Maciej Cisło, Twórcze pisanie w siedmiu krokach. -Nawet twój pies może być poetą

8 grudnia, 2009 by

.

Liczba 259200 jest mniejsza dokładnie o jeden od liczby 259201 i dokładnie o jeden większa od 259199. I to by było wszystko co można powiedzieć na temat tej liczby. Gdyby jednak przyjąć inny kontekst oraz matematyczną zasadę podziału wraz z odpowiednim dzielnikiem, okazuje się że ta nic nie znacząca liczba staje się najbardziej mroczną, najbardziej mistyczną, najbardziej złożoną znaczeniowo cyfrą Zachodu.

Dwa tysiące i dziewięć lat temu, kiedy Jezus – syn boga w trzech osobach – przyszedł na świat został powitany m.in. przez trzech mędrców, którzy ofiarowali niemowlęciu trzy podarunki. Dlaczego mędrców było tylko trzech i dlaczego tak mało prezentów otrzymał boski bobas? – Tego się prawdopodobnie nigdy nie dowiemy. Tak samo jak nie dowiemy się tego, co się stało z tymi podarunkami. Jezus jako osoba pełnoletnia zyskał pełnię praw a co z tym związane – swobodę dysponowania swoim majątkiem. Wszak były to jego prezenty a jednak w żadnej znanej relacji kanonicznej jak i apokryficznej nie został odnotowany fakt rozdania między ubogich złota, kadzidła i drogocennej mirry. A wiadomo skądinąd, że w naturze boskiego potomka leżało rozdawnictwo.

Semantyczna kariera cyfry trzy rozpoczęła się na długo przed narodzinami w Betlejem.
Trzy głowy miał pies Cerber, trzy ostrza miał trójząb Posejdona, trzy boki i trzy kąty ma trójkąt, z którym związane jest Twierdzenie Pitagorasa. A propos Pitagorasa i jego związków z cyfrą trzy, to nie wypada nie wspomnieć o tzw. trójkach pitagorejskich.

Oprócz tradycji antycznej oraz judeochrześcijańskiej, w której karierę zrobiła ta na pierwszy rzut oka niepozorna cyfra, jest taki kontekst w rozwoju kultury duchowej świata, w którym zmartwychwstanie trzeciego dnia, to zdarzenie porównywalne do codziennej wyprawy do sklepu po trzy świeże bułki na śniadanie. Tu już nie ma żartów ani miejsca na domysły.

W kulturze duchowej narodu polskiego – bo o niej tu mowa – cyfra trzy zajmuje wyjątkową pozycję. Każdy laureat medialnej nagrody literackiej jest zawsze trzy razy cmoknięty przez Grażynę Torbicką w policzek. Relacja z tego wydarzenia zawsze pokazywana jest później trzy razy w TVP: w Teleekspresie, w Wiadomościach oraz w Panoramie. A jeżeli chodzi o radio, to najbardziej popularną rozgłośnią radiową słuchaną przez polskich wieszczów jest oczywiście program trzeci. Od czasu, kiedy to Zygmunt Solorz przestał rozdawać Paszporty Polsatu, tylko w radiowej Trójce artysta może wybłagać paszport. Paszporty rozdają także w Polityce. Ale te maja status muzycznych Fryderyków. Zatem nie maja żadnej wartości dla prawdziwego wieszcza. A wieszczów w kraju, w którym duchowość wysysa się z mlekiem matki, jest bardzo dużo. Jakieś 333 do potęgi trzeciej.

Prawdziwy przewodnik duchowy narodu Polskiego tylko trzy razy wydzwania do redakcji z prośbą o opublikowanie kolejnego dzieła, które napisał. Po trzeciej odmowie – obraża się definitywnie i wydzwania do innej redakcji. Średnio trzy słowa po angielsku opanował polski wieszcz do tego perfekcji. Są to sfonetyzowane: plizzz, skrót: ok. oraz wykuty na blachę zaimek: whatever. Te trzy słowa wystarczają wieszczowi, by ułożyć przemówienie, które nie tylko może być odczytane przed komitetem Noblowskim, ale przede wszystkim zostanie zrozumiane przez dostojnych jurorów. Oto przykład:

Jestem ok. Pisze teksty ok. Krytycy, plizzz, nie ośmieszajcie się. Albo ośmieszajcie. whatever.

Narodowy mistycyzm związany z cyfrą ma swój początek w pewnym widzeniu.
Zdarzyło się to w dziewiętnastym wieku. A dokładnie w 1832 r. (w dacie niebywałą role odegrała trójka). Był piękny wiosenny dzień. Na trzeciej wierzbie – licząc od starej stodoły folwarku – przycupnął bociek. To był trzeci bociek, który tego roku zatrzymał się w tym miejscu. Rozłożywszy skrzydła, ustawił się w stronę słońca i jął się wygrzewać. Wszak nie wypada, by pradawny symbol słowiańszczyzny nie był w formie kiedy ojczyzna w potrzebie. A była! Oj była! Była i ojczyzna i potrzeba.
W takich to szczególnych okolicznościach powołany został do życia bohater literacki – ksiądz Piotr. Postać fikcyjna, ale jakże żywa w sercach i umysłach rodaków, którym nie był obojętny los cierpiącej ojczyzny. I to właśnie Piotrowi, garści grzybów halucynogennych oraz wystarczającej dawce alkoholu wzmocnionego sproszkowanym sporyszem i nasionami bielunia polska tradycja literacka zawdzięcza sławną wizję. Halucynację nazwaną „widzeniem księdza Piotra”:

Znałem go, — był dzieckiem — znałem,

Jak urósł duszą i ciałem!

On ślepy, lecz go wiedzie anioł pacholę.

Mąż straszny — ma trzy oblicza,

On ma trzy czoła.

Jak baldakim rozpięta księga tajemnicza

Nad jego głową, osłania lice.

Podnóżem jego są trzy stolice.

Trzy końce świata drżą, gdy on woła;

I słyszę z nieba głosy jak gromy:

To namiestnik wolności na ziemi widomy!

On to na sławie zbuduje ogromy

Swego kościoła!

Nad ludy i nad króle podniesiony;

Na trzech stoi koronach, a sam bez korony:

Ksiądz Piotr stał się patronem wszystkich zwolenników eksperymentów na własnej jaźni, którzy przeczesując łąki i pastwiska na kolanach poszukiwali małych grzybków na cieniutkich łodyżkach. Był niedoścignionym idolem generacji, która z nosami przyklejonymi do małych plastikowych woreczków uwierzyła w możliwość osiągnięcia mistycznej jedności z absolutem za życia.
Widzenie księdza Piotra w różnych interpretacjach urosło do rangi wizji doskonałej. Stało się niedościgłym wzorem, idealnym przykładem dydaktycznym, na którym kształciły się kolejne generacje polskich poetów. Także cyfra trzy weszła na stałe do życia literackiego.

