Joanna Gładykowska, Hallo poezja. W roli kosmitki

28 października, 2009 by

.
Jest rok 3274. Na Ziemi nic się zmieniło. Ludzie są tacy jak dawniej. Koty także są takie jak kiedyś. Żeby się wysrać muszą czuć piasek pod łapkami. Nawet słońce, które zgodnie z przepowiedniami miało wybuchnąć, wypalić się lub coś w tym rodzaju, w dalszym ciągu wschodzi na wschodzie i zachodzi tam gdzie zawsze zachodziło. Innymi słowy: nuda. I gdyby nie maleńka stacja badawcza w okolicach pierścieni Saturna, można by sądzić, że czas na tej planecie zatrzymał się dawno, dawno temu, gdzieś w okolicy XXI w.

– Dawaj tu tę kurwę Hans – ryknął złowieszczo Brunner trzymając w ręku solidny kawałek stalowej linki.
– No trzymaj, żeby się nie rzucała – sapał, mocno przywiązując jej kończyny do oparć aluminiowego krzesła.

Hans Skywalker w trakcie przesłuchań odgrywał zawsze tego dobrego. Prywatnie: mąż trzech kobiet, ojciec siódemki dzieci. Zawsze uważał, że siedem przynosi szczęście. I rzeczywiście, szczęścia nigdy mu nie brakowało. Zaraz po studiach dostał etat na międzyplanetarnej stacji badawczej, w której przesłuchiwano kosmitów. Nie było to zadanie łatwe. Przez 3200. lat naszej ery ludzkość z niecierpliwością oczekiwała Bliskiego Spotkania. Powstało wiele filmów na ten temat, sformułowano dziesiątki hipotez naukowych, wysyłano w przestrzeń kosmiczną zaproszenia drukowane na złotych płytkach. Nawet dzieci śpiewały piosenki o małych, zielonych ufoludkach. Bez skutku. Aż do tego dnia.

To było normalne popołudnie. Normalne psy poszczekiwały w obejściach normalnych domów na przedmieściach normalnego miasta, w którym roiło się od normalnych ludzi i równie normalnych zdarzeń. Oczywiście tego dnia, wszyscy normalni mieszkańcy przedmieść byli w pracy i nie złościło ich poszczekiwanie psów, za który ich właściciele w dzień wolny od pracy zgarnęliby normalny opierdol. W poniedziałkowe popołudnia normalne psy mogły szczekać do woli.

Statek kosmiczny wylądował z hukiem punktualnie o godzinie trzynastej dwadzieścia jeden. Po ilości decybeli i kurzu, który towarzyszył lądowaniu można było wnosić, że talerzopodobna kapsuła lądowała awaryjnie lub też – co się później okazało prawdą – najnormalniej w świecie się rozbiła.

Łatwo się domyślić, że zdarzenie to wywołało sensację. Międzynarodowy komitet powitalny, złożony z prezydentów, premierów, papieża, który występował jak zwykle w podwójnej roli: jako pasterz stada wiernych owieczek i przedstawiciel wszechmocnego Pana Mogę.
A propos Pana Mogę. Otóż na soborze w Kożuchowie w roku 2562, kategorię „bóg” uznano za przestarzałą. W imię podążania za zmianami, zdecydowano się na śmiałą reformę. Starego Stwórcę wysłano na zasłużony urlop. Na tronie wszechwładcy zastąpił go nowy, lśniący niczym zderzak Cadillaca Eldorado z 1954 r., Pan Móc. W społeczeństwie superkonsumpcyjnym hasło „chcieć to móc, móc to chcieć” nabrało niemalże mistycznego wymiaru. Takiej mistyki o charakterze masowym potrzebował Kościół od zawsze. Tyle o reformie.
W każdym razie, wszyscy mieszkańcy ziemi powitali tego dnia kosmitów. Ślęcząc przed telewizorami, które nigdy nie wyszły z mody, społeczeństwo popijając piwo, przegryzając chipsy, chrupiąc popcorn – potrawy zawsze na czasie – tyło i rozkoszowało się każdą sekundą Bliskiego Spotkania.

Entuzjazm zaczął opadać w okolicach trzeciego miesiąca pobytu Obcych na Ziemi. Emisje na żywo przerywano coraz krótszymi reklamami. Ludzie często zmieniali kanał. Dlatego zainteresowanie ze strony reklamodawców spadło. W końcu ile można wlepiać się w talerzopodobny statek Obcych? Gdyby chociaż wydobywały się z niego jakieś dźwięki, gdyby błyskał jakimiś laserami, które pulweryzowały by każdego, kto się zbliży – innymi słowy: gdyby coś się zaczęło z nim dziać, to spektakl o nazwie „Relacja na żywo z lądowania obcych” zmieniłby się osobny kanał tematyczny o wdzięcznej nazwie Alians TV.

Kiedy społeczeństwo nasyciło ciekawość do tego stopnia, że na metalicznych powłokach niestrzeżonego Statku Kosmicznego zaczęło pojawiać się tu i owdzie graffiti, do akcji postanowili przystąpić naukowcy. Przy użyciu archaicznych metod – palnika acetylenowego, szlifierek kątowych i łomów – sforsowano coś, co uznano za wejście, a co faktycznie było nierównością w poszyciu. Jak się później okazało, kosmici używają technik teleportacyjnych. Drzwi nie były im do niczego potrzebne.

W środku odnaleziono trzech kosmitów. Istoty były w świetnej kondycji psychicznej. Zdrowe, dobrze odżywione. Wszystko wskazywało na to, że jest dobrze. Potwierdzały to grymasy twarzy Obcych, które antropolodzy rozpoznali jako uśmiechy. Innymi słowy: aliensi uśmiechali się do ludzi, którzy kilka minut wcześniej rozwalili im palnikiem ścianę statku kosmicznego. Można było tłumaczyć pewną kurtuazją i traktować owe uśmiechy w kategoriach pewnych procedur dyplomatycznych. Wszak na pierwszym, historycznym Bliskim Spotkaniu nie wypada okazywać wrogości.

Dzisiaj wiemy, że nie chodziło tu ani o dyplomacje czy kurtuazję ale o zwykłą głupotę. Kosmici okazali się największymi głupkami w kosmosie, bo tylko tego rodzaju głupota – kosmiczna głupota – prowadzi do trzeciej planety tego układu słonecznego.

Kosmiczne mamy powtarzały swoim kosmicznym dzieciom:

– Droga Mleczna, bleeee
– Układ Słoneczny, bleeeee
– Ziemia, bleeee
– Człowiek, bleee

Na każdym szczeblu kosmicznej edukacji uczono, że spotkania z człowiekiem nie mają sensu. I że zawsze źle się kończą – na stole sekcyjnym jakiegoś tajnego laboratorium wojskowego. Dzieciom w celach instruktażowych pokazywano slajdy z incydentu z Roswell. Powtarzano, że homofilia – czyli miłość do człowieka – zawsze tak się kończy. Ci, którzy uważają inaczej prędzej czy później skończą w próbówkach z formaliną. Pokawałkowane ciała robiły kosmiczne wrażenie, zwłaszcza na kosmicznych maluchach, uczonych poszanowania dla wszelkich form życia. Kiedy dzieci dorastały, pokazywano im zdjęcia wybuchów nuklearnych. Kosmiczna młodzież dziwiła się, że czystą energię atomu można wyzwalać bez żadnej kontroli. Każdy nastoletni kosmita po obejrzeniu filmu z Hiroszimy wiedział, że ostrzeżenie wytłoczone na tylnej obudowie kosmicznego piekarnika – „W celu wymiany rdzenia grzewczego zaleca się wezwanie wykwalifikowanego pracownika serwisu” – ma głębszy sens.

