Jarek Łukaszewicz, trójmasztowiec. „Głębia pęknięcia wysychającego dna”

29 grudnia, 2009 by

.

Dziesięć euro i osiemdziesiąt centów wystarczy by zaspokoić swoją estetyczną próżność. Za tę sumę można nabyć jedno ze zdjęć Jana Saudka (strona autorska: www.saudek.com) w rozmiarze 60 x 85 cm, oprawić w antyramę i powiesić na ścianie w salonie. Kiedy zaintrygowani i zachwyceni niezwykłą fotografią goście będą pytali o autora należy zachować konieczne w takich przypadkach opanowanie graniczące z obojętnością na zachwyt i odpowiedzieć krótko:

– To? Aaa, to. To Saudek.

Oczywiście goście nie będą mogli oderwać wzroku od autorskiej reprodukcji. Będą nasycać się niezwykle zaaranżowana estetyką. Po chwili milczenia któryś z gości zada pytanie:

– A kto to jest ten Saudek?

Teraz można dać upust swoim najbardziej krwiożerczym instynktom. Spoglądając z pogardą i politowaniem na ciekawskiego ignoranta, z artystyczno-pedalską manierą należy machnąć rączką i powiedzieć:

– Phi! Nie wiesz? No wiesz. Jak możesz nie widzieć? Phi!

Można też powiedzieć głośno:

– Nie wiesz kto to jest Saudek? Naprawdę?

A następnie zwracając się do pozostałych gości zakpić:

– On nie wie kto to jest Saudek? Niebywałe.

Kontemplując towarzysko-salonowy szmer, w którym przewijać się będą słowa: „niebywałe” „nie wie” „jak może? niebywałe”, „doprawdy niebywałe” można spokojnie rozsiąść się w swoim ulubionym, skórzanym chesterfieldzie i wpatrywać się w osobliwy proces wykluczania jednostki. Przyglądać się jak stado białych owiec dystansuje się od czarnej owcy, która jeszcze kilkanaście sekund wcześniej miała taki sam kolor runa co reszta.

Dziesięć euro i osiemdziesiąt centów można zagospodarować inaczej. Można wymienić w kantorze euro na złotówki i za dokładnie 43 złote i pięćdziesiąt groszy kupić sobie tomik Jarka Łukaszewicza pt. Trójmasztowiec. W cenę Jarek Łukaszewicz wliczył koszt opakowania (koperta z folią bąbelkową), przesyłki (pocztą poleconą) oraz kilka minut własnego niezwykle cennego czasu, który poświęci na udzielenie wszelkich informacji drogą telefoniczną na temat stanu realizacji zamówienia. Jeżeli uświadomimy sobie, że długość przeciętnej rozmowy telefonicznej to minuta i jedenaście sekund oraz że w tym czasie zamiast informować Łukaszewicz mógłby napisać przynajmniej jeden wiersz, to dla dobra duchowej substancji narodu będzie lepiej jeżeli zniecierpliwieni opieszałością poczty polskiej nie wybierzemy numeru +48 602 535917 i nie będziemy nękać poety, który w tym czasie na pewno tworzy kolejne dzieła.

Karol Maliszewski tak napisał o Trójmasztowcu Łukaszewicza:

Oto tajemnica poezji po przełomie: pękła ta wysoka skała, ten jakiś Ajudah, i poeta spadł wprost na wielopasmową ulicę języka; teraz błąka się tu i tam, wybierając to i owo, by nałożyć na siebie, by spokrewnić to, co do tej pory nie spokrewniano. To coś więcej niż słowna gra, czyli grzebanie w pudle z napisem „puzzle informacyjnego chaosu”. To kategoryczne oddzielenie się od zbyt łatwo wypowiadanego świata. Oto tajemnica miary. Umiarkowanie w widzeniu i snuciu. Arnolfini, Łukaszewicz i to trzecie.

Nie mając dostępu do tych pokładów świadomości, które są zarezerwowane tylko dla Karola Maliszewskiego nie zamierzam wnikać w istotę kategorii: „poezji po przełomie”, „jakiegoś Ajudaha”, „pękniętej wysokiej skały”, „spadającego poety”, „języka jako trasy WZ” itp.
Nie przeczę, że mądrości Maliszewskiego niczym kozaczki z futerkiem od Versace pięknie prezentują się na ostatniej stronie okładki, ale jak wyjaśnić sens odbitej pieczątki o treści „egzemplarz prawoskrętny” na jej pierwszej stronie?

Kserokopia.art.pl ma na swoim wydawniczym koncie takie produkcje jak m.in. „th” Edwarda Pasewicza czy „China Shipping” Justyny Bargielskiej. Zarówno w „th” jak i w „china shipping” połączenie tekstu i grafiki było optymalne. Do tekstów Pasewicza zapis nutowy pasuje tak, jak nutacja diastematyczna do piętnastowiecznego Graduału Łęczyckiego. Zaś w kontekście „china shipping” użycie czcionki z elementarzy dla dzieci także ma znaczenie.
Innymi słowy wydawnictwo kserokopia.art.pl specjalizuje się w eksperymentach wydawniczych, w których próbuje się połączyć wrażliwy tekst – jakim jest poezja z obrazem.

Ale jak to z eksperymentami bywa – jedne są udane inne mniej a jeszcze inne to kompletne fiaska. I do tej ostatniej kategorii zaliczyć można właśnie Trójmasztowiec Jarka Łukaszewicza.

Trójmasztowiec wydany został w nakładzie 500 egzemplarzy. Do każdego z nich dołączona została ulotka z informacją wydrukowaną złota farba na białym papierze o treści: „NAGRODA GŁÓWNA w II ogólnopolskim konkursie na autorską książkę literacką Świdnica 2009”. Oprócz Maliszewskiego są także wycinki z recenzji – Agnieszki Wolny-Hamkało, która informuje target rodzaju żeńskiego, że: „ Było sobie życie. Widziało się w nim rzeczy niesłychane. Kochało się – z miłości, innym razem ze strachu, albo tylko tak sobie. Dla zabicia dnia. Brało się, co dają: sporo wściekłego piękna, niespodzianek w języku, zwykłego szarego chleba. Czasem mięso ostatnich żyjących przedstawicieli gatunku. Grzeszyło się i modliło”. Jest też notka Antoniego Matuszkiewicza o tym, że: „Trójmasztowcem” wypływamy na głębię subiektywnej i kulturowej pamięci” oraz o „mroku przykrytym błyskotliwością odbić” i „oczywistości spływających w nieoczywistość horyzontu” i o „poszarpanej elipsami narracji”.

Na temat grafiki wykorzystanej dla celów tej publikacji, to są to zdjęcia z wycieczki do Izraela. Raz kotek. Raz dziewczynka z długimi nogami. Innym razem stolik w restauracji. Powtarzający się motyw to napisy w języku hebrajskim. Ale trafi się także jakaś dziewczyna z karabinem. Oprócz tego są wystawy sklepów z butami, z ciuszkami dla ciężarnych, fotki straganów, papci – czyli wszystkiego, co może wzbudzić we współczesnym czytelniku niepokój albo smutek egzystencjalny.
Reasumując: są to najzwyklejsze zdjęcia, które jest w stanie zrobić każdy, kto ma aparat fotograficzny i potrafi go obsługiwać w trybie „automat”. Gdyby spróbować je porównać, to fotki strzelane przez Michała Kobylińskiego (Gila Gillinga) na spędach poetów, kiedy to odbywa się masowe skarmienie sałatką majonezową są gorsze od tych, które znalazły się w Trójmasztowcu. Gorsze, ale tylko odrobinę.

W sprawie wierszy. Jeżeli ktoś uwierzy Maliszewskiemu w to, że są to teksty „po przełomie”, że spotka tu „jakiegos Ajudaha” itp., to się zawiedzie. Trójmasztowiec to zbiór tekstów banalnych. Na przykład:

nieźle się urządziłeś – mówi
i wylicza nazwiska przedwojennych
fabrykantów – wskazuje lodówkę piecyk
i telefunken, więc gdy wyciąga
odkurzacz (posprzątam ci na wszelki
wypadek) mówi „hoover”, jak gdyby wiedziała
że on jest winien tej zawiei

[bifurkacja]

I teraz zgaduj zgadula. O czym jest ten wierszyk? Dodać należy, że na sąsiedniej stronie jest fotka z zachmurzonym niebem i pustą plażą, na której porozkładano leżaki i rozstawiono stoliki.

Kto zgadnie proszony jest o wysłanie e-majla z odpowiedzią na adres:

poczta@kserokopia.art.pl

Nagrodą będzie nieskrywana radość poety, że ktoś zrozumiał bądź próbował zrozumieć jego przekaz.

Inny przykład kunsztu poetyckiego autora Trójmasztowca:

heloł wagino, dzień dobry szyjko
zmieniwszy kosmiczną wyporność
znosisz dary małżonko – powiedział
Arnolfini – „a gdzie zanosisz dary?”

do Pana dary zanoszę
że śmiercią mnie obdarzył
że mogę liznąwszy
palca wiatr stwierdzić
lub wywołać
i liście zzieleniawszy
też wydają się wilgotne
trochę

Arnolfini w fotelu pęcznieje
z radości i milknie kluczowa
nieufność pomiędzy Bogiem
i córką oraz jej synem jej bratem

[małżeństwo Arnolfinich]

Jak wyżej, także i ten tekst opatrzony został obrazkiem. Zamiast plaży jest niewyraźne – bo robione nocą – zdjęcie oświetlonej skąpo wystawy sklepu z sukniami ślubnymi. Łatwo się domyśleć co będzie przedstawione na pierwszym, drugim, trzecim, czwartym a nawet piętnastym (gdyby takowy istniał) planie zdjęcia. Analogicznej łatwości w odgadywaniu brak, gdy chodzi o tekst i jego znaczenie. Ale zanim czytelnik porzuci nadzieję warto spojrzeć na ostatnią stronę okładki. Przeczytać jeszcze raz notkę Maliszewskiego i Matuszkiewicza o tym, że „od dawna tkwimy na mieliźnie” i że „jedyna głębia, to głębia pęknięcia wysychającego dna” a już nie czujemy się odosobnieni w otępieniu poznawczym. Prawda, że płytko?