Trzy ruchy należy wykonać by pomyślnie ukończyć proces defekacji. Są to kolejno: oderwanie wystarczającej długości listka papieru (czynność pierwsza), złożenie papieru na pół, aby się przypadkiem nie przerwał w użyciu (czynność druga) oraz podtarcie (czynność trzecia). Liczba ruchów niezbędnych do tego, by zostać poetą także wynosi trzy. Na stronie:

www.nowy-swiat.pl/poradnik/

należy:

1) wpisać imię
2) wpisać adres email
3) kliknąć „Zapisz się”

Kiedy kandydat na poetę wykona te czynności prawidłowo, otrzyma pierwszy email od Macieja Cisło.

Kilka słów o nadawcy.

Maciej Cisło zanim zaczął realizować się jako autor korespondencyjnych kursów nauki pisania wierszy ożenił się z poetką Anną Janko. I to wszystko, co można powiedzieć o Macieju Cisło.

Małżeństwo z polską poetką można porównać do seksu z słonicą w czasie rui. Zamiast niedzielnego obiadu, półmisków z gorącym mięsiwem, miśnieńskich waz z gorącym rosołem z kaczki, zamiast makaronu własnej roboty człowiek dostaje chińska zupkę rozpuszczoną w porcelitowym kubku. A na pytanie: co to jest? Otrzymuje odpowiedź:

To? To taka metafora jedzenia, najdroższy.

Związek kończy się radykalnymi i nieodwracalnymi zmianami psychicznymi. Człowiek już nigdy nie jest taki sam – pod warunkiem, że przeżyje.

Bogaty w odpowiednie doświadczenia o charakterze empirycznym Maciej Cisło postanowił napisać poradnik dla poetów. Zgodnie z sztuką pisarską pierwszy w pierwszym emailu adept internetowego kursu otrzymuje motto, wstęp i spisem treści.

Motto:
Nie wystarczy mówić do rzeczy, trzeba mówić do ludzi.
Stanisław Jerzy Lec

Drogi autorze, bywasz też czytelnikiem i przecież wiesz, że książka wciąga tylko wtedy, gdy mówi coś ważnego. Oczywiście dla różnych ludzi ważne są różne rzeczy, niekoniecznie te same. Pisarz mający ambicje trafienia „do wszystkich” („pod strzechy”) prawdopodobnie nie osiągnie swego celu. Dobrze więc zaczynać od wyobrażenia sobie odbiorcy konkretnego. Gdy już masz kogoś takiego przed oczami, pisz książkę jak list, z równym zaangażowaniem i szacunkiem dla adresata. Staraj się być przekonujący, może nawet uwodzicielski. I bardzo istotne, pamiętaj, że autorem jest tylko ten, kto ma wrodzoną łatwość pisania i nabytą trudność. Warto zapamiętać tę złotą regułę. „Wrodzona łatwość” jest kwestią talentu, „nabyta trudność” to oczywiście sprawa rzemiosła. Do obu tych kwestii za chwilę wrócimy.
A oto „siedem kroków”, proponowanych przez nasz poradnik literacki:

1. Jak stworzyć dobry wiersz, z rymami albo bez

2. O formie i treści, kiczu lirycznym i prowokowaniu natchnienia

3. Powieść, jej konstrukcja, bohater i akcja

4. Finał, dialogi, mowa ciała i mieszanie gatunków

5. Talent, rzemiosło, notatnik pisarza i poczekalnia książek

6. Sztuka niepisania, zmysły i umysł, tradycja i nowoczesność

7. Organiczne źródła sztuki

Ale to nie koniec, bo będą również DODATKI:

I. Kilka słów dd wydawcy

II. Najczęstsze błędy

III. Pożyteczne lektury

IV. Spis portali literackich

Zrozumiała jest niecierpliwość tych wszystkich, którzy po przeczytaniu emaila od Maćka nerwowo, w trzysekundowych odstępach klikają na „wyślij/odbierz”. Potrzeba wiedzy o „prowokowaniu natchnienia”, o „talencie” i „mowie ciała” oraz o „ograniczeniach źródła sztuki” bierze górę nad zdrowym rozsądkiem i opanowaniem. Zmysły szaleją. Nie sposób oderwać się od sprawdzania skrzynki pocztowej. Jednak trzy sekundy to za mało. Kolejny odcinek kursu pojawi się dopiero za 259200 sekund.

Trzy dni – tyle muszą czekać subskrybenci listy majlingowej, którzy zapisali się na kurs pod tytułem: Twórcze pisanie w siedmiu krokach na kolejny. Najbardziej wytrwałych i tych, którzy wytrzymali presję nieznośnego oczekiwania spotyka zasłużona nagroda. Po trzech dniach w folderze: „poczta przychodząca” znajdują kolejny odcinek instrukcji obsługi poety.

O tym, że warto było, że opłaciło się i o tym, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, że kto trzeci ten lepszy oraz, że gdyby kózka nie skakała, to by ślimak wystaw rogi – świadczy cytat:

1. Jak stworzyć dobry wiersz, z rymami albo bez

POEZJA to jak wiadomo mowa wiązana, wiązana przez rytm, rym i figury stylistyczne, takie jak metafora, oksymoron, alegoria, hiperbola (przesadnia), elipsa, inwersja, gra słów etc. Nie ma też poezji bez pewnej „magii”, która pojawia się, gdy umiemy w sobie wywołać natchnienie. Do techniki prowokowania natchnień wrócimy za chwilę.

O FIGURACH STYLISTYCZNYCH z pewnością uczyłeś się w szkole. Spróbuj sobie odnowić wiedzę w tej materii, korzystając na przykład ze „Słownika terminów literackich”, Ossolineum 1988, aby nie popadać w amfibologie, katachrezy, eufuizmy itd., błędy bardzo często spotykane u debiutantów.

RYM I RYTM. Co do rymu, generalna zasada brzmi: unikaj zdźwięcznień banalnych, zwłaszcza gramatycznych. Rym gramatyczny to identyczność końcówek tych samych części mowy, przymiotników (zielony – szalony), rzeczowników (bzy – sny) itd. Współcześnie chętniej sięgamy po asonans, niż po rym dokładny.

RYTM. Dobrze, jeśli w obrębie krótkiego utworu nie zmieniasz co chwila miary. Wiersz to pieśń, z nutami czy bez, a w pieśni rytmy powinny być regularne. Zainteresowanym szczegółami toniczności, sylabotoniki, rytmicznego wiersza białego, oraz dalszymi możliwymi komplikacjami w tej mierze polecam znów „Słownik terminów literackich” Ossolineum.

WIERSZ WOLNY. Liryka wiązana nie muzycznie, a tylko przez figury stylistyczne, jest w istocie trudniejsza, niż ta rymowo-rytmiczna. Jak powiada TS Eliot, „pod firmą wiersza wolnego napisano bardzo wiele złej prozy”.

Na końcu są – jak w każdym majlu – pozdrowienia i podpis: Maciej Cisło. Elementem dodatkowym jest post scriptum, w którym czytamy:

PS. Jeżeli uznacie Państwo, że nie chcecie otrzymywać od nas korespondencji, w każdej chwili można wypisać się z naszej listy.

Chciałoby się powiedzieć – cytując klasyka polskiej krytyki Jakuba Winiarskiego: „Dowcipniś z tego autora, przedrzeźnia się z czytelnikiem”. Czy istnieje na tym świecie chociaż jedna istota, która nie chciałby zostać polskim poetą? Której nie marzy się przynajmniej jedna minuta cierpienia za miliony?

