Joanna Gładykowska, Hallo poezja. W roli kosmitki

28 października, 2009 by

.
Jest rok 3274. Na Ziemi nic się zmieniło. Ludzie są tacy jak dawniej. Koty także są takie jak kiedyś. Żeby się wysrać muszą czuć piasek pod łapkami. Nawet słońce, które zgodnie z przepowiedniami miało wybuchnąć, wypalić się lub coś w tym rodzaju, w dalszym ciągu wschodzi na wschodzie i zachodzi tam gdzie zawsze zachodziło. Innymi słowy: nuda. I gdyby nie maleńka stacja badawcza w okolicach pierścieni Saturna, można by sądzić, że czas na tej planecie zatrzymał się dawno, dawno temu, gdzieś w okolicy XXI w.

– Dawaj tu tę kurwę Hans – ryknął złowieszczo Brunner trzymając w ręku solidny kawałek stalowej linki.
– No trzymaj, żeby się nie rzucała – sapał, mocno przywiązując jej kończyny do oparć aluminiowego krzesła.

Hans Skywalker w trakcie przesłuchań odgrywał zawsze tego dobrego. Prywatnie: mąż trzech kobiet, ojciec siódemki dzieci. Zawsze uważał, że siedem przynosi szczęście. I rzeczywiście, szczęścia nigdy mu nie brakowało. Zaraz po studiach dostał etat na międzyplanetarnej stacji badawczej, w której przesłuchiwano kosmitów. Nie było to zadanie łatwe. Przez 3200. lat naszej ery ludzkość z niecierpliwością oczekiwała Bliskiego Spotkania. Powstało wiele filmów na ten temat, sformułowano dziesiątki hipotez naukowych, wysyłano w przestrzeń kosmiczną zaproszenia drukowane na złotych płytkach. Nawet dzieci śpiewały piosenki o małych, zielonych ufoludkach. Bez skutku. Aż do tego dnia.

To było normalne popołudnie. Normalne psy poszczekiwały w obejściach normalnych domów na przedmieściach normalnego miasta, w którym roiło się od normalnych ludzi i równie normalnych zdarzeń. Oczywiście tego dnia, wszyscy normalni mieszkańcy przedmieść byli w pracy i nie złościło ich poszczekiwanie psów, za który ich właściciele w dzień wolny od pracy zgarnęliby normalny opierdol. W poniedziałkowe popołudnia normalne psy mogły szczekać do woli.

Statek kosmiczny wylądował z hukiem punktualnie o godzinie trzynastej dwadzieścia jeden. Po ilości decybeli i kurzu, który towarzyszył lądowaniu można było wnosić, że talerzopodobna kapsuła lądowała awaryjnie lub też – co się później okazało prawdą – najnormalniej w świecie się rozbiła.

Łatwo się domyślić, że zdarzenie to wywołało sensację. Międzynarodowy komitet powitalny, złożony z prezydentów, premierów, papieża, który występował jak zwykle w podwójnej roli: jako pasterz stada wiernych owieczek i przedstawiciel wszechmocnego Pana Mogę.
A propos Pana Mogę. Otóż na soborze w Kożuchowie w roku 2562, kategorię „bóg” uznano za przestarzałą. W imię podążania za zmianami, zdecydowano się na śmiałą reformę. Starego Stwórcę wysłano na zasłużony urlop. Na tronie wszechwładcy zastąpił go nowy, lśniący niczym zderzak Cadillaca Eldorado z 1954 r., Pan Móc. W społeczeństwie superkonsumpcyjnym hasło „chcieć to móc, móc to chcieć” nabrało niemalże mistycznego wymiaru. Takiej mistyki o charakterze masowym potrzebował Kościół od zawsze. Tyle o reformie.
W każdym razie, wszyscy mieszkańcy ziemi powitali tego dnia kosmitów. Ślęcząc przed telewizorami, które nigdy nie wyszły z mody, społeczeństwo popijając piwo, przegryzając chipsy, chrupiąc popcorn – potrawy zawsze na czasie – tyło i rozkoszowało się każdą sekundą Bliskiego Spotkania.

Entuzjazm zaczął opadać w okolicach trzeciego miesiąca pobytu Obcych na Ziemi. Emisje na żywo przerywano coraz krótszymi reklamami. Ludzie często zmieniali kanał. Dlatego zainteresowanie ze strony reklamodawców spadło. W końcu ile można wlepiać się w talerzopodobny statek Obcych? Gdyby chociaż wydobywały się z niego jakieś dźwięki, gdyby błyskał jakimiś laserami, które pulweryzowały by każdego, kto się zbliży – innymi słowy: gdyby coś się zaczęło z nim dziać, to spektakl o nazwie „Relacja na żywo z lądowania obcych” zmieniłby się osobny kanał tematyczny o wdzięcznej nazwie Alians TV.

Kiedy społeczeństwo nasyciło ciekawość do tego stopnia, że na metalicznych powłokach niestrzeżonego Statku Kosmicznego zaczęło pojawiać się tu i owdzie graffiti, do akcji postanowili przystąpić naukowcy. Przy użyciu archaicznych metod – palnika acetylenowego, szlifierek kątowych i łomów – sforsowano coś, co uznano za wejście, a co faktycznie było nierównością w poszyciu. Jak się później okazało, kosmici używają technik teleportacyjnych. Drzwi nie były im do niczego potrzebne.

W środku odnaleziono trzech kosmitów. Istoty były w świetnej kondycji psychicznej. Zdrowe, dobrze odżywione. Wszystko wskazywało na to, że jest dobrze. Potwierdzały to grymasy twarzy Obcych, które antropolodzy rozpoznali jako uśmiechy. Innymi słowy: aliensi uśmiechali się do ludzi, którzy kilka minut wcześniej rozwalili im palnikiem ścianę statku kosmicznego. Można było tłumaczyć pewną kurtuazją i traktować owe uśmiechy w kategoriach pewnych procedur dyplomatycznych. Wszak na pierwszym, historycznym Bliskim Spotkaniu nie wypada okazywać wrogości.

Dzisiaj wiemy, że nie chodziło tu ani o dyplomacje czy kurtuazję ale o zwykłą głupotę. Kosmici okazali się największymi głupkami w kosmosie, bo tylko tego rodzaju głupota – kosmiczna głupota – prowadzi do trzeciej planety tego układu słonecznego.

Kosmiczne mamy powtarzały swoim kosmicznym dzieciom:

– Droga Mleczna, bleeee
– Układ Słoneczny, bleeeee
– Ziemia, bleeee
– Człowiek, bleee

Na każdym szczeblu kosmicznej edukacji uczono, że spotkania z człowiekiem nie mają sensu. I że zawsze źle się kończą – na stole sekcyjnym jakiegoś tajnego laboratorium wojskowego. Dzieciom w celach instruktażowych pokazywano slajdy z incydentu z Roswell. Powtarzano, że homofilia – czyli miłość do człowieka – zawsze tak się kończy. Ci, którzy uważają inaczej prędzej czy później skończą w próbówkach z formaliną. Pokawałkowane ciała robiły kosmiczne wrażenie, zwłaszcza na kosmicznych maluchach, uczonych poszanowania dla wszelkich form życia. Kiedy dzieci dorastały, pokazywano im zdjęcia wybuchów nuklearnych. Kosmiczna młodzież dziwiła się, że czystą energię atomu można wyzwalać bez żadnej kontroli. Każdy nastoletni kosmita po obejrzeniu filmu z Hiroszimy wiedział, że ostrzeżenie wytłoczone na tylnej obudowie kosmicznego piekarnika – „W celu wymiany rdzenia grzewczego zaleca się wezwanie wykwalifikowanego pracownika serwisu” – ma głębszy sens.

Do godziny trzynastej dwadzieścia jeden tamtego feralnego popołudnia, od początku istnienia gatunku homo sapiens, kosmitom udawało się omijać Ziemię. Za wyjątkiem tych nieszczęśników z Roswell żaden kosmita nie postawił stopy, macki, płetwy – czy też innego organu odpowiedzialnego za poruszanie się – na powierzchni niebieskiej planety. Ludzie, utwierdzeni w przekonaniu, że są sami we wszechświecie dusili się we własnym sosie. Wszystko to odbywało się z korzyścią dla wszechświata. Rasa homo sapiens była inwazyjną, drapieżną rasą, niespotykaną na taką skalę w kosmosie. W tym sensie ludzie byli wyjątkowi. Żadna istota nie wymyśliła tylu i tak bardzo finezyjnych technik zabijania przedstawicieli własnego gatunku, co ludzie. W obawie przed człowiekiem na rubieżach galaktyki Drogi Mlecznej postawiono tabliczki z wyraźnym ostrzeżeniem:

uwaga! Zły człowiek! Drapieżnik pierwszej klasy

Tylko głupiec mógł zignorować przestrogę.

Jedno z praw rozwoju wszechświata, odkryte przez Piątego Wszechwładcę brzmi:

NIEZALEŻNIE OD ZAAWANSOWANIA I STOPNIA ROZWOJU, W KAŻDEJ SPOŁECZNOŚCI GŁUPOTA JEST WARTOŚCIĄ STAŁĄ.

Mimo kosmicznego wysiłku kosmicznej edukacji nie udało się uniknąć spotkania z człowiekiem. Ale czy można było się spodziewać innego finału podróży kiedy to na podbój galaktyki wyrusza trzech największych głupków? Doprawdy, beznadziejne przypadki. Praktycznie bezmózgie i faktycznie głupie. Przykład kosmicznej korespondencji między tym, co praktyczne a tym, co faktyczne.

Cały wszechświat przyglądał się temu, w jaki sposób naukowcy traktują obcych przybyszów. O ile niektórzy łudzili się, że być może po kilku tysiącach lat człowiek zdołał pozbyć się cech drapieżnika i wykształcić w sobie większe zdolności empatyczne zawiedli się. Pierwsze cięcie chirurgicznego skalpela rozwiało złudzenia.

Naukę z tego spotkania wyniosły dwie strony. Kosmici wiedzieli, że muszą zreformować proces edukacji i że należy umieścić więcej tabliczek z ostrzeżeniami w pobliżu Układu Słonecznego. Mieszkańcy ziemi mieli dowód, że nie są sami w kosmosie.

Trwało to kilka lat. Rach-ciach i w okolicach Saturna umieszczono bazę badawczą. Ściślej rzecz biorąc, był to tajny ośrodek badań wojskowych, w którym badano kosmitów. Bazę wybudowano we wnętrzu jednego z meteorytów wchodzących w skład pierścieni Saturna. Była to świetnie zakamuflowana pułapka. Jako wabik, na zewnątrz wystawiono tabliczkę podobną do tych, które ostrzegały przed człowiekiem.