Do godziny trzynastej dwadzieścia jeden tamtego feralnego popołudnia, od początku istnienia gatunku homo sapiens, kosmitom udawało się omijać Ziemię. Za wyjątkiem tych nieszczęśników z Roswell żaden kosmita nie postawił stopy, macki, płetwy – czy też innego organu odpowiedzialnego za poruszanie się – na powierzchni niebieskiej planety. Ludzie, utwierdzeni w przekonaniu, że są sami we wszechświecie dusili się we własnym sosie. Wszystko to odbywało się z korzyścią dla wszechświata. Rasa homo sapiens była inwazyjną, drapieżną rasą, niespotykaną na taką skalę w kosmosie. W tym sensie ludzie byli wyjątkowi. Żadna istota nie wymyśliła tylu i tak bardzo finezyjnych technik zabijania przedstawicieli własnego gatunku, co ludzie. W obawie przed człowiekiem na rubieżach galaktyki Drogi Mlecznej postawiono tabliczki z wyraźnym ostrzeżeniem:

uwaga! Zły człowiek! Drapieżnik pierwszej klasy

Tylko głupiec mógł zignorować przestrogę.

Jedno z praw rozwoju wszechświata, odkryte przez Piątego Wszechwładcę brzmi:

NIEZALEŻNIE OD ZAAWANSOWANIA I STOPNIA ROZWOJU, W KAŻDEJ SPOŁECZNOŚCI GŁUPOTA JEST WARTOŚCIĄ STAŁĄ.

Mimo kosmicznego wysiłku kosmicznej edukacji nie udało się uniknąć spotkania z człowiekiem. Ale czy można było się spodziewać innego finału podróży kiedy to na podbój galaktyki wyrusza trzech największych głupków? Doprawdy, beznadziejne przypadki. Praktycznie bezmózgie i faktycznie głupie. Przykład kosmicznej korespondencji między tym, co praktyczne a tym, co faktyczne.

Cały wszechświat przyglądał się temu, w jaki sposób naukowcy traktują obcych przybyszów. O ile niektórzy łudzili się, że być może po kilku tysiącach lat człowiek zdołał pozbyć się cech drapieżnika i wykształcić w sobie większe zdolności empatyczne zawiedli się. Pierwsze cięcie chirurgicznego skalpela rozwiało złudzenia.

Naukę z tego spotkania wyniosły dwie strony. Kosmici wiedzieli, że muszą zreformować proces edukacji i że należy umieścić więcej tabliczek z ostrzeżeniami w pobliżu Układu Słonecznego. Mieszkańcy ziemi mieli dowód, że nie są sami w kosmosie.

Trwało to kilka lat. Rach-ciach i w okolicach Saturna umieszczono bazę badawczą. Ściślej rzecz biorąc, był to tajny ośrodek badań wojskowych, w którym badano kosmitów. Bazę wybudowano we wnętrzu jednego z meteorytów wchodzących w skład pierścieni Saturna. Była to świetnie zakamuflowana pułapka. Jako wabik, na zewnątrz wystawiono tabliczkę podobną do tych, które ostrzegały przed człowiekiem.

Na tej jednak napisano:

„STOP”

Dalej wszystko było już proste. Kosmici, którzy nie potrafili odczytać tekstu, zatrzymywali się z ciekawości, by dokładniej przyjrzeć się dziwnemu napisowi. Ci, którzy znali ziemskie pismo zatrzymywali się, bo kiedy pojawia się znak STOP, to trzeba się zatrzymać. Jedni i drudzy padali łupem ziemskich oddziałów. Każdy nieostrożny kosmita kończył między szklanymi płytkami jako próbka histologiczna, na które coraz to nowe zapotrzebowania składały ziemskie szkoły.

– Brunner, nie bij tak mocno, bo ta zielona krew tak łatwo się nie zmywa – szepnął Hans do kolegi.

Brunner Kenobi był klasycznym oprychem. Lubił dać w mordę, lubił zebrać porządny wpierdol. Godzinami opowiadał historie kolejnych blizn, które pokrywały jego twarz i skórę głowy. A niedowiarkom – bo zdarzali się tacy, którzy opowieści o tym jak pokonał gołymi pięściami siedemnastu chłopa traktowali jako legendy wyssane z palca – zawsze, ale to zawsze spuszczał solidny łomot. Nie patyczkował się. Wiedzieli o tym jego koledzy – których miał niewielu. Wiedział o tym Hans, z którym pracował. A ci, którzy o tym nie wiedzieli mieli po prostu pecha. Tak też pocieszał Brunner wszystkie swoje ofiary, które próbowały zbierać uzębienie w kałużach wypluwanej krwi. Wpatrując się w rozkwaszone gęby, w przecięcia skóry w okolicy nosa, z której wystawały kawałki różowawej chrząstki mawiał:

– Miałeś pecha chłopie. Miałeś pecha.

Brunner był normalnym przedstawicielem swojego gatunku. Był człowiekiem. Co więcej – był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Pozbawiony konkurencji, bił własne rekordy w szybkości wydobywania zeznań od schwytanych kosmitów. Jego ostatni czas to 39 sekund. Normalny człowiek z akumulatorem na jajach pęka po jedenastu. Ale tamten kosmita to był wyjątkowy twardziel.

Dzisiaj Brunner miał do opracowania samicę. To siedemnasta w tym tygodniu. Kiedy upewnił się, że istota jest solidnie skrępowana mrugnął porozumiewawczo do Hansa. Ten bez słów podszedł do kokpitu sterującego i nacisnął jeden z przycisków.

– Agrhhhhhh – rozległ się krzyk
– Powtórz – powiedział Brunner, przyglądając się z wyraźną satysfakcją temu przerażającemu spektaklowi. Czy jest taka kultura, taka cywilizacja a w końcu taki wszechświat, w którym widok istoty rodzaju żeńskiego, przeszywany tysiącami wolt nie budziłby przerażenia?
Kolejny impuls, kolejny okrzyk bólu i smród palącego się białka.

– Możesz uniknąć tych nieprzyjemności –powiedział Hans, rozpoczynając swój spektakl dobrego policjanta.
– On –wskazał na Brunnera, który w tym czasie zrobił sobie małą przerwę na papierosa – może tak w nieskończoność. To prawdziwy potwór. Jak to mówicie „Drapieżnik pierwszej klasy”.

Kosmitka podniosła głowę. Na jej twarzy oprócz bólu widać było przerażenie. Hans przywykł do takich widoków. Metodologia badawcza Brunnera w połączeniu z kategorią „Drapieżnika pierwszej klasy” zawsze przynosiła ten sam efekt: ból i przerażenie.

Za szybko
przyjdź
naprzeciw siądź
i rozpal
na końcu drogi
Znak

Wykrztusiła z siebie. Hans nie za bardzo rozumiał, co miał znaczyć ten bełkot. Zanim zdążył zapytać usłyszał:

Białym światłem świec
i gaś
te drogę w
popielniczce
przyduś ziemię
do obrazu
Ogromem

[cafe nikt]

– Co, masz ochotę na papieroska? – zapytał z drwiną w głosie Brunner – Masz pecha, to moja ostatnia fajka, ale dam ci pojarę. Chcesz?
Nie czekając na odpowiedź przytknął żarząca się końcówkę do gałki ocznej istoty.
– Uuuu, boli? Teraz już wiesz dlaczego u nas na ziemi mówi się, że palenie szkodzi zdrowiu. Jak ja was nie kurwa nienawidzę. Jesteście dla mnie kupą zielonego, rybiookiego gówna, które w gównie powinno skończyć. I ten wasz kosmiczny bełkot. Nauczono was latać statkami a mówić nie umiecie. Dukacie i dukacie. Jebane jąkały – cedził przez zęby Brunner.
– Poczekaj, ona chyba chce coś powiedzieć – przerwał mu Hans.
Głos kosmitki był cichy ale wyraźny:

o twe ramię by ciszę oznaczyć
pies się otrze ogonem
zahaczy
spójrz wychodzę dobranoc
do reszty

[pokój duszny]

Hans spojrzał na Brunnera. Już miał go zapytać, czy coś przypadkiem rozumie z tego wszystkiego, czy w swojej karierze zawodowej spotkał się z podobnym wyznaniem, ale Brunner dzisiaj jakoś nie zdradzał ochoty do dyskusji. Seria: prawy prosty, lewy hak i prawy podbródkowy zrobiły swoje. Głowa kosmitki zwisała bezwładnie.