I znów najbardziej wytrwali, najdzielniejsi śmiałkowie, którym nie straszne są legendarne smoki, średniowieczne tortury i współczesne mądrości partnera życiowego Anny Janko po upływie 3 dni – czyli 259200 sekund – dowiedzą się, że

PROWOKOWANIE NATCHNIENIA. Czy łaskawość Muz można sobie załatwić na
życzenie? Otóż prawdopodobnie można, przynajmniej po części. Do popularnych
środków sprowadzających „furor poetycki”, jak go kiedyś nazywano, należą
używki, „rozprzęgające zmysły” (to sformułowanie z „Listu Jasnowidza” Artura
Rimbauda). Oczywiście z używkami trzeba być bardzo ostrożnym (instruktywne
pod tym względem są „Narkotyki. Niemyte dusze” Witkacego, albo „Wyznania
angielskiego opiumisty” de Quinceya). Wielu inspiruje się muzyką (Mickiewicz
improwizował wyłącznie przy fortepianie czy flecie, szczególnie ukochawszy
sobie melodię do „Laury i Filona”). Do aktów strzelistych duszy pobudza nas
miłość, także zachwyty podróżnicze; niektórym pomaga modlitwa. Niedożywiony
Baudelaire twierdził, że swoje natchnienia zawdzięcza obfitym posiłkom, gdy
mu się trafią, i regularnemu zasiadaniu do pracy.

Samobójcy – o ile ich wcześniej nie dopadnie „furor poetycki” – doczekają do ostatniego odcinka kursu. Na końcu każdy dostanie dyplom – zaświadczenie, że się jest literatem – wraz z klauzulą o gwarancji zmartwychwstania po trzech dniach. W zależności od jakości drukarki, dyplom ten będzie można powiesić w trzech miejscach:

1) w gabinecie
2) nad łóżkiem
3) w kiblu

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

historia moich niedoli (geneza 0)

6 grudnia, 2009 by

.

łza w oku się kręci, w gardle ściska, ściska żal dupę także ale trochę mniej niż na poziomie jabłka adama:

trojanowski geneza 0

męczeństwo jest cudem potrzebnym do świętości.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

historia moich niedoli (odcinek kolejny)

4 grudnia, 2009 by

.

a to było tak:

komisja1, kom2a, kom3a, kom2, komisja5, komisja4, ostatnia

jakoś tak mełły młyny akademickiej sprawiedliwości.

ps.

no i wydało się, że na drugie mam Wiesław. Ja go w pałe

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tomasz Gerszberg, Ciechozimek. Początek

3 grudnia, 2009 by

.

W liternecie pojawiłem się dokładnie 23. lipca 2005 o godzinie 12:56. Swój pierwszy wiersz napisałem kilka minut po rejestracji. (Wcześniej nie wpadłem na pomysł, by zostać poetą). Mój pierwszy wiersz, jak na każdy porządny pierwszy wiersz przystało, sekundę po tym, jak został napisany wydawał mi się niezwykle piękny. Tak piękny, że pamiętam go dzisiaj (zresztą, kto zapomina o pierwszej palcówce?). Oto on:

Bo przyjaciel mój musi być milczący
Na rozkaz myślowy przemawiający

Bo przyjaciel mój musi być ślepy
Na rozkaz mój myślowy widzący

Bo przyjaciel mój musi być martwy
Na rozkaz mój myślowy ożywający

Bo przyjaciel mój musi być matowy
Na rozkaz mój myślowy błyszczący

Bo przyjaciel mój musi być zwyczajny
I tylko ze mną w parze cudowny

Bo przyjaciel mój musi być jak ja

Mój drugi wiersz powstał chwilę później. Dokładnie sześćdziesiąt sekund później. Ten też uznałem za wybitny. I podobnie jak pierwszy, ten także pamiętam:

Chcę wiersze pisać i poetą być waszym
Sprawić przyjemność jednym słowem błahym
Lub pod rozwagą dać świat cały znakiem zapytania

Szczęście moje jest w braku papieru
I niech go dziś zabraknie bym więcej pisać nie musiał
Na ostatniej stronie niech się wypiszą wszystkie moje myśli

A kiedy będziecie je recytowali z pamięci
Przekonacie się jak niewiele za słowami ukryłem
Bo prosto w ucho mówić chciałem głosem wyraźnym

Odebrałem wam coś, czego nigdy nie mieliście i nie będziecie mieli
Wasz bark – ja spokojem ducha nazwałem
A marzenia o nim z innymi prośbami pogrzebałem

Bo pocieszenie jest świętych a nie poety dziełem
[Chcę wiersze]

Ptem był wiersz trzeci, który wyczerpał możliwość dobowej publikacji tekstów na portalu, na którym straciłem literackie dziewictwo. Kilka chwil później poczułem ten żar w piersiach i ogień w sercu. Wtapiając się w opacie fotela kontemplowałem ten rodzaj uczucia, który powstaje w trakcie łączenia się duszy jednostkowej z przeznaczeniem świata. Właśnie umierał Marek Trojanowski i rodził się poeta Marek Trojanowski.
Tak mi się to spodobało, że w ciągu kilku godzin wyprodukowałem jakąs makabryczną ilość tekstów.

O wierszach wiedziałem tyle, że dobrze jest, gdy się rymują. Wiedziałem także, że można wiersze dedykować komuś lub czemuś. Pierwszy wiersz dedykowany napisany został dwa dni po tym, jak stałem się liternautą. Było upalne popołudnie. Była godzina 13:48, kiedy kliknąłem opcję „publikuj”. Oto mój pierwszy tekst z dedykacją:

Przyjacielu nie słyszysz jak cię wołam?!
Gdzie jesteś, gdy błądząc drogi szukam?!
Nie chcę cię w dzień!
Ale teraz, gdy ciemna noc!

Przyjacielu – tak tylko ciebie nazywam!
Oddaję ci wszystko!
Za cenną miłość twoją!
Strzeż mnie przed moją własną drogą!

Przyjacielu!
Nie odchodź, gdy gardzę tobą!
Bądź ze mną!
Gdy w złego ducha ramionach się szarpię!

Przyjacielu, tak daleko odszedłeś!
Już cię prawie nie ma!
Ty wiesz, że cierpię!
Że życia samotnie nie wygram!

[7 (z pozdrowieniami dla Kristoffa :) )]

Jeżeli ktoś uważa, że cierpienie i samotność z ostatniej strofy jest kiczowata, to radzę wstrzymać się z osądem i wartościowaniem. Najlepiej teksty oceniać porównując je. Dla potrzeb takich analiz pozwolę sobie zacytować swój drugi wiersz dedykacją, jaki napisałem:

Pamiętasz jak oddalenie nigdy między nami nie stanęło
Przeszkodą
Czujesz jeszcze, jak razem nad wodą oczy swoje czytaliśmy
Literą?

Poznajesz tego motyla, którego skrzydła bezszelestnie
Grały

Gdy razem w niebie odgadywaliśmy, choć bezwiednie
Dni nasze przyszłe?