Obok fotki wystawy piekarni znajduje się tekst pt. galapagos. Podobnie jak zdjęcia ten tekst także nie zaskakuje. Czytamy:

pod tamtym mostem Alma maher błagała
męża, żeby nie robił wiochy, potem kiwnęła
głową (na gropiusa i poszli), i tam taki ładny
piasek na brzegu szkli się w wieczornej latarni
że i punki sobie wydeptują miejsca na orgazmy
jak żółwie błyszczą skórzane kurtki nad szprewą
chrzęszczą nity, trzaskają martensom sznurówki
sypie się do butów

[galapagos]

Na pewno Łukaszewicz znajdzie kilkadziesiąt fanek (przynajmniej pięć w samej Świdnicy), które po przeczytaniu tekstu o „wydeptywaniu miejsc na orgazm” rozpłyną się w sosie własnym. Nie wątpię także, że „trzaskające sznurówki”, „błyszczące kurtki” oraz „chrzęszczące nity” utorują drogę do niejednego serca profesjonalnego krytyka literackiego. Mnie jednak zastanawia konsekwentne użycie wyrazów z języka obcego w zapisie fonetycznym. Zamiast Sprewa jest szprewa, zamiast Hello jest „heloł” a Michael Douglas to „majkel daglas” [frotka].
Czytając te fonetyzmy zastanawiam się na którym to pasie tej wielopasmówki lingwistycznej, o której pisze Maliszewski, się znalazłem? Czy może jest to namacalny dowód domniemanego przełomu?

Na zakończenie.

Trójmasztowiec Łukaszewicza jest kolejna pozycja wydawniczą, która zalegać będzie na półkach magazynowych hurtowni. Winą za taki stan rzeczy obarczony zostanie – jak w każdym takim przypadku – system dystrybucji i marketingu. Nie można odmówić Maliszewskiemu, Wolny-Hamkało ani Matuszkiewiczowi dobrej woli. Zrobili wszystko, by Trójmasztowiec dobrze się sprzedał. Notki o „przełomach”, „pękających skałach”, „dnach” itp., dawno się zdewaluowały. Teraz niemal każdy tomik posiada na okładce standardową laurkę od Wolny-Hamkało, Maliszewskiego itp. Wszystkie tomiki wydawane w tym kraju przecież są dobre. Wszystkie są przełomowe, nadzwyczajne, odkrywcze, epokowe, wyjątkowe itp.. W tym kontekście tomik Łukaszewicza także się nie wyróżnia, na co zwrócili uwagę zacni i szanowani krytycy.

lukaszewicz-trojmasztowiec

Kategoria: Bez kategorii | 27 komentarzy »

od serca i z serca. Świąteczna kardiochirurgia

22 grudnia, 2009 by

.
Szanowni Poeci, Szanowne Poetki,
Działacze, Działaczki

W związku z tym, że życzenia wysyłane w korespondencji seryjnej wyszły z mody i trendy są życzenia spersonalizowane, dlatego życzę Tobie:

Justyno Radczyńska-Misurewicz – nowej kiecki, wizyty w SPA, byś raz w życiu poczuła się jak prawdziwa kobieta a nie solistka. No i żebyś się rachować w końcu nauczyła.

Jacku Dehnelu – ci wszystko idzie jak po maśle. Gładko. Bez oporów, z poślizgiem – że tak się wyrażę: z palcem w dupie. Tu nie ma pola do popisu dla życzeniodawcy. Może tylko tyle, byś tak samo zrealizował się w metaloplastyce jak w malarstwie, rzeźbie, krytyce literackiej, dziennikarstwie, w aktorstwie jako statysta, poezji i prozie.

Edwardzie Pasewiczu – wierszy. Żebyś je pisał. I żebyś nigdy w życiu nie był jurorem. Ty nie musisz być jurorem. Tobie wystarczą twoje wiersze.

Tomaszu Gerszbergu – byś zabrał tej zimy córkę na sanki.

Jarku Łukaszewiczu (wiem dlaczego pomyliłem ciebie z Jaworskim, wiem ale nie powiem)– aby Trójmasztowiec, który wędruje do mnie pocztą okazał się dobrą książką.

Przemku Łośko – tego, byś nigdy nie stracił skrzydeł.

Leszku Onaku – jeszcze czterystu takich samych projektów internetowych na wordpressie.

Romanie Kaźmierski – byś przynajmniej na jeden dzień przestał cierpieć.

Aleksandro Zbierska – żebyś i ty nie cierpiała.

Moniko Mosiewicz – a ty z kolei żebyś cierpiała za miliony, jak klasyczny wieszcz. Wieszczostwo w polskim wydaniu – czyli wieszczostwo gruźlicze bardzo wyszczupla. No i upragnionego Bierezina. Cosinus Salsę przerobi się na arkusz. Nie będzie problemu.

Justyno Bargielska – by twojemu łysemu pieskowi urosło futro na zimę oraz by w końcu dotarły do ciebie zamówione pół roku temu trampki Made in China.

Ewo Bieńczycka – nie martw się. Byłaś artystką w PRL-u teraz też na pewno się uda.

Tadeuszu Borowski – byś nie przeklinał.

Izabello Kowalska z Jeleńskich – byś była tak piękna jak mądra i tak mądra jak piękna.

Magdaleno Gałkowska – byś nie myślała o mnie w łóżku.

Radosławie Wiśniewski – by twoja kolejna książka z wierszami, którą oświecisz wszystkich, nosiła tytuł NeoNówka.

Jakubie Winiarski – byś został naczelnym Gali.

Tomaszu Piątku – Nike.

Piotrze Czerniawski – wielu udanych edycji rekordów w Wikipedii oraz żebyś był zawsze czujny, zwarty i gotowy.

Samantho Kitsch – ładnych implantów piersiowych, żeby dobrze leżały w dłoni.

Mirko Szychowiak – nie ródź więcej dzieci. Pisz wiersze.

Adamie Wiedemann – byś nie jadł sponsorowanych kebabów.

Przemysławie Witkowski – by Artur Burszta szybko wydał twój najnowszy debiut i żeby każda kolejna twoja książka była udanym debiutem.

Macieju Kaczko – byś się zaprzyjaźnił z doktorem Kinbote.

Arturze Burszto – byś zaczął realizować się jako monopolista w dziedzinie produkcji ludzików z żołędzi, kasztanów i wykałaczek.

Karolu Maliszewski – byś zrecenzował co musisz oraz żebyś napisał wszystko to, co musisz. A później byś przestał robić to, co musisz i zaczął robić to, co chcesz.

Grzogorzu Jędrek – byś przestał menstruować i żeby w końcu wyrosły ci jaja.

Kamilu Brewiński – pij ile chcesz, pisz ile chcesz – to i tak bez znaczenia.

Agnieszko Kuciak – kolejnych stu recenzji Jakuba Winiarskiego zaczynających się: „Ta niezwykła książka…” a kończących: „Z całego serca polecam” – czyli recenzji takich jak zwykle.

Dariuszu Pado – byś wbił sobie do głowy, że żółw to żółw a nie szółf. Słowa wonsz i pajonk też pisze się inaczej.

Romanie Knap – o tobie zapomniałem. Nie wiem dlaczego tak się stało ale wiem, że jest mi głupio.

Pozostałym, których nie wymieniłem życzę, by im się karp z rączki nie wyślizgnął w trakcie dekapitacji.

Sobie zaś życzę, by teściowa, która przyjedzie jutro o 12.00 była w formie. Przy niej Eichmann i Mengele to Aniołki Charliego. A psychologii dziecięcej uczyła się z podręczników hitlerjugend. Muszę chronić synka.

Można się od niej dużo nauczyć

Skoro się bóg już urodził, to mógłby mieć nas w opiece na tym padole. Cóż innego ma do roboty?

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

Wydawnictwo Autorskie Grzeszczykowie i Fundacja Literatury w Internecie (II)

22 grudnia, 2009 by

.
fundacja literatury w internecie 2, a tak wygląda wordowski załącznik fundacja literatury w internecie 3

chciałbym niniejszym poinformować, że teoria o państwie, w którym głos jednostkowy ginie w tłumie interesów grup nacisku jest fałszywa.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

historia moich niedoli (odcinek świąteczny. List do Pani Moniki Mosiewicz)

21 grudnia, 2009 by

.

Szanowna Pani,

Zbliżają się święta. Okres dobrych uczynków i pomocy bliźniemu udzielanej bezinteresownie. Zwracam się do Szanownej Pani z prośbą o taką właśnie przedświąteczną, bezinteresowną pomoc.

Uprzedzam – jestem biedny jak mysz kościelna. Chociaż i to porównanie nie odpowiada położeniu w jakim się znalazłem. Myszy kościelne chleba i wina mają pod dostatkiem, a ja każdy dzień zaczynam walką z ochroniarzami marketów, strzegących kontenerów z przeterminowaną żywnością.

