowska pisze wiersze. A pisze zwykle tak, że po pierwszych dwóch wersach się odechciewa czytać dalej.

Losowo wybrane przykłady:

(składnia)

Teraz obraz się zmienia;
przebudzona we śnie

Oczywiście można by mnożyć pytania o to co to ma niby znaczyć: przebudzenie we śnie i jak to się ma do zmiany obrazu. Można wdać się w czczą jak się okaże za chwilę gadkę z tekstami i z własnym umysłem, ale w zasadzie wszystkie pytania, które powstaja po przeczytaniu pierwszych dwóch wersów dzieł Nowakowskiej same w sobie pozbawione są jakiegokolwiek znaczenia. To pytania puste, czysto pozorne. Kolejny przykład:

(hymn miejski)

Samym środkiem
jezdni: świt trzyma na

Następny (cytowany w kolejności z tomiku Składnia)

łatwość przenikania

Na przystanku zawinięci w
pleśń, znużeni; ze śladami

Oczywiście po tych wersach, jak po każdych dwóch pierwszych wersach tomiczka Klary Nowakowskiej pojawią się puste, pozorne pytania. Bo nawet gdyby, czytelnik doszukałby się w tej wieszczowskiej metaforyce pleśni szesnastego dna w postaci teorii o romantyzmie wieku starczego, Klara Nowakowska kolejnymi wersami rozpizga całą strukturę myślową na ten temat w mak. W kolejnym wersie, tuż pod …ze śladmi dopisze:

ranek na czołach, do których
przyklejone
strzępy złego snu

i dalej, na dokładkę, ażeby nie było zbyt mało doda coś o naszych oddechach – czyli o tym wszystkim, o czym może napisać samotna kobieta w chłodny, listopadowy wieczór, kiedy postanowi zostać Mickiewiczem w odmianie vaginalnej.

Klara Nowakowska jako wieszczka narodowa, jest mistrzynią dwóch pierwszych wersów. Żadna inna znana mi wieszczka tak ładnie, tak skutecznie nie zniechęcała mnie do dalszej lektury swoich tekstów. Nie wiem skąd, ale po przeczytaniu:

nieduży

Szum się oddala, pozostaje
w domyśle; ulica

wiedziałem o czym będzie ciąg dalszy tekstu. Nie zadawałem sobie pytania o sens oddalenia się szumu, o domyśle i ulicy, ale wiedziałem o czym będzie dalsza część tekstu. Miasto, kino, sztuka, media, mass-media, ikony, pop to wszystko wpycha wieszczka Nowakowska, tak jak się wpychać powinno. Ruchem gładkim, płynnym, niezauważalnym, gdy do tego dwuwersowego preludium doda:

Marszałkowska
jak twarz Grety Garbo z
czasów,
gdy kino było nieme i tak
pełne wyrazu:

Znamienne pod względem formalnym jest także konsekwentne użycie znaku średnika (;) w drugim wersie niemal każdego z tekstów. Ja oczywiście nie mam pojęcia jakie ma to znaczenie dla tekstu, jaką rolę odgrywa średnik w ogólnej twórczości wieszczki Klary. Ale warto uczulić wszystkich przyszłych biografów tej niebywale uzdolnionej wieszczki na ten szczegół formalny, wszak może on być granicą, intelektualnym rozdrożem w wewnętrznej wędrówce Klary Nowakowskiej ku własnej nieśmiertelności.

Z tej mnogości tekstów, którą w jednorazowej i przyznam, że śmiertelnej dawce zaserwowała wieszczka Klara wraz z wydawcą czytelnikowi, jest jedno, które szczególnie sobie upodobałem. Nie dlatego, by porażało oryginalnością oryginalność w dziełach Klary jest jak tlenek wodoru na pustyni Gobi. Nie dlatego także, by skłaniało do głębszej lub płytszej refleksji, a jeżeli nie refleksji to choćby do morderstwa i żeby było prościej: do zabójstwa teściowej. Nie dlatego. Otóż dwa pierwsze wersy dzieła dwoje
odpowiedzialne są za reminiscencję o koleżce z wielkim chujem, z okresu studiów. I żeby dłużej nie trzymać w napięciu: to rzeczone dwa, szkaradne, potworne, bzdurne, nic nie znaczące, samogwałcące się wersy

Skonfundowani przed cukiernią
z dyndającymi w okolicy kolan

I jak, tu sobie miałem nie przypomnieć Pawła, jego wielkiej pały i konfuzji siatkarzy z AZS-u? Nie można uciec od wspomnień, nie ma ucieczki od przeszłości.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Marcin Sendecki, Z wysokości. Parcele. słownik dla słoni. próba html-u raz, dwa, trzy

5 marca, 2009 by

W ramach każdej kultury literackiej, niezależnie od szerokości geograficznej, języka czy koloru skóry, funkcjonuje przynajmniej jeden słownik czyli zbiór elementów / pojęć, wraz z lakoniczną na ogół instrukcją obsługi tychże.

Literatura polska także posiada takie dzieło. Jest nim słownik Samuela Linde. Jednakże w epoce szybkiego internetu, tak odległej od prekambru prędkości modemowej 30 KB/sek., aura tego wielotomowego dzieła nieco przyblakła. W konfrontacji z google nie ma zresztą szans żaden słownik. Żaden, chyba że będzie to dzieło, które wyprzedzi swoją epokę przynajmniej o 28 parseków. Osiągnięcie takiego dystansu przeczy zasadom klasycznej fizyki, ale nie takim zasadom i nie takiej fizyki przeczyli wieszcze polscy. Otóż w roku 2006 Marcin Sendecki postanowił ogłosić drukiem dzieło podwójne – tomiczek: Z wysokości. Parcele. Tomiczek Sendeckiego stanowi wartość w sobie. Nie dlatego by zaskakiwał poziomem wrażliwości tudzież refleksji, ciekawą metaforą czy też językiem. Marcin Sendecki w tym dziele okazał się być poetyckim Kopalińskim to znaczy wykorzystał wszystkie znane mu sztampowe metafory dopełniaczowe oraz wszystkie znane mu klisze równie znanych poetyk. Wszystkie slogany polskiej poezji zawarł w dydaktycznym podręczniku do poezji pt.: Z wysokości. Parcele