Wspomnij te chwile, gdy upojenie codzienną naszą strawą
Było
Czy można ciał grzesznych rozmowie i duszy rozkoszy
Przeczyć?

Jakie to życie bez kwiatów ogrodu miłości?
Odmawiaj tego szlachetnym!
Mi daj złoto, które obłędem się mieni!

Wspomnij mnie, gdy nad grobem płacz się wzniesie blady!
Dotknij tego motyla, który się prochem pożywi
I wzleć ponad to wspomnienie

[8 (dla K&I – dzielnych, poznańsko-mazurskich, zakochanych:))]

Gdyby mi ktoś wówczas napisał, to co ja piszę w cyklu „z kopa w jaja”, to prawdopodobnie nigdy nie powstałaby kolejnych kilkaset tekstów. Umarłby poeta i cudownie zmartwychwstał Marek Trojanowski.

Ożywiam swoją przeszłość, bo jako drugi dokument mam otwarty tomik Tomasza Gerszberga pt. Ciechozimek. Wiersze wydane zostały w 2004 r. Znaczy to, że Gerszberg w roli poety wyprzedzał mnie przynajmniej o rok.

Pierwszy tekst – dziewiczy Tomasza Gerszberga wygląda tak:

A potem będziemy mogli awansować bez przerwy
na zgrzyty w miłości, drobne porażki i zwątpienia.
Każdy z nas będzie ważniejszy od siebie i innych
jak sam prezes spółki z niczym nie ograniczoną
nieodpowiedzialnością za fioletowe śliwy pod oczami
duszy. I nikt nie będzie tęsknił do skotłowanych
prześcieradeł porannej mgły, limfatycznych plam
na słońcu przyśpieszonych oddechów. Die Macht
als Erkenntnis będziemy szprycować w otwarte
automatyczne garaże żył, w szklane domy pustych
oczu. Nie będzie płaczu nad rozlaną drogą mleczną,
nad orderami gwiazd na piersi przegadanej nocy,
nad przyciasną klatką ciała w niebie żywcem
wniebowziętych małych ludzi z Polski.

[Adwent]

Cytuję w całości, bo warto wiedzieć jak wyglądają pierwsze wiersze ludzi, którzy zapragnęli zostać poetami.

Czytając debiut Gerszberga grzęznę gdzieś w połowie. Dławię się metaforkami:

automatyczne garaże żył

szklane domy pustych oczu

piersi przegadanej nocy

przyciasną klatką ciała

(adwent)

Czekałem na ciebie we
własnym cieniu oglądając powtórki niestrzelonych bramek

Na nic spóźnione skargi na surowego
sędziego twoich oczu, kilka spalonych ze wstydu ataków. Gram jak umiem. Jak rachityczny krótkowidz z macholandu w Primera División twoich uczuć

(blanek)

W środku naszej podróży musiano reanimować
samochód. Nabierał sił pod kroplówką u Shella.

Nie będziemy nikogo uzdrawiać
maścią naszego kochania

Po prostu nawrócimy
i powieziemy do domu nasz sens, furą poranka,
z poduszką powietrzną liżących się dłoni.

(470 kilometr A5)

W świetle blokowisk chłodny stosunek
mnie do mojego ciała. W gniewie marszczę
wątrobę

(8 pasażer)

Sztywność tego powietrza dusi kołnierzem

Patrzę na wieczór zajmujący miejsce przy parkomacie

(Bonn)

Nie potrafię dokończyć lektury. Być może dlatego, że przypomina mi się moja historia sprzed 4 lat. Widzę dokładnie swoje „oczy, które czytałem nad wodą literą”, widzę „oddalenie, które stanęło przeszkodą”. Nie jest mi wstyd. Tak jak nie wstydzę się tego, że jako niemowlę srałem w gacie. Chodzi o to, że tak jak dziś nie robię już pod siebie, tak samo nie potrafię czytać o „wieczorach zajmujących miejsce przy parkomatach”, o „wątrobie marszczonej w gniewie” oraz o „uzdrawiającej maści kochania”.

Gienek Sobol (Kim jest Gieniek Sobol??) recenzował debiut Tomasza Gerszberga w Toposie (6 /2004.] Pisał tak:

Debiut poetycki urodzonego w 1970 r. Autora przynosi wiersze bardzo dojrzałe. Są świadectwem podróży (Monachium, Bruksela, Turyn, Lizbona) lub zainspirowane doświadczeniem człowieka rozpaczliwie poszukującego w cyberprzestrzeni odpowiedzi na dręczące go pytania metafizyczne (Według Outlooka, @pokalipsa). Chociaż autor porusza wyeksploatowany temat paranoicznych lęków jednostki w świecie zdominowanym przez technologię, czyni to jednak w sposób odkrywczy, wcielając się na przykład w postać przestępcy przemycającego plik listów z Ciechozimka (B737), albo szpiega, który w przygodnych związkach z kobietami stara się odnaleźć utraconą tożsamość (Historia szpiega ochotnika). Wiersze Gerszberga, wymykające się właściwie jednoznacznym określeniom i formułom, można najogólniej nazwać … poezją nowoczesną. Przedstawiają obraz dzisiejszego świata takim, jakim on jest, z goryczą po utraconych miłościach, smutkiem i wyobcowaniem mimo wciąż rosnącego tempa życia, bezradną nieufnością wobec nowych mediów i postępów informatyki.

Niech tak zostanie. Niech będzie, że Tomasz Gerszberg poetą nowoczesnym jest.

Kategoria: Bez kategorii | 46 komentarzy »

autobiografia przez małe a

2 grudnia, 2009 by

.

W przygodzie z własną seksualnością dorastający na wsi chłopiec rocznika siedemdziesiąt i parę musiał zmierzyć się z różnymi wyobrażeniami. I bywa tak, że granica między fantazją a rzeczywistością znika, rozpływa się i człowiek traci wszystkie punkty odniesienia.

Gdzieś tak w okolicach piątej może szóstej klasy szkoły podstawowej zdobywa on – oczywiście za duże jak dla niego pieniądze – nieudaną, czarno białą odbitkę fotograficzną plakatu z filmu Rambo II. Odbitki te powstawał w ramach zajęć prowadzonych na Kółku Fotograficznym w GOK-u. Część z nich była niszczona, ale cześć trafiała na wolny rynek i zaspokajała potrzeby dorastających chłopców. I chociaż były one różne, dominowały dwie: estetyczna i erotyczna.

Piękna, spocona i okopcona dymem z lufy karabinu M60, draśnięta tu i ówdzie, umięśniona klata zastępowała obrazek ze świętym Jerzym, który depcze głowę smoka, który chłopiec dostał od księdza wraz z ostrzeżeniem:

– Jeżeli komuś powiesz gdzie wkładałem tobie palec i że całowałem cię w siuśka, to przyjdzie święty Jerzy i zabije wszystkich z twojej rodziny. Zobacz jakiego smoka pokonał. Widzisz? Twojemu tacie też da radę.

