.
przemku, przypomniała mi się pewna bajka, którą usłyszałem jakieś dziesięć lat temu od mojego przyjaciela, dzisiaj emerytowanego profesora, które całe życie zajmował się filozofią starożytną. Któregoś razu odwiedził mnie on na mojej wsi. A musisz wiedzieć, że staruszek całe życie mieszkał w wielkich miastach. Dla niego wyprawy na wieś były czymś niezwykłym. Wiesz jak się cieszy człowiek, który w wieku 68. lat widzi żywą kaczkę, kurę. Kiedy może nie tylko zjeść boczek uwędzony we własnej wędzarni, ale może dotknąć czy pogłaskać świnię? Jak się dziwi, kiedy wskazując na kurnik i zadając pytanie o przeznaczenie tej budowli dowiaduje się, że to miejsce, w którym mieszkają kury? Zresztą.
Po obiedzie poszliśmy na spacer do lasu. Idziemy wolno. Nigdzie się nam nie spieszy. Rozmawiamy o tzw. ustawie Diopeitesa, o jej znaczeniu politycznym, o tym, że umożliwiała ona likwidację każdego przeciwnika. I nie chodziło tu tylko o likwidację jako wykluczenie z życia demokratycznych Aten jak to miało miejsce w przypadku zabawy z ostrakiem , ale o fizyczną likwidację, czego dowodzi przykład Sokratesa. Profesor twierdzi, że gdyby w cytowanym przez starożytnych akcie oskarżenia tego filozofa nie znalazł się zarzut o to, że Sokrates wierzy w złych bogów, to sprawa skończyłaby się inaczej.
Po ok. dwóch kilometrach marszu docieramy do powalonego przez ostatnią wichurę drzewa. To sosna. Sporych rozmiarów. Przynajmniej stuletnia. Widzę, że mój przyjaciel jest zmęczony.
Wiesz przemku jak wyglądają profesorowie od filozofii starożytnej, którzy całymi dniami siedzą w bibliotekach, czytają, piszą i tak każdego dnia? To grubasy. Bez kondycji, z problemami z cukrem, krążeniem po operacji bypassów. Pochyleni nad artykułami, książkami poprawiają co jakiś czas niemodne okulary w rogowych oprawkach, które przyciągane siła grawitacji spadają im z nosów. Wszyscy profesorowie filozofii starożytnej mają jedną cechę wspólną – są to błyszczące oczy, epikurejskie oczy. Oprócz radości życia z tych oczu, doskonale wyróżniających się na starczej twarzy, do świata zewnętrznego będącego w zasięgu wzroku dociera prosty przekaz: „nie martw się”.
– Siądźmy – zaproponował. – Chciałem ci coś opowiedzieć.
Siedliśmy a on zaczął opowiadać.
Dawno, dawno temu. Za górami, za lasami był sobie kraj, który nigdy nie istniał. W tym nieistniejącym kraju było wiele nieistniejących miast. W jednym z nich był uniwersytet. Uniwersytet, podobnie jak nieistniejące miasto i nieistniejący kraj, także miał problemy z istnieniem. A ściślej rzecz biorąc – też nie istniał.
Każdego roku kilka tysięcy ludzi z dyplomami magistrów opuszczało jego mury. I każdego roku kilka tysięcy ludzi śpiewało Gaudeamus w dniu immatrykulacji.
Opróćz nieistniejących studentów na nieistniejącym uniwersytecie można było spotkać pracowników naukowych. Jednym z nich była młoda dziewczyna. Trzymała się na uboczu, nie wadziła nikomu. Zajmowała się tak bardzo nieinteresującą dziedziną nauki, że nic dziwnego, że nikt się nią nie interesował. Dziewczynie ów brak zainteresowania wcale nie przeszkadzał. Więcej – cieszyła się, że nikt się nią nie interesuje. Miała czas na to, by zajmować się swoimi nieinteresującymi problemami naukowymi.
Jednak pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Któregoś razu dziewczyna otrzymała pismo, w którym poinformowano ją, że decyzją takiego a takiego Szacownego Grona została powołana na stanowisko sekretarza komisji rekrutacyjnej. Że będzie musiała weryfikować podania kandydatów na studia, sprawdzać czy kandydaci dostarczyli wymagany komplet dokumentów, zaświadczenia lekarskie, potwierdzenia uiszczenia opłat rekrutacyjnych itp.