Na tej jednak napisano:

„STOP”

Dalej wszystko było już proste. Kosmici, którzy nie potrafili odczytać tekstu, zatrzymywali się z ciekawości, by dokładniej przyjrzeć się dziwnemu napisowi. Ci, którzy znali ziemskie pismo zatrzymywali się, bo kiedy pojawia się znak STOP, to trzeba się zatrzymać. Jedni i drudzy padali łupem ziemskich oddziałów. Każdy nieostrożny kosmita kończył między szklanymi płytkami jako próbka histologiczna, na które coraz to nowe zapotrzebowania składały ziemskie szkoły.

– Brunner, nie bij tak mocno, bo ta zielona krew tak łatwo się nie zmywa – szepnął Hans do kolegi.

Brunner Kenobi był klasycznym oprychem. Lubił dać w mordę, lubił zebrać porządny wpierdol. Godzinami opowiadał historie kolejnych blizn, które pokrywały jego twarz i skórę głowy. A niedowiarkom – bo zdarzali się tacy, którzy opowieści o tym jak pokonał gołymi pięściami siedemnastu chłopa traktowali jako legendy wyssane z palca – zawsze, ale to zawsze spuszczał solidny łomot. Nie patyczkował się. Wiedzieli o tym jego koledzy – których miał niewielu. Wiedział o tym Hans, z którym pracował. A ci, którzy o tym nie wiedzieli mieli po prostu pecha. Tak też pocieszał Brunner wszystkie swoje ofiary, które próbowały zbierać uzębienie w kałużach wypluwanej krwi. Wpatrując się w rozkwaszone gęby, w przecięcia skóry w okolicy nosa, z której wystawały kawałki różowawej chrząstki mawiał:

– Miałeś pecha chłopie. Miałeś pecha.

Brunner był normalnym przedstawicielem swojego gatunku. Był człowiekiem. Co więcej – był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Pozbawiony konkurencji, bił własne rekordy w szybkości wydobywania zeznań od schwytanych kosmitów. Jego ostatni czas to 39 sekund. Normalny człowiek z akumulatorem na jajach pęka po jedenastu. Ale tamten kosmita to był wyjątkowy twardziel.

Dzisiaj Brunner miał do opracowania samicę. To siedemnasta w tym tygodniu. Kiedy upewnił się, że istota jest solidnie skrępowana mrugnął porozumiewawczo do Hansa. Ten bez słów podszedł do kokpitu sterującego i nacisnął jeden z przycisków.

– Agrhhhhhh – rozległ się krzyk
– Powtórz – powiedział Brunner, przyglądając się z wyraźną satysfakcją temu przerażającemu spektaklowi. Czy jest taka kultura, taka cywilizacja a w końcu taki wszechświat, w którym widok istoty rodzaju żeńskiego, przeszywany tysiącami wolt nie budziłby przerażenia?
Kolejny impuls, kolejny okrzyk bólu i smród palącego się białka.

– Możesz uniknąć tych nieprzyjemności –powiedział Hans, rozpoczynając swój spektakl dobrego policjanta.
– On –wskazał na Brunnera, który w tym czasie zrobił sobie małą przerwę na papierosa – może tak w nieskończoność. To prawdziwy potwór. Jak to mówicie „Drapieżnik pierwszej klasy”.

Kosmitka podniosła głowę. Na jej twarzy oprócz bólu widać było przerażenie. Hans przywykł do takich widoków. Metodologia badawcza Brunnera w połączeniu z kategorią „Drapieżnika pierwszej klasy” zawsze przynosiła ten sam efekt: ból i przerażenie.

Za szybko
przyjdź
naprzeciw siądź
i rozpal
na końcu drogi
Znak

Wykrztusiła z siebie. Hans nie za bardzo rozumiał, co miał znaczyć ten bełkot. Zanim zdążył zapytać usłyszał:

Białym światłem świec
i gaś
te drogę w
popielniczce
przyduś ziemię
do obrazu
Ogromem

[cafe nikt]

– Co, masz ochotę na papieroska? – zapytał z drwiną w głosie Brunner – Masz pecha, to moja ostatnia fajka, ale dam ci pojarę. Chcesz?
Nie czekając na odpowiedź przytknął żarząca się końcówkę do gałki ocznej istoty.
– Uuuu, boli? Teraz już wiesz dlaczego u nas na ziemi mówi się, że palenie szkodzi zdrowiu. Jak ja was nie kurwa nienawidzę. Jesteście dla mnie kupą zielonego, rybiookiego gówna, które w gównie powinno skończyć. I ten wasz kosmiczny bełkot. Nauczono was latać statkami a mówić nie umiecie. Dukacie i dukacie. Jebane jąkały – cedził przez zęby Brunner.
– Poczekaj, ona chyba chce coś powiedzieć – przerwał mu Hans.
Głos kosmitki był cichy ale wyraźny:

o twe ramię by ciszę oznaczyć
pies się otrze ogonem
zahaczy
spójrz wychodzę dobranoc
do reszty

[pokój duszny]

Hans spojrzał na Brunnera. Już miał go zapytać, czy coś przypadkiem rozumie z tego wszystkiego, czy w swojej karierze zawodowej spotkał się z podobnym wyznaniem, ale Brunner dzisiaj jakoś nie zdradzał ochoty do dyskusji. Seria: prawy prosty, lewy hak i prawy podbródkowy zrobiły swoje. Głowa kosmitki zwisała bezwładnie.

– Patrz jak dynda – cieszył się Brunner – Normalnie metronom, co sekunda. Lewo, prawo, lewo i prawo – śmiał się spoglądając to na sekundnik zegara to na głowę kosmitki.

– Nie chce ci przerywać zabawy, ale to już…

– Ty, a czy ja się do ciebie przypierdalam? Czy ja tobie trupy liczę, kosmitów reglamentuję? Zapomniałeś, co zrobiłeś dwa dni temu? – warknął.

– No dobrze. Dobrze. Jakoś się wytłumaczymy. Cucę ją – odparł Hans spokojnym tonem. Starał się udobruchać kolegę, w którego towarzystwie nikt nigdy nie był bezpieczny.

Kiedy kosmitka odzyskała przytomność, Hans postanowił zastosować sztuczkę ze zmianą tematu. Ignorując całą sytuacje oraz kontekst spotkania nie stąd nie zowąd wypalił:

– Ładne masz dłonie. Lubię zadbane laski. Macie tam u siebie jakieś salony manicure?

Instynkt przeżycia oraz jakaś wewnętrzna siła woli zmobilizowała kosmitkę do kosmicznego wysiłku. Wiedziała czym grozi brak odpowiedzi na pytanie. Pokonując ból fizyczny, niewyobrażalny w przypadku złamań kości twarzy, resztkami sił wykrztusiła:

kurzu na dłoniach
nie wycieramy
błyskotki chowamy
o dziwo
zbieramy się razem
w zmurszałych kawiarniach
bezwiednie sącząc
piwo

[białe panny]

Brunner nie wytrzymał. Podszedł do krzesła i kopnął. Ciężki, okuty blachą wojskowy buty na nodze Brunnera niczym nie różnił się od noża. Działał z takim samym skutkiem. Siła uderzenia była tak duża, że krzesło wraz przywiązana kosmitka przewróciło się.

– Ja ci dam kurwa „zmurszałe kawiarnie”, i „bezwiedne sączenia”. Ja ci dam – kopał leżącą kosmitkę. Kolejne razy zmieniały jej ciało w zielonkawą papkę. Kiedy Hans zorientował się, że to właśnie finał przesłuchania, że jeżeli chce dołożyć jakąś cegiełkę od siebie w budowaniu odpowiednich stosunków między ziemianami a kosmitami, to musi się pospieszyć. Zareagował błyskawicznie.

Sześć minut później Hans siedział na ławce w szatni.
– Trudno się zmywa ta zielona breja – mamrotał pod nosem polerując białą szmateczką swoje ciężkie, wojskowe buty.

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

flip a coin

20 października, 2009 by

.

Gdybym kiedyś, może nie teraz i nie jutro, ani także za sto lat, ale kiedyś. I gdybym kiedyś jednak miał brata. I gdybym któregoś razu upadł i nie mógł się podnieść. A w zasadzie, to gdybym specjalnie przewrócił się tak, by nie wstać. Może nie w tym życiu. Na pewno nie w tym, ale w jakimś innym. To chciałbym, żeby mój brat zaśpiewał mi tę właśnie piosenkę na pocieszenie. Z tej okazji niech uderzy w bębny. Niech bije z taką samą siłą jak ten grubas w okularkach w pięćdziesiątej siódmej sekundzie. Niech spojrzy na świat oczami chłopaka, który gra na fortepianie. Niech jego oczy będą tymi oczami z 1 min. 29 sek.

Trzecia minuta, dwudziesta dziewiąta sekunda – Why brother, why? [kliknij] – tak masz do mnie mówić, jeżeli kiedykolwiek będziesz tu a ja tam

Gdybym kiedyś miał brata i gdyby ktoś zadał mi tak trudne pytanie, na które nie potrafiłbym odpowiedzieć, to mój brat na pewno by mi pomógł.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Dieter Dehnel Jacek Bohlen, Polen sucht den Superstar

19 października, 2009 by

.

Dieter Bohlen jest symbolem kiczu, szołbiznesu, komercji i udanych akcji promocyjnych.
Gdyby szukać polskiego odpowiednika tej postaci w polskim świecie literackim, to najlepszym kandydatem na polskiego Bohlena byłby Jacek Dehnel.

Porównajmy twórczość panów.

Wiersze Dehnela, to fantastycznie sprzedające się opisy. Dla przykładu: oto tekst

Na cztery kilometry przed Krakowem Głównym
dopijam resztkę coli i zamykam książkę.
Z wysokiego nasypu wyrastają równe,
długie żerdzie – las Lanzas – nad marcowym błotem;

kilka rośnie poziomo – i na tych, rzędami
wiszą spodnie, koszule i coś kraciastego,
czyste w świetle odwilży. Gdzieś tam, za torami
ktoś żyje na swój sposób w topniejącym śniegu,

za darmo. Myśl o czynszu, płatności i sumie
jest śmieszna: właścicielka, koperta, banknoty.
Potem myślę o Czynszu – tu wpadamy w tunel
z jego domyślnym światłem, z siedzeń niewidocznym
.

[Poddanie Bredy]

Jego telegraficzny skrót wyglądałby tak:

Dojeżdżam. Stop. Zapłać za mieszkanie. Stop. W przeciwnym razie odetną nam ogrzewanie. Stop. Zima tego roku jest zimna.