Ta sama siła w innej aranżacji staje się bardziej atrakcyjna. Rambo II z czarno-białej odbitki działał na dziewiczy umysł nastolatka, który nigdy wcześniej nie zaznał dobrodziejstw płynących z MTV, z siłą, której odpowiednika próżno szukać we medialnej rzeczywistości. Ludzkość potrzebowała kilku lat, by cycki, gołe tyłki, ogolone klaty, brzuszki w kratkę bez skrępowania, bez wstydu oglądać w bloku reklamowym emitowanym przed głównym wydaniem wiadomości w TVP.

Ale chłopiec urodzony w latach siedemdziesiątych zamiast wiadomości w TVP, regularnie między godziną 19.30 a 20.00 oglądał twarz Krzysztofa Bartnickiego, która nijak nie pasowała do wizerunku amerykańskiego bohatera z czarnobiałej fotografii. Na pierwszą reklamę trzeba było jeszcze poczekać kilka lat. (Kiedy już się chłopiec doczekał, to zamiast wysportowanych ciał, w reklamie ujrzał chmary robaków, których nigdy wcześniej na wsi nie widział. Rodzice chłopaka dopiero później kupili Prusakolep, bo myśleli, że zadziała także na mrówki, które udeptały regularne ścieżki do komórki, w której stał zapas cukru. Nauczeni doświadczeniami z gospodarką planową zawsze kupowali cukier na zapas. Do dzisiaj tak robią. Ale dzisiaj wiedzą, że na mrówki działa Raid.).

A później przyszedł Radek – także rocznik siedemdziesiąt i coś tam. Razem zrobili łuk. Miał być taki jak miał Rambo w filmie. Problem w wybuchającymi grotami także został rozwiązany. Do zakończeń strzał chłopcy wybrali naboje – niemieckie niewybuchy wykopane w ogrodzie. Przywiązali je. Pociskami do góry. Wiązanie wzmocnili lepikiem. Czy wierzyli, że eksplodują w kontakcie z celem? Oczywiście! Wierzyli tak mocno, jak mocno wierzyli w to, że święty Jerzy zwycięża smoki. (Zbyszek też dostał obrazek ze świętym Jerzym. Był dłużej ministrantem. Miał siedem takich obrazków, gdy się poznali.) Dlatego żadna strzała z wybuchowym grotem nigdy nie została wystrzelona. Oficjalnie oszczędzali je na jakiś istotny pod względem strategicznym cel. Nieoficjalnie bali się. Bo nawet jeżeli dobrze wycelują, wystrzelą i strzała trafi w Poloneza o numerze rejestracyjnym ZEK 3***. I kiedy strzała spowoduje wybuch i kierowca zginie. I jeżeli ktoś ich zobaczy i wszystko się wyda, to przyjdzie święty Jerzy. Musieli dopracować szczegóły misji. Póki co chłopcy wprawiali się w strzelaniu do celu normalnymi strzałami. Takie też miał Rambo.

Nóż wojskowy Rambo, w czarnej oksydzie, z fałszywym ostrzem, charakterystyczną piłą, zestawem pierwszej pomocy w rękojeści i z kompasem, chłopiec z rocznika siedemdziesiąt kilka zobaczył po raz pierwszy w katalogu wysyłkowym OTTO. Istotne było to, że nóż ten można było kupić za kilkadziesiąt marek niemieckich kupić. To była najważniejsza informacja nie tylko w owym dniu. News o tym, że nóż Rambo jest na sprzedaż zelektryzował jeżeli nie całą podstawówkę, to przynajmniej jej męską część. Zauroczenie kawałkiem stali na obrazku wydartej kartki musiało kiedyś ustąpić trzeźwej ocenie sytuacji. Nóż wszak był na sprzedaż, ale pytanie : kto, za co i przede wszystkim gdzie ten nóż kupi? Kart kredytowych nie było. Sprzedaż wysyłkowa nie istniała. Znalazł inny sposób. Ktoś mu go obiecał. W prezencie.

Zamiast z obiecanym nożem chłopiec z rocznika siedemdziesiąt parę wracał do domu z obrazkiem ze świętym Jerzym. Trzymał go mocno. Głęboko w kieszeni. Jak się rodzice będą pytali, gdzie tak długo był, odpowie, że zbiórka się przeciągnęła. Że ksiądz kazał drzewo porąbać, podwórko zagrabić albo przyciąć żywopłot – czyli to, co zwykle. Powie, że na zbiórce dzisiaj nie było dużo ministrantów. Że był tylko on z Radkiem i jednym nowym, któremu ksiądz pozwolił wcześniej iść do domu. Tak, to właśnie opowie.

Kiedy człowiek uświadamia sobie czym jest modlitwa, to chciałby porozmawiać z bogiem o wszystkim. Każdy nastolatek ma zwykle dużo do powiedzenia. Ale ten z rocznika siedemdziesiąt pare miał tylko jedno pytanie. Chciał zapytać o świętego Jerzego – czy on istnieje i czy można go jakoś pokonać. Chłopcy ustalili, że będą pytać na zmianę. Raz jeden, raz drugi. By zachować ciągłość, by nie opuścić ani jednego wieczoru.
– On musi wiedzieć, że to dla nas ważne – przyrzekli.

jest taki chwila w sprawowaniu mszy świętej, w której organista zapodaje jakąś piosenkę (zwykle taką, którą gra zawsze w tym momencie). W tym czasie kapłan przygotowuje kielich. Rozkłada białą chustkę. Bierze kielich w dłonie i odwraca się w lewo. Tu czeka zwykle dwóch ministrantów, którzy podchodzą z tacką, na której stoją dwa flakoniki. Jeden z białym winem, drugi z wodą. Drugi ministrant obmywa dłonie księdzu i podaje biały ręcznik. Ksiądz wyciera dłonie. [Są bardzo delikatne. Nienaturalnie delikatne. Smukłe, długie palce oraz prawie prześwitująca skóra, pod która dokładnie widać cienkie, niebieskawe żyłki, zadbane i błyszczące paznokcie dodają im kobiecości.] Następnie nalewa z buteleczek. Pierwsze wino – cały flakonik. Później woda, ale tylko odrobinę. Odstawia buteleczki i lekkim skinięciem daje znać ministrantom, że mogą odejść. Chwilę później odbywa się cud transsubstancjacji.
Chwila ta z perspektywy zgromadzonych na mszy wiernych jest raczej mało istotna. Traktowana jest – nie bez racji zresztą – jak przerwa techniczna w meczu, w trakcie której można wymienić słowo ze znajomym, który siedzi obok w ławce. Można opróżnić nos, odkaszlnąć. Można skarcić zniecierpliwione dziecko, które ciągle pyta: „Kiedy pójdziemy do domu?”.
Dla ministrantów z rocznika siedemdziesiąt i coś tam nie była to zwykła chwila. Zresztą od pierwszego spotkania ze świętym Jerzym żadna chwila nie była zwykła. Byli za blisko. Ostry zapach wody kolońskiej robił swoje. Starali się być jak najdalej. Żeby ich nie dotknął. Nawet nie musnął. Rzadko im się to udawało.