Ale nie chcę opowiadać smutnej historii moich niedoli.

Szanowna Pani, cieszy się Pani w środowisku nieskazitelną opinią. Jest Pani znana z rozpraw przeciwko zdrowemu rozsądkowi oraz faktom i tylko Pani – jak żaden inny prawnik – potrafi udowodnić, że publikacja opatrzona numerem ISBN książką nie jest.

Łaskawa Pani, będąc pod wrażeniem sztuki prawniczej argumentacji oraz technik dowodzenia logicznego chciałbym prosić Panią o pomoc.

Mianowicie:

Klikajac w tym miejscu otworzy się Pani załącznik (pdf) z pierwszą częścią Orzeczenia Sądu Apelacyjnego w mojej sprawie przeciwko Uniwersytetowi Zielonogórskiemu (ta, wiem, że się długo ładuje, ale jak mnie poinformowano: „Pisma sądowe muszą swoje ważyć”). Klikając zaś tutaj, otworzy się druga część tego dokumentu.

Nie proszę Panią o wiele. Bo czy moja prośba o to, by pomogła mi Pani zredagować w prawniczym żargonie pismo – wniosek o kasację – do Sądu Najwyższego wymaga od Pani wiele wysiłku?

Chciałbym, żeby pomogła mi Pani to ładnie ubrać w słowa. Chodzi mi o to, że owszem, Sędzia SO Roman Walewski miałby rację z tym zatrudnianiem i zwalnianiem, z prawami pracownika i prawami pracodawcy, z kodeksem pracy itp. Wszystko by było ładnie i pięknie. Jak to się mówi: cycuś glancuś. Gdyby nie małe ale. Otóż Szanowna Pani Moniko Mosiewicz – ja nigdy nie podpisałem żadnej umowy o pracę. Jedyne, co mi wręczono, to Akt Mianowania. Tak on wyglądał:
mianowanie i dalej: pozostałe warunki nie ulegają zmianie

Czy mogłaby Pani o tym napisać do Sądu Najwyższego i poprosić, by skasowano wyrok?
Bardzo Panią proszę.

Nie stać mnie, by zapłacić za Pani prawniczą pomoc i fachową poradę. Sama Pani widzi, ile mi napisali w mianowaniu. Wiem, wiem. Pewnie pomyśli sobie Pani, że to było w 2001 r. i że w 2007 r., po uzyskaniu stopnia doktora na Uniwersytecie Jagiellońskim, po wydanych dwóch monografiach naukowych Trojanowskiemu płacono dużo więcej.

Otóż, Szanowna Pani, musi Pani wiedzieć, że owszem płacono mi więcej. Moja pensja powiększała się każdego roku o dodatek za lata pracy (5%) oraz o podwyżki, które zarządzali kolejni Ministrowie Szkolnictwa Wyższego. Uzbierało się tego jakieś tysiąc czterysta, tysiąc sześćset – zresztą niech Pani sama zobaczy:

marek ostatni pit

Czy wie Pani, że ja – prosty chłopak ze wsi, dorastający w biedzie, niszczący sobie uzębienie chlebem maczanym w wodzie i posypywanym cukrem (taka nasza standardowa łakoć z dzieciństwa) każdego miesiąca po wypłacie byłem przekonany, że jestem królem świata. Kiedy udałem się do Urzędu Pracy zobaczyłem, że każdy może być królem, nawet kasjerka w TESCO:

kasjerka

Prawda jest jednak taka – i tu proszę Panią o dotrzymanie zawodowej tajemnicy – że ja nigdy nie pracowałem dla pieniędzy. Także nigdy w życiu nie otrzymałem grosza za któryś ze swoich tekstów czy książek. Nie dlatego, żebym był idealistą czy innym głupim stworzeniem zaczynającym się na „i”, ale dlatego, że uważam swoje teksty za bezcenne a pracę – za wyjątkową. Wypłatę z Uniwersytetu traktowałem jako zwrot kosztów dojazdu i wyżywienia.

Czy Pani wie, że nigdy nie spóźniłem się na zajęcia? A dojeżdżałem ponad dwadzieścia kilometrów komunikacją PKS. Śnieg czy deszcz, susza czy burza – nic mnie nie powstrzymało. Chociaż wie Pani, wolałem zimowe podróże. Żeby dojechać zimą do pracy na godzinę 8.00, szedłem na autobus o piątej, bo ten o szóstej nie przyjeżdżał. Nie odpalał z powodu mrozu. W związku z tym autobus z godziny 7.00 do Zielonej Góry nie zatrzymywał się już na mojej wsi, bo grubo wcześniej był przeładowany pasażerami, którzy nie pojechali autobusem z godziny 6.00. Ale mimo to wolałem zimy. Wie Pani dlaczego? Bo latem w autobusach strasznie śmierdziało. Wszystko się kleiło. Poręcze, oparcia, siedzenia i bilety, które kupowało się u kierowcy tez były wilgotne od potu. Smród. A ja proszę Panią, nie jestem wrażliwy na zapachy. Gnoju na wsi – o czym Pani wie – nie brakuje. Jednak atmosfera w autobusach PKS latem jest nie do zniesienia. Jeżeli chodzi o moje auto, to zielonego Malucha FSO kupiłem dopiero w 2007 r. ale się nie najeździłem jak zapewne Pani przypuszcza

Przechodząc do meritum – Szanowna Pani Mosiewicz, nie mam pieniędzy. Jedyne czy mógłbym się zrewanżować, to podpowiedzią jak najszybciej i najskuteczniej uzyskać efekt „kratki” na brzuchu. Otóż żadne brzuszki, żaden trening – nic takiego. Cieniowanie aerografem to najnowszy trend! Malowanie trwa 6. minut. Płyn samoopalający jest bardzo trwały, niezmywalny. „Kratka” wytrzymuje do 30. dni. Ewentualnie – jeżeli Pani woli – mógłbym przesłać Pani dwadzieścia świeżych, wiejskich jaj – jeszcze ciepłych, wyjętych wprost spod moich niosek.

Czy pomoże mi Pani? Czy spełni Pani dobry uczynek na święta?Na święta wszyscy staja się lepsi. Nawet ja.
Czy zostanie Pani moim Świętym Mikołajem? Zarówno Monika jak i Mosiewicz oraz Mikołaj mają przynajmniej jedną cechę wspólną: literkę M na początku wyrazu – M jak Marek. Ale takich cech może być więcej! Cuda się dzieją! Trzeba tylko uwierzyć. Ja wierzę.

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

opowiem ci bajkę

19 grudnia, 2009 by

.

przemku, przypomniała mi się pewna bajka, którą usłyszałem jakieś dziesięć lat temu od mojego przyjaciela, dzisiaj emerytowanego profesora, które całe życie zajmował się filozofią starożytną. Któregoś razu odwiedził mnie on na mojej wsi. A musisz wiedzieć, że staruszek całe życie mieszkał w wielkich miastach. Dla niego wyprawy na wieś były czymś niezwykłym. Wiesz jak się cieszy człowiek, który w wieku 68. lat widzi żywą kaczkę, kurę. Kiedy może nie tylko zjeść boczek uwędzony we własnej wędzarni, ale może dotknąć czy pogłaskać świnię? Jak się dziwi, kiedy wskazując na kurnik i zadając pytanie o przeznaczenie tej budowli dowiaduje się, że to miejsce, w którym mieszkają kury? Zresztą.

Po obiedzie poszliśmy na spacer do lasu. Idziemy wolno. Nigdzie się nam nie spieszy. Rozmawiamy o tzw. ustawie Diopeitesa, o jej znaczeniu politycznym, o tym, że umożliwiała ona likwidację każdego przeciwnika. I nie chodziło tu tylko o likwidację jako wykluczenie z życia demokratycznych Aten jak to miało miejsce w przypadku zabawy z ostrakiem , ale o fizyczną likwidację, czego dowodzi przykład Sokratesa. Profesor twierdzi, że gdyby w cytowanym przez starożytnych akcie oskarżenia tego filozofa nie znalazł się zarzut o to, że Sokrates wierzy w złych bogów, to sprawa skończyłaby się inaczej.

Po ok. dwóch kilometrach marszu docieramy do powalonego przez ostatnią wichurę drzewa. To sosna. Sporych rozmiarów. Przynajmniej stuletnia. Widzę, że mój przyjaciel jest zmęczony.

Wiesz przemku jak wyglądają profesorowie od filozofii starożytnej, którzy całymi dniami siedzą w bibliotekach, czytają, piszą i tak każdego dnia? To grubasy. Bez kondycji, z problemami z cukrem, krążeniem po operacji bypassów. Pochyleni nad artykułami, książkami poprawiają co jakiś czas niemodne okulary w rogowych oprawkach, które przyciągane siła grawitacji spadają im z nosów. Wszyscy profesorowie filozofii starożytnej mają jedną cechę wspólną – są to błyszczące oczy, epikurejskie oczy. Oprócz radości życia z tych oczu, doskonale wyróżniających się na starczej twarzy, do świata zewnętrznego będącego w zasięgu wzroku dociera prosty przekaz: „nie martw się”.

– Siądźmy – zaproponował. – Chciałem ci coś opowiedzieć.

Siedliśmy a on zaczął opowiadać.

Dawno, dawno temu. Za górami, za lasami był sobie kraj, który nigdy nie istniał. W tym nieistniejącym kraju było wiele nieistniejących miast. W jednym z nich był uniwersytet. Uniwersytet, podobnie jak nieistniejące miasto i nieistniejący kraj, także miał problemy z istnieniem. A ściślej rzecz biorąc – też nie istniał.