Nawet najbardziej wierny i oddany fan Jacka Dehnela w tym tekście oprócz relacji z podróży ciuchcią po oblodzonym torowisku nie znajdzie nic więcej. Oczywiście taka porcja semantycznego mięsa zadowoli fana. Tekst nie wymaga żadnej refleksji. Zorientowany jest tylko na przeczytanie rozumiane jako mechaniczne przeliterowanie od początku do końca. W normalnym przypadku człowiek powiedziałby: „okropny gniot”, ale tutaj podpis: „Jacek Dehnel” robi za kod kreskowy na opakowaniu towaru, w którym zakodowana została wartość.

Dieter Bohlen był mózgiem projektu o wdzięcznej nazwie Modern Talking. Jednym z wyśpiewanych hitów był brother Louie [kliknij], który w jednej z wersji zaczynał się tak:

Dear, love is a burning fire.
Stay, cause then the flames grow higher.
Boy, don’t let him steel your heart.
It’s easy, it’s easy.
Boy, this game can’t last forever.
Why ? Why can not live together.
Try, don’t let him take your love from me.

Brother Louie śpiewany przez Thomasa Andersa był w swoim czasie hymnem homoseksualistów. Odziany w skórę przystojniak, z długimi czarnymi włosami, zmysłowo poruszający wyszminkowanymi ustami do dziś jest obiektem westchnień uczniów Iwaszkiewicza. Jeszcze teraz w pobliżu darkroomów słuchać charakterystyczne pogwizdywanie refrenu tej piosenki

Mimo, iż Thomas Anders był postacią pierwszoplanową (i trudno się dziwić, miejsce takiego ładnego chłopca o dziewczęcej urodzie było tuż przed obiektywem kamery), to Dieter zawsze gdzieś tam czaił się w planie z gitarką zawieszoną na szyi, na której markował chwyty i bicie.

A propos gitary. Przemyślana autoaranżacja jest widoczna w obu przypadkach. Jacek Dehnel wciska na mały paluszek pierścionek, przywdziewa płaszcz, zakład na głowę cylinder by wywołać odpowiedni kompleks wrażeń. Że po pierwsze: jest arystokratą. W związku z tym jako arystokrata w sposób istotny / biologiczny / różni się od największej warstwy społecznej jaką jest chłopo-mieszczaństwo. Dystans, który go dzieli od zwykłego śmiertelnika jest odległością, która nie wynika z jego działalności ale z urodzenia. Jako odległość aprioryczna jest ostatecznym argumentem by przekonać najbardziej sceptycznego czytelnika, który mógłby w którymś momencie zwątpić i zadać jedno proste pytanie:

– Ja też tak umiem jak Dehnel. Czym różni się on ode mnie?

Dieter Bohlen także stara się użyć gadżetów, które przekonają przeciętnego konsumenta jego dzieł, że jest utalentowanym muzykiem. A przynajmniej, że nieobca jest mu sztuka gry na gitarze. Nie bez powodu wybrał gitarę [kliknij]. Jest ona przemyślanym fetyszem, podobnie jak kapelusik, sygnecik czy zakupiona na allegro w kategorii Antyki i rupiecie laska Dehnela, która stała się rodową laską dziedziczoną z dziada i pradziada.

Dieter Bohlen podobnie jak Jacek Dehnel musi liczyć się z tym, że w kiedyś trafi na odbiorcę, który nie jest rozentuzjazmowanym fanem. Kiedy się takowy znajdzie powstaje efekt Doktora Mabuse [kliknij]. I tak, Dieter Bohlen okaże się uziemionym śmiertelnikiem, który nie potrafi śpiewać [kliknij]. Dehnel zaś będzie autorem tekstów, które w momencie jakiegokolwiek zaangażowania (społecznego, filozoficznego, artystycznego itp.) przybiorą taką oto postać:

Dokąd idziesz, chłopczyku,
w czapeczce w szkocką kratę,
w ubranku z darów,
w wyblakłych kolorkach minionych lat
osiemdziesiątych?
Wszędzie, gdzie pójdziesz, będzie gorzej,
zatrzymaj się, uśmiechnij.

[8,5×13 ’84]

Jednakże juror DSDS (Deutschland sucht den Superstar – niemiecki odpowiednik programu Idol) ma jedną przewagę nad Jackiem Dehnelem. W pewnych sytuacjach teksty Bohlena przekraczają granice zakwalifikowania. Z kiczu zmieniają się w arcydzieła. Stało się tak z hitami: cheri, cheri lady [kliknij] i you’re my heart you’re my soul [kliknij], które w odpowiedniej aranżacji – w okolicy drugiej minuty i piętnastu sekund zaczynają zaskakiwać [kliknij].

Z utworami muzycznymi jest tak, że oddziałują jako zbiory określonych dźwięków a później na płaszczyźnie znaczenia, przekazu treści. Teksty Dehnela nie nadają się do śpiewania, pozbawione są także melodyjności (np. takiej która tryska z wierszy Pasewicza). Być może ktoś pokusiłby się o ich zaśpiewanie. Być może powstałaby płyta. Jednak jeżeli chodzi o szołbiznes kulturalny, to tu dwa „być może” to o dwa „być może” za dużo.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Bartłomiej Majzel, Powrót żywych trupów

16 października, 2009 by

.

Fascynacja śmiercią ma swoje stałe miejsce w kulturze. Trup obrysowany białą kredą na miejscu zbrodni zawsze wywołuje zaciekawienie. Jest większą sensacją niż informacja o tym, komu przypadła Nagroda Nobla z ekonomii.

Zwykły śmiertelnik w kontakcie ze śmiercią nie ma szans. Jak pokazuje historia, nawet syn boga jedynego – Jezus Chrystus – miał z nią pewne problemy, bo jak powszechnie wiadomo powrót do żywych zajął mu trochę czasu. Jednakże istnieją wybrańcy na tym świecie, których demokratyczne prawo śmierci omija – to poeci.

Obszarem, który chętnie zagospodarowała nekrofilia jest literatura, zwłaszcza poezja. Wierszyki – czego stara się dowieść Bartłomiej Majzel – świetnie nadają się na kostnicę pełną żywych trupów.

Ewolucja twórcza Bartłomieja Majzla jako poety usłana jest trupami. Trup ściele się gęsto i na kazdym kroku. Śmierć inną śmierć śmiercią pogania. I tak:

w 2001 r. Bartłomiej Majzel jako poeta skontaktował się ze śmiercią osiem razy. Tyle razy pojawia się rzeczownik „śmierć” w tomiku, który wówczas wydał pt. Bieg Zjazdowy. Wystarczyło jednak pięć lat – czyli bagatela jakieś 1825 dni – by ilość kontaktów poety Majzla ze śmiercią wzrosła do siedemnastu, o czym każdy zainteresowany może się przekonać studiując wydany w roku 2006 tomik tego poety pod tytułem Biała Afryka.

Warto dokładnie, krok po kroku, prześledzić ewolucję tego osobliwego związku poety i śmierci. Wyniki analizy mogą nie tylko zaskoczyć ale być może doprowadzą czytelnika do tajemnicy nieśmiertelności.

Rok 2001. Bartłomiej Majzel vs Śmierć & Umieranie. Runda 1

Przedmiot obserwacji: tomik Bieg Zjazdowy
Cel obserwacji: zbadania częstotliwości kontaktów ze śmiercią

Wyniki:

Poeta Majzel stara się przekonać wszystkich, którzy mają problemy z zapamiętywaniem, że: pamięć już jest na mecie. a meta śmiertelna (1). Chociaż, jak sam uważa: nigdy nie był ruszony przez śmierć (2). Są zdaniem poety ludzie tacy, którym: wydaje im się że rozpoznali śmierć (3). Ale co oni tam mogą wiedzieć. Im się przecież tylko wydaje – chciałoby się dodać. W odróżnieniu od nich poeta Majzel jest wyjątkowy, bo kiedy inni pracują w pocie czoła osiem godzin dziennie, by zarobić na kredyty, czynsz i jedzenie, Bartek także pracuje, ale trochę inaczej i za inne wynagrodzenie. Opowiada tak o swoim zajęciu: siedzę w pracy wiersze piszę zarabiam na śmierć (4). Poeta wierzy w szczególną teorię przeznaczenia. Na końcu każdej drogi – jego zdaniem – zamiast raju czy też w najgorszym wypadku piekła, znajduje się … śmierć. Wszystkie porody są jej podporządkowane. Nawet te najbardziej nienaturalne jakimi są poetyckie „porody nasion”. Poeta grzmi z wysokości: będziemy rodzić nasiona dla śmierci.( 5) Ale co tam nasiona, także zwykły krwiak wg poety jest: już od początku przeznaczony śmierci. (6). Poeta prawdopodobnie uprzedza wszystkich naśladowców, że kontak ze śmiercią nie należy do przyjemnych i że na podstawą jest zadbanie o odpowiedni strój. Najlepiej taki, którego używa się w podczas wspinaczek wysokogórskich lub przechadzek po biegunie, gdyż: ależ zimno tak stać i pisać/zapisać na śmierć (7). Gdyby znalazł się smiałek, któr, zachęcony opowieścią o spotkaniu ze śmiercią zechciał takie spotkanie powtórzyć, poeta Bartłomiej Majzel prewencyjnie, by mieć czyste sumienie deklaruje: zbyteczna była ta opowieść o śmierci (8)

Informacje dodatkowe.

W tomiku Bieg zjazdowy podmiot liryczny „umierał” 6 razy. Czasami w sposób efektowny, tak jak to miało miejsce wczoraj kiedy to podmiot liryczny: umierał wczoraj tak ostro jak nigdy by trzy wersy dalej: umierać wczoraj całymi latami. (9). Zdarzało się także, że podmiot: zakochał się nagle w czystym umieraniu (10). Zawsze, niezależnie od tego czy kochał czy nie, w tym ciągłym umieraniu towarzyszyło mu jedno pytanie: i nie wiem dlaczego. dlaczego tak wyją umarłe mieszkania.(11) Umieranie w tomiku pojawiało się także w wydaniu kolekcjonerskim, w wersji longplayowej jako: the best of umieranie. jego greatest hits. (12).

1) [po robaczywości]
2) [pukanie]
3) [płacz startera]
4) [pracowity]
5) [wyprawa po trzodę pachnącą]
6) [krwiak]
7) [już tylko zjazdowy]
8 [wyprawa po gruszki]
9) [kikut]
10) [plaga]
11) [przed biegiem]
12) [plaga]

Rok 2006. Bartłomiej Majzel vs Śmierć & Umieranie. Runda 2.

Przedmiot obserwacji: tomik Biała Afryka
Cel obserwacji: zbadanie czy po 5 latach, oprócz tytułów coś się zmieniło.