Zajęcie sekretarza komisji jest bardzo niewdzięczne. To setki podań, sterty papieru. To protokoły, świstki, decyzje pozytywne, decyzje negatywne, koperty itp., itd. W tym całym zamieszaniu osoba, która nie ma smykałki urzędniczo-biurokratycznej może się zgubić. Łatwo bowiem zapodziać gdzieś ważny dokument np. świadectwo maturalne lub inny i narazić się na poważne kłopoty. Poza tym trzeba całymi tygodniami ślęczeć. W czerwcu oraz we wrześniu, w dwóch naborach – bo zawsze jest tak zwany drugi nabór.
Kandydaci na studia stacjonarne, niestacjonarne, podyplomowe. Egzaminy, grupy, punkty. Godzinne wklepywanie danych do komputera. Godzinne drukowanie setek stron z decyzjami, koperty z etykietami adresowymi. Rzygać się chce nie tylko od tej roboty ale od piekącego zapachu tonera ze sfatygowanej, pylącej drukarki, którego stężenie w powietrzu małego pomieszczenia dawno przekroczyło wszelkie możliwe normy zdrowotne. A to nie był nawet półmetek drukowania.
Dziewczyna była zatrudniona w instytucie, który cieszył się dużym wzięciem. Chętnych na studiowanie tego kierunku zawsze było dużo. Także dużo znanych osobistości z nieistniejącego miasta garnęło się na te właśnie studia, by uzupełnić wykształcenie i móc dzięki temu objąć wyższe stanowisko itp. Popularność oraz fakt, że na kierunku tym zaczęli studiować kierownicy spółek państwowych – różnych kopalń, zakładów przetwórstwa pasz, którzy marzyli o karierze w stolicy – doprowadził do paradoksalnych i kuriozalnych sytuacji. Oto na przykład jakiś kapitan, major albo inny oficer wojska Państwa Nieistniejącego zapisał się na takie studia. Ale jak tu powiedzieć majorowi, że oblał kolokwium, że musi zaliczać itp. Inny przypadek. Zastępca szefa partii Bardzo Ważnej zapisał się na studia. No i tenże zastępca także musiał się zgłosić na poprawkę. Były takie chryje, że łohohoho.
– Marku, ale tu pięknie – przerwał swoją opowieść stary przyjaciel. – Naprawdę pięknie. Jeżeli gaj Akademosa kiedykolwiek istniał, to na pewno musiał wyglądać jak ten twój las tutaj, Marku.
– Tak. Z pewnością. Tylko który z nas dwóch jest Platonem a kto Sokratesem? – zażartowałem. Profesor spojrzał na mnie groźnie, ale bez złości. Ta groza w oczach była raczej żartobliwa. Odpowiedział, siląc się na powagę:
– Marku, jestem za stary na eksperyment z odbytem, a jak dobrze wiesz, bo chodziłeś przecież do mnie na kurs filozofii, miłość platoniczna to uczucie, które pojawia się między dojrzałym mężczyzną a chłopcem, któremu zarost na twarzy się jeszcze nie pojawił. Ty jesteś młody, masz całe życie przed sobą, ale ja wraz z moją pomarszczoną sraką szykujemy się do długiej drogi. Mam zamiar osobiście stawić się u Platona na kolokwium i chcę to zrobić w komplecie. No, ale dość tego. Ruszmy się, bo nas tu noc zastanie a tylko święty Franciszek potrafił dogadać się z wilkami.
– Ale mi nie…
– Dobra, dobra Marku, nie tłumacz się – nie pozwolił mi dokończyć profesor – Nie musisz. Ja czasami tak działam na młodych chłopców…
– Myślałem, że na kobiety – przerwałem.
– No przecież mówię, że na kobiety – obruszył się lekko.
– Nie, powiedziałeś, że na chłopców.
– Skądże! Ja!? Nigdy.
– Poważnie.
– Przesłyszało ci się.
– Nie, naprawdę…
– Ha! – przerwał mi uśmiechając się szyderczo – No widzisz jesteś baba. Tylko baby mogą się tak kłócić o pierdoły. Przekonasz się, kiedy się ożenisz.