Oto niektóre z nich:

krew kalecząca skronie [31 grudnia] występowanie: powszechne. sem.: INRI, krew; skroń; życie i śmierć. dod.: czasownik kaleczyć od: kolec (bolec: rap, Liroy); od: kolec (cierń: Ptaki ciernistych krzewów Richard Chamberlain gej: Jacek Dehnel : brzytwa, skaleczyć się w okamgnieniu brzytwą / odciąć coś sobie czymś [w szczególności: odciąć sobie jaja być eunuchem; biol.: wałachem]

śnieżne pługi krzyczą na postrach [ stara piosenka] występowanie: sezonowe (zima). sem.: odśnieżanie, piaskarka, łopata do śniegu; ew. jako powiedzenie: zima jak zwykle, jak co roku zaskoczyła drogowców uwaga: mało śmieszne

kilka samochodów miele szare błoto [stara piosenka] występowanie: sezonowe (zima). sem.: odśnieżenie dróg [idem]. użycie: w bajkach: mełł łoś zębem prawym piernika z domku Baby Jagi; w pismach urzędowych: wysoki sądzie, przestępcy po napadzie się zmyli [konsonans]; w poezji. ( WAŻNE: liczebnik nieokreślony: kilka posiada określona wartość metryczną /3:9/zob.: kaballah)

twarze żałobników przeglądają się w bruku [popołudnie] występowanie: z okazji pogrzeb (łac.funus, -is); zakopać coś, kiedyś, gdzieś także jako: wykopki, wykopaliska, kopanie rowów, praca, trud, klasa robotnicza, różnica klasowa ( Karol Marks, Manifest Komunistycznyrewolucyjna rola poety [ Włodzimierz Majakowski]); przeglądać się w bruku: schorzenie pospolite wśród brukarzy z min. 9. letnim stażem pracy; także: przypadłość pijaków.

słowa zwęglały się w powietrzu [rozmawiałem] występowanie: pospolite. sem.: Auschwitz komin dym problem emisji CO2 do atmosferykonferencja klimatycznaDonald Tuska + Lech Kaczyński a spór o samolot. także: nie rzucaj słów na wiatr zob: dowcipy antysemickie nt. ostatniego słowa Żyda zanim został spalony w krematorium.

plik czarnych ulotek odbierał mi głos [rozmawiałem] występowanie: środowiskowe (ulotki, reklama marketing biegany= zadyszka, milion klatek schodowych [milionliczebnikczterdzieści i cztery = Barack Hussein Obama koniec świata jako odebrania mowy/głosu: pętla hermeneutyczna; jako: Hussein Saddam Hussein terroryzm lit.: Palę Paryż.]

kurz kładzie się na próg [w czerwcu] występowanie: lokalne (www.menele.pl; od: spać u kogoś / gdzieś kątem, bokiem, nocować na waleta. sem. og.: być żulem.

mdły zapach kostnicy wciska się do ust [w czerwcu] występowanie: środowiskowe. sc. nekrofilia gerc. filia: miłość a. miłość platoniczna Plato. Symp.: miłość dojrzałego mężczyzny do chłopca, któremu się zarost na twarzy jeszcze nie pojawił: [Symp. 233E]. sem.: wciskać coś komuś gdzieś [także jako: włazić komuś w dupę, mieć coś głęboko w dupie, seks analny]

kolejka przewraca kartki [w czerwcu] występowanie: czasookresowe ( PRL: kolejkowicz stacz [stercz, prostata, rak prostaty, choroba śmierć]; komitet kolejkowy albo: nakłady powyżej 100 tys. egzemplarzy zob.: kraina szczęśliwości Związku Literatów Polskich)

sztandary połykane przez wiatr [21 lipca] występowanie: okazjonalne. sem.: zryw patriotyczny, patriotyzm (antysemityzm: Bij żyda! albo: Ale żydzisz!ew. Nie bądź żydem. erot.: robić laskę z połykiem głębokie gardło watergate. Zob. także: Bill Clinton and Monika Lewinsky.

listki ognia obejmują zapałkę [być może] – występowanie: bajki zwł. Andersena. sem.: obejmować coś językiem; także jako: brać do buzissać, robić laskę patrz: awans w ZLP

usta powtarzają popiół [ może spotkasz] występowanie tylko tomiki wieszczów (powód straszny kicz); sem.: brak znaczeń [ możliwe znaczenie: kulturowe tzn. jako hasło: palenie tytoniu powoduje raka i choroby serca / palenie zabija]

w kaleczącym świetle….

i mógłbym milion podobnych słownikowych potworków stworzyć dla potrzeb literackiej sendecczyzny. Mógłbym definiować kolejne tuziny wymysłów wieszcza Marcina Sendeckiego, tracić na to wszystko czas i wódkę (bo bez wódki się raczej nie obędzie). Mógłbym trenować w nieskończoność na materiale, którego dostarcza Sendecki w tomiku: Z wysokości. Parcele swój kunszt posługiwania się językiem html.

A kiedy przerobiłbym kolejną tonę karasi Sendeckiego:

krwinki błota na ciemnym półpiętrze
za szybą nasiąkniętą śluzem pierwszego dnia wiosny
bezgłośnie przekrzykując psy
niechciany szelest szybkich czystych kropel
szminka tonie w ustach wilgotnego wiatru
asfalt jest miękki dotyka warg
szorstki dym przecina skórę
paznokcie dławią się szeptem
gazety żyją coraz szybciej
łuski tynku na ciele zmieniających skórę bloków
wilgotny banknot z Waryńskim drży z zimna

parcele

miasto, zepsuty mięsień
miękkie dzieci
skrzep słońca
budynki w kropli żywicy wyplutej z pociągu
….

etc.