Pierwszy raz „śmierć” pojawia się w tym tomiki w tekście o bardzo tajemniczym tytule. Oprócz tajemniczego tytułu, wiersz posiada treść. Jest to historia o dziewczynie, która: poddaje się śmierci kiedy ktoś odpływa (1), która kiedy już się podda, to się: się śmierci oddaje. żeby się wreszcie dowiedzieć do jakiej granicy można się oddawać. (1). A kiedy już się poddała, oddała i dowiedziała, to: odczuwa wyraźnie brak śmierci (1) i do każdego kolejnego kochanka mówi: niech twoje imię będzie umarły lub śmierć (2) i chce, by: miłość była ciasna i odwracała uwagę od śmierci. (3) Tak się skubanej spodobało, że nie potrafiła nawet wyobrazić sobie: użycia siebie do całkiem innych celów niż życie i śmierć.(4). A co robi w tym czasie podmiot liryczny? Podmiot liryczny produkuje taką oto myśl: mając do wyboru słowo ech: nieśmiertelność, bądź słowo: nieskończoność. już od rana wybieram to drugie. (5) ale póki co na nieśmiertelność nie ma co liczyć, podmiot liryczny wyznaje: na razie zaczynam tę śmierć od początku (6)
Zdarza się także, że główny bohater robi sobie przerwę w tej jakże wyczerpującej czynności jaka jest myślenie. Wówczas nęka domowników pytaniami: babciu babciu jak się żyje? zapytałem. już dawno nie słyszałam tego słowa: życie. bo ono funkcjonuje tylko w ramach śmierci. (7). Kiedy się dziecko nasłucha takich opowieści, to trudno się dziwić, że w pewnym momencie uwierzy, że: dotykiem można śmierć uprościć (8) lub, że można: zapisać się na śmierć (9). Najzabawniejszy w tomiku Biała Afryka jest jednak tekst o tym, jak umarły podąża do źródeł – jednak po drodze pochłania go dym, który twierdzi, że: śmierć wymaga skupienia (10)

W tym całym śmiertelnym bigosie doprawionym umieraniem występują bardzo uduchowione wersy o śmierci. Bartłomiej Majzel ewoluował. Od czasu publikacji w Bibliotece Studium obrósł w nekrofilityczne piórka. Otrzaskał się poetycko – czego daje wyraz tworząc takie oto zestawy zbudowane ze słów:

śmierć mojego szeptu który nagle zszedł? (11)

śmierć mojego głosu który nagle wiersz? (12)

Poeta Majzel wyszkolił się także w zakresie umierania. Pisze o tym jak: umarły słuchał tych głosów jakby z drugiej strony (13) i, ów umarły, który ma taki dziwny nawyk słuchania głosów, to nie jest zwykły umarły, ale: całkiem umarły na wylot (14).
Jedno z przesłań poety do świata umarlaków brzmi: umarły nie powinien o życiu zapomnieć.(15).

W ogóle poecie po tych pięciu latach tak się umieranie spodobało, że napisał wierszyk, w którym umierania tyle, co grzybów po deszczu. I ten wierszyk na zakończenie przytoczę w całości. Ku przestrodze, na dzień wszystkich świętych, ku potomnym, by pamiętali – każdy umiera. Każdy za wyjątkiem poety:

na szczęście nikt nie przyszedł-więc tańcz

umarły zasłużyłem sobie na wygnanie.
w dodatku wprowadziłem się w trans
żeby cię wreszcie zobaczyć żywego.
co się udać rzecz jasna nie mogło.
ponieważ umarły zasłużyłem sobie na wygnanie.
a nie na spotkanie.
lecz wprowadziłem się w trans.
nic ci o tym nie mówiąc. nic nie wspominając.
żeby cię nagle z zaskoczenia zobaczyć. czy jesteś
taki jakim umarłeś. czy nie
umarłeś. ale się stworzyłeś z tej samej gliny krwi. co inni.
z gliny która pomimo pięknych snów pozwala tworzyć życie
wyłącznie jako archipelagi samotnych wysp.
a nie jako doskonałą całość
ogrodu w kolorowych kwiatach.
tak więc również umarły. ale nie w tak istotny sposób
udaję się na spoczynek. na wiatr jak pranie wystawiając siebie.
dosłownie umarły zasłużyłem sobie na wygnanie.
na wieki wieków.
w obcej galaktyce.

1) [………..z tyłu-dołu]
2) [maluje jej wargi i zęby i jest całkiem obcy]
3) [
biała zasłona zwisająca z jej pogiętej twarzy-za zasłoną pleśń]
4) [umarły umywa ręce-od rodziny niebieskiej-i gna]
5) [słaba ta kawa-nie słodzę kiedy pada-spadaj]
6) [my tę wściekłą książkę-my ją doprowadzimy do samej rozpaczy]
7) [zwidy]
8) [dzieje jednego słońca]
9) [implozja]
10) [umarły podąża do źródeł – jednak po drodze pochłania go dym]
11) [jak każdy dziki ptak-umarły nie czeka kiedy otworzą-otwiera]
12) ibidem.
13) [świetne rozmowy-ale już po czasie]
14) ibidem
15) [niech będzie cisza niech się nią nasycą]

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

pokój numer trzy

15 października, 2009 by

.

jest godzina za jedenaście dziesiąta. jest długi korytarz na trzecim piętrze. jest ławka. jest jedno krzesło. ja tez jestem. czekam wpatrując się to w zegarek, to w drzwi pokoju dwieście coś tam. jeszcze kilka minut i spotkam sie z moim ulubionym pośrednikiem pracy – piękną dziewczyną, której uroda jest odwrotnie proporcjonalna do kondycji intelektualnej. Jest bardzo ładna. Duże, brązowe oczy. Drobna buzia, w trójkącik. Włosy długie, grube, zdrowe. chociaż mocno tlenione na blond. srał pies odrosty. Sylwetka szczupła, ładne cycuszki. Żadne tam wielkie, rozlazłe cycy, ani też sflaczałe placki. Przez bluzkę łatwo poznać charakterystyczny dla sportowego modelu piersi kształt. Palce długie i proste jak łaty geodezyjne. French manicure. Paznokcie naturalne. Ani grama akrylu. Na tym obrazie jest tylko jedna skaza. Chodzi o usta. Dolna warga bez zarzutu – jak u Charlize Theron. Natomiast z górną jest cos nie tak. Jest niesymetryczna, dziwnie wąska. Wygląda jak gdyby przeszczepiono ją od Christiana Bale’a.

– Przypierdalasz się chłopie, przypierdalasz – powtarzam sobie w tej chwili, bo dziewczyna naprawdę jest ładna.

Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce dokładnie miesiąc temu. Wyglądało tak.

– Dzień Dobry. Jak się pan nazywa?
– Marek Trojanowski. Dzień dobry.

Siadam po drugiej stronie biurka, na którym stoi rozłożony laptop, leży kilka karteczek i mały stosik równo ułożonych akt. Każdy bezrobotny ma swoją indywidualną teczkę. Na okładce zadrukowanej jakimiś tabelami wypisane jest czarnym markerem imie i nazwisko. Wewnątrz teczki są dwie kartki z narysowanymi tabelami. W jednej z rubryk trzeba się za każdym razem podpisać. Coś jak lista obecności.
Pani odnalazła moje akta. Otworzyła. Rzuciła pobieżnie swoim pięknym okiem na jej zawartość, następnie spojrzała na mnie i zapytała:

– Czy mógłby mi pan podać numer telefonu.
– Nie zmienił się – odpowiadam – jest w dokumentach rejestracyjnych.
– Nie zmienił się? – pani sie upewnia
– Nie.
Pani przepisała numer z jednej kartki na drugą kartkę, którą później i tak dołączyła do akt. I zadała kolejne pytanie:
– Gdzie by pan się widział najchętniej?
– W raju.
Dziewczyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
– Tam się wszyscy znajdziemy.
– Tego nie byłbym taki pewien – brnąłem, starając się urozmaicić sobie i mojej ślicznej interlokutorce czas. Poza tym jej głos miał barwę głosu tysiąca słowików. Każda sekunda rozmowy była rokiem spędzonym na koncercie w Bayreuth.
– No dobrze, ale jaką pracę chciałby pan wykonywać?
– Zgodną z moimi kwalifikacjami.
– A jakie są pana kwalifikacje?
– Nie zmieniły się od chwili, gdy rejestrowałem sie jako bezrobotny – odpowiedziałem.
No i pani znowu się zaczytała w aktach. Trwało to trochę dłużej niż poprzednim razem. Ja miałem dużo czasu. cierpliwie czekałem. I nagle, zupełnie niespodziewanie pani pyta:
– A czy interesowałby pana kurs obsługi koparki jednonaczyniowej? Mamy też kursy na koparki wielonaczyniowe. Co pan na to?
Przyznam, że zaskoczyła mnie tym pytaniem. Chciałem dać sobie czas do namysłu. Przecież takich decyzji nie podejmuje się ad hoc. Dlatego odpowiedziałem:
– A czym się różni koparka jednonaczyniowa od wielonaczyniowej?
Zamiast odpowiedzi pani wręczyła mi jakaś ulotkę mówiąc:
– Tutaj mamy wszystkie aktualne kursy, na które może się pan zapisać. O, na przykład kurs prawa jazdy kategorii C, na TIR-y. Będzie mógł pan starać się o pracę w firmach spedycyjnych.
– Proszę panią, ale C to za mało. Żeby jeździć Tirem, to trzeba mieć kategorię C+E, trzeba zdać odpowiednie psychotesty. Zrobić kurs na przewóz rzeczy itp. To trochę bardziej skomplikowane.
Pani spojrzała na mnie ze zdziwieniem i zapytała:
– Będzie problem na psychotestach?
Mniej więcej w tym momencie rozmowy opadły mi ręce. Zorientowałem się, że jestem bezsilny. Nie mam szans w kontakcie z tego rodzaju materią. Zresztą kto miałby? Pani jeszcze coś mówiła, pokazując mi ulotki z nadrukowanymi napisami: „Bądź kreatywny”, „Uwierz w siebie” itp. Przypomniało to jedno z moich ulubionych spotkań ze Świadkami Jehowy. Wszystko się zgadzało. W parkach, które zawsze atakowały drzwi mojego domu, była zawsze jedna pani młoda i ładna oraz jedna pani brzydka w podeszłym wieku. Uwielbiam tego rodzaju sytuacje. Zawsze chętnie zapraszam panie. Zanim zaczyna się dyskusja o wierze i o istocie chrześcijaństwa staram się ustalić paradygmat dla rozważań. Najpierw wyłudzam od pań Pismo w przekładzie „nowego świata”. Zawsze mają przynajmniej jeden nowiusieńki egzemplarz w torebce. Zwykle dźwiga go starsza pani. Młodsza i ładniejsza dźwiga lusterko, pomadkę, puder itp.
Spotkanie kończy się gdzieś po pół godzinie. Pismo jak i panie nie wytrzymują konfrontacji z przekładem Lutra, który staram się zawsze jak najwierniej przetłumaczyć na język polski, z translacją Jakuba Wujka nie wspominając o edycjach Pallotinum.
Wracając do spotkania. W którymś momencie ładna pani zapytała:
– Co pan zamierza w ogóle robić?
– Chcę wyjechać do Nowej Zelandii – odpowiedziałem bez zawahania. Pani jakby się ożywiła. Odłożyła ulotki i długopis na bok i zapytała:
– Naprawdę.
– Naprawdę.
– A co pan chce tam robić?
– Będę polował na króliki.
– Najpierw raj a teraz króliki. A tak poważnie, to co?
– Ależ mówię całkiem poważnie – odpowiedziałem. Starałem się przy tym zachować pozory powagi – Króliki przywiezione tam przez Europejczyków Są prawdziwa plagą dla tamtejszego ekosystemu. Nie mają naturalnych wrogów. Szybko się mnożą. Słowem królicza epidemia, coś jak szarańcza w Afryce.
– Ale ma pan dobrze. Nowa Zelandia, to piękny kraj.
– Przede wszystkim ciepły – skwitowałem.