– Hahahha – zaśmiałem się. Stary cwaniak, zawsze w formie.
W tym momencie przypomniał mi się jeden epizod z początku naszej znajomości.
Prowadził wykład na temat fragmentu B60 Heraklita. W pewnym momencie podszedł do tablicy i zaczął pisać: „droga w górę i w dół jest jedna i taka…” – i tu urwał, bo skończyła mu się kreda. Powiedział wówczas do mnie:
– Pan będzie łaskaw udać się po kredę.
Bez słowa wyszedłem. Udałem się do portiera. Wziąłem dwie laski kredy i wróciłem na wykład. Wchodzę, kładę kredę przy tablicy i idę usiąść. A profesor mówi do mnie:
– Pan się spóźnił, proszę wyjść.
Stanąłem jak wryty. Nie wiedziałem co powiedzieć. Gość przed chwilą wysłał mnie po kredę a teraz każe mi wyjść mówiąc, że się spóźniłem. W głowie przemknęły mi wszystkie możliwe myśli na temat sklerozy, starczej demencji oraz zbawczego działania lecytyny. Ale nie podzieliłem się swoją diagnozą i wiedzą medyczną z profesorem. Chciałem skończyć pierwszy rok studiów. Odpowiedziałem grzecznie, że przed chwilą z polecenia pana profesora wyszedłem po kredę i że się nie spóźniłem. Profesor nie spuszczając ze mnie czujnego wzroku spokojnie odpowiedział:
– Spóźnił się pan, proszę wyjść.
– Nie spóźniłem się – odpowiadałem uparcie.
– Chce się pan kłócić? Mogę się założyć. Ale uprzedzam, przegra pan. Zakład?
Po tych słowach spakowałem się i wyszedłem z auli wykładowej.
Kilka lat po tym zdarzeniu jedliśmy razem pizzę z gotowanym jajkiem, czarnymi oliwkami na grubym cieście. Rozmawialiśmy o głupotach. W pewnym momencie, całkiem niespodziewanie profesor, który w odcinku czasu dzielącym incydent z kredą a pierwszą, wspólną konsumpcja pizzy zdążył zostać moim przyjacielem, wypalił:
– Zawiodłem się wtedy na tobie.
O mały włos nie zadławiłem się oliwką, kiedy to usłyszałem. Siedzimy sobie, rozmawiamy o głupotach a tu nagle taka deklaracja. Nie widziałem o co w ogóle chodzi. O jaki zawód?
– Powinieneś powiedzieć mniej więcej tak „Pan profesor się myli. Przyjmuję zakład. O każdą stawkę”. A najbardziej usatysfakcjonowałaby mnie odpowiedź: „Spierdalaj sklerotyku, coś ci się pomieszało w głowie. Napij się lecytyny”.
Zatkało mnie. Siedziałem jak wryty. W jednej chwili przed oczami stanęło mi zdarzenie sprzed lat. Kreda. Zakład. Słowa, które zapamiętałem: „przegra pan”. Ale profesor jak gdyby nigdy nic pałaszował pizzę. Jakby nic się nie stało. Przynajmniej nic na tyle godnego uwagi by na chwilę przestać się obżerać pizzą polaną gęstym śmietanowo-majonezowym sosem czosnkowym.
– Jesz? To ostatni kawałek. – wskazał na trójkątny kawałek pizzy
– Nie.
– Uprzedzałem, że mam wilczy apetyt – powtarzał mając pełne usta. Przyznać trzeba, że pizza w tym lokalu była bardzo dobra. Dla ludzi z nadwagą, cukrzycą i problemach z sercem – nawet zabójczo dobra. Mój przyjaciel przeżył. Ja ledwo co.
Mam problem z jelitami. Lekarz, który oglądał moje zdjęcia z kolonografii mówił coś o tym, że jestem wrażliwy, że najlepiej jakbym zmienił swoją konstrukcję psychiczną. Że nie powinienem się tak wszystkim przejmować. Że warto znaleźć sobie kogoś, z kim można podzielić się problemami, że nie warto wszystkiego dusić w sobie. Rozumiesz – bełkot do potęgi. Ja i zwierzanie się? Ja i wrażliwość? Zmiana konstrukcji psychicznej? – cos się rzeźnikowi pomieszało.
