.
Jest rok 3274. Na Ziemi nic się zmieniło. Ludzie są tacy jak dawniej. Koty także są takie jak kiedyś. Żeby się wysrać muszą czuć piasek pod łapkami. Nawet słońce, które zgodnie z przepowiedniami miało wybuchnąć, wypalić się lub coś w tym rodzaju, w dalszym ciągu wschodzi na wschodzie i zachodzi tam gdzie zawsze zachodziło. Innymi słowy: nuda. I gdyby nie maleńka stacja badawcza w okolicach pierścieni Saturna, można by sądzić, że czas na tej planecie zatrzymał się dawno, dawno temu, gdzieś w okolicy XXI w.
– Dawaj tu tę kurwę Hans – ryknął złowieszczo Brunner trzymając w ręku solidny kawałek stalowej linki.
– No trzymaj, żeby się nie rzucała – sapał, mocno przywiązując jej kończyny do oparć aluminiowego krzesła.
Hans Skywalker w trakcie przesłuchań odgrywał zawsze tego dobrego. Prywatnie: mąż trzech kobiet, ojciec siódemki dzieci. Zawsze uważał, że siedem przynosi szczęście. I rzeczywiście, szczęścia nigdy mu nie brakowało. Zaraz po studiach dostał etat na międzyplanetarnej stacji badawczej, w której przesłuchiwano kosmitów. Nie było to zadanie łatwe. Przez 3200. lat naszej ery ludzkość z niecierpliwością oczekiwała Bliskiego Spotkania. Powstało wiele filmów na ten temat, sformułowano dziesiątki hipotez naukowych, wysyłano w przestrzeń kosmiczną zaproszenia drukowane na złotych płytkach. Nawet dzieci śpiewały piosenki o małych, zielonych ufoludkach. Bez skutku. Aż do tego dnia.
To było normalne popołudnie. Normalne psy poszczekiwały w obejściach normalnych domów na przedmieściach normalnego miasta, w którym roiło się od normalnych ludzi i równie normalnych zdarzeń. Oczywiście tego dnia, wszyscy normalni mieszkańcy przedmieść byli w pracy i nie złościło ich poszczekiwanie psów, za który ich właściciele w dzień wolny od pracy zgarnęliby normalny opierdol. W poniedziałkowe popołudnia normalne psy mogły szczekać do woli.
Statek kosmiczny wylądował z hukiem punktualnie o godzinie trzynastej dwadzieścia jeden. Po ilości decybeli i kurzu, który towarzyszył lądowaniu można było wnosić, że talerzopodobna kapsuła lądowała awaryjnie lub też – co się później okazało prawdą – najnormalniej w świecie się rozbiła.
Łatwo się domyślić, że zdarzenie to wywołało sensację. Międzynarodowy komitet powitalny, złożony z prezydentów, premierów, papieża, który występował jak zwykle w podwójnej roli: jako pasterz stada wiernych owieczek i przedstawiciel wszechmocnego Pana Mogę.
A propos Pana Mogę. Otóż na soborze w Kożuchowie w roku 2562, kategorię „bóg” uznano za przestarzałą. W imię podążania za zmianami, zdecydowano się na śmiałą reformę. Starego Stwórcę wysłano na zasłużony urlop. Na tronie wszechwładcy zastąpił go nowy, lśniący niczym zderzak Cadillaca Eldorado z 1954 r., Pan Móc. W społeczeństwie superkonsumpcyjnym hasło „chcieć to móc, móc to chcieć” nabrało niemalże mistycznego wymiaru. Takiej mistyki o charakterze masowym potrzebował Kościół od zawsze. Tyle o reformie.
W każdym razie, wszyscy mieszkańcy ziemi powitali tego dnia kosmitów. Ślęcząc przed telewizorami, które nigdy nie wyszły z mody, społeczeństwo popijając piwo, przegryzając chipsy, chrupiąc popcorn – potrawy zawsze na czasie – tyło i rozkoszowało się każdą sekundą Bliskiego Spotkania.