Później pani wróciła do standardowych pogaduszek o szkoleniach, o możliwościach oraz o aktywności zawodowej. Pouczała, że nie wolno ustawać w poszukiwaniu pracy, że przede wszystkim trzeba dobrze rozpoznać potrzeby pracodawcy i rynku i że czasy wysyłania życiorysów na chybił trafił dawno minęły. Najważniejsze jednak, co nieustannie podkreślała, to to, by nie tracić nadziei. Rzeczownik „Nadzieja” w perorach uroczej niewiasty pojawiał się w różnych kombinacjach:

– nie wolno tracić nadziei
– nie można tracić nadziei
– porzucić nadziei nie można
– jest nadzieja
– zawsze jest nadzieja
– warto mieć nadzieję
– należy mieć nadzieję
– trzeba mieć nadzieję

W wersji imperatywnej: „musi mieć pan nadzieję”. I ten zwrot mi się najbardziej spodobał. Nawet w któryms momencie powiedziałem pani:

– Podobno nad bramą piekła sam diabeł wyrył słowa Lasciate ogni speranza
– Tak – odpowiedział pani, uśmiechając się i szybciutko zmieniła temat.
– Cóż, ja chyba panu nie pomogę. Ma pan jak widzę ustalone plany co do własnej przyszłości. Chce pan wyjechać. Nie interesują pana szkolenia. A może chciałby pan złożyć dokumenty do jakiegoś konkursu w urzędzie miasta?
– Nie proszę panią, ja już się w budżetówce napracowałem.
– Nie chce pan? –upewniła się.
– Nie.
– W takim razie zapraszam pana za miesiąc. Zgłosi się pan w pokoju numer trzy, by podpisać listę i odebrać zasiłek – powiedziała i zaczęła wpisywać datę do mojego spersonalizowanego dzienniczka obecności w Urzędzie Pracy.

„O nie, tylko nie pokój numer trzy!” – panikuję w myślach [klinkij i zobacz].

Wiem, że pokój numer trzy oznacza kolejkę, tłum ludzi, godzinne oczekiwanie na spotkanie z panią, która zada pytanie:
– I co? Nic się nie zmieniło u pana?
Ja odpowiem:
– Nic.
A pani da mi wydruk z kwotą przelanego zasiłku i wyszczególnieniem różnych podatków i potrąceń. O ile w dupie mam to, ile państwo pobiera podatków z mojego zasiłku jako osoby bezrobotnej, o tyle za każdym razem przejmuje mnie charakter pytania urzędniczki. Niepokoi mnie ta zawarta w pytaniu odpowiedź. Pani nie pyta:
– Czy coś się u pana zmieniło?
Tylko:
– Nic się nie zmieniło u pana?
Ja wiem, że gdybym ja i tych kilka milionów ludzi w tym kraju miało pracę, Urząd Pracy i jeden milion urzędników tam zatrudnionych nie miałby żadnej uzasadnionej racji istnienia. Ciekawy paradoks: milion urzędników obsługuje kilka milionów bezrobotnych. Jeżeli kilka milionów bezrobotnych zostanie dobrze obsłużonych przez milion urzędników i znajdzie pracę, wówczas na bruku znajdzie się milion urzędników, gdyż nie będzie już tych kilku milionów do obsługiwania.

W pokoju numer 3 latem najciekawsze są stopy. A dokładniej rzecz biorąc – pięty. Kobiety i mężczyźni przychodzą tam w sandałach, butach z otwartymi piętami bądź tak jak ja – w klapkach. Ciekawe jest to, że wszyscy mają spękane pięty. Co więcej – w tych spękaniach, kreskach biegnących z góry na dół, widać odłożony brud. Mieszaninę kurzu i potu. Spękania te często mają żółte, zrogowaciałe krawędzie, które doskonale kontrastują z czarnym osadem. Dlatego są tak wyraźne. Tyle się takich pięt naogladałem, że zacząłem się przyglądać swoim. Na moich nie ma pęknięć, ale czy nie będzie? Czy nie pojawią się za chwilę? Po kolejnej wizycie w pokoju numer trzy?
Inną ciekawostką związana z pokojem numer trzy jest to, że kiedy człowiek przychodzi tam w charakterze petenta (co za okrutna nazwa, idealny sposób na odczłowieczenie. Więcej antropologii ma w sobie kategoria: ofiara, trup niż kategoria: petent. Rzeczownik petent odczłowiecza każdego zanim przekroczy się próg pokoju z wyraźnym napisem na drzwiach: „PETENCI PRZYJMOWANI SĄ POJEDYNCZO”. Człowiek w chwili, w której staje się petentem zobowiązany zostaje do całkowitej racjonalizacji uczuć, potrzeb i trosk. Ma dokładnie określić – najlepiej wyrazić w cyfrach i liczbach, w excelowskich wykresach – jakie są jego potrzeby. Ma pisać idealne podania zaczynające się od słów: „Ja, Marek Trojanowski, syn…” a kończące się formułką: „Proszę o pozytywne rozpatrzenie mojej prośby ” lub „Z poważaniem”.) napotyka zawsze tłum. Wówczas zadaje pytanie. Formułuje je na tyle głośno, by zebrani zwrócili na niego uwagę. Pytanie brzmi:

– Kto ostatni?

Najlepsze jest to, że każdy nowy w kolejce wie kto jest przed nim. I tylko tyle. Nie wie, kto jest pierwszy w kolejce lub kto następny wejdzie do pokoju numer trzy. Petent trzyma się kurczowo człowieka, który na jego pytanie skierowane do wszystkich zebranych odpowiedział:

– Ja.

Innymi słowy – w tłumie człowiek zawsze jest drugi w kolejce. A im większy tłum, tym bardziej człowiek jest drugim w kolejce. Wówczas trzeba się trzymać kurczowo tego pierwszego. Bo jak się przegapi jego wyjście – co w ogólnym zamieszaniu jaki panuje w holu przed pokojem numer trzy nie jest trudne – to nie ma innego wyjścia jak wrócić na koniec kolejki.

Ostatnim razem zapytałem się kobiety, tej po prawej stronie, która przypominała raczej radzieckiego drwala niż kobietę:
– Przepraszam, ile osób stoi przed panią?
– A po co pan pyta? – odpowiedziała.
– Bo jak dodam do tej liczyby jeden, to będę wiedział, który jestem w kolejce.
Kobieta zamyśliła się i dopiero po kilku sekundach odparła:
– Acha.

I tle się dowiedziałem.

Perspektywa powrotu do ekosystemu pokoju numer trzy nie podobała mi się. Kiedy ładna pani podsunęła mi tabelkę i wskazała odpowiednią rubryczkę, w której miałem się podpisać powiedziałem:

– Proszę panią, wiem, że jestem przypadkiem niereformowalnym, ale jeżeli kolejne spotkanie z panią może mnie uwolnić od trosk związanych z oczekiwaniem w kolejce do pokoju numer trzy, to z chęcią się z panią spotkam ponownie.

Pani uśmiechnęła się i trochę zalotnie, przekomarzając się odpowiedziała:
– No dobrze, ale tylko jeden raz.
– Tylko jeden?
– Więcej nie możemy.
– To proszę bardzo. Proszę mnie zapisać na spotkanie.
Pani uśmiechając się przekreśliła datę, wpisując nowy termin. Podpisałem. Powiedziałem ładnie „Dowidzenia” i poszedłem w swoją stronę.

Jest za pięć dziesiąta. Za chwilę wejdę do pokoju dwieście coś tam. Wyjmuję telefony komórkowe. Zmieniam tryb na cichy. Jeden i drugi. Nagle jakaś kobieta podchodzi do mnie i pyta:

– Proszę pana, czy ja mogę tutaj wejść? – i pokazuje na drzwi obok.
– Pewnie tak – odpowiadam.
– Czy pan nie czeka w kolejce.
– Nie. Ja czekam w kolejce do sąsiedniego pokoju. W zasadzie to za kilka minut… – i tu chciałem opowiedzieć pani, że jestem umówiony na odpowiednią godzinę, że nie stoję w żadnej kolejce, ale pani mi przerwała:
– To idę.
Podeszła do drzwi i zaczęła pukać. No to ja jej mówię:
– Niech pani wejdzie. Po prostu, niech pani wejdzie. Tu nie trzeba pukać.
Kobieta spoglądała na mnie dziwnym wzrokiem. Jakbym był jakimś nieokrzesanym typem, który poważył się na olbrzymie świętokradztwo. I dopiero kiedy usłyszała zza drzwi: „Proszę” weszła do środka.

Może to trwało minutę. Najdłużej: dwie minuty. Pani, z która przed chwila rozmawiałem została wyprowadzona przez inna panią. Patrzę na jedną i drugą. Porównuję.

Pani, z którą rozmawiałem miała na sobie dziwne ubranie. Jakby sprzed dziesięciu może piętnastu laty. Bluzka z poduchami na ramionach. Model raczej dla zawodników futbolu amerykańskiego niż dla kobiet. Spodnie czarne, z materiału i na kant. Żadnego śladu sfilcowania. Sweterek w kolorze liliowym – jakieś rękodzieło, ale widać, że nówka sztuka a w każdym razie: nie znoszony. Buty miała mało kobiece. Wsuwane, typ: mokasyny. Czarne i chyba ze skóry. Ale podobnie jak sweterek i bluzka z poduszkami na ramionach buty także były nie znoszone. Żadnego zagięcia, śladu używania. Wyglądało to tak, jakby kobieta wyjęła z szafy swoje najlepsze ubrania, takie, których nawet w niedziele nie ubiera wybierając się do kościoła i przyszła do Urzędu. Nie tyle: wystroiła się ale okazała szacunek boskiej instancji.