Każdego roku kilka tysięcy ludzi z dyplomami magistrów opuszczało jego mury. I każdego roku kilka tysięcy ludzi śpiewało Gaudeamus w dniu immatrykulacji.

Opróćz nieistniejących studentów na nieistniejącym uniwersytecie można było spotkać pracowników naukowych. Jednym z nich była młoda dziewczyna. Trzymała się na uboczu, nie wadziła nikomu. Zajmowała się tak bardzo nieinteresującą dziedziną nauki, że nic dziwnego, że nikt się nią nie interesował. Dziewczynie ów brak zainteresowania wcale nie przeszkadzał. Więcej – cieszyła się, że nikt się nią nie interesuje. Miała czas na to, by zajmować się swoimi nieinteresującymi problemami naukowymi.

Jednak pewnego dnia wszystko się zmieniło.

Któregoś razu dziewczyna otrzymała pismo, w którym poinformowano ją, że decyzją takiego a takiego Szacownego Grona została powołana na stanowisko sekretarza komisji rekrutacyjnej. Że będzie musiała weryfikować podania kandydatów na studia, sprawdzać czy kandydaci dostarczyli wymagany komplet dokumentów, zaświadczenia lekarskie, potwierdzenia uiszczenia opłat rekrutacyjnych itp.

Zajęcie sekretarza komisji jest bardzo niewdzięczne. To setki podań, sterty papieru. To protokoły, świstki, decyzje pozytywne, decyzje negatywne, koperty itp., itd. W tym całym zamieszaniu osoba, która nie ma smykałki urzędniczo-biurokratycznej może się zgubić. Łatwo bowiem zapodziać gdzieś ważny dokument np. świadectwo maturalne lub inny i narazić się na poważne kłopoty. Poza tym trzeba całymi tygodniami ślęczeć. W czerwcu oraz we wrześniu, w dwóch naborach – bo zawsze jest tak zwany drugi nabór.

Kandydaci na studia stacjonarne, niestacjonarne, podyplomowe. Egzaminy, grupy, punkty. Godzinne wklepywanie danych do komputera. Godzinne drukowanie setek stron z decyzjami, koperty z etykietami adresowymi. Rzygać się chce nie tylko od tej roboty ale od piekącego zapachu tonera ze sfatygowanej, pylącej drukarki, którego stężenie w powietrzu małego pomieszczenia dawno przekroczyło wszelkie możliwe normy zdrowotne. A to nie był nawet półmetek drukowania.

Dziewczyna była zatrudniona w instytucie, który cieszył się dużym wzięciem. Chętnych na studiowanie tego kierunku zawsze było dużo. Także dużo znanych osobistości z nieistniejącego miasta garnęło się na te właśnie studia, by uzupełnić wykształcenie i móc dzięki temu objąć wyższe stanowisko itp. Popularność oraz fakt, że na kierunku tym zaczęli studiować kierownicy spółek państwowych – różnych kopalń, zakładów przetwórstwa pasz, którzy marzyli o karierze w stolicy – doprowadził do paradoksalnych i kuriozalnych sytuacji. Oto na przykład jakiś kapitan, major albo inny oficer wojska Państwa Nieistniejącego zapisał się na takie studia. Ale jak tu powiedzieć majorowi, że oblał kolokwium, że musi zaliczać itp. Inny przypadek. Zastępca szefa partii Bardzo Ważnej zapisał się na studia. No i tenże zastępca także musiał się zgłosić na poprawkę. Były takie chryje, że łohohoho.

– Marku, ale tu pięknie – przerwał swoją opowieść stary przyjaciel. – Naprawdę pięknie. Jeżeli gaj Akademosa kiedykolwiek istniał, to na pewno musiał wyglądać jak ten twój las tutaj, Marku.
– Tak. Z pewnością. Tylko który z nas dwóch jest Platonem a kto Sokratesem? – zażartowałem. Profesor spojrzał na mnie groźnie, ale bez złości. Ta groza w oczach była raczej żartobliwa. Odpowiedział, siląc się na powagę:
– Marku, jestem za stary na eksperyment z odbytem, a jak dobrze wiesz, bo chodziłeś przecież do mnie na kurs filozofii, miłość platoniczna to uczucie, które pojawia się między dojrzałym mężczyzną a chłopcem, któremu zarost na twarzy się jeszcze nie pojawił. Ty jesteś młody, masz całe życie przed sobą, ale ja wraz z moją pomarszczoną sraką szykujemy się do długiej drogi. Mam zamiar osobiście stawić się u Platona na kolokwium i chcę to zrobić w komplecie. No, ale dość tego. Ruszmy się, bo nas tu noc zastanie a tylko święty Franciszek potrafił dogadać się z wilkami.
– Ale mi nie…
– Dobra, dobra Marku, nie tłumacz się – nie pozwolił mi dokończyć profesor – Nie musisz. Ja czasami tak działam na młodych chłopców…
– Myślałem, że na kobiety – przerwałem.
– No przecież mówię, że na kobiety – obruszył się lekko.
– Nie, powiedziałeś, że na chłopców.
– Skądże! Ja!? Nigdy.
– Poważnie.
– Przesłyszało ci się.
– Nie, naprawdę…
– Ha! – przerwał mi uśmiechając się szyderczo – No widzisz jesteś baba. Tylko baby mogą się tak kłócić o pierdoły. Przekonasz się, kiedy się ożenisz.
– Hahahha – zaśmiałem się. Stary cwaniak, zawsze w formie.

W tym momencie przypomniał mi się jeden epizod z początku naszej znajomości.

Prowadził wykład na temat fragmentu B60 Heraklita. W pewnym momencie podszedł do tablicy i zaczął pisać: „droga w górę i w dół jest jedna i taka…” – i tu urwał, bo skończyła mu się kreda. Powiedział wówczas do mnie:
– Pan będzie łaskaw udać się po kredę.
Bez słowa wyszedłem. Udałem się do portiera. Wziąłem dwie laski kredy i wróciłem na wykład. Wchodzę, kładę kredę przy tablicy i idę usiąść. A profesor mówi do mnie:
– Pan się spóźnił, proszę wyjść.
Stanąłem jak wryty. Nie wiedziałem co powiedzieć. Gość przed chwilą wysłał mnie po kredę a teraz każe mi wyjść mówiąc, że się spóźniłem. W głowie przemknęły mi wszystkie możliwe myśli na temat sklerozy, starczej demencji oraz zbawczego działania lecytyny. Ale nie podzieliłem się swoją diagnozą i wiedzą medyczną z profesorem. Chciałem skończyć pierwszy rok studiów. Odpowiedziałem grzecznie, że przed chwilą z polecenia pana profesora wyszedłem po kredę i że się nie spóźniłem. Profesor nie spuszczając ze mnie czujnego wzroku spokojnie odpowiedział:
– Spóźnił się pan, proszę wyjść.
– Nie spóźniłem się – odpowiadałem uparcie.
– Chce się pan kłócić? Mogę się założyć. Ale uprzedzam, przegra pan. Zakład?
Po tych słowach spakowałem się i wyszedłem z auli wykładowej.

Kilka lat po tym zdarzeniu jedliśmy razem pizzę z gotowanym jajkiem, czarnymi oliwkami na grubym cieście. Rozmawialiśmy o głupotach. W pewnym momencie, całkiem niespodziewanie profesor, który w odcinku czasu dzielącym incydent z kredą a pierwszą, wspólną konsumpcja pizzy zdążył zostać moim przyjacielem, wypalił:
– Zawiodłem się wtedy na tobie.
O mały włos nie zadławiłem się oliwką, kiedy to usłyszałem. Siedzimy sobie, rozmawiamy o głupotach a tu nagle taka deklaracja. Nie widziałem o co w ogóle chodzi. O jaki zawód?
– Powinieneś powiedzieć mniej więcej tak „Pan profesor się myli. Przyjmuję zakład. O każdą stawkę”. A najbardziej usatysfakcjonowałaby mnie odpowiedź: „Spierdalaj sklerotyku, coś ci się pomieszało w głowie. Napij się lecytyny”.
Zatkało mnie. Siedziałem jak wryty. W jednej chwili przed oczami stanęło mi zdarzenie sprzed lat. Kreda. Zakład. Słowa, które zapamiętałem: „przegra pan”. Ale profesor jak gdyby nigdy nic pałaszował pizzę. Jakby nic się nie stało. Przynajmniej nic na tyle godnego uwagi by na chwilę przestać się obżerać pizzą polaną gęstym śmietanowo-majonezowym sosem czosnkowym.
– Jesz? To ostatni kawałek. – wskazał na trójkątny kawałek pizzy
– Nie.
– Uprzedzałem, że mam wilczy apetyt – powtarzał mając pełne usta. Przyznać trzeba, że pizza w tym lokalu była bardzo dobra. Dla ludzi z nadwagą, cukrzycą i problemach z sercem – nawet zabójczo dobra. Mój przyjaciel przeżył. Ja ledwo co.

Mam problem z jelitami. Lekarz, który oglądał moje zdjęcia z kolonografii mówił coś o tym, że jestem wrażliwy, że najlepiej jakbym zmienił swoją konstrukcję psychiczną. Że nie powinienem się tak wszystkim przejmować. Że warto znaleźć sobie kogoś, z kim można podzielić się problemami, że nie warto wszystkiego dusić w sobie. Rozumiesz – bełkot do potęgi. Ja i zwierzanie się? Ja i wrażliwość? Zmiana konstrukcji psychicznej? – cos się rzeźnikowi pomieszało.