– Patrz jak dynda – cieszył się Brunner – Normalnie metronom, co sekunda. Lewo, prawo, lewo i prawo – śmiał się spoglądając to na sekundnik zegara to na głowę kosmitki.

– Nie chce ci przerywać zabawy, ale to już…

– Ty, a czy ja się do ciebie przypierdalam? Czy ja tobie trupy liczę, kosmitów reglamentuję? Zapomniałeś, co zrobiłeś dwa dni temu? – warknął.

– No dobrze. Dobrze. Jakoś się wytłumaczymy. Cucę ją – odparł Hans spokojnym tonem. Starał się udobruchać kolegę, w którego towarzystwie nikt nigdy nie był bezpieczny.

Kiedy kosmitka odzyskała przytomność, Hans postanowił zastosować sztuczkę ze zmianą tematu. Ignorując całą sytuacje oraz kontekst spotkania nie stąd nie zowąd wypalił:

– Ładne masz dłonie. Lubię zadbane laski. Macie tam u siebie jakieś salony manicure?

Instynkt przeżycia oraz jakaś wewnętrzna siła woli zmobilizowała kosmitkę do kosmicznego wysiłku. Wiedziała czym grozi brak odpowiedzi na pytanie. Pokonując ból fizyczny, niewyobrażalny w przypadku złamań kości twarzy, resztkami sił wykrztusiła:

kurzu na dłoniach
nie wycieramy
błyskotki chowamy
o dziwo
zbieramy się razem
w zmurszałych kawiarniach
bezwiednie sącząc
piwo

[białe panny]

Brunner nie wytrzymał. Podszedł do krzesła i kopnął. Ciężki, okuty blachą wojskowy buty na nodze Brunnera niczym nie różnił się od noża. Działał z takim samym skutkiem. Siła uderzenia była tak duża, że krzesło wraz przywiązana kosmitka przewróciło się.

– Ja ci dam kurwa „zmurszałe kawiarnie”, i „bezwiedne sączenia”. Ja ci dam – kopał leżącą kosmitkę. Kolejne razy zmieniały jej ciało w zielonkawą papkę. Kiedy Hans zorientował się, że to właśnie finał przesłuchania, że jeżeli chce dołożyć jakąś cegiełkę od siebie w budowaniu odpowiednich stosunków między ziemianami a kosmitami, to musi się pospieszyć. Zareagował błyskawicznie.

Sześć minut później Hans siedział na ławce w szatni.
– Trudno się zmywa ta zielona breja – mamrotał pod nosem polerując białą szmateczką swoje ciężkie, wojskowe buty.

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

komentarzy 10

  1. kromka chleba IP: 85.181.129.21:

    Panie T., za każdym razem w tych recenzjach (?) jest Pana „więcej”. W tej akurat Gładykowska pojawia się w tylko w tytule. Nie narzekam. Przeciwnie.
    Książka poetycka Hallo Poezja jest debiutem Gładykowskiej, bardzo słabym. I chyba dlatego, że debiut (Gładykowska podobno pierwszy wiersz napisała mając 13 lat) książka, pomijając kilka blurbów w „Akancie” nie doczekała się recenzji.
    Może należałoby poważnie zastanowić się nad zmianą kryteriów w podejściu do debiutów?

  2. Ewa Bieńczycka:

     kromka chleba
    Przyznam się bez bicia, że to ja podsunęłam Markowi ten słaby, przyznaję debiut pomyłkowo, myśląc, że weszła w skład „Solistek”. Nie weszła, jak teraz widzę, mając już egzemplarz „Antologii” w ręce i chwała Bogu.
    Marek nie pastwi się tutaj nad tak słabą poetką, która nie powinna być omawiana, bo poco. Jest jedynie pretekstem dla dowcipnej twórczości Marka i w tym sensie, jest wartościowsza, niż napuszony, samoistny głos słabego poety. To jest bardzo pozytywne.

  3. Marek Trojanowski:

    jezeli chodzi o Hallo poezję Gładykowskiej. tomiczek wydano w dziwnym wydawnictwie, dowodzonym przez dziwna poetke – Jolantę Baziak. Dziwna pani Redaktor większość swoich dzieł wydała w tym dziwnym wydawnictwie. niby wszystko ok., ale powinny być jakieś standardy. Żeby redaktor-poeta wydawnictwa X, osiem z dwunastu pozycji wydał w wydawnictwie X, to musi o czymś świadczyć (Podobnie zrobił Illg ze swoimi Wierszami z marcówki, których nikt nigdy by nie wydał. Zrobił to sam, jako redaktor ZNAK-u). Tomiczek nie jest słaby, ale fatlnie słaby. Wierszyki przypominają kosmiczny bełkot torturowanych kosmitów i doprawdy potrzeba cudu, by taki zbiór tekstów trafił do odpowiedniej przegródki na biurku naczelnego, z adnotacją: „do druku”. Cuda się dzieją. Ale, jak pisze kromka, tomiczek Gładykowskiej został tylko wydrukowany. od 2006 r. nie pojawiła się żadna recenzja czy dyskusja o tych wierszach. oczywiście, redaktor Baziak ma i na to przygotowaną odpowiedź. Na pytanie „Dlaczego drukuje tak fatalne teksty” odpowiedziałaby pewnie:

    – To nie są złe teksty. To poezja: hermenetyczne trudna w odbiorze; rządzi nią prawo niedopowiedzenia, aluzyjności oraz polifonicznego zestawienia kilku sprzecznych, niedokończonych racji (tak o tekstach poetki Baziak napisano w wikipedii)

    Innymi słowy: WY SIĘ NIE ZNACIE

    i tak oto

  4. Marek Trojanowski:

    co się tyczy debiutów. nie uważam, by nalezało stosowac inne krteria oceny debiutów. kazdy, kto wydaje książkę musi być gotowy na książkę.

  5. Ewa Bieńczycka:

    Nie ma recenzji? Nie mam czasu teraz szukać, ale jak kupiłam ten tomik kilka miesięcy temu i szukałam w Sieci, to były co najmniej trzy, i to entuzjastyczne.
    Szukałam też w googlach po grafice, zwabiona piękną fotografią poetki w tym debiutanckim tomiku i tam chyba natrafiłam na afirmujące recenzje.
    Ale faktem jest, że wiersze są fatalne i jeśli recenzje zaniknęły, to może i poetka już wie, że poetką nie jest, nie była i nigdy nie będzie, co może pomoże w unicestwieniu jej młodzieńczej aberracji, bo to piękna kobieta i zmarnuje się w tym fachu.
    A Twój Marku post od razu na pierwszym miejscu w wynikach googlowskich, więc siła rażenia nie byle jaka.

  6. Marek Trojanowski:

    O! to jest jakiś pomysł. Moznaby ogłosić akcję „Opisz Okładkę”. W związku z marna jakością wierszy, moze należałoby się powaznie zasatnowić nad tym, by recenzowac okładki tomiczków, w szczególności: zdjęcia poetek i poetów.
    Już widze te rankingi, kategorie: przystojny/ładna, brzydki/a. Włosy, twarz, nos, cera. Praktyka pokazuje, że środowisko czytelniczek takich magazynów jak Gala, Doskonała Kosmetyczka, Pani Domu, Viva jest bardziej aktywne intelektualnie niż światek polskich poetów. Może należy poetów aktywizować? ogłóosic jakiś konkurs SMS i ufundować zestaw kosmetyków?? To jest jakaś myś!