Poczułbym się tak samo jak na początku czyli nijak. Czytając bowiem dzieła Marcina Sendeckiego nie można oprzeć się wrażeniu deżawi: że takie coś się czytało w pamiętnikach zbuntowanych licealistek, których niezgoda na świat i kulturę była wprost proporcjonalna do masy odwróconych krucyfiksów noszonych zamiast kolczyków w uszach.

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

MPO. Wiosenne porządki literackie. Pani Bieńczycka

4 marca, 2009 by

Miejska Powieść Odcinkowa, czyli praca literacka zespołowa odwołuje się do tak miłych mojemu sercu przejawów współpracy, solidarności, a tym bardziej uczuć wyższych powstałych w czasie zmagań twórczych, które zaowocują najprawdopodobniej do końca życia artystów.
Powieść odcinkowa – każdy odcinek łączy wszystkich współpiszących – jedną fabułę, gdzie trzeba zrezygnować z błyskotliwych pomysłów na rzecz jedności zgranego zespołu, równać poziom, wyciągać za uszy słabeuszy, nie wychylać się zbytnio, by ogromem swojego talentu i warsztatem pisarskim towarzyszy piszących nie zaćmić.

Powieść jest dostępna w sieci, ale ja, osoba mieszkająca w metropolii kulturalnej, mam w ręce papierowe egzemplarze każdego odcinka, poszczególnych autorów odbitych czcionką barwną, specyficznym kolorem przeszeregowanym osobowościom twórczym na papierze przypominającym papier toaletowy czasów PRL-u, wiadomo, wtedy priorytetu egzystencjalny Polaka stanu wojennego.

Powieść ma marketingowo dobrane parametry, wielkość pisma młodzieżowego, np. Świata Młodych i adresowana do dziadków autorów tam piszących, którzy nie potrafią komputera używać i się już nigdy nie nauczą. Babcie i dziadkowie bowiem są, jako zdrowy i największy ludzki potencjał, grupą na której można zbić wszelki kapitał. Wie o tym Państwo i wie o tym Kościół. Wiedzą o tym literaci, którzy pieką od razu kilka pieczeni. I też tę sentymentalną, kiedy babcia jadąc do kościoła w tramwaju znajduje bibułę i pokazuje z dumą koleżance tekst wnuczka pisarza:
– Ja go wychowałam – powie.
– A po owocach poznacie! doda.

Dla ich pokolenie (szoruj babciu do kolejki), uzależnionego było od wszelkich bibuł, ulotek spadających z nieba – tych o śmierci Stalina, i tych, kolportowanych przez Solidarność, papier jest rzeczą świętą.

Zgodnie z naszym blogowym manifestem mamy do papieru taki sam stosunek, jak pomysłodawcy proljektu literackiego którzy podobnego użyli do druku MPO.
Nie uważam jednak, że od razu wszystkie egzemplarze powtykane jak materiały promocyjne Świadków Jehowy, Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczalni ma natychmiast zneutralizować. Zachęcam więc do przeczytania przed wyrzuceniem i omówienia tutaj projektu literackiego.
Ostrzegam, że dotychczasowych osiem odcinków przeczytałam i zaraz w komentarzach o tym opowiem.

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

Marcin Cecko, mów. nie ma co się z tym cackać ani zbytnio certolić, trzeba to neolingwistycznie wycyckać

2 marca, 2009 by

.
Oto wiersz:

Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach
Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach
Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach

Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach
Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach
Dobry wieczór państwu, Piotr Kraśko. Dziś w Wiadomościach

A oto neolingwistyczne pytanie: czy to jest wiersz, czy raczej wiersz czy może raczej nie, lecz kiedyś kto wie, tudzież: na pewno wiesz!

Zanim Naczelny Oberrecenzent i Krytyk Literacki Trzeciej Rzeszypospolitej Jakobe Weinmann w swoim uzasadnieniu odpowiedzi na to pytanie przepisze dwa rozdziały Buntu mas Ortegi y Gasseta i kawałek ze Wstępu do Estetyki Hegla a wszystko to opatrzy swoją standardową, interrogatywną formułką w konkluzji, zapraszającą do dyskusji:

tak do końca nie wiadomo. Ale kto wie? Kto wie?.

Zanim ten sam wszechuzdolniony i wszechpolski Jakob, bez którego trudno sobie wyobrazić istnienie wszystkich portali i stron internetowych, którym szefuje Frał Prezes of Ostrygi & Przegrzebki & of Fundation; bez którego rubryka recenzje książek w pewnym pisemku traci dostateczną rację istnienia, zanim ON sięgnie po Obras samego Donoso Cortesa czy Bartolomea Hidalgo a zamiast znaków zapytania w zakończeniu wprawnym przećwiczonym 10.000 razy cutcopystycznym ruchem zacznie umieszczać najsławniejsze zdanie mistrza Quijano, zaczynające się: En un lugar de la Mancha… a które kończy się kropką, chciałbym dla uzyskania pełni obrazu wspomnieć niektóre z obras niejakiego Marcina Cecko z wydanego w 2006 r. tomiku: mów.

mów jest kolejnym kilkudziesięciostronicowym dziełem, kolejnego kilkutysięcznego wieszcza polskiego i nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie wprostwmordowskie neolingwistyczne cackanie się wieszcza Cecko ze swoim dziełem oraz z szarą substancją mózgu potencjalnego czytelnika, na zasadzie:

tu cię dopieszczę
a ty pieść się
bo ja wieszczę

Marcin Cecko w tomiku mów prezentuje światu literackiemu osobliwą konserwę poetycką. Ni to pasztet, ni paprykarz, lecz a może nawet aż, wprost na talerz kucharz Cecko serwuje 2 x to samo i dwa razy zadaje question albo Frage z akcentem na a:

Smákuje, smákuje?

Po tym przydługim i w chuj nudnym neolingwistycznym wstępie, po którym sam ziewam, a w którym nic nie znaczy nic a wszystko znaczy to, co zwykle znaczy, należałoby przejść do rzeczy, by nie zasnąć. Przynajmniej tak podpowiada pewna logika pisania o kimś, o czymś. Jednak jak sobie pomyślę, że to o czym mógłbym napisać na temat Marcina Cecko i jego dzieł z tomiku mów, to nudne, długodystansowe powtórzenia, to aż mi się nie chce z akcentem na a i ż jednocześnie.