Urzędniczka – babka w okolicy pięćdziesiątki – miała bluzkę z krótkim rękawkiem. Obcisłą. Taką, jakie to się teraz nosi. Spódniczkę trochę za kolana. Eleganckie buty na obcasie. Nylonowe rajstopy (takie, jakie mi się najbardziej podobają). I tyle. W każdym razie tyle można o urzędniczce powiedzieć.
Ale i tak najlepszy był dialog między pania a urzędniczką:

Urzędniczka: Musi pani napisać życiorys.
Pani: Moja mamusia nie umie pisać

Uwaga narratora (czy masz w swoim otoczeniu kobietę / mężczyznę, który/a używa zdrobnienia mamusia / tatuś?)

Urzędniczka: A pani? Pani umie pisać?
Pani: Nie bardzo.

Krępująca chwila milczenia, w trakcie której pani wpatrywała się w urzędniczkę jak w boginię. Odzywa się gość z zewnątrz:

Marek Trojanowski: Proszę mi dać kartkę, ja pomogę pani napisać życiorys.
Urzędniczka do Marka: Nie trzeba.
Urzędniczka do Pani: Proszę iść do pokoju trzysta i coś tam, tam pani pomogą napisac życiorys.
Pani: A gdzie jest ten pokój?
Urzędniczka: Wyżej.

Pani była Kolumbem. Nie potrafiła pisać, nie umiała prawdopodobnie czytać a mimo to wybrała się w podróż w nieznane. Zostawiła mamę i bezpieczny dom. Założyła najlepsze ubranie jakie miała. Niepozaginane buty, bluzkę – nówkę sztukę – czarne spodnie wyprasowane na kant i sweterek robiony na drutach. I poszła tak do Urzędu Pracy, w którym kazano jej pisać życiorys, podanie. W którym kazano jej zmieniać piętra.
Kolumb dotarł do jednej Ameryki. Dziewczyna była lepsza. Kończyła swój dzień jako Pizarro, Coronado i Hernan Cortes razem wzięci. Zdobyła wszystko, pod warunkiem, że przeżyła. Że ocalała po wyprawie.

Jest punkt dziesiąta. Wchodzę. Ładna dziewczyna siedzi przed swoim ładnym laptopem, Mówię: dzień dobry. Słyszę: „dzień dobry”. Myślę sobie: „wszystko w porządku. Nic się nie zmieniło.” I faktycznie, nic się nie zmieniło. Pani zadała takie same pytania co ostatnio. Także proponowała kursy. Nawet takie, w których można było uzyskać europejskie certyfikaty obsługi komputera. Powiedziałem pani, że takich certyfikatów nie potrzebuję. Przecież wyjeżdżam do Nowej Zelandii a to już nie jest Europa. Pani skwitowała moja uwagę krótkim:
– No tak.

Usłyszałem jeszcze o innych szkoleniach. Otrzymałem nawet propozycję pracy jako dyrektor jednej z filii
księgarni sieciowej. Wynagrodzenie: 1280 zł brutto. Wymagania: umiejętność obsługi kasy fiskalnej, miła aparycja, wysoka kultura osobista. Znajomość języków obcych mile widziana. Praca we wszystkie dni tygodnia plus soboty. Jeszcze teraz zastanawiam się na tym dlaczego pracodawca w wymaganiach nie napisał nic o znajomości literatury? Dlaczego trzeba ładnie wyglądać a niekoniecznie trzeba znać nominowanych do nagrody NIKE 2009?

Na dowiedzenia pani zanotowała w moim dzienniczku obecności nowy termin kolejnego spotkania i nowy numer pokoju, pod który mam się zgłosić. I pożegnała się ze mną. A ja zapytałem:

– To już się więcej nie spotkamy?
– nie. Teraz będą spotkania z pośrednikiem pracy.
– Ale ja bym bardzo chciał się z panią spotkać – nalegałem. Pani spojrzała na mnie, ponownie uśmiechnęła się. Trochę frywolnie, trochę zalotnie (a propos jaka jest różnica między: frywolnie a zalotnie?) i odparła:
– To ja bym mogła się z panem spotykać i od pana się uczyć.
– W każdej chwili i o każdej porze. Tylko czego chciałaby się pani ode mnie uczyć? – zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem krótkie:
– Do widzenia.
Odbieram podstemplowaną kenkartę. Chowam dowód osobisty do portfela. Wychodzę.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

i nie zamykaj oczu

11 października, 2009 by

.

Niniejszym mam zaszczyt i przyjemność zaprezentować Państwu najnowszą, pachnącą jeszcze farbą drukarską antologię.

oto ona: i nie zamykaj oczu [kliknij by przeczytać]

Dlaczego akurat dzisiaj? Dlaczego w niedzielę? Dlaczego po południu?
Dlatego, że najlepiej się zazdrości w niedzielne popołudnie.

Kategoria: Bez kategorii | 28 komentarzy »

Hu, hu, hu niedowiarki, a właśnie, że napisałam (dowód poniżej). Tylko dlaczego pisarz nie odpisał?

10 października, 2009 by
Izabella <izag1@poczta.wp.pl>
Do: <witkoowski@wp.pl>
Data: Sobota, 3 Października 2009 17:02
Temat: prośba o bezinteresowne słowa otuchy
Witam

Panie Michale piszę do Pana list z prośbą, ponieważ uważam Pana za sławę
literacką i wydawniczą. A dlaczego tak uważam?
W lutym tego roku w kiosku z gazetami w Kasprowym w Zakopanem, w którym
były trzy książki na krzyż, jedna z nich była pańska. To samo, gdy
dziesięć dni temu weszłam do sklepiku z czasopismami na lotnisku w
Gdańsku Rębiechowie. Trzy polskie książki, wśród nich nowa pańska
powieść Margot.
Ale do rzeczy.
Proszę Pana, aby dodał Pan otuchy pisemnej bezrobotnemu doktorowi znawcy
Platona, który w wyniku wyroku sądu apelacyjnego nie może wrócić na
zielonogórską uczelnię. (sąd pierwszej instancji nakazał rektorowi
przyjecie doktora Marka Trojanowskiego z powrotem powołując sie na
wolność akademickiej wypowiedzi). Władze uczelni odwołały się i sąd
apelacyjny wydał tym razem niekorzystny wyrok. Trojanowski został
usunięty z uczelni za analizę swojego wiersza na ćwiczeniach ze
studentami. Studenci naskarzyli władzom uczelnianym, że doktor jest
poetą obrazoburczym i w swoim wierszu użył słowa ruchanie w kontekście
matki i Jezusa.
Panie Michale rozpisałam się, aby tym łatwiej mógł Pan podjąć decyzje o
napisaniu kilku słów pociechy Markowi Trojanowskiemu. O to prosi
bezrobotny doktor na swoim blogu
https://historiamoichniedoli.com/?p=1063
a ja postanowiłam, że uczynię zadośę jego prośbie i napiszę do Pana, bo
czuję, że potrafi Pan wlać wiadro otuchy w bezrobotne serce platończyka.
Obecnie doktor jest na kursie murarskim.
Na swoim blogu, Marek Trojanowski podał także swój adres mailowy. Niech
pan zdecyduje, gdzie chce pan dodawać otuchy.
Wiem, że dobre bezinteresowne uczynki raz na jakiś czas, poprawiają
samopoczucie Dlatego proszę, ay ten raz był właśnie teraz.

Z góry dziękuję
Izabella
ps
ja już sie egoistycznie dobrze poczułam pisząc do nieznajomej osoby
czyli Pana, z prośbą o pomoc.
Jeżeli będzie Pan w Trójmieście zapraszam na rybę frytkami, Ja stawiam.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Jacek Gutorow, Inne tempo. Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

7 października, 2009 by

.

Co polski poeta może zrobić poezji? – to wiemy: Ukatrupić.

Co może zrobić poezja z polskim poetą? Na to pytanie odpowiada słynny eseista, sprawdzony juror i felietonista, rowerzysta, poeta a miejmy nadzieję, że wkrótce także i prozaik – Jacek Gutorow.

Jacek Gutorow jest tak uzdolniony, że fiu, fiu. W tym przypadku jak w żadnym innym onomatopeiczne „fiu” należy traktować z taką powagą, z jaką traktuje się prawdy wiary. Sławny eseista, felietonista, bilardzista, poeta a wkrótce i prozaik jest w stanie wydać w jednym roku (jak to się zdarzyło w 2001) trzy książki. Ile Gutorow książek produkuje rocznie? To pozostanie słodka tajemnicą uzdolnionego rowerzysty i bilardzisty.

W jednym z ostatnich swoich dzieł Gutorow, natchniony polski poeta pogrążony w transie, wszedł w dziwną relację z poezją jako taką. Poezją rozumianą pierwotnie – najogólniej jak to tylko jest możliwe. W tomiku Inne tempo Jacek Gutorow opisał owo spotkanie trzeciego stopnia. Oto fragmenty stenogramu:

Piątek. Jestem w Chróścinie.
Poezja zasłania mi widok
na ogród. W telewizji informacje
z kraju – niezbyt czysta proza,
trochę przegadana.
Nie wsłuchuję się, ale wiem:
po raz kolejny w tej dekadzie
budujemy nową Rzeczpospolitą.
Pamiętam łubiny. Kiedyś
napisałem o nich wiersz. Niedobry.
Z tego okna dobrze je było widać.
Bawię się pilotem. Stado dzikich gęsi
przelatuje po niebie. Żadnych innych
przemian w najbliższej przyszłości.
Po polach spacerują wrony.
Dzwon wzywa do kościoła
to, co zostało z wiernych.

[Łubiny]

Okazuje się, że poezja może „zasłaniać widok na ogród”. Być może dlatego wierszyk o łubinie, o kondycji prozy w kraju, odbudowie Rzplitej, zabawie pilotem od telewizora, o stadku dzikich gęsi, wronach spacerujących po polu, dzwonie dzwoniącym – pozostaje wierszykiem o: łubinie, o kondycji prozy w kraju itp. itd.

Pierwszy kontakt Jacka Gutorowa z poezją nie wypadł dobrze. Chyba, że ktoś lubi opis ogródka i proste konstatacje: „w kraju jest źle” „proza przegadana” itp.