Oglądając zdjęcia moich flaków zrobione na sesji, w trakcie której wsadzano mi rurę w dupę i wpompowywano litry białawej cieczy nazywanej fachowo kontrastem, powtarzał:
– Tak, kolopatia spastyczna. Kolopatia. Tak.
Pizza działa na mnie jak czterdzieści połkniętych żyletek. Oczywiście na drugi dzień. Dlatego w ogóle jem pizzę, bowiem mam nadzieję, że jutro będzie inaczej. Że następnego dnia nie spędzę na kiblu srając gwoździami i sprawdzając czy już mi krew z dupy leci czy jeszcze nie.
Wracając do spaceru.
Szliśmy wolno. To był naprawdę wolny spacer. Mój stary przyjaciel pospieszał. Szedł pół kroku przede mną. Ja starałem się trzymać trochę z tyłu. Znałem starego lisa nie od dziś. Wiedziałem, że gotów jest zejść na zawał niż przyznać się do jakiejś fizycznej czy też – nie daj boże – intelektualnej niedyspozycji, nawet o charakterze chwilowym.
Do legendy przeszedł jego pobyt w szpitalu, do którego trafił tuż po wykładzie, który prowadził pod koniec semestru letniego. Upał, klimatyzowana sala plus bypassy, otyłość, cukrzyca i prawie siedemdziesiątka na karku zrobiły swoje. Trafił do szpitala, w którym spędził jedna noc. Wyspał się. Odpoczął. I pierwsze co zrobił następnego dnia, to opierdolił – bo tylko tak to można nazwać – lekarza, który robił obchód. Najpierw przepytał delikwenta z gramatyki łacińskiej. Później z historii swojej choroby. Na końcu zaś dobił denata stwierdzeniem:
– Jeżeli pan nie wie jaka jest końcówka atherosclerosis w ablativusie, to pan wybaczy szczerość, ale nie oddałbym panu swojego zarobaczonego kota na oddział do leczenia.
Wstał. Ubrał się. Poprosił o odpowiednie druki, które podpisuje pacjent wypisujący się na własne życzenia. Miał wówczas gdzieś pogróżki lekarza, że to zagraża jego życiu. Pamiętam doskonale jak się uśmiechał do mnie i mrugał okiem, kiedy lekarz, który nie znał deklinacji łacińskiego rzeczownika groził:
– Robi pan to głupstwo na własną odpowiedzialność. Proszę o tym pamiętać. Ostrzegałem. Ostrzegałem. Robi to pan na własne życzenie. Żeby później nie miał pan pretensji.
Wyszliśmy ze szpitala. Profesor-przyjaciel przystanął. Dopiął koszulę, która się wiecznie rozpinała na grubym brzuszysku. Spojrzał w kierunku okien wydziału kardiologii. Później spojrzał na mnie. Uśmiechną się. Przeciągnął, prostując swoje stare kości i powiedział:
– Ale się wyspałem. Zawołaj taksówkę.
To tyle, jeżeli chodzi o anegdotę. Dalszy ciąg opowieści wyglądał tak.
– Wiesz Marku, ta dziewczyna była zatrudniona w instytucie, który cieszył się dużym wzięciem. Chętnych na studiowanie tego kierunku zawsze było dużo. Także dużo znanych osobistości z nieistniejącego miasta garnęło się na te właśnie studia, by uzupełnić wykształcenie i móc….
– To już wiem – przerwałem.
– To już mówiłem? – zapytał – To w którym momencie skończyłem?
– Na tym, że w instytucie tym zdarzały się chryje, że hoho!
– Masz rację. Były zatem chryje, że hoho, bo majorów egzaminowali doktorzy, a magistrowie-asystenci wałkowali na poprawkach prezydentów miast, wójtów i innych działaczy lokalnych, którzy na starość zapragnęli mieć tytuł magistra.
Żeby temu zapobiec nieistniejący senatorzy zasiadający w nieistniejącym senacie nieistniejącej uczelni ogłosili drukiem uchwałę w kwestii naboru na ów kierunek. Zapisano w niej, że na studia uzupełniające (czyl podyplomowe) mogą być przyjęci absolwenci studiów niepolitologicznych o profilu humanistycznym.