Cecko należy do tego rodzaju wieszczy, którzy zastąpili sens i znaczenie formą. Podobnie jak brzydkie, głupie i na dodatek okrutne dziecko, z którym nikt by się nie kolegował, gdyby nie to, że przynosi do piaskownicy jakieś dziwne zabawki.

Ołowiane żołnierzyki Marcina Cecko wyglądają tak:

powiem ci pochyl się bliżej bliżej nachyl się no

…mówię żeby prosto / żeby prosto słyszysz

(określ)

kto stoi na wzgórzu widzi pociąg martwy
widzi stal pancerz widzi

albo:

katalog główny ce
katalog główny ce

(otwórz)

a jak cię drapie
a jak ci wnętrze chrapie

(twarz)

pękła bańka mydlana
pękła bańka mydlana

(pękła bańka mydlana)

wyrwij je
wyrwij je

(mów)

weź ubogać wewn.
weź umykać wewn.

(wakat)

A jedno z cackowych dzieł z tomiku mów zasługuje na przytoczenie w całości. Jest ono wyjątkowe z kilku powodów. Uwidacznia ono kunszt i warsztat pisarski wieszcza, oraz zawiera energetyczny ładunek ektoplazmy, która byłaby zdolna rozpędzić krążownik Imperium do prędkości, która żadnemu lordowi Sith nawet się nie przyśniła. Oto ono:

powiem wam
powiem wam szczerze
powiewam

nie odchodzę
nie odchodzę

szczerzę

(po wiem)

Oczywiście każdy wyrozumiały czytelnik, obyty w świecie sztuki, salonów literackich, darkroomowskich mroków, stosunków analnych, oralnych, werbalnych, genitalnych, porannych, wieczornych i poobiednich przymknie pobłażliwie prawe oko na ten figlarny tytuł: po wiem. Ci mniej wycackani smakosze, do których zdaje się dotrzeć Cecko ze swoimi dziełami, natychmiast przerobią po wiem na po wsi. Natychmiast wyobrażą sobie motór, czterobiegową wueskę z połyskującym czarnym lakierem, z wyraźnym logo na baku i to jak z impetem rozpierdalają się na drzwiach remizy strażackiej. Podobnie zareagują wysokiej klasy specjaliści. Szanowne panie profesorki od epistemologii wszystkie, jak jeden mąż chwycą w dwa palce clitorisy, ucząc się biologii zadają pytanie: czym się różni powiedza, od przedwiedzy? Tyle pytań generuje ten prosty tytuł, że sama myśl o dekonstrukcji hermeneutycznej korpusu tekstu przyprawia o cacki na grzbiecie.

Wieszcz Cecko, jak wiesz lub też jak zdążyłeś się już zorientować, nie cacka się z nabywcami wiem. Wiem, powiesz, ale nie wiem czy wiesz, tak dobrze jak ja, że w jednym i tym samym wersie, którego autorem jest wieszcz Cecko, słowo: wcale może 3 x wystąpić kolejno? Wiesz? Wiedziałeś? Wcale nie kłamię, przeczytaj gnie tam jest wcale wcale wcale i to bez przecinka. I nie wiem, czy wiesz, ale ten brak przecinka, jednego malusieńkiego znaku interpunkcyjnego, który bywa powodem prawniczych apelacji opierających się na negacji semantyki jednego z członów zdania złożonego, przed którym korektor zapomniał wstawić przecinek, jest największą wartością nie tyle tekstu ale całego tomiku Marcina Cecko pt. wiem

Wieszcz Cecko nie byłby sobą, nie byłby wieszczem, gdyby nie był dysponentem prawdy absolutnej. Dlatego nie może zaskoczyć wiedza przekazana jak na rasowego wieszcza przystało w formie interrogatywnej – którą ujawnia Cecko na którejś tam stronie dzieła z 2006 r.:

dlaczego wolę w gry komputerowe grać niż pisać wiersze

Nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Dla mnie zakamarki szarych komórek wieszcza, który by dokończyć jedno zdanie złożone jest zmuszony predyspozycjami intelektualnymi do zastosowania nonsensownych powtórzeń, są obszarem na mapie umysłu, który zamieszkują lwy.

Ale miałbym jedną sugestię.

Otóż w Redmond ciągle poszukiwani są fanatycy języka C+, może warto by się douczyć, podszkolić, zainwestować w jakiś kurs informatyki, żeby nie musieć pisać więcej podobnych dzieł wieszczowskich składających się z niekończących się powtórzeń.
Otóż w Redmond ciągle poszukiwani są fanatycy języka C+, może warto by się douczyć, podszkolić, zainwestować w jakiś kurs informatyki, żeby nie musieć pisać więcej podobnych dzieł wieszczowskich składających się z niekończących się powtórzeń.

Powtórzyłem to na wszelki wypadek, gdyby jedyna komórka mózgowa wieszcza Cecko zajęta przetwarzaniem autorskiej serii więcej więcej więcej na: mocniej mocniej mocniej przeoczyła coś, co nazywa się plagiatem. Otóż fraza mocniej, mocniej, mocniej oczywiście z poprawną interpunkcją została wymyślona przez Andrzeja Piaska Piasecznego w okolicach roku 1998. Informuję także, że inna neolingwistyczna perełka opierająca się na konsonansie i aliteracji: chodź, przytul, przebacz także została wymyślona przez artystę o wymownej ksywie Piasek.