Drugi kontakt poety z poezją także nie zachwyca. Słowo kluczowe „poezja” pojawia się w tytułowym wierszyku. Oto kontekst użycia:

Zmienia tempo,
jakby zmieniał biegi.
Jest kawa i są dwa słońca.
Po chwili pada deszcz,
a on czyta dział ogłoszeń (to też poezja).
Jest. Są. Będziemy.
Zapytuje sam siebie o wartość tego zsunięcia się
w wolne miejsce pozostałe po wyobrażeniu.
Wydaje się, że nic tam nie ma.
Ale to trwa krótko:
pod koniec słowa
wymyślają kolejną intrygę.
Bierze go inne tempo.

[Inne tempo]

Okazuje się, że poezja w swej najczystszej formie może przeszkadzać poecie w codziennych rytuałach. Żona o poranku, bez makijażu z papilotami we włosach widziana przez pryzmat poezji zmienia się w kalafiora z maską gazową w miejscu, w którym powinna być twarz. Cóż pozostaje poecie jak tylko zastanowić się, „zapytać o wartość tego zsunięcia się w wolne miejsce pozostałe po wyobrażeniu”? Przecież żona w nie tylko przed, ale w chwili ożenku i krótko po wydawała się taka idealna. Taka piękna. Taka doskonała. „Ale to trwa krótko” – oznajmia poeta i główkuje jak tu się pozbyć babsztyla, który od półtora roku nie goli nóg. „Wymyśla kolejną intrygę” i wpada na pomysł: zamiast klasyki – czyli arszeniku lub atropiny do kawy, zacznie z żoną biegać. Narzuci mordercze tempo biegu – inne tempo. Babka nie wytrzyma i zejdzie na drugim okrążeniu.

Jak widać poezja przy bliższym spotkaniu może okazać się zabójcza. Nie tyle dla poety ale dla jego otoczenia, szczególnie: tego najbliższego.

Kolejna relacja ze spotkania z poezją zawarta jest w długaśnym tekście pt. Paralaksa. Wiersz ten jest wyznaniem zrozpaczonego podmiotu lirycznego, który wie, że jego stwórca – żywy poeta – musi w niedługim czasie dostarczyć skrypt wydawcy by wywiązać się z zakontraktowanego terminu. Podmiot liryczny wpada w pewnym momencie w panikę i zaczyna opowiadać o tym, jak to się źle pisze wiersze i że są słowa, słowa, słowa.

właśnie w tej chwili siedzę przy biurku na placu teatralnym i zapisuję
te słowa, które mają mnie uratować

[Paralaksa]

Zanim podmiot liryczny wykrztusi z siebie rzeczownik rodzaju żeńskiego, który nast w tym przypadku najbardziej interesuje, opowie o:

właśnie w tej chwili zrobiłem kawę, a ty rozpuściłaś włosy takim gestem,
jakby miały opaść do samej ziemi

właśnie w tej chwili miasta obwodnice jezdnie ciągi neonów zestrzelone
obłoki niosące resztki ech nad miastem piękne miasto

Innymi słowy: klasyka. Podobnie jak sałatki majonezowe na oficjalnych imprezach służą zapchaniu żołądków zanim podany zostanie łosoś lub pstrąg z grilla, tak w tym przypadku wyznania:

„obłoki niosące resztki ech”, „zrobiłem ci kawę a ty rozpuściłaś włosy” – służą po to, by zapełnić jakoś tych 80 zakontraktowanych stron. Trzeba coś napisać. Niech to będą „resztki ech” i „zestrzelone obłoki”, ale ważne żeby w ogóle były. Tak jak w serialu składajacym się z 1000. odcinków. Nikt nie pamięta o czym jest odcinek 489., ale bez tego odcinka nie byłoby serialu tysiącodcinkowego.

Ale skupmy się na słowie kluczowym. W pewnym momencie, w omawianym tekście, kiedy już poeta wyrzuci z siebie wszystkie: „sztuczne szelesty” (a propos „szelestów” w poezji. W liceum im. K.K. Baczyńskiego, na lekcjach języka polskiego mieliśmy gablotkę, w której umieszczano sławne cytaty, fotki i inne takie głupoty. Na samej górze, dużymi literami wyklejono napis: „BYŁEM JAK LIPY SZELEST”. Pewnego razu zrobiłem użytek z małej karteczki, którą poskładałem odpowiednio i przypiąłem szpileczką tak, że z „L” zrobiło się trochę kwadratowe, ale łatwe do zidentyfikowania „C”. Taki niewinny „daszek” a tyle zmienia), przechodzi do opisu relacji spotkania z poezją:

właśnie w tej chwili udaję, że jestem dorosły; jako wyimaginowany
dorosły udaję, że jestem dzieckiem; jako zupełnie niemiarodajny
dzieciak mam pretensję do dorosłych, że traktują mnie jak dzieciaka;
w końcu sam nie wiem, ile we mnie z dziecka, a ile z dorosłego
właśnie w tej chwili kropla deszczu spływa po szybie i nie ma w tym
nic ale to nic poetyckiego

Faktycznie. Jacek Gutorow jak zwykle i tym razem się nie myli: w tej logicznej łamigłówce nie ma tym nic poetyckiego.

Czy jest tu cząstka logiki? Za chwilę się okaże.

A udaje, że jest dorosły
A jest wyimaginowany i jest dorosły
A jako wyimaginowany i dorosły udaje, że jest dzieckiem
A jako dziecko ma pretensje do B, że jest A a nie B
A nie wie czy jest A czy B

Wniosek:

A powinien dostać manto od B

Kolejnym zapychaczem w tomiku jest oda do mandarynki. Gutorow jako poeta nie oszczędza nie tylko siebie jako pisarza, ani swojej reputacji w środowisku. Poeta litości nie ma także dla czytelnika. Wie, że czas nagli, że zakontraktowany tomik wysłać kiedyś trzeba. A nuż pobity zostanie rekord z roku dwa tysiące jeden, w którym to wydał X, Na kresach człowieka oraz Aurorę. Dlatego po powrocie z piątkowych zakupów w TESCO, wrócił do mieszkanka. Usiadł przy kuchennym stole, na którym postawił jedną małą mandarynkę, którą zakupił w promocji za 4,99 PLN/siatka. Wpatrzył się w nią raz. Wpatrzył raz drugi. Zamyślił się trzy razy. Pięć razy westchnął i tym oto sposobem udało mu się napisać pierwszą część ody do mandarynki:

1.
Otwieram oczy i widzę mandarynkę.

[mandarynka]

część druga i trzecia ody mają podobny ciężar gatunkowy co część pierwsza. Ale mimo to zacytujmy je:

2.
Jest cudownie okrągła, wycofana i wysyła pomarańczowe promienie.

3.
Jej skórka: gładka w dotyku, szorstka w wyobrażeniu.
Zajmuje miejsce światła, które skupiło się gdzie indziej,
w jaśminowcu pod balkonem lub tu i tam,
na mahoniowej politurze.

Ciekawym eksperymentem byłoby porównanie mandarynki kupionej w TESCO z mandarynką zakupioną w AUCHAN albo w sieci marketów KAUFLAND. Poeta nie wpał jednak na ten nowatorski pomysł i kontemplując indywidualne piekno cytrusa w końcu dotarł do tego etapu podróży w głąb własnego natchnienia, w którym poeta spotyka się z esencją poezji. Gutorow zamiast po staropolsku ugościć ową szlachetną damę, wkłada w usta podmiotu lirycznego wyrzut:

11.
Ile mi dałaś, poezjo.
No ile.
Ledwie starcza na mandarynkę
i kilka dygresji.

Trudno się dziwić. Taka a nie inna reakcja ma swoje uzasadnienie. Każdy polski poeta chciałby kupować mandarynki w KaDeWe a nie w TESCO. Z drugiej strony jednak Gutorow nigdy nie zrobi zakupów w Almie, bo poezja nie była dla niego szczodra. Tych „kilka dygresji”, natchnienie, które „ledwie starcza na mandarynkę” – to o wiele za mało jak na NOBLA, NIKE itp.

Jacek Gutorow publikuje książki od 1997 r. Dostał kilka nagród. Ale nie dostał ich tyle, ile spodziewał się otrzymać przez te wszystkie lata mąk twórczych i rozterek artystyczno-duchowych. Ma świadomości, że dawno osiągnął szczyt swoich literackich możliwości. Ody do mandarynek nie tyle nie są zapowiedzią jakichś postępów w rozwoju, ale przede wszystkim są dowodem pewnego wypalenia artystycznego. Poeta nie wiedząc o czym ma pisać, ustami swojego doppelgängera wyznaje:

Chcę wyjść poza ramę wiersza – ku temu, co bezimienne.
Chcę zrzucić poezję jak starą skórę.

[czego nie namalowali Holendrzy]

Ale z poezją jest jak z camorrą. Nie można tak sobie odejść. Za coś trzeba płacić rachunki, trzeba przecież jeść, kupować perfumy żonie, nowe tiszerty kochankowi. Poezja zawsze upomni się o swoje. O tym Jacek Gutorow dobrze wie i wiedzę o tym przekazał podmiotowi lirycznemu:

Wyjść z ładnych wierszy
i nie dać nic po sobie poznać.
Zrozumieją?
Honoraria nie są przewidziane.
Tylko zwrot kosztów podróży.
Ale wychodzi się na swoje.

[I. Jadąc na wieczór poezji]

Ten, kto wierzy w to, że „Honoraria” (w jakiejkolwiek postaci: prestiżowe spotkanie, relacja w Wyborczej, zajawka w TVP, audycja w radio, gruby szmal) „nie są przewidziane” musi uwierzyć także w to, że Jacek Gutorow gotów jest wystąpić w świetlicy Szkoły Podstawowej w Niedoradzu, w której zaprezentuje swoje wiersze na temat mandarynki.

Podmiot liryczny powołany do życia w tomiku Inne tempo zdradza także inne szczegóły przeniesionego na niwę wiersza obcowania poety z poezją. Poezja okazuje się być demonem, który „dociska język”. Kategoria „dociśniętego języka” podobnie jak pojęcie ubezwłasnomyślenia pochodzi z dawnych czasów, w których dociskano, odciskano, rozkazywano jak myśleć. Gutorow-Poeta w kontakcie z tą dziedziną ducha jaką jest poezja czuje się jak wyrobnik. Jakk robotnik przymusowy w Trzeciej Rzeszy, któremu rzucono na plecy ciężki kamień i kazano obchodzić tak kilkakrotnie KZ. To reżim, rygor, to zniewolenie i ośliniony, zbrojny w kły wilczura pysk:

Ale słowo. Mógłbym z nim pojechać
na poetycką wiosnę lub literacką jesień.
Łączy cholewki wysokiego buta
i dociska język do nogi.
A dociśnięty język to przecież poezja.