Dziewczyna – główna bohaterka tej bajki – otrzymała kseroksa tejże uchwały i została zobowiązana do egzekwowania jej zapisów.
Chętni składali podania, które trafiały do rąk dziewczyny. Ona, jako sekretarz, z całą sumiennością wywiązywała się z obowiązków. Dla przełożonych wykonywała dzienne sprawozdania. Pisała ile osób złożyło dokumenty. Jaka jest średnia wyników kandydatów. Naprawdę się starała.
Pewnego razu do jej rąk trafiło podanie na studia niestacjonarne uzupełniające. Dziewczyna weryfikując zgodność dokumentów zauważyła, że kandydat był absolwentem studiów inżynierskich. Skonsultowała przypadek z bezpośrednim przełożonym, który powiedział:
– Sprawa jest oczywista. Kandydat nie spełnia wymogów formalnych. Na studia uzupełniające mogą być przyjęci absolwenci studiów niepolitologicznych o profilu humanistycznym. W tym przypadku jest to inżynier. Proszę wysłać stosowne pismo z informacją o odmowie przyjęcia podania na studia – polecił przełożony.
Dziewczyna napisała stosowne pismo jeszcze tego samego dnia zostało ono wysłane.
Dokładnie dwa dni później dziewczyna trafiła na kolejne podanie kandydata, który nie spełniał wymogów formalnych. Ów kandydat był inżynierem rolnictwa. Na dyplomie było coś napisane o obsiewaniu pól. Tego nijak nie można było powiązać z humanistyką. Dziewczyna chciała napisać to, co napisała dwa dni wcześniej. Nie zrobiła tego, gdyż na podaniu widniała pieczątka Dziekana Nieistniejącego Wydziału – który z urzędu był Przewodniczącym Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej – z odręczną adnotacją: „wyrażam zgodę”.
Dziewczyna nie poszła z tym od razu do przełożonego. Sprawdziła jeszcze raz uchwałę senatu w sprawie rekrutacji. Przeczytała jeszcze raz podanie kandydata. Sprawdziła w bazach KBN-u (komitet badań naukowych) czy aby dyplom z obsiewu pól można zaliczyć do humanistyki. W jej głowie pojawiła się wątpliwość: „Czy Przewodniczący Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej – osoba reprezentująca autorytet nieistniejącej uczelni mogła się aż tak pomylić? Co znaczy owa pieczątka z odręczną adnotacją: „wyrażam zgodę”? A jeżeli to nie była pomyłka, to czy ona – jako sekretarz podległy przewodniczącemu komisji – może sprzeciwić się jego decyzji?
Innymi słowy: klasyczny konflikt tragiczny. Gdyby dziewczyna wykonała polecenie Przewodniczącego Wydziałowej Komisji Rekrutacyjnej złamałaby uchwałę Senatu. Gdyby odrzuciła podanie sprzeciwiłaby się poleceniu samego Dziekana.
Głowiła się kilka godzin. W końcu postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na temat kandydata – inżyniera rolnictwa. Po 0,4 sek – bo tyle trwało poszukiwanie rekordu dla tego zapytania – dziewczyna dowiedziała się, że kandydat jest Prezesem Jakiejś Agencji Państwowej. Gruba szyszka.
– Proszę przyjąć podanie. Jest zgoda dziekana – polecił dziewczynie bezpośredni przełożony, kiedy ta przyszła zapytać się co ma zrobić z takim podaniem.
– Jest to niezgodne z uchwałą senatu. Jako sekretarz zostałam zobowiązana do przestrzegania – odpowiedziała dziewczyna.
– Jest pieczątka dziekana, jest pani chroniona.
– Ale wówczas złamie uchwałę senatu.
– Proszę potraktować to jako polecenie służbowe – powiedział stanowczo bezpośredni przełożony.