Marcin Cecko ma zatem do wyboru dwie drogi: tułaczkę lingwistyczną, gdyż wszystkie możliwe połączenia, konsonanse i aliteracje zostały już wyssane przez Andrzej Piaska Piasecznego; albo karierę programisty w Redmond, w jednym z biur Microsoftu. O ile wątpię w jakość kolejnego neolingwistycznego produktu, który przedstawi wieszcz Marcin Cecko cywilizowanemu światu, tak nie mam powodu by wątpić w stabilność systemu Windows9000, który napisze ten sam Marcin Cecko ale jako programista i fan komputerów w firmie wynalazcy Windowsa. Tylko polscy wieszcze są w stanie odesłać zmorę bluescreena w ontologiczny niebyt. Dlatego aż chce się powiedzieć: Cecko, nie certol się i wycyckaj ich wszystkich.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Pauza na zastanowienie. Nekrofilia literacka, czyli kto bardziej smakuje. Pani Bieńczycka

28 lutego, 2009 by

Przeglądając literackie teksty sieciowe na blogach i portalach pasjonatów i czytaczy literatury zauważyłam, że jak w sporcie, internauci rozpadają się na fanów i kibiców raz Herberta, to znowu Miłosza. Porzucając maturalne skrępowania, można to porównać do antagonizmu miedzy smakoszami kawy, a smakoszami herbaty.
Wiersz wydrukowany w 1981 roku wybrałam z Wierszy zebranych Zbigniewa Herberta wydanych w ubiegłym roku w formacie A4, luksusowo, grubości pięciu centymetrów, siedemset osiemdziesiąt stron w opracowaniu edytorskim Ryszarda Krynickiego.

Zbigniew Herbert

POTĘGA SMAKU

Pani Profesor Izydorze Dąmbskiej

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku

w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia
Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jakie
mokry dół zaułek morderców bark
nazwany pałacem sprawiedliwości samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach

Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu

Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów

Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie
To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo choćby
za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa

Kategoria: Bez kategorii | 24 komentarze »

Maria Cyranowicz, Paweł Kozioł Gada !zabić? pa]n[tologia neolingwizmu (< antologia >) Sowa. Sowa. Sowa. Pani Bieńczycka

26 lutego, 2009 by

Zabić gadanie jest intencyjne, gdyż gadanie to podstawa grupy poetów skupionych w Warszawie na początku dwudziestego pierwszego wieku. Czytam ten gruby tom, pisany dużą czcionką o dużym świetle, zapewne już z myślą o wnukach, którym po pół wieku będzie można łatwo przywiązawszy uprzednio do kaloryfera, wskazać palcem, jak to dziadek czy babcia szucili za młodu, jak to nawet i dupami rzucali, i wypierdalanie przez gardło przechodziło. Wnukowie grzecznie przeczekają, z politowaniem nawet się uśmiechną, bo i w dupie będą mieli to gadanie i też będą chcieli z takiego domu szybko wypierdalać. To nie wróży na przyszłość niczego dobrego.
W dzisiejszym sklepiku z poezją można sobie wybrać każdy kierunek literacki, prymusi maturalni wybrali właśnie awangardę. Wybrali najprawdopodobniej z lenistwa, bo gadanie awangardowe jest najmniej energochłonne, najbardziej efektowne i efektywne i najszybciej odrzucane przez odbiorcę dla świętego spokoju. Jeśli grupa wyjątkowo elokwentnych pyskaczy, osiłków i rozwydrzonych niewiast, pewnych siebie, wejdzie do gabinetu urzędnika i zażąda pieniędzy, ten, spanikowany, odda im wszystko.
– Bierzcie kochani, bierzcie, ale nie każcie mi czytać waszej poezji! będzie błagał decydent i pospiesznie pieczątki wyciągnie i odetchnie, gdy tupot nóżek będzie już cichł na korytarzu.

Książka jest zbiorem tekstów blogowych, maili, druków biurowych. Jest szczegółowym sprawozdaniem z działalności nieistniejącego już pisma Meble.
Ponieważ twórczość Jarosława Lipszyca, Marcina Cecko i Michała Kasprzaka będziemy omawiać tutaj osobno, ograniczę się tylko do buchalterii. Są tam aż trzy manifesty, dwa z nich są w sieci. Są eseje, m.in. Igora Stokfiszewskiego, Pawła Kozioła (najciekawsze), Jarosława Klejnockiego. Wszystkich nazwisk nie wymieniam, polecam witrynę Gila Gillinga, gdzie promowaną książkę na Warszawskich Manifestacjach i zaproszonych 150 poetów, autor zdjęć wyróżnił, podpisując najważniejszych.
Każda krzykliwość (na fotografiach Gila Gillinga widoczna w ustach Marii Cyranowicz, obok papierosa, tuba elektroakustyczna), jest rejestrowana, opanelowana, ofestiwalowana i omówiona w sieci w najbardziej prestiżowych miejscach.
Z książki wynika, że priorytetem poezjowania nie jest ani gadanie, ani zabicie gadania, ani też wydawanie takich antologii. Książka pochodzi sprzed 3 lat, ale to całkowicie starczyło, by zdominować i zawłaszczyć miejsce poezji najnowszej po dzień dzisiejszy, o której nowy kształt upominała się Maria Janion i Jan Błoński.

Lekcja neolingwizmu dała odpowiedź na to, że nie jest łatwo reaktywować ani Aleksandra Wata, ani Tadeusza Peipera, a tym bardziej Gertrudę Stein. Samo powoływanie się na ubiegłowiecznych artystów nie stwarza jeszcze jakości. Nowe czasy są głuche właśnie na taką reaktywację. Potrzebują nowości, a nie eklektyzmu i epigonizmu.

Maria Cyranowicz napisze w wierszu:

nieustające biegunki
biegunki galopujące
przez rozbolały żołądek
nigdy do końca nie spożyty
głód
biegunki galopujące
w noc i dzień północ południe
wschody zachody odchody
siena palona brąz (…)

(neutralizacje)

A więc na dodatek młodzież się pochorowała.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Jarosław Lipszyc, Poczytalnia. poczekaj mi mamo

26 lutego, 2009 by

.