  7. Marek Trojanowski:

    .

    a może trzeba inaczej. Może trzeba konstruowac teksty interaktywne? Na przykład takie:

    – Kapitanie, odbieramy sygnał, że fleischsack powraca. Jakie są rozkazy – zameldował nawigator.

    Kapitan James Tiberius Kirk należał do elity Floty Kosmicznej. Pochodził ze starego rodu o bogatych tradycjach wojskowych, z rodziny bohaterów. Ostatnim był jego ojciec, który podczas Pierwszej Wojny, dowodząc IV Eskadrą pokonał Kardasjan i zmusił do wycofania się poza granicę znanej przestrzeni.

    Kardasjanie mimo ciągnącej się od kilkunastu lat wojny pozostają niezbadaną rasą kosmiczną. Niewiadomo dlaczego zaatakowali kolonie osadników na Delta Optima. Nikt nie przeżył ataku i chociaż kolonia posiadała swój oddział ochrony, który co widać było po śladach walki nie został zaskoczony przez najeźdźców, to na miejscu nie odnaleziono nie tylko ani jednego kardasjańskiego trupa, ale najczulszy skaner biometryczny nie wykrył choćby fragmentu obcego DNA na pobojowisku.
    Jest to dziwne, bowiem Dowództwo Floty każdorazowo do ochrony koloni przydzielało elitarne gwardie, dla których nudna z militarnego punktu widzenia misja ochrony była rodzajem urlopu. Przerwą w codziennej służbie, jaką był podbój kosmosu i eksterminacja tych stworzeń, które w ocenie Rady Naukowej Floty mogą potencjalnie zagrozić rodzajowi ludzkiemu. Oficjalnie nazywało się to: „zapewnieniem optymalnych warunków dla rozwoju”– tym żargonem określano nierzadko masakry całych nieznanych i niezbadanych obcych ras i gatunków takich jak na przykład Zielone Słonie Teutońskie.

    Odkryte na planecie Teuton stworzenia, nazwane słoniami, przypominały budową ciała oraz rozmiarami znane ludziom wieloryby. Ich skóra zawierała zielone ciałka – chlorofil. Stąd przydomek „zielone”. Podobnie jak ziemskie ssaki, słonie teutońskie nie były gatunkiem ekspansywnym dążącym do dominacji. Przeciwnie. Były łagodnymi stworzeniami, które żywiły się promieniowaniem UV. Decyzja o unicestwieniu gatunku zapadła automatycznie. Naturalnym środowiskiem występowania Zielonych Słoni Teutońskich były dolne warstwy troposfery. Tylko niektóre, najstarsze i najsilniejsze osobniki osiągały poziom stratosfery. Ale były to wyjątki. Kolonizacja Teutona wymagałaby zmiany logistyki. Powrotu do transportu lądowego, który uznano za przestrzały i zbyt niebezpieczny. Dlatego, by uniknąć ewentualnych kolizji statków transportowych i wielkich stworzeń, wybito wszystkie Zielone Słonie Teutońskie. Zniknęły z dnia na dzień.

    Jedyną pewną informacją o Kardasjanach, w zasadzie dowodem ich istnienia, jaki posiadało dowództwo Floty Kosmicznej był hologram odkryty w trakcie wykopalisk prowadzonych przez naukowców z Biura Badań. Po tym jak zbrojne oddziały Floty na nowo odkrytej planecie Orb „zapewniły optymalne warunki”, rozpoczęto standardowe procedury badań. Jedno z urządzeń rejestrujących natężenie promieniowania odkryło silne jego źródło, które po zbadaniu okazało się być PTU – czyli Pozatechnologicznym Urządzeniem. Tak określono wszystkie artefakty odnajdywane na kolejnych kolonizowanych planetach. Katalogowano je a następnie odkładano do specjalnych silosów, w których czekały w kolejce na zbadanie. Czasy w których Mechanizmu z Antikythery budził sensację i poruszenie w najróżniejszych kręgach badawczych odeszły do lamusa wraz z ostatnią książką zapisaną w formacie pdf. Od kolejnych, niezbadanych PTU, odnajdowanych na kolejnych kolonizowanych przez człowieka planetach uginały się regały magazynów Biura Badań.

    Jednak urządzenie odnalezione na Orb nie zdążyło pokryć się kurzem. Naukowców zaintrygowało dziwne połączenie pozaziemskiej technologii i ziemskiego pisma. Otóż na orbiańskim PTU widniały symbole:
    तत् त्वम् असि
    Translator bez problemu zidentyfikował znaki. Z dokładnością 98% określił pochodzenie: sanskryt. Przetłumaczył jako „ty jesteś tym”. Zaczęto skrupulatnie badać urządzenie i po kilku dodatkowych testach w promieniowaniu emitowanym przez PTU odkryto pewną frekwencję podobną do tej, którą zarejestrowano podczas ataków Kardasjan. Mimo wielokrotnych prób i analiz nie zdołano odkodować frekwencji. I co gorsze analitycy z Biura Badań nie posiadali nawet hipotezy na jej temat. A czas naglił. Nowa, Druga Wojna z Kardasjanami, ciągnie się już dziewiąty rok pochłania coraz większą liczbę ofiar. O ile w trakcie Pierwszej Wojny statki Floty bez większych problemów rozprawiały się z powolnymi i wyraźnie zacofanymi technologicznie statkami obcych, tak obecnie bilans zysku i strat osiągnął idealną proporcję:

    1 : 1

    Wyglądało to tak, jakby Kardasjanie odrobili zadanie domowe i w ciągu zaledwie półtorej roku od zakończenia pierwszej inwazji opanowali technologię, taktykę i sposób wyszkolenia dokładnie taki sam jaki posiadała Flota. W każdym razie na jeden zniszczony statek bojowy Kardasjan przypadał DOKŁADNIE JEDEN zniszczony statek Floty.

    Można było odnieść wrażenie, że Dowództwo Floty, które na czas wojny przejęło władzę w kosmosie, zaakceptowało taki stan rzeczy. Utrzymując znany wszechświat w sytuacji stanu wyjątkowego, zapewniało sobie ciągłość władzy przy zachowaniu wszystkich zasad ustroju demokratycznego.

    Dokładnie co cztery miesiące odbywały się wolne, demokratyczne wybory, w których od początku konfliktu, konkurowali ze sobą generałowie, pułkownicy a nawet kaprale. W ramach kampanii wyborczych przedstawiali oni swoje pomysł pokonania Kardasjan, których w zasadzie nikt nie widział, a w których istnienie nikt nie wątpił. Kolejni żołnierze prezentowali swoje sylwetki, prężąc muskuły pokonując konkurentów na specjalnie przygotowanych torach przeszkód, będących odpowiednikiem debat wyborczych. Zdroworozsądkowy argument przekonywał: ten, który pokona przeciwnika pokona także Kardasjan.

    Ten, kto zdołał pokonać wszystkich konkurentów i przekonać opinie publiczną przejmował władzę. Jednoosobowa tyrania trwała cztery miesiące, do następnych wyborów.

    Czasami formuła demokracji radykalizowała się. Do historii przeszedł pewien wieczór wyborczy, w trakcie którego spotkali się kapral II Eskadry, Jerk Pisoff, bohater z systemu Neuma, w którym eksterminowano aż dwa tysiące osiemset gatunków potencjalnie niebezpiecznych, oraz generał On Titts.