W głowie dziewczyny zaczęły przewijać się wszystkie możliwe scenariusze dalszego biegu wydarzeń. Gdy złamie uchwałę senatu będzie po niej. Zawsze będzie ktoś mógł przyjść i powiedzieć: „Nie udawaj świętej. Zrobiłaś to, to teraz zrobisz i to. A jeżeli będziesz się stawiała, to pamiętaj – mamy na ciebie haka.” Co będzie jak nie przyjmie felernego podania? Sprzeciwiając się Dziekanowi Nieistniejącego Wydziału, który na Nieistniejącym Uniwersytecie słynie nie tyle ze swej działalności naukowej, co ze swojej małostkowości oznacza koniec pracy. Prędzej czy później ale na pewno będzie to koniec. Agonia będzie powolna. Najpierw ułożą jej plan zajęć tak, by każdy dzień tygodnia miała zajęty. W poniedziałek jedna godzina zajęć i do domu. Wtorek także jedna godzina zajęć i do domu. Środę to samo. W czwartek także. Piątek bez zmian – także jedna godzina zajęć. Później będą hospitacje zajęć. Wszystko zgodnie z regulaminem. Później zostanie poinformowana o rażących błędach w prowadzeniu zajęć i o tym, że zostaną hospitacje powtórzone. Że będą to komisyjne hospitacje. Kiedy poprosi o przekazanie jej w formie pisemnej wszystkich uwag i zastrzeżeń do jej zajęć, nigdy takiej nie otrzyma. Kolejnym chwytem będą ankiety. Anonimowe ankiety, w których studenci oceniają pracowników naukowych. I tu także wszystko będzie się odbywać zgodnie z regulaminem, bo ankiety będą przeprowadzane dla niej każdego roku. Tylko dla niej. Któregoś razu studenci się jej zapytają, dlaczego tylko jej zajęcia są oceniane. Dziewczyna nic nie odpowie.
Dalej będzie już mniej ciekawie. W pewnym momencie otrzyma pismo w trybie „do wiadomości” o tym, że pojawiły się anonimowe uwagi, że uwłacza godności studentów.
Poproszona o ustosunkowanie się do pisma i zarzutów odpisze, że nie może komentować anonimowych uwag, że owszem jest gotowa wyjaśnić każdy konkretny przypadek pod warunkiem, że nie będzie to anonimowy głos.
Kolejne głosy były już bardzo konkretne. Ponad sto podpisów. Imię i nazwisko. Imię i nazwisko. Sto czterdzieści osiem razy. I do tego petycja.
Rozważywszy wszystkie za i przeciw dziewczyna odpowiedziała:
– W takim razie proszę wydać mi polecenie służbowe w formie pisemnej. Jednocześnie informuję, że nie wykonam tego polecenia za co zostanie udzielona mi nagana z wpisem do akt. Odwołam się do Uczelnianej Komisji Dyscyplinarnej a później, jeżeli będę musiała do Sądu Pracy. Przykro mi, ale nie mogę wykonać tego polecenia. Ten kandydat nie może zostać przyjęty, ponieważ nie spełnia wymogów formalnych.
Przełożony zdziwił się. Jakby się zawahał a może to nie było zdziwienie ale zrozumienie? W każdym razie łagodnym tonem powiedział:
– Proszę panią, pani wie kim jest ten kandydat? Pani wie co się stanie, jeżeli pani nie przyjmie jego podania? Ten pan musi zostać przyjęty. Rozumie pani? Musi. Nikt na tym wydziale nie sprzeciwił się jeszcze dziekanowi. Proszę przemyśleć sprawę. Jest pani młoda, zdolna, ambitna. Pani kariera rozwija się bardzo dynamicznie. Chce pani to wszystko przekreślić? Nie szkoda pani tego wszystkiego, co pani już osiągnęła? Dobrze pani radzę, proszę to przemyśleć.
– Wiem kim jest i wiem co się stanie – odpowiedziała dziewczyna i kontynuowała – W tej chwili jest zarejestrowanych jest sto jedenaście osób na czterdzieści miejsc a przyjmowanie dokumentów jeszcze potrwa do końca przyszłego tygodnia. Jeżeli przyjmę podanie, to miejsc będzie trzydzieści dziewięć. Co ja mam powiedzieć tym, którzy się nie dostaną? Że przynajmniej jeden z nich miał szansę, ale niestety jedno miejsce wypadło z puli. Że zostało zarezerwowane. Pan przecież wie, że pieczątka Dziekana na podaniu równoznaczna jest nie tylko z przyjęciem dokumentów, ale z przyjęciem na studia i ocenę bardzo dobrą na dyplomie magisterskim. Jak ja mam spojrzeć tym ludziom w oczy? Co mam mówić wszystkim, którzy się nie dostali i przyjdą odebrać dokumenty? Jaką wersję zdarzeń przedstawiać? W szczególności jak odpowiedzieć na pytanie „Ile mi punktów zabrakło?” Przecież tu chodzi o uczciwość i o zasady.