Był rok 2000., był i minął. Tak zwyczajnie się skończył. Pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony tą pospolitością. Pani, która w telewizji wróży codziennie z kart i przepowiada przyszłość każdemu, kto się do niej dodzwoni, przepowiedziała mi zresztą nie tylko mi, ale wszystkim, którzy wówczas oglądali kanał astro.tv że w sylwestra 2000 r., znany mi świat legnie w gruzach. Że na jego zgliszczach wykiełkuje jakość do tej pory nieznana, rzeczywistość bezprzymiotnikowa, dla której dopiero trzeba będzie wynaleźć określenia.
Zgodnie z trzyminutową relacją telewizyjnej specjalistki od czasu przyszłego, koniec świata miał wyglądać następująco (cytuję dosłownie. Dobrze zapamiętałem wróżbę nie dlatego, że zapłaciłem za nią 190 zł, które doliczono mi do rachunku telefonicznego, ale z powodu scen drastycznych, które mi pani wywróżyła):

Wróżka: Ziemia się rozstąpi. W płomieniach zginie większość ludzi, ale pan przeżyje.
Ja: A żona?
Wróżka: Ona też
Ja: Jest pani pewna?
Wróżka: Tak, ale się upewnię. O następna karta… chwilę… chwilę… to wisielec, oznacza śmierć. Jednak nie, i ją czeluść pochłonie. Tak, niestety, ona także…
Ja: Uff, co dalej.
Wróżka: Będzie koniec świata.
Ja: Ale ja na pewno przeżyję?
Wróżka: Tak, bez wątpienia, karty mówią, że tak.

Pierwszego stycznia 2001 roku nic się nie zmieniło. Obudziłem się jak zwykle u boku tej samej baby, z którą od lat żyję, u boku której od lat zasypiam, której smród z zepsutych zębów od lat wącham. Gdyby nie ten fetor zgnilizny, który wieczorem i tuż nad ranem bywa szczególnie nieznośny, może nie miałabym szczególnych powodów do narzekań. Jednak ani gumy miętowe, ani tik-taki, które jej podsuwałem każdego dnia i tuż przed pójściem do łóżka nie skutkowały. Tyle razy jej mówiłem o postępach w dziedzinie stomatologii. Opowiadałem o bezbolesnych znieczuleniach i o tym, że już nie boli. Ale ona zamiast na dentystę wolała wydawać pieniądze na wykałaczki, którymi wydłubywała naprawdę spore kawałki jedzenia z dziur w zębach. Brała je następnie między palce, rozgniatała i wwąchiwała się w fetor, który wydzielał się z nadgniłych resztek jedzenia.

Dlatego łatwo sobie wyobrazić powód, dla którego jak nikt inny na świecie, to właśnie ja, wyczekiwałem katastrofy milenijnej. Cudu odmiany, który się przytrafia raz na sto lat.

Równie łatwo można sobie wyobrazić moją pretensję do świata, który się nie zmienił; moją nieufność do panów i pań z telewizji; mój brak wiary w moc kart tarota. Każdego poranka i każdego wieczoru te same żale, te same pretensje tyle że za każdym razem odrobinę większe. Miałem pewność, że to tylko kwestia czasu zanim ta narastająca substancja psychiczna osiągnie któregoś dnia masę krytyczną. Świadomość, że długim nożem kuchennym zakończę życie istoty, która dosłownie zatruwała mi życie, dodawała mi ochoty do życia.

Dzisiaj, tj. 26 dnia miesiąca luty roku 2009 odczułem na chwilę ulgę. Nie dlatego, żeby moja żona odwiedziła w końcu gabinet stomatologiczny. Nie dlatego także, żebym ją zamordował a odciętą głowę ukrył w hermetycznie zamykanym pojemniku. Przyczyna poprawy mojego samopoczucia była inna. Okazało się co odkryłem dopiero po 9. latach beztroskiej niewiedzy – że w 2000 roku świat był o krok zaledwie od katastrofy, że ten sam krok dzielił mnie od ocalenia.

Otóż 2000 roku w warszawskim wydawnictwie Lampa i Iskra Boża wydany został tomiczek Jarosława Lipszyca pt. Poczytalnia. Tomiczek tomiczkiem. Niby zbiór wierszyków wieszcza polskiego, ale jednak nie. Nie w tym konkretnym przypadku. O jakości tej poezji, o zbawiennym novum, o sile w niej zawartej równej impetowi asteroidy przedzierającej się przez atmosferę by pizdnąć w ziemię i spulweryzować ją, zmienić w kosmiczny pył, przekonuje już pierwszy tekst słuchaj, który Lipszyc zadedykował Tomaszowi Januchcie. Oto fragment:

to oczywiste mówisz jak dla ciebie nic
a dla mnie wszystko traci kolory i ląduje w ostro skontrastowanym
to syndrom kastracji powiem re
interpretacja reinkarnacji o!
jakbym w ogóle nic nie mówił
nic nie zmienia faktu że cmok cmok absmak
ale soczyście

Gdyby na powierzchni mojego mózgu znajdowało się o 10 fałdek więcej, zapewne w chwili, w której odkryłem istotę przerzutni: re interpretacja miałbym swojego (sic!) penisa w lewej dłoni, ściskałbym go tak, jak tylko ja potrafię i masturbowałbym się płynnym ruchem: góra dół, góra dół.

Akt samogwałtu byłby krótki. Dotrwałbym zaledwie do frazy: cmok cmok absmak. Nie mam pojęcia, co znaczy i co znaczyć może kategoria abmsak, ale wiem jedno, że w tej samej chwili, w której bym się doczytał do tego cmokającego miejsca w tekście, miałbym dosłownie w garści kilka miliardów istnień ludzkich. Minutę po tym, jak wtarłbym lepką, białawą ciecz w spodnie poczułbym się przez kilka sekund jak uczestnicy konferencji w Wannsee w czterdziestym drugim, którzy właśnie osiągnęli porozumienie we wszystkich ważnych kwestiach.