    W ramach prezentowania sylwetki kandydatów zaplanowano standardowy w takich debatach test wytrzymałości oraz strzelanie do celu. W sprincie i wyciskaniu ciężaru na ławeczce skośnej generał był bez szans. Jego organizm odwykł od trudów pola walki. Spędzał więcej czasu na planowaniu kolejnych strategii i obmyślaniu udanych ataków w sztabie, gdy tym czasem jego konkurent, kapral Pisoff przemierzał kolejne nieznane terytoria, by spersonalizowanym karabinem, reagującym na rozkład stref termicznych jego ciała, eliminować wszystko, co może zagrozić człowiekowi. Innymi słowy starszy generał był raczej urzędnikiem, a kapral tym, który bez chwili zawahania, bez chwili zwątpienia, bez strachu w oczach, bez litości „zapewnia optymalne warunki”. Na tym też oparł swoją strategię wyborczą kapral Pisoff. Więcej. Slogan o optymalizacji warunków zmienił na formułę: „Zabiję Was Wszystkich”. Przyznać trzeba, że i tym razem kapral okazał się lepszy od generała Tittsa. Doświadczony sztabowiec wiedział, że bilans 1 : 1 w potyczkach z Kardasjanami doprowadzi wkrótce do spadku morale wśród żołnierzy Floty. Uważał, że trzeba zmienić taktykę. Wymyślił także – co wydało się wszystkim nieprawdopodobne – by zaprzestać walki z Kardasjanami i rozważyć możliwość współistnienia w kosmosie. Generał Titts argumentował:

    – Jeżeli relacje o charakterze militarnym z obcą i nieznana nam rasą osiągnęły idealną matematyczną równowagę 1 : 1, to dlaczegóżby relacje o innym charakterze, w szczególności te pokojowe, nie mogłoby osiągnąć takiej proporcji?

    Łatwo się domyśleć, że pogląd taki nie przysporzył doświadczonemu taktykowi popularności wśród wyborców. Ale jak to w każdym demokratycznym ustroju bywa, każdy program wyborczy zatem także i ten, który prezentował generał dopuszczony został do agory – medialnej areny, na której ścierały się najróżniejsze idee.

    Wracając do pamiętnego wieczoru. Kiedy minęła najbardziej atrakcyjna pod względem wizualnym cześć medialnego spektaklu – czyli konkurencje fizyczne, kandydaci przystąpili do rundy merytorycznej. Tu zamiast muskuł decydowała siła zwojów mózgowych. W tej części debaty kandydaci przedstawiali swoje pomysły na przyszłość. Łatwo się domyślić, że przewagę miał generał. Mówił ładnie. Argumentował logicznie. Kapral zaś przywykły do fizycznego wysiłku oraz miarowego naciskania spustu swego karabinu nie miał szans na tym polu walki, na którym jedynym orężem były zasady sztuki przekonywania.

    Ale Pisoff nie zamierzał się poddać. Uczono go, że jest człowiekiem, przedstawicielem dominującego gatunku we wszechświecie i że nigdy nie może skapitulować. Zawsze, ale to zawsze i za wszelką cenę musi wygrać.

    Akurat ta nauka nie poszła w las.

    Gdzieś w połowie transmitowanej na żywo – a należy wiedzieć, że transmisje w czasie rzeczywistym były jednym z dogmatów systemu demokratycznego. Dzięki temu stacje telewizyjne unikały zarzutu o cenzurę itp. – debaty, a dokładniej po tym jak generał Titts zadał pytanie:

    – Zabijecie ich wszystkich i co dalej?

    Pisoff sięgnął po karabin, z którym jako żołnierz Floty nie miał prawa się rozstać i wykonał wyuczony, wytrenowany i sprawdzony w najróżniejszych akcjach bojowych gest: odbezpieczył, przymierzył i nacisnął spust.

    Błysk i cisza. Żadnego, nawet najmniejszego szmeru. Dopiero po chwili rozległo się kasłanie. Ktoś z obsługi krztusił się. Na pewno nie był to kapral. Ten stał i metalicznym wzrokiem, pozbawionym emocji wpatrywał się w garstkę popiołu. Tyle pozostało z generała i jego pomysłów na zakończenie konfliktu z Kardasjanami.

    Unicestwienie przeciwnika politycznego w trakcie debaty telewizyjnej uznano najpierw za wypadek, później za mord a Pisoff oskarżony o zabójstwo trafił przed sąd. Jednocześnie rozgorzała debata publiczna. Okazało się, że większość komentatorów w tym specjalistów, znawców tematu oraz teoretyków prawa a także niemal cała opinia publiczna stanęły po stronie prostego żołnierza. Eksperci argumentowali, że kapral Pisoff był doskonale wytrenowaną maszyną. Potrafił niemalże automatycznie rozpoznać każde zagrożenie dla „optymalnego rozwoju” i zlikwidować je. Dla świetnie wyszkolonego żołnierza liniowego Floty pomysł generała On Tittsa, by przekształcić charakter relacji z Kardasjanami z militarnych na pokojowe musiał uchodzić za zagrożenie dla „optymalnych warunków rozwoju”. Stąd taka a nie inna reakcja.

    Dowództwo Floty postanowiło w tej kwestii oddać władzę w ręce galaktycznego demosu. Zorganizowano kosmiczne referendum, w którym wypowiedzieli się zarówno mieszkańcy Ojczyzny (tak nazywano planetę Ziemię) oraz wszyscy osadnicy. Liczenie głosów trwało niemal pół roku. Właściwie procedura ta była tylko formalnością. Kapral Pisoff w minutę po tym jak „na żywo” zdematerializował generała został intergalaktycznym bohaterem. Wszyscy, ale to wszyscy mieli już dość trwania w sytuacji stanu wyjątkowego. Domagano się radykalnych rozwiązań. Brutalnych. Coraz częściej pojawiały się opinie, by koncentrując się na badaniach PTU wypracować rodzaj broni ultymatywnej, której użycie ostatecznie przechyliłoby szalę zwycięstwa na stronę Zjednoczonych Sił Floty nawet za cenę zniszczenia jednej lub dwóch galaktyk.
    Ostatecznie sprawa zakończyła się uwolnieniem kaprala oraz kilkoma obietnicami ze strony Dowództwa, że Druga Wojna niebawem się zakończy, że Biuro Badań testuje nową broń, że wymyślana jest nowa taktyka itp. Jak w każdym podobnym przypadku, tak i w tym obietnice okazały się obietnicami bez pokrycia.
    Na szczęście dla jednej czy dwóch galaktyk z obietnicami w systemach demokratycznych bywa tak, że nie są realizowane. Gdyby były, to kolejni rządzący nie mieliby z czego rozliczać swoich poprzedników i zmuszeni by byli do tego, by rządzić pozytywnie – czyli rozwiązać aktualne problemy polityczne. W związku z tym, że nikt nie widział możliwości wyjścia z impasu, w jakim znalazł się konflikt z Kardasjanami, kolejni, wyłaniani w czteromiesięcznych odstępach dowódcy, koncentrowali się na rozliczaniu poprzedników z niespełnionych obietnic.

    Symetria pola walki zmieniła się – oczywiście mutatis mutandis – w symetryczną regułę rządzenia, powielaną przez kolejnych, wybieranych w demokratycznych wyborach przywódców. Niewiadomo jak długo przeciągałby się ten pat. Rok? Dwa? Dziesięć lat? W każdym razie znalazła się grupa ludzi, która nie zamierzała trwonić czasu na poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie.

    Kilku oficerów, skupionych wokół tak zwanego Klubu, zrzeszającego żołnierzy starej daty, dla których nazwisko von Clausewitz nie kojarzyło się z nazwą międzyplanetarnego niszczyciela klasy ALEF, postanowiło uprzedzić bieg zdarzeń. Przy współudziale Kaspera Badatscha opracowano plan o kryptonimie KSEROKOPIA.