Oglądając zdjęcia moich flaków zrobione na sesji, w trakcie której wsadzano mi rurę w dupę i wpompowywano litry białawej cieczy nazywanej fachowo kontrastem, powtarzał:
– Tak, kolopatia spastyczna. Kolopatia. Tak.

Pizza działa na mnie jak czterdzieści połkniętych żyletek. Oczywiście na drugi dzień. Dlatego w ogóle jem pizzę, bowiem mam nadzieję, że jutro będzie inaczej. Że następnego dnia nie spędzę na kiblu srając gwoździami i sprawdzając czy już mi krew z dupy leci czy jeszcze nie.

Wracając do spaceru.
Szliśmy wolno. To był naprawdę wolny spacer. Mój stary przyjaciel pospieszał. Szedł pół kroku przede mną. Ja starałem się trzymać trochę z tyłu. Znałem starego lisa nie od dziś. Wiedziałem, że gotów jest zejść na zawał niż przyznać się do jakiejś fizycznej czy też – nie daj boże – intelektualnej niedyspozycji, nawet o charakterze chwilowym.

Do legendy przeszedł jego pobyt w szpitalu, do którego trafił tuż po wykładzie, który prowadził pod koniec semestru letniego. Upał, klimatyzowana sala plus bypassy, otyłość, cukrzyca i prawie siedemdziesiątka na karku zrobiły swoje. Trafił do szpitala, w którym spędził jedna noc. Wyspał się. Odpoczął. I pierwsze co zrobił następnego dnia, to opierdolił – bo tylko tak to można nazwać – lekarza, który robił obchód. Najpierw przepytał delikwenta z gramatyki łacińskiej. Później z historii swojej choroby. Na końcu zaś dobił denata stwierdzeniem:

– Jeżeli pan nie wie jaka jest końcówka atherosclerosis w ablativusie, to pan wybaczy szczerość, ale nie oddałbym panu swojego zarobaczonego kota na oddział do leczenia.

Wstał. Ubrał się. Poprosił o odpowiednie druki, które podpisuje pacjent wypisujący się na własne życzenia. Miał wówczas gdzieś pogróżki lekarza, że to zagraża jego życiu. Pamiętam doskonale jak się uśmiechał do mnie i mrugał okiem, kiedy lekarz, który nie znał deklinacji łacińskiego rzeczownika groził:

– Robi pan to głupstwo na własną odpowiedzialność. Proszę o tym pamiętać. Ostrzegałem. Ostrzegałem. Robi to pan na własne życzenie. Żeby później nie miał pan pretensji.

Wyszliśmy ze szpitala. Profesor-przyjaciel przystanął. Dopiął koszulę, która się wiecznie rozpinała na grubym brzuszysku. Spojrzał w kierunku okien wydziału kardiologii. Później spojrzał na mnie. Uśmiechną się. Przeciągnął, prostując swoje stare kości i powiedział:

– Ale się wyspałem. Zawołaj taksówkę.

To tyle, jeżeli chodzi o anegdotę. Dalszy ciąg opowieści wyglądał tak.

– Wiesz Marku, ta dziewczyna była zatrudniona w instytucie, który cieszył się dużym wzięciem. Chętnych na studiowanie tego kierunku zawsze było dużo. Także dużo znanych osobistości z nieistniejącego miasta garnęło się na te właśnie studia, by uzupełnić wykształcenie i móc….
– To już wiem – przerwałem.
– To już mówiłem? – zapytał – To w którym momencie skończyłem?
– Na tym, że w instytucie tym zdarzały się chryje, że hoho!
– Masz rację. Były zatem chryje, że hoho, bo majorów egzaminowali doktorzy, a magistrowie-asystenci wałkowali na poprawkach prezydentów miast, wójtów i innych działaczy lokalnych, którzy na starość zapragnęli mieć tytuł magistra.

Żeby temu zapobiec nieistniejący senatorzy zasiadający w nieistniejącym senacie nieistniejącej uczelni ogłosili drukiem uchwałę w kwestii naboru na ów kierunek. Zapisano w niej, że na studia uzupełniające (czyl podyplomowe) mogą być przyjęci absolwenci studiów niepolitologicznych o profilu humanistycznym.

Dziewczyna – główna bohaterka tej bajki – otrzymała kseroksa tejże uchwały i została zobowiązana do egzekwowania jej zapisów.

Chętni składali podania, które trafiały do rąk dziewczyny. Ona, jako sekretarz, z całą sumiennością wywiązywała się z obowiązków. Dla przełożonych wykonywała dzienne sprawozdania. Pisała ile osób złożyło dokumenty. Jaka jest średnia wyników kandydatów. Naprawdę się starała.

Pewnego razu do jej rąk trafiło podanie na studia niestacjonarne uzupełniające. Dziewczyna weryfikując zgodność dokumentów zauważyła, że kandydat był absolwentem studiów inżynierskich. Skonsultowała przypadek z bezpośrednim przełożonym, który powiedział:
– Sprawa jest oczywista. Kandydat nie spełnia wymogów formalnych. Na studia uzupełniające mogą być przyjęci absolwenci studiów niepolitologicznych o profilu humanistycznym. W tym przypadku jest to inżynier. Proszę wysłać stosowne pismo z informacją o odmowie przyjęcia podania na studia – polecił przełożony.

Dziewczyna napisała stosowne pismo jeszcze tego samego dnia zostało ono wysłane.
Dokładnie dwa dni później dziewczyna trafiła na kolejne podanie kandydata, który nie spełniał wymogów formalnych. Ów kandydat był inżynierem rolnictwa. Na dyplomie było coś napisane o obsiewaniu pól. Tego nijak nie można było powiązać z humanistyką. Dziewczyna chciała napisać to, co napisała dwa dni wcześniej. Nie zrobiła tego, gdyż na podaniu widniała pieczątka Dziekana Nieistniejącego Wydziału – który z urzędu był Przewodniczącym Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej – z odręczną adnotacją: „wyrażam zgodę”.

Dziewczyna nie poszła z tym od razu do przełożonego. Sprawdziła jeszcze raz uchwałę senatu w sprawie rekrutacji. Przeczytała jeszcze raz podanie kandydata. Sprawdziła w bazach KBN-u (komitet badań naukowych) czy aby dyplom z obsiewu pól można zaliczyć do humanistyki. W jej głowie pojawiła się wątpliwość: „Czy Przewodniczący Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej – osoba reprezentująca autorytet nieistniejącej uczelni mogła się aż tak pomylić? Co znaczy owa pieczątka z odręczną adnotacją: „wyrażam zgodę”? A jeżeli to nie była pomyłka, to czy ona – jako sekretarz podległy przewodniczącemu komisji – może sprzeciwić się jego decyzji?

Innymi słowy: klasyczny konflikt tragiczny. Gdyby dziewczyna wykonała polecenie Przewodniczącego Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej złamałaby uchwałę Senatu. Gdyby odrzuciła podanie sprzeciwiłaby się poleceniu samego Dziekana.

Głowiła się kilka godzin. W końcu postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na temat kandydata – inżyniera rolnictwa. Po 0,4 sek – bo tyle trwało poszukiwanie rekordu dla tego zapytania – dziewczyna dowiedziała się, że kandydat jest Prezesem Jakiejś Agencji Państwowej. Gruba szyszka.

– Proszę przyjąć podanie. Jest zgoda dziekana – polecił dziewczynie bezpośredni przełożony, kiedy ta przyszła zapytać się co ma zrobić z takim podaniem.
– Jest to niezgodne z uchwałą senatu. Jako sekretarz zostałam zobowiązana do przestrzegania – odpowiedziała dziewczyna.
– Jest pieczątka dziekana, jest pani chroniona.
– Ale wówczas złamie uchwałę senatu.
– Proszę potraktować to jako polecenie służbowe – powiedział stanowczo bezpośredni przełożony.

W głowie dziewczyny zaczęły przewijać się wszystkie możliwe scenariusze dalszego biegu wydarzeń. Gdy złamie uchwałę senatu będzie po niej. Zawsze będzie ktoś mógł przyjść i powiedzieć: „Nie udawaj świętej. Zrobiłaś to, to teraz zrobisz i to. A jeżeli będziesz się stawiała, to pamiętaj – mamy na ciebie haka.” Co będzie jak nie przyjmie felernego podania? Sprzeciwiając się Dziekanowi Nieistniejącego Wydziału, który na Nieistniejącym Uniwersytecie słynie nie tyle ze swej działalności naukowej, co ze swojej małostkowości oznacza koniec pracy. Prędzej czy później ale na pewno będzie to koniec. Agonia będzie powolna. Najpierw ułożą jej plan zajęć tak, by każdy dzień tygodnia miała zajęty. W poniedziałek jedna godzina zajęć i do domu. Wtorek także jedna godzina zajęć i do domu. Środę to samo. W czwartek także. Piątek bez zmian – także jedna godzina zajęć. Później będą hospitacje zajęć. Wszystko zgodnie z regulaminem. Później zostanie poinformowana o rażących błędach w prowadzeniu zajęć i o tym, że zostaną hospitacje powtórzone. Że będą to komisyjne hospitacje. Kiedy poprosi o przekazanie jej w formie pisemnej wszystkich uwag i zastrzeżeń do jej zajęć, nigdy takiej nie otrzyma. Kolejnym chwytem będą ankiety. Anonimowe ankiety, w których studenci oceniają pracowników naukowych. I tu także wszystko będzie się odbywać zgodnie z regulaminem, bo ankiety będą przeprowadzane dla niej każdego roku. Tylko dla niej. Któregoś razu studenci się jej zapytają, dlaczego tylko jej zajęcia są oceniane. Dziewczyna nic nie odpowie.
Dalej będzie już mniej ciekawie. W pewnym momencie otrzyma pismo w trybie „do wiadomości” o tym, że pojawiły się anonimowe uwagi, że uwłacza godności studentów.
Poproszona o ustosunkowanie się do pisma i zarzutów odpisze, że nie może komentować anonimowych uwag, że owszem jest gotowa wyjaśnić każdy konkretny przypadek pod warunkiem, że nie będzie to anonimowy głos.
Kolejne głosy były już bardzo konkretne. Ponad sto podpisów. Imię i nazwisko. Imię i nazwisko. Sto czterdzieści osiem razy. I do tego petycja.