Z nieuchronnym nadejściem strony kolejnej zmienia się moje samopoczucie. Lipszyc pisze:

te zdania pąki zdań pęta
zapętlenia
prawdziwe barokowe szaleństwo!
powoli można zaśmiecić odwrócić uwagę od pewności
rutyny naszych splątań

W tym miejscu nie w głowie mi już samozadowolenie, ale troska o dobro kultury narodu polskiego. Chwytam za telefon, dzwonię do ministerstwa kultury i zadaję proste pytanie:

Czy z polskim rękodziełem wszystko w porządku? Jak tam panie od makram i gobelinów?
Czy nowe pokolenia Polaków, na pracach ręcznych w podstawówce uczone są narodowej techniki wytwarzania ozdobnych kwietników ze sznurka do snopowiązałki? Czy sekretna sztuka splotu sznura, z którą równać się może japońska origami, przetrwa?

Sekretarka ministra obiecuje, że wszystkie moje pytania przekaże panu ministrowi, kiedy tylko ten wróci z ważnego posiedzenia. Odkładam słuchawkę. Wczytuję się dalej, ale nie na długo. Kilka wersów dalej zaczyna mi głowa podskakiwać. Czytam:

zdania są krótkie
wersje ostateczne
poglądy ustatkowane
tonących się nie uraduje

W tej samej głowie, która podskakuje rodzi się pytanie o sens wyrażenia:

tonących się nie uraduje

I znów sięgnąłbym do rozporka. Bowiem nowatorski, neolingwistyczny manewr bojowy wymiana t na d zawładnął mną bez reszty. Niestety, jak zwykle o tej porze dnia pojawiła się małżonka z tym samym pytaniem:

– Obciągnąć ci?

Dziwne jak łatwo można nauczyć się separacji niektórych zmysłów. Ostatnio uświadomiłem sobie, że nie muszę zatykać palcami nosa by nie czuć zapachów. Mimo wewnętrznych sprzeczności sensualizm jest do zanegowania z pozycji samego sensualizmu.

Wracając jednak do Lipszyca i do katastrofy, która minęła świat zaledwie o włos. W neolingwistycznym na wskroś tomiku pt. Poczytalnia jednym z najciekawszych, bo najbardziej zbliżających do katastrofy, tekstów jest dyptyk obłędny. Jarosław Lipszyc staje wręcz na wysokości języka (bo przecież nie zadania), gdy wymyśla swoje potworniki (to neolingwistyczny rebus: potwory + języki):

…ciekawość którą trudno
i nudno wtłoczyć w cienkie rurki…

...słowo dawno wyszło z życia…

…duszy mężatki z dwojgiem dzieci która pewnego dnia
wstaje zza stołu od komputera taśmy montażowej biurka i biura…

…przyjdą się źle bawić w karty
dań tańczyć dancing i cafe cologne wielki bal z otwarcia…

…naiwne myśli co jest co co co….


I tak każdy kolejny lipszycowy neolingwistyczny potwornik z tomiku Poczytalnia zbliża mnie do prawdy o milenijnej katastrofie, którą przeoczyłem ja, której nie dostrzegł świat, a w szczególności moja żona ze swoim spróchniałym uzębieniem. Teraz mogę mieć jedynie pretensję do wydawnictwa Lampa i Iskra Boża, że nie zadbało o odpowiedni marketing dla lipszycowego dzieła. Jestem pewien, że gdyby tylko świat w 2000 roku obiegły lipszycowe słowa:

trawa jak papier ścierny niebo jak ścierka rozpostarte na proszek przyklejony do płótna
widzę zatacza małe i duże koła
pikuje w dół

(obrona cywilna)

albo:

rozsypię trutkę i wślizgnę się w trud snu

(miłosny akt analogii)

lub o:

wiecznym odpoczynku w pancernym sejfie

(rozpocząć akcję asenizacyjną)

Gdyby tylko poeta zdecydowałby się dziewięć lat temu ogłosić swoje słowa poza nakładem 500 egzemplarzy Poczytalni gdyby nie tylko rodzina i najbliżsi znajomi, ale cały świat dowiedział się o tym wszystkim, co polski wieszcz neolingwista miał do powiedzenia – właśnie w tej chwili mielibyśmy dziewiąty rok ery zlodowacenia za sobą, moja żona robiłaby za zamarznięty kawałek mięsa, a ja siedziałbym przy ognisku i wymyślał nazwy dla tych dziwnych stworzeń futerkowych z zielonymi siekaczami, których pełno dookoła.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

manifest poezji internetowej

25 lutego, 2009 by

.

Ogłaszamy, że od dziś poezja internetowa jest najważniejsza. Jest naszym życiem a my poeci internetowi godzinami klikając żyjemy tylko poezją: dosłownie i w przenośni.

1) Celem naszym jest słodkie nieróbstwo. Chcemy utrzymywać się z reklam google, z jednego procenta do podatku. Bo my poeci internetowi ogłaszamy powołanie do życia Fundacji Internetowej Poezji (FIP).

2) Jedynym celem FIP-u jest gromadzenie wszelkiego rodzaju dotacji, z których będziemy się utrzymywać, bo my internetowi poeci nie chcemy robić nic, oprócz poezji. Chcemy dnie przesiadywać całe przed komputerami. Chcemy komentować wiersze na różnych portalach internetowych, u siebie na stronach prywatnych. Chcemy publikować wiersze tylko w internecie.

3) Ogłaszamy śmierć papieru! Jest za ciężki (paczka papieru: 500 ark A4, 80 g/m2 waży więcej niż laptop) i nieekologiczny. Papier to przeżytek! Niech żyją pdf-y i ebooki!

4) Naszym życiem i źródłem wiedzy i inspiracji są: czat, wszelkiego rodzaju komunikatory internetowe, czytniki rss oraz minimum pięć adresów różnych portali poetyckich, które mamy dodane jako ulubione w naszych przeglądarkach. Real interesuje nas tylko jako Wirtual, a Wirtual to dla nas Real, sam Real zaś jako taki nas w ogóle nie obchodzi, bo zakupy robimy w internecie.

5) Chcemy pisać o wszystkim, w każdej manierze. Chcemy eksperymentować z nowymi formami, treściami, środkami wyrazu. Jednym ograniczeniem dla nas i naszej twórczości są ograniczenia internetu (technik i języka).