    Kasper Badatsch urodził się w kolonii założonej na planecie Argo. Prawdopodobnie podzieliłby los swoich rodziców, którzy jako górnicy wydobywali tu lonsdaleit z kraterów pokolizyjnych. A zapotrzebowanie na ten o kilkadziesiąt procent twardszy niż diament minerał, który wykorzystywano do budowy nanopowłok militarnych, w trakcie wojny było duże. Jednak młody chłopak nie chciał spędzić życia w nudnym laboratorium, w którym z rozpuszczonych meteorytów ekstrahowano pożądany minerał. Aby zdobyć sobie przepustkę do Akademii Biura Badań, do której rekrutowano najzdolniejszą młodzież, zgłosił się do projektu analiz PTU. W losowaniu przydzielono mu artefakt nr AL09-J-B5, odkryty na Mimesis – siedemdziesiątej trzeciej planecie w układzie Kappa J-B5.
    Kasper prowadząc doświadczenia na dostarczonej mu próbce artefaktu zupełnie przypadkiem odkrył zdumiewającą jego cechę. Pierwotnie wyglądem przypominał blok zastygłej substancji konsystencji żelatyny o nieregularnych kształtach i kolorze trudnym do ustalenia. Kasper analizował kolejne próbki artefaktu z Mimesis. Pierwsze wyniki badań były chaotyczne. Gęstość materiałowa nie zgadzała się z wagą ani objętością. Podstawowe badanie na nasiąkliwość za każdym razem dostarczało innych danych. To samo dotyczyło badania napięcia cząsteczkowego powłoki. Zupełnie zaskakiwała analiza składu chemicznego.
    W początkowych badaniach chemicznych substancji pobranej z AL09-J-B5 młody badacz nie wykrył żadnego połączenia między cząsteczkami węgla i wodoru. W analogicznych próbach przeprowadzonych kilka dni później połączenia takie występowały. Kaspar zauważył także wyraźną tendencję antropomorficzną analizowanej próbki z Mimesis. Kiedy zbliżał do niej narzędzia badawcze, materiał za każdym razem wydawał się zmieniać swój kształt. Jakby upodabniał się do tego czynnika, z którym miał bezpośredni kontakt.

    Na tej podstawie Kasper Badatsch sformułował teorię fleischsacka – czyli substancji przed sformatowaniem o nieustalonym statusie chemiczno-biologicznym, która w najkrótszym z możliwych odcinków czasu przystosowuje się do czynnika ingerującego. Badatsch był zdania, że cechą artefaktu z Mimesis jest upodabnianie się do tego czynnika środowiska, który nań bezpośrednio oddziałuje.

    Przed przedstawieniem wyników analizy naukowcom z Biura Badań, Kasper postanowił przeprowadzić dowód, który miałby potwierdzić lub sfalsyfikować jego teorię. Dwadzieścia gramów materiału pobranego z AL09-J-B5 i udostępnionego mu do badań umieścił w jednym z pojemników wraz z dobrze odżywioną białą myszką laboratoryjną. Wystarczyło dwanaście godzin, by próbka przybrała ogólną formę zwierzęcia. Po dwudziestu czterech godzinach ciało było niemalże w całości sformatowane. Łapki, tułów nawet owłosienie było kompletne. Po czterdziestu ośmiu godzinach w szklanym pojemniku laboratoryjnym biegały dwie identyczne myszki. Co najważniejsze były to nie tylko dwa identyczne pod względem biologicznym organizmy, nie do odróżnienia na poziomie struktur DNA, ale także analizy zachowań behawioralnych myszek wskazywały w swoich wynikach na identyczne modele reakcji. Myszki odczuwały głód w tym samym czasie. Jednocześnie zasypiały i budziły się. Nawet tak indywidualne reakcje jak subiektywne odczucie świądu uległy duplikacji: myszki w tej samej chwili drapały się, jednocześnie i w taki sam sposób czochrały smukłe pyszczki.

    Badatsch przedstawił swój raport komisji naukowej. Jednak zbadany przez niego PTU mimo osobliwych właściwości, nie wzbudził początkowo zainteresowania. Pierwszeństwo miały te artefakt, które mogłyby znaleźć zastosowanie w przemyśle militarnym. Substancji AL09-J-B5 było zbyt mało by wykorzystać ją do przemysłowego powielania broni.

    Jeden z przywódców Klubu major Guido Sky miał pomysł na zastosowanie fleischsacka. Wymyślił, że substancję AL09-J-B5, korzystając z kanałów tleportacyjnych, można by wysłać Kardasjanom. Po czterdziestu ośmiu godzinach – bo tyle czasu potrzebuje fleischsack na sformatowanie – reteleportowano by zamiast galaretowatej substancji, idealny duplikat Kardasjanina. Oczekiwano, pod warunkiem, że misja powiedzie się, że naukowcy otrzymają niezwykle cenną próbkę do badań jaka byłby bez wątpienia organizm wroga do testów, których celem byłoby wyhodowanie monowirusa, dedykowanego dla jednego rodzaju organizmu.

    Technologia monowirusów była prymitywna ale i bardzo skuteczna. Jej początki sięgają epoki prekolonizacyjnej. Dedykowane wirusy używano wówczas w regulacji konsumpcji. Co jakiś czas – w ściśle określonych w tajnych umowach periodach – stosowano wirusy ptasiej grypy, choroby szalonych krów, czy też świńskiej grypy. Dedykowanych zarazek używano naprzemiennie by napędzić koniunkturę bez ingerencji państwa w gospodarkę.

    Technologia monowirusów udoskonalona w czasie wykorzystywana były przez żołnierzy Floty w oczyszczaniu planet ze stworzeń potencjalnie niebezpiecznych. W szczególności tych, które były odporne na broń konwencjonalną. Wówczas na podstawie pozyskanych próbek danego organizmu opracowano laboratoryjnie monowirusa, który działał szybko i precyzyjnie. Jak zaprogramowany atakował tylko jeden gatunek roślin lub zwierząt. Technologia monowirusa była do tego stopnia opanowana, że naukowcy projektując wirusa mogli zaprogramować go tak, by nie niszczył całego gatunku ale tylko osobniki męskie lub żeńskie.

    Wystarczyłaby jedna, nieskażona próbka kardasjańskiego DNA, by stworzyć odpowiednią ilość monowirusa, wystarczającą do zakończenia wojny.

    Oprócz sukcesu militarnego operacja pod kryptonimem KSEROKOPIA, gdyby się powiodła, miała jeszcze jeden, propagandowy cel. Członkowie Klubu liczyli na to, że będą pierwszymi ludźmi, którym udało się pojmać jednego – nieważne czy żywego czy martwego – Kardasjanina. Władza, sława, zaszczyty i wszelkie inne profity – na to liczyli wtajemniczeni w kulisy projektu KSEROKOPIA oficerowie.

    Kapitan Kirk w tej właśnie chwili musiał podjąć ważną decyzję – decyzję swego życia. Zdecydować, czy udostępnić powracającemu sformatowanemu fleischsackowi port teleportacyjny. Ryzykował nie tylko życie załogi promu kosmicznego Enterprise, ale zagładę całego rodzaju ludzkiego. Nie istniała nawet najbardziej fantastyczna hipoteza na temat tego, co mogło się pojawić po udostępnieniu teleportu dla powracającego z Obszarów Kardasjańskich formata.

    Na twarzy obecnego na mostku Kaspara Badatscha kapitan dostrzegł wyraźne napięcie.
    Spojrzał na Spoka. Starał się odnaleźć pomarszczonej twarzy członka załogi jakąkolwiek wróżbę najbliższej przyszłości. Jednak ani jeden jego mięsień ani wzrok nie zdradzały niczego. Najmniejszej emocji. Zresztą Wolkianie słynęli z tego, że są doskonałymi aempatami – istotami, które nigdy ale to nigdy, nawet w obliczu śmierci nie okazują uczuć.

    – Otworzyć teleport. Ochrona do hangaru numer trzy. Pan McCoy proszony na mostek. Przygotować się na przyjęcie formata – rozkazał.