Pierwszy półprofesjonalny nóż Rambo został wycięty z płaskownika. Właściwie to był płaskownik. Z jednej strony spiłowany pilnikiem na ostrze, z drugiej strony także pilnikiem wyżłobiono coś, co z grubsza przypominało zęby piły. O ile ostrze było w miarę dopracowane, tak rękojeść pozostawiała wiele do życzenia. O kompasie na zakrętce, o niciach, igle, zapałkach w rękojeści można było tylko pomarzyć. Komu nie wystarczało siły wyobraźni ten musiał posiłkować się kasetą video z filmem przewiniętym do momentu, w którym postrzelony John Rambo najpierw wypala sobie ranę prochem a później ją zszywa nicią. Oczywiście nici, igłę i zapałki główny bohater filmu znajduje w rękojeści. Jako prototyp nóż ten nigdy nie doczekał się doskonalszej wersji beta. Tylko raz został zabrany do lasu na polowanie. Miał służyć do skórowania dzika złapanego w sidła. Nic z tego nie wyszło. Żaden dzik nie jest tak głupi, by wpaść w półmetrowy dołek zamaskowany gałęziami i nie móc się z niego wydostać. Nie oznacza to, że się do niczego nie przydał. Bynajmniej.

W pokoju księdza na ścianie przy której stało łóżko wisiał duży krzyż zrobiony z ciemnego, prawie czarnego drewna. Nie było widać na nim słojów Być może taki rodzaj drzewa, z którego pozyskuje się drewno o takim kolorze i konsystencji nie istnieje. Może krucyfiks pociemniał ze starości. Tego nastolatek nie wiedział. Wiedział jednak, że krzyż był na pewno poniemiecki. Poznał od razu, za pierwszym razem. Kiedy ksiądz poprosił by usiadł na łóżku, chłopiec z rocznika siedemdziesiąt i coś tam zapamiętał zapach wody po goleniu oraz napis na porcelanowej tabliczce przytwierdzonej tuż pod stopami ukrzyżowanego Jezusa z porcelany :
Gottes Wille ist geschehen
Tak Polacy nie piszą. Prawda jest jednak taka, że oprócz napisu i zapachu wody kolońskiej zapamiętał wszystko. Pamięta, że porcelanowa korona miała siedem cierni i że między trzecim, czwartym i piątym licząc od strony okna, z którego rozciągał się widok na ogród, rozpięte były delikatne nici pajęczyny. Zapamiętał, że kiedy pierwszy raz był w pokoju, to na zawieszonej na ścianie słomiance przyczepione były dwadzieścia trzy święte obrazki. Były różne ale łączył je temat przewodni: scena krzyżowania Jezusa Chrystusa.

W katalogu OTTO osobny rozdział poświęcono bieliźnie damskiej. Kartki ze stronami od 489-550, po pięć tysięcy za sztukę rozeszły się mig. (Niektóre, zwłaszcza te, na których było widać prześwitujące włosy łonowe były droższe.) Karteczki długo robiły za walutę na czarnym rynku w wiejskiej podstawówce. Wymieniało się je na wszystko. Na zadania domowe, na ściągi, na drugie śniadanie. Straciły na wartości dopiero, gdy w obiegu pojawiły się obrazki z samochodzikami z gum Turbo.

Umówili się. Dziesięć minut po północy mieli spotkać się pod krzyżem przy drodze. Równo o północy nie mogli, bo północ jest porą duchów. Minutę po jest już po wszystkim.
Plan był taki. Idą na plebanie. Idą oczywiście boczną drogą. Przechodzą przez księdza łąkę i są na miejscu. Trzeba tylko uważać na psy. Na wsi ludzie mówią, że psy w nocy nie szczekają na ludzi ale na duchy. Ale mimo wszystko trzeba uważać, bo psy nie tylko szczekają ale i gryzą.

Najbardziej trwałe i zarazem najbardziej niebezpieczne są przyjaźnie na śmierć i życie. Przysięga na śmierć i życie jest rodzajem braterstwa. Wyobraź sobie, że masz brata lub siostrę. Kochasz swoje rodzeństwo, bo wiesz, że to twój brat i twoja siostra. Mimo naturalnych więzi, mimo naturalnego pokrewieństwa coś jest nie tak. Młodszy brat nie rozumie twoich problemów – bo jest za młody. Dla starszego twoje problemy są już dziecinne – starszy brat dawno z nich wyrósł. Z siostrami jest jeszcze gorzej. Ale mimo to oddałbyś za nich życie. A teraz wyobraź sobie, że masz kilkanaście lat. Nie jesteś już naiwnym dzieckiem ale na tyle ufnym, by otworzyć się na drugiego człowieka tak mocno jak tylko to jest możliwe. Wyobraź sobie teraz, że spotykasz takiego człowieka (To dziwne, ale w młodym wieku człowiek zwykle spotyka takich ludzi więcej niż kiedy dorośnie). I staje się on tobie bliski. Nawet bliższy niż brat. Mimo, że jest obcy to rozumie wszystkie twoje problemy. Mało tego – twoje problemy są jego problemami i na odwrót. I wyobraź sobie, że przychodzi zima. Jesteś dalej uczniem którejś tam klasy szkoły podstawowej. Są ferie. Jest dużo śniegu. Idziesz z bratem na dwór. Będziecie zjeżdżać z górki w foliowych workach po nawozie mineralnym wypchanymi słomą. Do zabawy przyłącza się on – twój przyjaciel. Bawicie się. Jest fajnie. Niewiadomo dokładnie w którym momencie, ale dochodzi do kłótni o kolejność zjazdu. Stajesz po jego stronie. Rzucacie się razem na brata i nacieracie go śniegiem. Brat z płaczem odchodzi. Idzie do domu. Mówi, że wszystko powie tacie. Zamiast go powstrzymać robisz to co on: schylasz się po śnieg, który mocno zgniatasz. Tak, by powstała zbita, twarda kulka śniegu. Na trzy, czte i ry posyłacie za bratem serię śniegowych kul i okrzyki:
– Kapuś! Kapuś!
Po złożeniu ofiary z brata przyszedł czas na dopełnienie ceremonii. Tu zastosowanie znalazł własnej roboty nóż Rambo. Pomysł z nacięciem dłoni i uścisku po to, by raz na zawsze zmieszać krew został prawdopodobnie zaczerpnięty z którejś z książek Curwooda, chociaż nie można wykluczyć, że rytuał ów pojawił się w przygodach Tomka Wilmowskiego. To nie ma znaczenia. Od teraz stanowili i działali jak jedność.

– Oto twój sługa niegodny leży przed Tobą Panie, przed Twoim Majestatem, Twoją Potęgą i Mocą i przed Przebaczaniem. Ty, który znasz wszystkie nasze myśli, nasze uczynki i nasze przewinienia, wybaw mnie od grzechu. Panie po stokroć błagam Cię, uczyń mnie, grzesznika wolnym od grzechu. Spraw bym był dobrym sługą Twoim. Boże Wszechmogący! Gardzę każdą częścią tego ciała, które mi dałeś a które jest słabe, które nie może oprzeć się pokusie. Brzydzę się ciałem które grzeszy. Błagam cię, zerwij moją skórę i mięso oddziel do kości. A kości zmiel na proch i spal. Panie! Ocal mnie moją. Weź ją. Zabierz ode mnie. Zabij! Zabij! Błagam cię, zabij mnie! Ja tego uczynić nie umiem. Spójrz! Spójrz na te dłonie! Na te członki! Na to ciało! Grzeszne ciało, które stworzyłeś zbyt szybko i nazbyt pochopnie boi się. Panie, czy nie widzisz jak ono drży ze strachu? To ciało nie podniesie na siebie ręki. O nie! Ono chce żyć, żyć jak najdłużej. Chce żyć każdego dnia i do końca swoich dni ulegać pokusie. Dlatego błagam Cię łaskę, o miecz, o Archanioła. Poślij po mnie jak po Seracha. Modlę się o śmierć!