– Zasady? Proszę pani, a gdzie pani widziała w dzisiejszym świecie zasady? – zapytał ironicznie przełożony i nie czekając na odpowiedź dodał:
– Bardzo panią proszę, niech pani przyjmie te dokumenty.
– Jeżeli zasady nie istnieją na uniwersytecie, to gdzie miałaby być?
– Rozumiem – powiedział przełożony – Przekażę pani stanowisko panu Dziekanowi.
Na drugi dzień przełożony poinformował dziewczynę, że wszystko dobrze się skończyło. Podanie zostało wycofane i że nawet Dziekan – o dziwo – nie zezłościł się. Innymi słowy – wszystko dobrze, nie ma się czym przejmować i trzeba dalej robić swoje. Dziewczyna z ulgą kontynuowała swoją pracę sekretarza komisji rekrutacyjnej.
Po zakończonej rekrutacji dziewczyna otrzymała polecenie, by odebrać z dziekanatu wszystkie dokumenty osób, które zostały przyjęte i sprawdzić je pod kątem znajomości języków. Musiała sprawdzić ile osób uczyło się kiedyś tam języka rosyjskiego, ilu niemieckiego, ilu francuskiego a ilu angielskiego. Dane te były potrzebne ludziom, którzy układając plan chcieli wiedzieć ilu godzin jakiego języka i na jakim poziomie zaawansowania zaplanować.
Pierwszy segregator dokumentów przejrzany i opracowany. Drugi i trzeci też z głowy. Przeglądając czwarty skamieniała. Wyjęła z koszulki komplet dokumentów. Na karcie egzaminacyjnej trzy oceny bardzo dobre. Egzamin przeprowadzono dokładnie jeden dzień po oficjalnym zakończeniu procesu rekrutacji.
Na podaniu osoby przyjętej widniała pieczątka z odręczną adnotacją „wyrażam zgodę”
– Marku o której u was się jada kolację? – zapytał profesor, przerywając swoją opowieść.
– My nie jemy kolacji.
– Ne żartuj. Zgłodniałem od tego chodzenia. Zjadłbym konia z kopytami, nie wspominając o tej kaczce, która upiekła twoja mama na obiad. Cały czas mam jej smak na jezyku. Ta chrupiąca, spieczona na brąz, chrupiąc skórka. A sos! Pycha! Marku, czy twoja mama dolewa do sosu wina? Przysiągłbym, że czułem zapach winogron.
– Dolewa.
– A jakie? Wytrawne? Słodkie?
– Nie.
– A jakie?
– Nasze.
– Nie zaproponowałeś mi wina z własnej winnicy? Wstydziłbyś się. Z daleka rozpoznaję chciwca, łotra i kanalię. Wiem, że taki nie jesteś. Za owo niedopatrzenie obwiniam roztargnienie, które bez twojego udziału a kto wie, może nawet i wbrew tobie, zostało wpisane w twoją naturę. Spieszmy do domu. Nie mogę się doczekać szklaneczki tego jak mniemam przepysznego trunku, którego nie odmówisz staremu przyjacielowi. Prawda?
Na drugi dzień profesor spakował walizkę. Po śniadaniu pożegnał się z moimi rodzicami. Pogratulował mojej mamie talentów kulinarnych. Ojcu pogratulował żony. Kiedy odprowadzałem do auta powiedział, że mam dużo szczęścia w życiu.
Zanim odjechał zapytałem go o koniec historii, o to co się stało z dziewczyną. Odpowiedział mi wówczas:
– Każda bajka się jakoś kończy Marku, każda. Ta bajka dla każdego z nas kończy się inaczej. Dla mnie się już skończyła a ty wymyśl sobie takie zakończenie jakie chcesz. Może będziesz miał więcej szczęścia niż ja.