    Rozpoczęto procedurę przyjęcia. Obecni na mostku członkowie załogi wiedzieli co mają robić. Sprawdzano kolejne systemy zabezpieczeń. Uzbrojony i opancerzony oddział ochrony był gotowy do akcji. Oficer medyczny Leonard McCoy też był na miejscu i przy użyciu skanerów biometrycznych monitorował funkcje życiowe załogi.

    – Nawigator?
    – Na rozkaz!
    – Proszę określić odległość i prędkość zbliżania strumienia teleportacyjnego – rozkazał Kirk.
    – Odległość siedemnaście, prędkość trzy – odpowiedział niemalże automatycznie Pavel Chekov, który niespełna pół roku temu przystępując do załogi promu Enterprise debiutował na stanowisku głównego nawigatora.

    Chłopak miał talent. Kapitan Kirk obserwował młodego Rosjanina, jeszcze gdy ten szkolił się w Akademii Floty. Zdumiewające z jaką łatwością młodzik obliczał skomplikowane trajektorie ruchu obiektów w przestrzeni kosmicznej. Nawet tak skomplikowane orbity jakie posiadają planety w układzie Doom, w którym działające siły zakłócane są nieregularnymi aberracjami, Rosjanin obliczał bez użycia komputera. Można było odnieść wrażenie, że mówiący z charakterystycznym akcentem adept Akademii Floty wyniki po prostu zgaduje. Że w jakiś sposób zjawiają się one w jego umyśle. Pavel Chekov niczego jednak nie zgadywał. Twierdził, że prowadzi obliczenia w pamięci i że takie rachunki to dla niego zwykła sprawa. Czasami opowiadał, jak to będąc dzieckiem w trakcie długich syberyjskich nocy, dla zabicia czasu grywał z ojcem w szachy decagonalne bez użycia planszy. Kolejne partyjki ojciec z synem rozgrywali w pamięci.
    Skan mózgu Chekova nie wykazał nic nadzwyczajnego. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że zdolności chłopaka są nadzwyczajne.

    Rozległ się charakterystyczny sygnał alarmowy. Strażnicy z ochrony ustawili się w szyku defensywnym dookoła teleportu. Na rozkaz mieli oni zniszczyć formata, gdyby temu udało się sforsować barierę kwarantanny, która otaczała teleport.

    – Sześć sekund – zaczął odliczanie Chekov – pięć…
    – Gotowość bojowa zero – rozkazał Kirk.
    – Trzy, dwa, jeden. Już.

    Formata przewieziono do tajnego laboratorium Floty, w którym miał być poddany dokładnym badaniom. Pierwsze wyniki testów przeprowadzonych jeszcze na Enterprise przez pokładowe urządzenia skanujące nie wykryły niczego osobliwego w badanej strukturze. Dodatkowe analizy przeprowadzone przez pokładowego lekarza wskazywały jednoznacznie, że reteleportowany fleischsack po sformatowaniu jest… człowiekiem.

    Na tysiąc dwieście osiemdziesiątej szóstej stronie swojego prywatnego dziennika, prowadzonego starodawną techniką pisma odręcznego, Spok zanotował:

    Człowiek. To logiczne. Czy mogliśmy się spodziewać czegoś lub kogoś innego?
    Tat Twam Asi.

    * * *

    INNE ZAKOŃCZENIE TEJ HISTORII

    Major Guido Sky, nadzorujący operację KSEROKOPIA wymyślił sobie inne zakończenie tej misji. Zamiast istoty ludzkiej spodziewał się, że kapitan Kirk przywiezie mu kosmicznego potwora. Bestię o niewyobrażalnej sile i rządzy zniszczenia – trofeum, które po wypatroszeniu będzie zdobiło ścianę jego królewskiego apartamentu, do którego miał zamiar się przeprowadzić. Lider Klubu dawno przygotował sobie odpowiednie przemówienia, które miał wygłosić przed kamerami tuż po wystrzeleniu kapsuł z monowirusami. To on, Guido Sky, ogłaszał koniec wojny i dziękował tym wszystkim, którzy ufając jego zdolnościom zdecydowali się – w demokratycznym głosowaniu – ogłosić go dożywotnim dyktatorem. Któż byłby lepszy od niego? Kto mógłby konkurować z pogromcą Kardasjan?
    Plan legł w gruzach. Nikt nie uwierzy, że format reteleportowany z Obszaru Krdasjańskiego będzie nie tylko wyglądał jak zwykły człowiek, ale przede wszystkim – będzie przeciętnym, niczym nie wyróżniającym się osobnikiem gatunku homo sapiens.

    Naukowcy tajnego laboratorium Floty nie przerywali swoich badań. Ich celem było wyizolowanie jednego czynnika kardasjańskiego w dostarczonym materiale badawczym. Badania fizykochemiczne nawet te, które przeprowadzono na poziomie subatomowym nic nie dały. Wyniki każdorazowo dostarczały niezbitego dowodu, że sformatowany fleischsack ma identyczną budowę jak człowiek.

    Po którymś z kolejnych testów profesor Varga de Pizzda najbardziej doświadczony pracownik Biura Badań, któremu powierzono nadzór nad zespołem analitycznym mającym na celu zbadanie PTU Zero (tak nazwano formata) zagadnął do podwładnych:

    – Otrzymujemy coraz to nowe i co ważniejsze: naukowe dowody potwierdzające identyczność badanej obiektu i badającego. Od kilku miesięcy, przeprowadzając testy wykazujemy, że format jest człowiekiem. A gdyby tak odwrócić perspektywę i zamiast wynajdywać kolejne dowody na consubstancjalnośc biologiczną, spróbować odpowiedzieć na pytanie: CZY ON JEST CZŁOWIEKIEM?

    Naukowcy byli wyraźnie zaskoczeni tą propozycją. Poszukiwanie dowodów na człowieczeństwo było domeną jak to określano: mistyków, szaleńców i tych wszystkich, którzy wierzą w piekło i niebo. Naukowcy z Biura Badań nie zajmowali się takimi rzeczami jak poszukiwanie definicji człowieka.

    – Profesorze, z całym szacunkiem, ale równie dobrze mógłby pan zlecić analizę kwadratury koła czy perpetuum mobile – odpowiedział jeden z pracowników.

    – Przeciwnie, kolego – odpowiedział spokojnie doświadczony profesor, nie reagując na zawartą w uwadze drwinę. – Badania nad zagadnieniami o których pan przed chwilą wspomniał byłoby o wiele łatwiejsze a i wyniki byłyby bardziej pewne.
    – Ale profesorze, czy nie musimy ustalić na początku definicji człowieka? – zapytała jedna z młodszych asystentek i nie czekając na odpowiedź dodała:
    – Każda taka próba skończy się w Zaułku Esencjonalizmu a to pusty, bezsensowny a co gorsza zupełnie bezpłodny poznawczo…
    – Wiem – przerwał jej de Pizzda – Ja jednak widzę pewną możliwość. Proponuję przeprowadzenie testu PSY.

    Wśród zebranych rozległy się szmery i pomruki. Dał się wyczuć nie tyle brak entuzjazmu ale dezaprobata dla pomysłów kierownika zespołu. Wiadomo było, że psychologia jako nauka rozwijała się stosunkowo krótko. Trzysta lat i kilka spektakularnych porażek teoretycznych wystarczyło, by upewnić się, że szlachetna końcówka –logia nijak nie pasuje do przedrostku psycho. W XXII w., na Międzynarodowym Kongresie Nauk ogłoszono koniec psychologii.
    Dlatego propozycja de Pizzdy, by przeprowadzić test PSY w oczach większości zebranych wyglądała na jakąś formę szarlatanerii – sztuczki, która ma za wszelką cenę dowieść tezy o różnicy miedzy PTU Zero a homo sapiens.
    – Koledzy, koleżanki – zwrócił się profesor do zebranych – test PSY może być jedynym sposobem odkrycia differentia specifica. Taki jest cel tego zespołu.
    – Profesorze ale wszyscy wiemy, że test PSY nie daje racjonalnych wyników. Ba! Tych konkluzji nie można traktować nawet jako ogólne zarysy dla konkretnej hipotezy. Pan dobrze o tym wie! – zaprotestował jeden z młodszych badaczy.