Możesz nieskończoną ilość razy wędrować tą sama uliczką, przebywać w tym samym pokoju ale w nocy pokój i znana uliczka zmieniają się. Stają się czymś nieznanym – miejscem tajemniczym, w którym każde nasycenie czerni coś znaczy. Ale nie wiadomo co. Wyobraźnia robi swoje. Przyroda nieożywiona dzięki różnym odcieniom koloru czarnego zaczyna zmieniać się w swoje przeciwieństwo. Stopniowo. Przemiana krzesła w drugim końcu pokoju w potwora odbywa się etapami. Zaczyna się niewinnie. Na początku kąt oka rejestruje ruch. Zanim impuls z informacją o tym trafi do odpowiedniego ośrodka w mózgu, gdzie zostanie przetworzony na informację, ruch ustaje. Ale informacja jest. Wytężając zmysły człowiek koncentruje całą swoją uwagę wpatrując się w jeden mały czarny punkt. W miejsce, w którym COŚ się poruszyło. Na tym etapie myślenia, na którym pojawia się „coś”, człowiek nie szuka już ruchu ale przede wszystkim jego przyczyny. Organizm nie nadąża – źrenice nie chcą się bardziej rozszerzyć. Aż wreszcie nadchodzi moment oświecenia. Krzesło ujawnia swoją prawdziwą naturę. Kawałki drewna odpadają jak skorupka od ugotowanego jajka. Widać pierwsze fragmenty potwornego ciała. Jest czarne, chropowate i widać, że gdzieniegdzie prześwitują czarne kości. Pod naporem ostrych wypustek rdzenia kręgowego bestii pęka tapicerka siedziska. Potwór na siłę chce się wydostać. I wreszcie widać jego głowę. Najwyraźniej widać oczy. Są metalicznie czarne. Wyróżniają się. nie sposób ich z niczym pomylić. Bestia mruga. Jakby się rozglądała i czegoś szukała. I nagle przestaje. Fokusuje uwagę na jednym, małym przerażonym podmiocie. Przemiana dobiega końca. Przyroda ożywiona przechodzi w swoje przeciwieństwo. To, co fantastyczne staje się rzeczywiste a to, co rzeczywiste staje się fantastyczne. Tak stało się w nocy, w ogrodzie księdza.

W siódmej klasie szkoły podstawowej trzymali się razem. Oprócz noża i łuku Rambo łączyła ich tajemnica. To nie był zwykły sekret. Ale najgłębsza z najgłębszych życiowych tajemnic których się nikomu nigdy zdradza, taka, z którą zabiera się z sobą do grobu.

Zegar na wieży kościelnej wybił pierwszą. Ksiądz jeszcze nie spał. Przez okno od strony ogrodu widać go było bardzo dokładnie. W oknie nie było firanki, bo ksiądz lubił oglądać stare magnolie, które zakwitały wczesną wiosną nie mając jeszcze liści. Siedział przy stoliku. Trwał tak dłuższy czas zupełnie bez ruchu, wpatrując się w scenki pasyjne przypięte do słomianki. Zegar na wieży kościelnej wybił pół godziny. Było dokładnie wpół do drugiej, kiedy ksiądz wstał od stołu i podszedł do starego kredensu. Wyjął z barku wódkę. Nalał do szklanki. Nie wypił od razu. Stanął. Oparł się o gruby drewniany blat i zwiesił głowę. Jakby o czymś myślał, nad czymś się zastanawiał. Po chwili sięgnął znowu do barku. Wyjął z niego pistolet. Odłożył na blacie i podszedł do skórzanego fotela, na którym leżały małe poduszki. Wziął jedną i wrócił po pistolet.

Pierwszy dzień roku szkolnego w zbiorczej szkole podstawowej z perspektywy chłopców z rocznika siedemdziesiąt i trochę, zawsze wyglądał tak samo. Najpierw przemawiał dyrektor szkoły. Witał uczniów, nauczycieli i naczelnika gminy, który zawsze znalazł czas na to, by przekazać socjalistyczne pozdrowienia i słowa otuchy wkraczającemu w trudny okres dojrzewania kolejnemu pokoleniu klasy robotniczej. Ale pokolenie zamiast podziękowań miało dla najważniejszego przedstawiciela władzy ludowej w gminie prezent w zanadrzu. Były to plastikowe rurki pozyskiwane z rozkręconych długopisów oraz plastelinowe kulki. Kuleczki wkładało się do rurki. Rurkę przykładało się do ust. Celowało. I wystarczało jedno energiczne dmuchnięcie. Mistrzowie celowali we włosy.
Czy próbowałeś kiedyś wyjąć plastelinę zaplątaną we włosach?

Studiując dłuższy czas bardzo uważnie detale muskulatury amerykańskiego superbohatera z czarno-białej odbitki, chłopiec z rocznika siedemdziesiąt parę chciał wyglądać tak samo. Zaczął od pompek. Każdego dnia robił jedna więcej. Po dziesięciu dniach treningu robił już jedenaście pompek i miał wystarczająco dużo uzbieranych drobniaków, by wystarczyło na jedną saszetkę odżywki białkowej Rapid. Miała być cudownym proszkiem. Jego zaczarowanym nasieniem fasoli, które zmieni się w drabinę do sławy najsilniejszego chłopaka w szkole. Odmierzał dokładnie pół łyżeczki i mieszał z litrem przegotowanej wody i wypijał w trakcie treningu.
Na dopingu ćwiczyło się lepiej. Wyniki zauważalne były już po trzecim dniu. Był pewien, że poprawiła mu się wydolność, wzrosła siła. Po szóstym dniu kuracji mimo, że łazienkowa waga tego nie potwierdzała, zauważył istotny przyrost masy mięśniowej. Minęło jedenaście dni. Nie ubyło nawet pół saszetki Rapidu a on czuł, że jego postura, sposób poruszania się – budzi respekt.

Pewnej soboty, po zbiórce wracał do domu bez obrazka ze świętym Jerzym. Dziwił się. Był u księdza w pokoju. Leżeli razem w łóżku. Tym razem w ubraniach. On nic nie mówił. Głaskał go delikatnie po głowie. Miał cały czas zamknięte oczy. Wszystko było inaczej. Wszystko, oprócz zapachu wody kolońskiej. Tak samo drażnił nozdrza, budził te same wspomnienia.