Rozważywszy wszystkie za i przeciw dziewczyna odpowiedziała:

– W takim razie proszę wydać mi polecenie służbowe w formie pisemnej. Jednocześnie informuję, że nie wykonam tego polecenia za co zostanie udzielona mi nagana z wpisem do akt. Odwołam się do Uczelnianej Komisji Dyscyplinarnej a później, jeżeli będę musiała do Sądu Pracy. Przykro mi, ale nie mogę wykonać tego polecenia. Ten kandydat nie może zostać przyjęty, ponieważ nie spełnia wymogów formalnych.

Przełożony zdziwił się. Jakby się zawahał a może to nie było zdziwienie ale zrozumienie? W każdym razie łagodnym tonem powiedział:

– Proszę panią, pani wie kim jest ten kandydat? Pani wie co się stanie, jeżeli pani nie przyjmie jego podania? Ten pan musi zostać przyjęty. Rozumie pani? Musi. Nikt na tym wydziale nie sprzeciwił się jeszcze dziekanowi. Proszę przemyśleć sprawę. Jest pani młoda, zdolna, ambitna. Pani kariera rozwija się bardzo dynamicznie. Chce pani to wszystko przekreślić? Nie szkoda pani tego wszystkiego, co pani już osiągnęła? Dobrze pani radzę, proszę to przemyśleć.
– Wiem kim jest i wiem co się stanie – odpowiedziała dziewczyna i kontynuowała – W tej chwili jest zarejestrowanych jest sto jedenaście osób na czterdzieści miejsc a przyjmowanie dokumentów jeszcze potrwa do końca przyszłego tygodnia. Jeżeli przyjmę podanie, to miejsc będzie trzydzieści dziewięć. Co ja mam powiedzieć tym, którzy się nie dostaną? Że przynajmniej jeden z nich miał szansę, ale niestety jedno miejsce wypadło z puli. Że zostało zarezerwowane. Pan przecież wie, że pieczątka Dziekana na podaniu równoznaczna jest nie tylko z przyjęciem dokumentów, ale z przyjęciem na studia i ocenę bardzo dobrą na dyplomie magisterskim. Jak ja mam spojrzeć tym ludziom w oczy? Co mam mówić wszystkim, którzy się nie dostali i przyjdą odebrać dokumenty? Jaką wersję zdarzeń przedstawiać? W szczególności jak odpowiedzieć na pytanie „Ile mi punktów zabrakło?” Przecież tu chodzi o uczciwość i o zasady.
– Zasady? Proszę pani, a gdzie pani widziała w dzisiejszym świecie zasady? – zapytał ironicznie przełożony i nie czekając na odpowiedź dodał:
– Bardzo panią proszę, niech pani przyjmie te dokumenty.
– Jeżeli zasady nie istnieją na uniwersytecie, to gdzie miałaby być?
– Rozumiem – powiedział przełożony – Przekażę pani stanowisko panu Dziekanowi.

Na drugi dzień przełożony poinformował dziewczynę, że wszystko dobrze się skończyło. Podanie zostało wycofane i że nawet Dziekan – o dziwo – nie zezłościł się. Innymi słowy – wszystko dobrze, nie ma się czym przejmować i trzeba dalej robić swoje. Dziewczyna z ulgą kontynuowała swoją pracę sekretarza komisji rekrutacyjnej.

Po zakończonej rekrutacji dziewczyna otrzymała polecenie, by odebrać z dziekanatu wszystkie dokumenty osób, które zostały przyjęte i sprawdzić je pod kątem znajomości języków. Musiała sprawdzić ile osób uczyło się kiedyś tam języka rosyjskiego, ilu niemieckiego, ilu francuskiego a ilu angielskiego. Dane te były potrzebne ludziom, którzy układając plan chcieli wiedzieć ilu godzin jakiego języka i na jakim poziomie zaawansowania zaplanować.

Pierwszy segregator dokumentów przejrzany i opracowany. Drugi i trzeci też z głowy. Przeglądając czwarty skamieniała. Wyjęła z koszulki komplet dokumentów. Na karcie egzaminacyjnej trzy oceny bardzo dobre. Egzamin przeprowadzono dokładnie jeden dzień po oficjalnym zakończeniu procesu rekrutacji.

Na podaniu osoby przyjętej widniała pieczątka z odręczną adnotacją „wyrażam zgodę”

– Marku o której u was się jada kolację? – zapytał profesor, przerywając swoją opowieść.
– My nie jemy kolacji.
– Ne żartuj. Zgłodniałem od tego chodzenia. Zjadłbym konia z kopytami, nie wspominając o tej kaczce, która upiekła twoja mama na obiad. Cały czas mam jej smak na jezyku. Ta chrupiąca, spieczona na brąz, chrupiąc skórka. A sos! Pycha! Marku, czy twoja mama dolewa do sosu wina? Przysiągłbym, że czułem zapach winogron.
– Dolewa.
– A jakie? Wytrawne? Słodkie?
– Nie.
– A jakie?
– Nasze.
– Nie zaproponowałeś mi wina z własnej winnicy? Wstydziłbyś się. Z daleka rozpoznaję chciwca, łotra i kanalię. Wiem, że taki nie jesteś. Za owo niedopatrzenie obwiniam roztargnienie, które bez twojego udziału a kto wie, może nawet i wbrew tobie, zostało wpisane w twoją naturę. Spieszmy do domu. Nie mogę się doczekać szklaneczki tego jak mniemam przepysznego trunku, którego nie odmówisz staremu przyjacielowi. Prawda?

Na drugi dzień profesor spakował walizkę. Po śniadaniu pożegnał się z moimi rodzicami. Pogratulował mojej mamie talentów kulinarnych. Ojcu pogratulował żony. Kiedy odprowadzałem do auta powiedział, że mam dużo szczęścia w życiu.
Zanim odjechał zapytałem go o koniec historii, o to co się stało z dziewczyną. Odpowiedział mi wówczas:

– Każda bajka się jakoś kończy Marku, każda. Ta bajka dla każdego z nas kończy się inaczej. Dla mnie się już skończyła a ty wymyśl sobie takie zakończenie jakie chcesz. Może będziesz miał więcej szczęścia niż ja.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

Pytanie Otwarte Do Przewodniczącego Jury Konkursu Im. J. Bierezina (w tegorocznej edycji)

17 grudnia, 2009 by

.

Czy mógłby Wielmożny Pan wyjaśnić, co Pan – jako Przewodniczący Jury – oraz pozostali Szanowni Jurorzy uważają za debiut. W szczególności proszę o wyjaśnienie, czy „arkusz” jest debiutem, czy debiutem nie jest.

Zaznaczam, że jeżeli „arkusz” (publikacja oznaczona znakiem ISBN) okaże się być debiutem, wyślę oficjalne zawiadomienie do Komisji Rewizyjnej Konkursu im. J. Bierezina, o tym, że tegoroczny laureat nie spełnia wymogów formalnych, które obowiązują wszystkich startujących w tymże konkursie.

Kategoria: Bez kategorii | 100 komentarzy »

Wydawnictwo Autorskie Grzeszczykowie i Fundacja Literatury w Internecie

17 grudnia, 2009 by

.

Panie Prezydencie, Panie Premierze, Szanowny Panie Ministrze i ty doktorze Trojanowski właścicielu historiamoichniedoli.pl

Uprzejmie donoszę, że

Fundacja Literatury w Internecie

z siedzibą:

ul. Asfaltowa 7/7, 02-527 Warszawa
tel./fax: (+48) 22 849 12 02
e-mail: fundacja@literatorium.pl

Wpisana do Krajowego Rejestru Sądowego pod nr 0000191951
nr NIP: 5213279709
nr REGON: 015673084
nr konta: 35 1050 1041 1000 0022 7923 9574

której przewodniczy Prezes Justyna Radeczyńska-Misiurewicz, nie tylko nie wywiązuje się ze swoich statutowych działań, ale prowadzi działalność, która wyraźnie ogranicza rozwój literatury w internecie.

Od kilku dni na portalu nieszuflada.pl, który jest internetowym organem Fundacji Literatury w Internecie trwa publiczny lincz niezależnego WYDAWNICTWA AUTORSKIEGO GRZESZCZYKOWIE (http://www.wa-grzeszczykowie.webpark.pl/index.html)

Wydawnictwo to jest finansowane ze środków prywatnych. Nie zagraża interesom oficjalnych związków literatów. Mało tego – nie zagraża także Fundacji Literatury w Internecie, gdyż z informacji przedstawionych przez Państwa Grzeszczyków nie wynika, by wydawnictwo szykowało się do przejęcia steru władzy w rządzie dusz. Mimo to, Pani Prezes Justyna Radczyńska wspierana przez swoich współpracowników w oczywisty sposób narusza dobre imie tego wydawnictwa. Niezrozumiałe są dla mnie, jako zewnętrznego obserwatora zjawisk w tzw. liternecie, powody dla których Prezes Fundacji Literatury w Internecie oraz jej pracownicy dopuszczają się tak oburzających czynów. Oto niektóre wpisy Pani Prezes Radczyńskiej na temat Wydawnictwa Grzeszczyków:

Cud malina!