    Po tych słowach, wypowiedzianych stanowczym tonem, zapadła grobowa cisza. Zespół czekał na odpowiedź profesora. Ten nie zamierzał przekonywać podwładnych. Nawet gdyby chciał to zrobić, musiałby opowiedzieć tym wyszkolonym w murach Akademii Floty racjonalistom, że istnieje coś takiego jak intuicja, której warto od czasu do czasu posłuchać. Ale wyśmiano by go. Zresztą sam z premedytacją dostarczyłby powodu do kpin. Uzasadnienie psychologii przez odwołanie się do jej kategorii a taką bez wątpienia było pojęcie intuicji z daleka śmierdziało błędnym kołem.

    – No dobrze – przerwał krepujące milczenie profesor – Zróbmy tak. Proponuję aby ci, którzy wierzą w sens przeprowadzenia testu PSY zostali. Reszta może wyjść i wrócić do swoich zajęć. Uprzedzam, że argumenty w stylu „Tu nie chodzi o wiarę ale o naukę” będą traktowane jako próby łapania z język. Tego rodzaju pieszczotę uważał będę za zgodę – zażartował de Pizzda.

    *

    Profesor uruchomił program. Określił język, zakres pytań i oraz tempo rozmowy. Na pierwszy rzut oka test PSY przypominał zwykłą pogawędkę. W rzeczywistości jednak chodziło o to, by pozyskany do dalszych analiz materiał empiryczny był wolny od tzw. obciążeń zaleznych. Innymi słowy specjalne pytania, natężenie siły głosu badacza oraz dynamika rozmowy miały sprawić, by odpowiedzi były jak najbardziej spontaniczne. A każda odpowiedź miała znaczenie. Tu liczyło się dosłownie każde słowo.

    Format ciągle przebywał za bezpieczną barierą pola kwarantanny. Stojąc, z wyraźnym zaciekawieniem rozglądał się po pomieszczeniu od czasu do czasu zatrzymując wzrok na niektórych przedmiotach, tak jakby go bardziej ciekawiły. Z perspektywy doświadczonego badacza Biura Badań, obiekt PTU Zero przypominał małego szympansa w klatce, który za chwilę poddanie zostanie dokładnemu badaniu. A jak to wyglądało z drugiej strony? Odpowiedzi na to pytanie spodziewano się uzyskać przeprowadzając test PSY.

    De Pizzda rozsiadł się wygodnie w fotelu. Przeczytał pierwsze pytanie:

    – Kim jesteś?

    Obiekt skoncentrował uwagę na człowieku. Po chwili w milczeniu podniósł prawą rękę i wskazał palcem w jego kierunki.

    – Kim jesteś? – ponowił pytanie de Pizzda.

    Format, nie opuszczając dłoni spokojnie odparł:

    [tu należy wstawić odpowiedni fragment Hallo poezja, Gładkowskiej, który na pewno się znajdzie]

    – Jakie jest wasze ulubione zajęcie – zadał kolejne pytanie.

    Kosmitka odpowiedziała:

    zbieramy się razem
    w zmurszałych kawiarniach
    bezwiednie sącząc
    piwo
    rządzimy jednym
    zetlałym bytem
    co nasze-niepodzielne
    my białe łabędzie
    o szyjach złamanych
    na zawsze sobie
    wierne

    [białe panny]

    [w tym miejscu trzeba coś dopisać. śmiało. Nie krępuj się. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, mawiała moja babcia. Jak ułożysz ładną historyjkę na temat przesłuchania, to oddam ci prawa autorskie do tego tekstu]

    Profesor zaaplikował kolejny bodziec stymulujący. PTU Zero upadł. Jego ciało wykrzywił skurcz. Tak tkanka mięśniowa reaguje na toksynę pająka o wdzięcznej nazwie Phoneutria nigriventer. Technika archaiczna ale jakże skuteczna.

    – Odpowiesz teraz? – zapytał de Pizzda

    Format gramoląc się wstał i odpowiedział:

    Już mam taki mętlik w głowie
    słowo moje nic nie powie

    [***]

    – Powiesz, powiesz. Mam czas – odpowiedział profesor sadystycznie uśmiechając się półgębkiem

    [tu, podobnie jak wyżej także trzeba uzupełnić tekst po swojemu]

    Pokonując kolejne bariery energetyczne oraz zabezpieczenia, które stały mu na drodze do wolnosci powtarzał

    Odchodzę
    W dół
    I powoli…
    Trzymając się ręką poręczy
    Na schodach
    Zostawiam rozdarty
    Sweter z pajęczyn
    Wkradam się cicho
    I znikam
    W samotnym domku
    Z wikliny
    A w głowie spokój

    [samotność]

    Bieg na oślep, pokonując kolejne zakręty labiryntu korytarzy stacji badawczej. Jak ścigane zwierzę, w tej chwili kierował się instynktem. W końcu udało mu się dotrzeć na powierzchnię. Przykucnął i zaczął rysować na ziemi dziwne znaki, które przypominały siatkę nakładających się różnych figur geometrycznych. Wstał. Spojrzał w metaliczne niebo, które od dawna przestało być źródłem natchnienia dla romantyków bujających w obłokach. Między kolejnymi modułami bariery nie było miejsca dla chmur. Obecnie niebo spełniało powiekę ochronną przed atakiem z kosmosu.

    Kiedy usłyszał odgłos zbliżającej się pogoni spokojnie stanął dokładnie na środku szkicu, który sporządził na piasku.

    [zakończenie należy do ciebie. Ważne byś nie zapomniał o Gładkowskiej w szale twórczym. Uzupełniając tekst pomyśl o poetce, której debiut został brutalnie przemilczany. Innymi słowy – nie bądź człowiekiem, bądź kosmitą w obejściu z innymi ludźmi]

  8. her IP 94.101.16.30:

    lepiej być zielonym niż czerwonym.

  9. Marek Trojanowski:

    można być żółtym, czarnym, błękitnym i różowym. Byle nie rasistą

  10. Fister:

    Witam, trafiłem na poezję Joanny Gładykowskiej przy okazji nabycia tomiku Bydgoskiej Grupy Literackiej Et Cetera „The Best Off” gdzie znalazłem jej wiersze – twórczość ciekawa, rokująca, stojąca w dość dużym kontraście wobec niektórych utworow zawartych w tomiku debiutantki -i mowie to dosc spozniony wobec roku wydania ksiazeczki-2006! i krytyki(o ile tak to mozna nazwac) jaka tu znalazlem. owszem, zgodze sie, ze 50% utworow zawartych w Halo poezja to raczej niewieście (jeszcze, ale nie do końca) układanki, jednak sa w tomiku utwory ktore ominiete przez krytyka, rysuja obraz nie tyle niepelny co zaklamany. Uważam, że tak bezwzględne obejście się z mlodziutką poetką jak pańskie, nie przystoi krytykowi, nie przystoi po prostu mezczyźnie. Powiem wprost- powinien dostac Pan za to w mordę.W tomiku Pani Joanny sa wiersze słabe, ale sa tez wiersze świetne. Mlody i graniczny wiek poetki- 20 lat tlumaczy rozdzwiek jakosciowy jej wierszy-nieuwzglednienie tego, świadczy o premedytacji i chamstwie, zaś pani-pani Ewa Bienczycka polecam nie zazdrościć młodszym adeptkom pióra urody – moze wtedy przestanie pani wtórowac burakom?

Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić

I po jakiego wała klikasz: "dodaj komentarz"? Nie rozumiesz co to znaczy: "załóż sobie stronkę i tam pisz a stąd wypierdalaj"?