[II. Sznurowadło]

Ostatnia relacja ze spotkania z poezją pojawia się w kolejnym tekście-zapychaczu. Mowa o wierszu: Nad brzegiem rzeki.
W roli rzeki – wystąpiła w wierszu Odra. I jak to z rzekami w wierszach bywa – rzeki posiadają brzegi (Jak w piosence: „Był już niejeden las, wiele przeszliśmy rzek, ale najpiękniejszy, ale najpiękniejszy jest naszej Wisły brzeg”). Niestety ów desant literacki nie powiódł się. Podmiot liryczny oznajmił:

Żadnej inspiracji.
Na brzegu – przed poezją.
Na brzegu – po poezji.
Powietrze tu nie wieszczy.

[nad brzegiem rzeki]

Tomik Jacka Gutorowa jest kolejnym beztreściowym produktem wydawniczym. Łatwo jest mi sobie wyobrazić wszystkie specjalistyczne recenzje oraz achy i ochy docierające z jądra poetyckiego światka do uszu autora omawianego dzieła. Jednak powodem tego szumu nie jest wartośc tomiku, ale zasada wzajemności. Trudno uwierzyć bowiem w najbardziej wyszukaną laudację na temat Innego tempa gdy sam autor rozpoczyna tomik takim oto przepięknym, idealnie odartym z treści wszelkiej tekstem:

Ledwie tknięty, wieża i czarne planty.
Światło zatraca się w malignie.
Szarosine dzieci idą do szkoły
po rosistej darni, z której usunięto detale.

[Ledwie tknięty, wieża i czarne planty]

Skoro jest to taki zły tomik, to kto go wydał? Jak zwykle, tak i w tym przypadku odpowiedź może być tylko jedna.

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

OXY.GEN Billy Jean

6 października, 2009 by

.
Dawno, dawno temu, w epoce przedsatelitrarnej, która na mojej wsi skończyła się 15 lat temu, w niedzielne popołudnia TVP, realizując misję, zbliżała obywateli demokratycznej Polski do świata zachodniego. W programie pt. Bliżej świata prócz różnych pogaduszek publicystycznych, można było zobaczyć co się dzieje w krainie mlekiem i miodem płynącej. Puszczano kawałki z telewizji satelitarnej. Były fragmenty Animal Planet, CNN, były też te, na które najbardziej czekałem: teledyski z MTV.

Jeden z nich zapamiętałem. To Billy Jean – Michaela Jacksona [kliknij, by posłuchać].

Michael Jackson fajnie żył, śpiewał i fajnie tańczył. Tak fajnie, że chciałem tak samo tańczyć jak on. Żeby tak tańczyć jak Michael musiałem najpierw wyglądać jak on. Zacząłem od spodni. Zażądałem kategorycznie od ojca (który w domu u nas robił za krawca), by skrócił mi nogawki. Ojciec odmówił. Powiedział, ze spodnie (dżinsy z paczki od ciotki z DDR, które odziedziczyłem po starszym bracie) są dobre i żebym nawet nie myślał o tym, by je zniszczyć, bo jeszcze Piotrek (młodszy brat) w nich pochodzi.

Z moim ojcem można było wszystko zrobić, ale nie podyskutować. Żarty też się go jakoś nie trzymały specjalnie. Wiedziałem, że wystawienie na próbę jego cierpliwości w tej kwestii nie byłoby dobrym pomysłem. Postanowiłem nie uruchamiać Łucznika i nie robić użytku z wielkich nożyc gerlacha. Taka akcja, znając swoje umiejętności i temperament ojca – nie skończyłaby się dobrze ani dla spodni, ani dla mnie.

Znalazłem inny sposób by mieć spodnie jak Michael. Żeby skarpetki były widoczne, zacząłem podwijać nogawki dżinsów nie na zewnątrz, ale do środka tak, że nie było widać, że są podwijane. W ten sposób wyglądałem jak Michael Jackson – oczywiście w wielkim uproszczeniu.

Oczywiście musiałem w szkole uświadomić kolegów i koleżanki, że takie spodnie ma Michael Jackson. I że to nieprawda, abym nosił garderobę młodszego brata.

I tak chodziłem. Skórzane, czarne wsuwane mokasyny. Białe skarpetki i spodnie na trzy palce, w pozycji wyprostowanej, przed kostką. (pamiętam jak nękałem na przemian starszego i młodszego brata, by odmierzali równo odległość na prawej i lewej nodze)

Gdyby nie nadeszła epoka U can’t touch this MC HAMMERA i gdyby nagle cała szkoła podstawowa nie zaczęła podskakiwać w luźnych, pantalonowatych spodniach z krokiem na wysokości kolan [kliknij, by zobaczyć o jakie spodnie chodzi], to pewnie w przykrótkich spodniach odbierałbym świadectwo ukończenia ósmej klasy szkoły podstawowej.

Billy Jean Michaela Jacksona, to nie tylko białe skarpetki, ale też moonwalk. Tego nauczył mnie kolega w liceum.

Moim zdaniem łapanie się za okolice krocza z jednoczesnym wspięciem się na czubki palców u nóg jest bardziej charakterystyczny dla Jacksona niż moonwalk. Ale to kwestia do dyskusji.

Kilka tygodni temu, próbując zagospodarować nudę odsłuchałem sobie na youtube po raz kolejny Billy Jean. (Boże, jak ja musiałem wówczas wyglądać w tych przykrótkich spodniach, czerwonych skarpetkach i czarnych mokasynach. Ja pierdolę!). Szukałem różnych wersji tego kawałka i trafiłem na przepiękny utwór:

pewna grupa odważyła sie na ciekawy eksperyment: pomieszania tematu z riders on the storm [kliknij, by porównać z kawałkiem poniżej] z Billy Jean. Jak smakuje skrzyżowanie Michaela Jacksona w szczycie formy z The Doors? Proszę bardzo –

OXY.GEN, Billy Jean [kliknij, by posłuchać].

Czasami z Jeanette wygłupiamy się. Ja nucę temat: nyny nyny nyny nyny, nyny nyny nyny nyny. Przy trzecim „nyny nyny nyny” Jeanette wchodzi ze swoją kwestią:
ta ta ti ta, ta ta ti ta… – tak się wygłupiamy czasami.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Pauza na zastanowienie. Ćwiczenia z zachwytu. LAUDACJA. Pani Bieńczycka

6 października, 2009 by

Kto mnie pokocha? Kto mnie polubi? Kto spowoduje, bym się zachwyciła? Bo jak się zachwycę, to od razu polubią mnie wszyscy!

Trenuję, staram się wniknąć w tajemnicę pozytywnych emocji, które pozwoliłyby mi wejść w sytuację matki autora, w osobowość wszystkich, którzy dzisiaj na forach internetowych po przedwczorajszym wyniesieniu poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego na ołtarze tak cudownie w komentarzach portali poetyckich, analizując każdą niemal zgłoskę poetycką, każdy przecinek, bez zaglądania do wikipedii w wierszach w nagrodzonym tomiku „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”, piszą.
Na razie niech mi pobrzmiewają słowa laudacji, słowa wyjaśniające, na co mam zwrócić uwagę, by mnie pokochano.

„Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego uruchamia różne kody literackie, lecz w żadnym z tych kodów (wzorów mówienia) nie wyczerpują się jej znaczenia i sensy. Jest to poezja autobiograficzna, bo nie brak w niej odniesień do faktów potwierdzonych w biografii autora (choroba, śmierć matki, doświadczenie homoerotyczne), ale jest to także poezja wyraźnie wystylizowana – na dawność, barokowość, Villonowską nutę, „portret trumienny”. Stylizacja ta jest szczególna, nie oddala od biografii, nie zaciera jej tropów, nie łagodzi traumy istnienia, ale pozwala do faktyczności życia wracać – w rytm tak lubianych przez poetę albo natrętnie uruchamianych – powtórzeń. Pozwala wracać i pozwala zobaczyć to, co w pierwszym porządku, w pierwszej lekturze było niedostatecznie czytelne: wszechobecność śmierci, która jest tutaj – mówiąc językiem Celana i Różewicza – mistrzem poetyckiego rytuału.

Gdyby nie było śmierci, nie byłoby poezji: „daj mi słowa abym kres/ nazwał umiejętnie kresem/ i w nim tańczył (żebym/z radością zatoczył koła/ które będą kołami nicości)”. Ale może należałoby powiedzieć mocniej: poezja nie tylko nie obłaskawia śmierci, nie rekompensuje jej żniwa, nie pociesza i nie ocala. Poezja afirmuje nicość, więcej – umożliwia ją. Mówienie – tak uczy Blanchot i inni – odwołuje się do dystansu wobec rzeczywistości, opiera się na negacji, na pustce. Żeby mówić, trzeba zrobić krok do tyłu, wycofać się, przyjąć wobec rzeczywistości określoną pozycję. Trzeba dobrze uzmysłowić sobie to usytuowanie podmiotu mówiącego, wpisane w jego kondycję odczucie pustki (śmierci), by rozumieć poezję Tkaczyszyna-Dyckiego i jej poszczególne konstatacje: „zatrzymuję się/w pobliskim hoteliku i uskarżam na pustki”, „współczesna poezja polska to nekrologi”, a szczególnie wiersz X tomu „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” zaczynający się od incipitu: „z językiem trzeba twardo”. Język „to glina/ udręczona tchnieniem/ Pana Boga i każdego z nas gdy brak tchu”. Jest to wspaniały wiersz na miarę największą: pokazuje miejsce poezji, zawsze na krawędzi, między pustką umożliwiającą w ogóle mówienie, stanowiącą warunek mowy, a śmiercią, która wobec tamtej pustki pełni, jak się możemy domyślać, funkcję matrycy, pustki pierwszej, jeśli można by tak powiedzieć na wzór określenia materia pierwsza. W ten sposób poezja okazuje się działaniem paradoksalnym, niemożliwym, kontradyktoryjnym (im więcej mówię, tym więcej pustki się odsłania), co poeta wydobywa w innym dwuwierszu: „istotą poezji jest nie tyle zasadność/ co bezzasadność napomknień i powtórzeń”.

Ale jeśli jednak trwa, jeśli pisanie jest możliwe, to musi mieć swoją cenę. Pokonywanie fundamentalnej niemożności wiąże się z poważnym ryzykiem psychicznego i fizycznego wyczerpania. Wiersze-piosenki Tkaczyszyna-Dyckiego pisane są pod ciemnym słońcem melancholii, „w słońcu ciemności”, jak powiada sam poeta. Poezja jest tu losem i wyzwaniem. Modlitwa ostatniego wiersza: Panie Boże, uczyń mnie poetą – została wysłuchana. Mamy poetę, a on swoje miejsce w polskiej literaturze.”

Grażyna Borkowska, przewodnicząca jury NIKE 2009

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

« Wstecz Dalej »