Rodzina dowartościowująca.;-)) Kosmos rodzinny. System, system!;-)))

Justyna Radczyńska | 2009-12-15 19:13:54

A jednak!;-) My tu się odrobinę pastwimy, niesłychanie poważnie traktując działalność „literacką” Państwa Grzeszczyków i Syna. Tymczasem są oni naprawdę niezwykłą rodziną. Ona pisze, on pisze, syn jeszcze bardziej pisze, syn słucha. Rodzice pokładają nadzieję w utalentowanym synu. Wszyscy kochają się i szanują w pisaniu i życiu najprawdopodobniej. I ta „konstrukcja rodzinna” jest absolutnie niesamowita .;-))

Justyna Radczyńska | 2009-12-16 09:19:02

Nie oceniałabym tak surowo Państwa G.;-) Może wskutek tego co im się rzuciło na głowę czyli wskutek pewnego „zamroczenia” mają, paradoksalnie dobrze opanowaną sztukę życia. „Piśmiennictwo” jest w ich przypadku zupełnie nieistotnym objawem.;-)

Justyna Radczyńska | 2009-12-16 13:24:40

Panie Prezydencie, Premierze, Szanowny Ministrze,

Fundacja Literatury w Internecie ma zapisane w swoim statucie – cytuję:

ROZDZIAŁ II.

Cele i środki działania.

§ 5

Celami Fundacji są:
1) popularyzacja, upowszechnianie i promocja literatury oraz talentów literackich w Polsce i za granicą,
2) wspieranie edukacji literackiej i humanistycznej w zakresie związanym z literaturą współczesną, umiejętnościami pisarskimi, poetyckimi i dziennikarskimi, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju zdolności humanistycznych młodzieży z małych miast i miejscowości,
3) propagowanie czytelnictwa i wspomaganie rozwoju krytyki literackiej,
4) promowanie przekładu literatury obcej na język polski.

Uprzejmie donoszę, że nagonka na wydawnictwo Grzeszczyków, która odbywa się właśnie na portalu nieszuflada.pl jest niezgodna ze statusem Fundacji Literatury w Internecie. Domagam się zawieszenia działalności tejze Fundacji oraz przeprowadzenia niezależnej kontroli, która rozwiałaby lub potwierdziła moje wątpliwości i przypuszczenia, którymi się z Państwem dzielę. Chciałbym zwrócić szczególną uwagę na użycie odpowiednich emotikon oraz znaków cudzysłowu w wypowiedziach Pani Prezes Justyny Radczyńskiej, oraz na kontekst jej wpisów. Zwracam uwagę na wypowiedź Pani Prezes: „my tu się odrobinę pastwimy” . Fundacja Literatury w Internecie nie jest Fundacją Pastwienia się w Internecie!!!!

Skopiowany wątek załączam jako materiał dowodowy na dyskietce, który zamieściłem w specjalnej kopercie wyściełanej folią bąbelkową.

Chciałem jednocześnie zapewnić, że brzydzi mnie postawa Pani Prezes Justyny Radczyńskiej oraz jej współpracowników, oraz że nigdy w życiu nie przekażę nawet połowy procenta z podatku na Fundacje Literatury w Internecie, która jak pokazuje lincz na wydawnictwie Grzeszczyków nie ma nic wspólnego z promocją literatury.

Przesyłam ukłony
Anonim

do wiadomości:

Prezydent Lech Kaczyński

Kancelaria Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej
ul. Wiejska 10
00-902 Warszawa

tel: (22) 695-29-00
fax: 695-22-38
mail: listy[at]prezydent.pl

Prezes Rady Ministrów Donald Tusk

00-583 Warszawa,
Al. Ujazdowskie 1/3
tel.: 022 6946000
faks: 022 6252637
e-mail: kontakt@kprm.gov.pl

Sekretariat Ministra Bogdana Zdrojewskiego

Adres email: minister@mkidn.gov.pl
Telefon: +48 22 42 10 251

dr Marek Trojanowski
historiamoichniedoli.pl

Kategoria: Bez kategorii | 25 komentarzy »

Samantha Kitsch, 25 wierszy. […………]

15 grudnia, 2009 by

.

W Ameryce wszystko jest inne. Siekane kotlety z krowy – popularnie zwane hamburgerami – serwowane w bułce w zestawie z frytkami i pięciolitrową colą mają überrozmiar. W związku z tym wydaje się, że amerykański mit supermana – latającego übermenscha w niebieskim kostiumie z wielką literą S wyszytą na klacie – dzięki tajnym, rządowym zabiegom eugenicznym został w skali masowej urzeczywistniony. Jaki überżołądek musi mieć statystyczny überamerykanin, by zmieścić übezestaw serwowany w überknajpie?

W Ameryce wszystko jest inne. Obywatele Rzeczpospolitej Polskiej – popularnie zwani Polakami – w normalnych warunkach niereformowalni, zacofani i małostkowi po sześciu miesiącach pracy „na construction” zmieniają się w prawdziwych Amerykanów. Cudowna, amerykańska metamorfoza trwa dokładnie pół roku. Po tym czasie Chicago, które przed wylotem z Okęcia było jeszcze Szikagao zmienia się nieodwracalnie w Czikago.

W Ameryce wszystko jest inne. Zjawiska pogodowe, w szczególności te o charakterze gwałtownym mają inną skalę. Trąby powietrzne nie ograniczają się w Stanach do zerwania dwóch lub trzech dachów, ale niszczą całe miasta. Wyobraź sobie, że masz ochotę wyskoczyć sobie do IKEA w sąsiednim mieście. Robisz trzy- czterodniowy wypad. Wracasz do domu i okazuje się, że nie tylko nie możesz odnaleźć własnego domu, ale nie poznajesz miasta. Niemożliwe? Porozmawiaj z mieszkańcami Nowego Orleanu.

W Ameryce wszystko jest inne. Silniki samochodowe mają inną pojemność. 1500 cm3? 2500 cm3? 3000 cm3? Nie, nie. Pojemności zaczynają się od czterech litrów, bo tylko taki silnik jest w stanie przepalić paliwo odmierzane w galonach. Galon, to ok. 3,7 litra. Statystyczny Amerykanin tankuje swoje statystyczne auto na stacji benzynowej płacąc za jeden galon benzyny średnio dolara i 60 centów. Przyjmując, że jeden dolar to trzy polskie złote wychodzi, że trzy i siedem dziesiątych litra benzyny Polak będący na emigracji lub na wycieczce w USA zapłaci 4,8 pln, co daje jakieś 1,29 pln / L.
I jak tu się dziwić marzeniom, że najlepiej radzą sobie w Ameryce i że tylko tam się spełniają?

W Ameryce wszystko jest inne. Prezydent też jest inny. Jest tak bardzo inny, że nawet niektórzy Amerykanie przywykli do amerykańskiej inności – zwłaszcza potomkowie konfederatów z Karoliny Południowej – nie mogą uwierzyć, że ten pan został 44. prezydentem USA. Trzymanie palca na przycisku nuklearnym w niczym nie przypomina zbierania bawełny na plantacji. Stąd owo zdziwienie.

W Ameryce wszystko jest inne. Roman Polański – w Europie szanowany reżyser, goszczony na salonach z najwyższymi honorami – w USA zmienił się. Roman musiał być zupełnie innym człowiekiem, kiedy łamaną angielszczyzną poprosił trzynastoletnią dziewczynkę o to, by się rozebrała, położyła na podłodze, rozłożyła swoje dziecięce jeszcze nogi a on – dobry wujek – zrobi jej kuku. Gdyby dziewczynka miała świadomość, że wujek z zagranicy kilkanaście lat później w swojej autobiografii napisze, że to jej mamusia była winna a nie on. Że to matka podsunęła mu swoje dziecko, by ten wsadził siusiaka gdzie potrzeba a następnie zrewanżował się angażem filmowym. Gdyby mała Samantha o tym wszystkim wiedziała, nie musiałaby zaciskać w milczeniu zębów z bólu. Nie musiałaby wywąchiwać się w czterdziestoletni, spocony tors. Nie musiałaby po wszystkim godzinami szorować szczotką ryżową swojego dziecięcego ciała ze spermy i śliny – z zapachu mężczyzny, który właśnie przed chwilą zakończył autorsko-artystyczny proces penetracji dziecięcej waginy.

A propos Samanthy i tego, że w Ameryce wszystko jest inne. W stanach mieszka jedna z polskich poetek – Samantha Kitsch. W 2006 r., światło dzienne ujrzał jej tomik pt. 25 wierszy. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdy może mieszkać gdzie chce. Każdy może wydać tomik własnych wierszyków. Każdy może nazywać się „Kitsch”. Ale jeżeli chodzi o ten konkretny tomik, to tu wszystko jest inne.

Inność pierwsza.