Chrzest kotów odbywał się zawsze w pierwszym tygodniu września. Starsi zbierali się na długiej przerwie i wyczekiwali na nowych uczniów, którzy zaczynali uczyć się tu od czwartej klasy. Gminna podstawówka była szkołą zbiorczą. Oznaczało to, że każdego roku pojawiali się w niej nowe, wyrośnięte dziewczyny. Te najładniejsze były najbardziej oblegane skutkiem czego w okolicy klasy szóstej zachodziły w ciąże a w ósmej były mężatkami.
Chrzest kotów przebiegał łagodnie. Z reguły na długiej przerwie przy wyjściu na dwór ustawiał się szpaler. I rozdawało się tzw. blaszki – czyli uderzano „nowych” z tzw. liścia w odsłonięty kark.

Chłopcy z rocznika siedemdziesiąt parę upatrzyli sobie najbardziej przestraszonego dzieciaka. Na każdej przerwie stał w kącie między ścianą a grzejnikiem. Tak jakby chciał się schować. Był niski jak na swój wiek i drobnej budowy. Miał kruczoczarne włosy i takie same oczy – oczy duże, wyłupiaste, które nijak nie pasowały do bladej, prawie białej cery. Twarz miał drobną i delikatną. Mimo brudu pod poszarpanymi od obgryzania paznokciami dłonie chłopca były prawie dziewczęce. Wąskie i wydelikacone. Z kilometra widać było że nigdy nie pracował w polu oraz że nigdy dotąd z nikim się nie bił.
Na plecach dźwigał wypchany tornister, który wyraźnie mu ciążył. Dzieciak by utrzymać równowagę chodził zawsze lekko przechylony do przodu. W ręku taszczył worek materiałowy ze strojem na wychowanie fizyczne.
Kiedy szedł do szkoły lub z niej wracał wyglądał jak mały nieporadny słonik zaprzęgnięty do pracy na którejś z indyjskich plantacji herbaty po tym jak został znaleziony przy zabitych dla kości rodzicach. Często się potykał. Poprawiał co chwilę tornister. Przystawał wówczas i podskakiwał starając się impetem ciała podrzucić osuwającą się pod własnym ciężarem torbę.
Wypatrzył go Radek.

Rambo II, Ostatnia krew. Początek filmu. Akcja dzieje się w kamieniołomie, w którym pracują skazańcy. John Rambo jest najsilniejszy zatem dostał największy młot i największy kamień do rozbicia. Słychać miarowe uderzenia. Metaliczne, ostre: bam, bam, bam. Nagle odzywa się strażnik. Mówi Jonowi, że ma gościa. John Rambo odkłada młot i idzie do bramy. Brama jest oczywiście zamknięta i dobrze strzeżona. Po drugiej stronie ażurowego ogrodzenia spotyka pułkownika Trautmana, który mu mówi, że jest planowana taka i taka misja w Wietnamie i że on został wytypowany spośród wielu kandydatów przez komputer. I że jeżeli się zgodzi wziąć w niej udział, to zostanie ułaskawiony. Rambo się zgadza. Ufa dawnemu przełożonemu. Na odchodne pułkownik mówi:
– Przykro mi, że wysłali cię do tego piekła.
– Widziałem gorsze – odpowiada Rambo.
Dialog kończy scenkę w kamieniołomie.

Ksiądz przyłożył najpierw poduszkę a później pistolet do skroni. Trzymał palec na spuście. Zza szyby wyglądało to wszystko bardzo poważnie. Zresztą jaki człowiek będąc sam żartuje w taki sposób? Chłopcy początkowo wystraszyli się. Chcieli uciec. Powstrzymała ich ciekawość. Chcieli zobaczyć co się dalej stanie. Domyślali się dalszego biegu zdarzeń. Przypuszczali, że będzie stłumiony wystrzał, dużo krwi i jeden trup, na którego powoli opadać będą śnieżnobiałe piórka z poduszki. W takich sytuacjach przypuszczenia ustępują pola pewności. Chłopcy musieli mieć pewność. Musieli wiedzieć. Musieli to zobaczyć. Zobaczyć na własne oczy. Ksiądz był im to winien. On wolał jednak napić się wódki. Odłożył broń na swoje miejsce i podszedł do stołu. Usiadł. Po chwili zaczął cos notować na starannie ułożonych, luźnych kartkach.

– Chodź tu.
– gdzie?
– cicho, chodź tu. Właź do kibla i rozbieraj się.
– słyszysz co mówi? Ściągaj gacie. No ściągaj. Dobrze. A teraz odwróć się.
– ale…
– cicho, bądź. Chcesz w mordę? Chcesz? Ty pierwszy czy ja?
– Ty.
– Ale to boli. To boli, to bardzo mnie boli. Zostawcie mnie. Zostawcie.
– cicho, bo mówię ci, dostaniesz w mordę.
– co ja wam zrobiłem
– mówię, cicho bądź.
– cicho! Cicho! Ktoś idzie.
– słyszysz cicho! Piśniesz słowo a zobaczysz. Nie ma życia. Zobaczysz. Cicho!
– ale to boli.
– weź mu zamknij mordę. Zatkaj mu ryj. Szybko.
-Ratu…..
– Pomóż mi, pomóż. Trzymaj go. Ściśnij. Tutaj, tak, dobrze. Trzymaj go mocno.

– Czy tym razem zwyciężymy? – zapytał John.
– Tym razem wszystko zależy od ciebie – odpowiedział pułkownik Trautmann.
Tak się kończy jedna ze scen filmu” Rambo II (tytuł oryg. Rambo: First Blood Part II, 1985) – amerykański film akcji, druga część serii o weteranie wojny w Wietnamie Johnie Rambo. Sequel filmu Rambo – Pierwsza krew, wyreżyserowany przez George’a P. Cosmatosa do scenariusza autorstwa Jamesa Camerona i Sylvestra Stallone.” (źródło: wikipedia)

Nastolatek, w szczególności ten, który chodzi do czwartej klasy szkoły podstawowej bardzo dobrze widzi boga. Ze szczegółami. Nastolatek ma dwa miliard pytań, których do końca życia wypowiedzieć nie zdoła, ale porywa się na to, co niemożliwe. Takie jest prawo młodości. Liczy na cud, bo w cuda wierzy.
I pyta. I pyta. I pyta.
Aż któregoś razu, w tajemnicy przed wszystkimi, nawet przed bogiem, zakłada sobie sznurek na szyję. To starannie nawoskowana linka konopna. Zakłada. Zaciska pętle. Popycha nogą stołek. Chwilę się szarpie. Próbuje chwycić linkę. Poluzować ucisk, by złapać oddech. Nie ma jednak żadnego punktu oparcia. Zanim dotrze do niego, że nie wygra z prawami fizyki, w szczególności z definicją punktu oparcia spróbuje tak kilka razy. W końcu podda się.

– Imię oskarżonego?
– Jerzy, wysoki sądzie.
– Nazwisko?
– Nie powiem, wysoki sądzie.
– Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu czynów?
– Tak wysoki sądzie.
– Czy oskarżony przyznaje się, że dnia 18 grudnia 1992 roku zabił, zadając dwadzieścia siedem ciosów siekierą…
– Tak wysoki sądzie, przyznaję się. To zrobiłem ja. Ja, Jerzy. Nikt innym. Tylko ja, ja, ja!

Dwa dni po samobójstwie ojca, który powiesił się na oparciu pryczy, mama szczelnie zamknęła oka w domu i odkręciła gaz. Umarła z miłości.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dalej »