6) Dzięki internetowi FIP chce zdobyć nowych zwolenników, nowych darczyńców, którzy zasilą ją 1% od podatku. Chcemy zwerbować jak najwięcej użytkowników i czytelników, którzy na naszych stronach wygenerują odpowiedni ruch, który poprawi ich atrakcyjność jako powierzchni reklamowych.

7) Ogłaszamy, że od dziś: za chleb i kiełbasę, za redbulle i wódkę, za piwo i czipsy, za cocacolę kupione w sklepach internetowych; za minuty spędzone na wideo-sex-czatach i za inne przyjemności za to wszystko zapłacimy pieniędzmi pochodzącymi z reklam googla. Zapłacimy przelewem z banku internetowego.

8) Odejdziemy od komputera tylko w razie potrzeby. Przez cały dzień zaś będziemy pisać i komentować. Chcemy się wirtualnie siłować na googlowskie mądrości wyszukiwane dla potrzeb dyskusji, komentarzy czy wierszy.

9) Jesteśmy poetami uniwersalnymi i dlatego ogłaszamy ogooglną nieomylność w każdej kwestii. Rościmy sobie pretensje posiadania racji za każdym razem, niezależnie od dyskutowanego tematu. Poeci internetowi to wikispece w każdej dziedzinie.

10) Ogłaszamy, że nie liczy się dla nas uznanie krytyków literackich czy estetów. A wydawców mamy w płaskich od siedzenia przed komputerem tyłkach. Dla nas liczy się tylko pagerank osobistej strony internetowej i ranking google. Naszą litanią są słowa kluczowe, Google jest naszym Boogle miarą naszych wszechrzeczy.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Joanna Mueller Zagniazdowniki. Poezja prokreacji. Pani Bieńczycka

24 lutego, 2009 by

Kontynuuję tutaj wątek poetów, którzy w swoim Manifeście Neolingwistycznym (w awangardzie najlepsze manifesty, potem tylko jazda w dół) z grudnia 2002 roku zawarli bardzo ekstremalne propozycje dotyczące mnożenia się:

(…) Chcemy obnażać język. Zostawić w krótkich majteczkach.(…) Nie będziemy ruszać z posad bryły świata. Wolimy ją posunąć. (…)
Brzmienie jest brzemienne w sens.(…) Mleko wykipiało(…).

Jeśli czytelnik dysponuje wyobraźnią, z troską i współczuciem pochyli się nad sygnatariuszami manifestu, gdyż prokreacja w takich warunkach z pewnością nie należała ani do łatwych, ani do przyjemnych. Toteż nie można spodziewać się, że urodzi się z tego aktu bobas różowy i gaworzący. Nic podobnego.

Biorę do ręki tomik Joanny Muller, członkini grupy twórców, skupionych wokół Manifestu Neolingwistów i kilku pism literackich, którzy, tak się składa, są równocześnie ich redaktorami naczelnymi.
Jeśli dobrze zrozumiałam z wywiadów, młoda poetka pisząc Zagniazdowniki była rzeczywiście w stanie błogosławionym i antycypowała gaworzenie dziecka pisząc strofy z wnętrza, z trzewi i z kobiecej intensywności twórczej, czyli możliwości dawania nowego życia.
Tomik składa się z dużej liczby słów i ta wielość właśnie zgarniętych do kupy ustawionych w szeregu okazów słownych, całkiem nieraz długich tworzy ten zgrabny tomik poetycki.
Wczytując się w brzemienny sens bardzo trudnych do przetworzenia plików mózgowych – gdyż słowotwórstwo staropolskie z moich danych zostało już dawno wymazane – próbowałam rozpaczliwie rozpoznać, chociaż znane mi melodie ludowych przyśpiewek – w naszej niestety kulturze toporne i prymitywne, ale zawsze:

(…) na nic zdadzą się wasze szeptuchy i płonny puchowy gościnie, gdy drzema po sznureczku zapuści was w kocią kolebkę(…) powie poetka w wierszu kararak.

Być może moje szeptuchy na nic, też zawsze tak podejrzewałam, a moją frustrację pogłębia jeszcze szept poetki Joanny Muller.
To, że poezja nie ma być intelektualna, że nie służy do porozumienia, że stanowi absolutnie nie konfesyjny, natomiast tylko prokreacyjny akt poetyckiego wyplucia na zewnątrz, wiedziałam wcześniej.
Jeśli jednak dzisiaj na podstawie tego schematu komercyjnie prosperuje Maria Peszek, to przecież nie dlatego, że wiersz rodzi się w bólu. Przeciwnie. Twórczość Maria Peszek tworzy wyłącznie z adresata, za przyczyną jego pseudo obrazoburczych potrzeb, by mógł świntuszenie uczynić nowoczesnym, by jako polski inteligent się nie wstydzić i nie żenować, czynić jeszcze bardziej kanapowym, ikeowym, a równocześnie bardziej fircykowatym, niż w epoce wiktoriańskiej.
Akuratna poezja Joanny Muller jest wersją dziewiczą tego kierunku, pierwotną, archaiczną i prototypową. Nie kłania się nikomu, jest arystokratycznie jeszcze nikomu niepotrzebna, jest sztuką dla sztuki gadania o niczym. Ale zanim przerodzi się pieprzenie w pieprzotę w śpiewie Marii Peszek, poetka Joanna Muller rodzi. Rodzi wiersze i rodzi człowieka.
W wywiadzie mówi, że rodzenie wierszy jest dla niej zabawą.
W wierszu boli me tangere jest zawarty strach rodzenia człowieka

(…) do umilenia w mlecznym sfumato/ zacieśniam widnokrążek/
męczennica jadalna położnica zległa(…)

A więc mleko nie wykipiało. Trzeba karmić, jak rodzi się człowiek. Karmić swoją egzystencją, czyli sprzeniewierzyć się Manifestowi.

Kategoria: Bez kategorii | 26 komentarzy »

« Wstecz Dalej »