Oto fragment jednego z tekstów wchodzących w skład tomiku:

Popatrzyłem do góry
i spotkałem wzrok kropli
jasnociemną źrenicę
z twardym błyskiem kryształu
punkcikiem prawdy –
wisiała z balkonu
gotowa w każdej chwili się odłączyć
kapnąć mi na twarz
prysnąć w oczy
Zwięźle ujęła mój dylemat:
jeśli wycofasz się zanim się oderwę –
stchórzysz
lecz gdy zacznę spadać nie zdążysz się uchylić
choć pewnie się przestraszysz
zrobisz mimowolny unik
żenujący skazany na fiasko –
stałem zgłębiając analogie

[Kropla]

A to fragment innego tekstu:

Kot parę razy miauknął i poszedł spać do szafy w ścianie.
Tak się zaczęła moja godzina medytacji.
Skąd brała pewność, że jest mi niezbędna?
W czym ujawniłby się jej brak?
Wrośnięty w krzesło obserwowałem, jak dzień
piął się po niewidzialnych szczeblach – i ześlizgiwał:
czas wchodził w rytm paradoksu Zenona.
Kurz na podłodze lśnił ultrafioletem i podczerwienią.
Rozszczepiałem wzrokiem atomy nad szklanką
wystygłego kompotu z rabarbaru.
Pantoflem regulowałem ruchy galaktyk.
Kot wylazł z szafy, przeciągnął się i trochę ochryple
miauknął – tak się skończyła moja godzina medytacji.
Sen z dzieciństwa, w którym umiałem fruwać,
pewien, że jeśli tylko zapamiętam jak –
umiejętność nie opuści mnie, gdy się obudzę.
(Wygiąłem wzrokiem łyżeczkę w szklance
wystygłego kompotu z rabarbaru –
już przedtem i tak nieco krzywą.)
W brzęku naczyń, w zapachu kociej puszki
czas nadganiał tempo, rozkręcał zwoje.
Godzina zbierała ostatnie rozproszone barwy.
Potem opisywałem ją: żmudnie, nieudolnie
i czy nie z pretensjami, że sama gotowość…

[Godzina]

I jeszcze jeden fragment:

Rzeka była piękna, kiedy patrzyłem na nią z mostu.
Rzeka była okropna, kiedy patrzyłem na nią z mostu.
W jednostajnym przepływie – a pozornie zastygła,
metaliczna, twarda tafla pod smużkami fal.
Oddalałem się, kiedy pociąg wiózł mnie przez most.
Stałem w miejscu, kiedy pociąg wiózł mnie przez most.
Czułem się martwy, kiedy pociąg wiózł mnie przez most.
Czułem się żywy, kiedy pociąg wiózł mnie przez most.
Było mi niedobrze – wagon poderwany z ziemi
dygocze na szynach między akwamaryną a błękitem –
to potrwa dwie minuty – to ciągnie się w nieskończoność!
Koła stukają: jeszcze, i jeszcze, i jeszcze -jak dobrze!

[rzeka]

Konkluzja numer jeden:

wiersze zostały napisane przez chłopaka, któremu amerykańscy spece od chirurgii odcięli penisa.

Konkluzja numer dwa:

albo przez panią, której ci sami spece przy użyciu aparatu Ilizarowa wydłużyli łechtaczkę tak, by po przystawieniu do niej linijki można było odczytać „17,5 cm”

Zamieszanie z niezwykłym jak na kobietę podmiotem lirycznym można uznać za świadomy zabieg artystyczny. W interpretacji Samantha Kitsch mogłaby być przedstawiona jako kobieta-kontrfeministka, która występuje przeciwko emancypacji społecznej i kulturowej rodzaju żeńskiego. Wprowadzając podmiot liryczny rodzaju męskiego do swoich wierszy poetka maskulinizuje swoją poezję. Czyni to na przekór tendencji środowiskowej. Współczesne poetki nie różnią się przecież od polityków. Maszerują w równym szeregu machając chorągiewkami z nadrukowanym logo: „political correct”. Samantha Kitsch ze swoim męskim podmiotem lirycznym jest elementem obcym w tej przewalającej się między szwedzkimi stołami na uroczystych rautach masie rymującego celulitisu. Ale Samantha nie doceniła siły masy. Masa nie znosi różnicy, zabroniona jest każda forma indywidualizacji. W masie trzeba być elementem masy, dlatego Samantha Kicz znalazła się w spisie treści rapującego stada – w Solistkach.

Inność druga.

Oto fragment tekstu z tomiku:

Zza rozpędzonych prętów balustrady
nagła szeroka powierzchnia –
ciemnozielononiebieska, srebrząca się, pomarszczona…

[Rzeka]

A oto inny fragment – nazwijmy go póki co: Fragment A

Mógłbym bez ogródek , ale farba zlazła w łazience
liszaj pojawił się na suficie, wyższe stany świadomości
ślimaczą się i śledztwo się kończy

Podobny sposób obrazowania sprawia, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, że napisał je ten sam autor. Jednak Fragment A pochodzi z wiersza Edwarda Pasewicza pt. Robak Solipsyzmu.

Konkluzja numer jeden:

Samantha Kitsch to Edwarda Pasewicz

Konkluzja numer dwa:

Edward Pasewicz to Samantha Kitsch

Nie są to tak absurdalne konkluzje jak by się wydawało. Pasewicz od lat związany jest z Poznaniem, z Poznania wywodzi się Samantha Kitsch. Druga sprawa, że w krainie tzw. „portalowych masek” i konkursowych zestawów wierszy opatrzonych tzw. godłem – kreacje transwestytyczne są zjawiskiem powszechnym. Nic nie stoi na przeszkodzie by Pasewicz mógł być Samanthą Kitsch i na odwrót (z zastrzeżeniem, że porównujemy ten konkretny fragment Robaka Solipsyzmu oraz ten konkretny fragment Rzeki)

Inność ostatnia.

A może Samantha Kitsch jest tego rodzaju osobliwością amerykańską, która istnieje tylko w amerykańskich mitach o wolności. Może w ogóle nie istnieje? Ontyczny status kobiety-poetki (w dodatku o polskich korzeniach), która stwarza męskie podmioty liryczne, która pisze fragmenty jak Pasewicz bliski jest zeru. Zresztą czy sama „Samantha Kitsch” nie wydaje się jakaś zmyślona? Nierzeczywista? A może Samantha Kitsch jako „Samantha Kitsch” jest – na wzór Lema – wspólnym tworem zapóźnionych w intelektualnym i estetycznym rozwoju polskich poetek, które za wszelką cenę próbują skolonizować nowe obszary, których potencjał czytelniczy jest większy niż jeden?

Istnieje przynajmniej jeden dowód, który przemawia za taką interpretacją.
Otóż wszyscy fani Pani Prezes Fundacji Literatury w Internecie – Justyny Radczyńskiej-Misiurewicz – pamiętają jej sławny wierszyk pt. 25 wersów z okazji (zamieszczony w tomiku Nawet). Wszyscy także pamiętają, że Pani Prezes pomyliła się w rachunku. W korpusie tekstu jest nie 25 a 26 wersów.
Samantha Kitsch także ma podobny problem z rachunkami. W jej tomiku jest więcej niż 25 wierszy. Wnioskować należy, że w projekcie „Kitsch” swój udział może mieć pani prezes we własnej osobie.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

obserwacja nieba

12 grudnia, 2009 by

.

Synku połóż się obok mnie. Bliżej. Jeszcze bliżej. Jeszcze trochę. A teraz popatrz na niebo. Widzisz te trzy gwiazdy? To pas Oriona. Nie, nie taki jak w spodniach.Tak synku, gwiazdy są bardzo gorące.

A tam? Tak, właśnie tam, gdzie pokazuję teraz palcem. Widzisz? Tak, to ta, która tak jasno świeci. To jest gwiazda polarna. Ta gwiazda należy do gwiazdozbioru Małej Niedźwiedzicy.

Nie wiem dlaczego ta niedźwiedzica jest mała. Tak, masz rację synku – małe niedźwiedzie są tylko w bajkach. Prawdziwe niedźwiedzie są bardzo duże i bardzo silne.

Te w niebie? Czy te małe niedźwiedzie w niebie też gryzą? Nie synku. One nie gryzą. Spróbuj. Przekonaj się sam. Nie bój się – jestem obok. Pogłaskaj. Śmiało! Wyciągnij rączkę. Zobaczysz – dasz radę. Wyżej, śmiało! Nie poparzysz się – obiecuję. Jeszcze trochę! O!

Teraz są to twoje niedźwiedzie synku. To twoje gwiazdy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

list do wydawnictwa

9 grudnia, 2009 by

.
Drodzy Wydawcy Drogich Wydawnictw

was, podobnie jak wszystkich literatów tego kraju razem wziętych, mam także w dupie.Ta część mojego ciała jest odpowiednio duża. Nie trzeba się pchać. Miejsca wystarczy dla wszystkich.

list z  wydawnictwa

Jeżeli chodzi o moje teksty, to wyrażam zgodę by je dowolnie przetwarzać, kopiować, upowszechniać. Można z nimi zrobić wszystko z zastrzeżeniem: każdy, kto ma ochotę na moje teksty MUSI mnie pocałować w dupę. I nie mam tu na myśli przysłowiowego albo metaforycznego całowania w dupę. Chodzi o prawdziwy, namiętny, soczysty całus z języczkiem i niezbędnym ślinotokiem

Z poważaniem
marek trojanowski

ps.

Oto mój biogram na okładkę:

„Marek Trojanowski, ur. 1977 r. nie publikował w Toposie, Akancie ani w żadnym innym czasopiśmie literackim. Nie jest laureatem żadnego konkursu literackiego. Nie debiutował i nie zamierza tego robić.”

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

« Wstecz