Entuzjazm zaczął opadać w okolicach trzeciego miesiąca pobytu Obcych na Ziemi. Emisje na żywo przerywano coraz krótszymi reklamami. Ludzie często zmieniali kanał. Dlatego zainteresowanie ze strony reklamodawców spadło. W końcu ile można wlepiać się w talerzopodobny statek Obcych? Gdyby chociaż wydobywały się z niego jakieś dźwięki, gdyby błyskał jakimiś laserami, które pulweryzowały by każdego, kto się zbliży – innymi słowy: gdyby coś się zaczęło z nim dziać, to spektakl o nazwie „Relacja na żywo z lądowania obcych” zmieniłby się osobny kanał tematyczny o wdzięcznej nazwie Alians TV.
Kiedy społeczeństwo nasyciło ciekawość do tego stopnia, że na metalicznych powłokach niestrzeżonego Statku Kosmicznego zaczęło pojawiać się tu i owdzie graffiti, do akcji postanowili przystąpić naukowcy. Przy użyciu archaicznych metod – palnika acetylenowego, szlifierek kątowych i łomów – sforsowano coś, co uznano za wejście, a co faktycznie było nierównością w poszyciu. Jak się później okazało, kosmici używają technik teleportacyjnych. Drzwi nie były im do niczego potrzebne.
W środku odnaleziono trzech kosmitów. Istoty były w świetnej kondycji psychicznej. Zdrowe, dobrze odżywione. Wszystko wskazywało na to, że jest dobrze. Potwierdzały to grymasy twarzy Obcych, które antropolodzy rozpoznali jako uśmiechy. Innymi słowy: aliensi uśmiechali się do ludzi, którzy kilka minut wcześniej rozwalili im palnikiem ścianę statku kosmicznego. Można było tłumaczyć pewną kurtuazją i traktować owe uśmiechy w kategoriach pewnych procedur dyplomatycznych. Wszak na pierwszym, historycznym Bliskim Spotkaniu nie wypada okazywać wrogości.
Dzisiaj wiemy, że nie chodziło tu ani o dyplomacje czy kurtuazję ale o zwykłą głupotę. Kosmici okazali się największymi głupkami w kosmosie, bo tylko tego rodzaju głupota – kosmiczna głupota – prowadzi do trzeciej planety tego układu słonecznego.
Kosmiczne mamy powtarzały swoim kosmicznym dzieciom:
– Droga Mleczna, bleeee
– Układ Słoneczny, bleeeee
– Ziemia, bleeee
– Człowiek, bleee
Na każdym szczeblu kosmicznej edukacji uczono, że spotkania z człowiekiem nie mają sensu. I że zawsze źle się kończą – na stole sekcyjnym jakiegoś tajnego laboratorium wojskowego. Dzieciom w celach instruktażowych pokazywano slajdy z incydentu z Roswell. Powtarzano, że homofilia – czyli miłość do człowieka – zawsze tak się kończy. Ci, którzy uważają inaczej prędzej czy później skończą w próbówkach z formaliną. Pokawałkowane ciała robiły kosmiczne wrażenie, zwłaszcza na kosmicznych maluchach, uczonych poszanowania dla wszelkich form życia. Kiedy dzieci dorastały, pokazywano im zdjęcia wybuchów nuklearnych. Kosmiczna młodzież dziwiła się, że czystą energię atomu można wyzwalać bez żadnej kontroli. Każdy nastoletni kosmita po obejrzeniu filmu z Hiroszimy wiedział, że ostrzeżenie wytłoczone na tylnej obudowie kosmicznego piekarnika – „W celu wymiany rdzenia grzewczego zaleca się wezwanie wykwalifikowanego pracownika serwisu” – ma głębszy sens.
Do godziny trzynastej dwadzieścia jeden tamtego feralnego popołudnia, od początku istnienia gatunku homo sapiens, kosmitom udawało się omijać Ziemię. Za wyjątkiem tych nieszczęśników z Roswell żaden kosmita nie postawił stopy, macki, płetwy – czy też innego organu odpowiedzialnego za poruszanie się – na powierzchni niebieskiej planety. Ludzie, utwierdzeni w przekonaniu, że są sami we wszechświecie dusili się we własnym sosie. Wszystko to odbywało się z korzyścią dla wszechświata. Rasa homo sapiens była inwazyjną, drapieżną rasą, niespotykaną na taką skalę w kosmosie. W tym sensie ludzie byli wyjątkowi. Żadna istota nie wymyśliła tylu i tak bardzo finezyjnych technik zabijania przedstawicieli własnego gatunku, co ludzie. W obawie przed człowiekiem na rubieżach galaktyki Drogi Mlecznej postawiono tabliczki z wyraźnym ostrzeżeniem:
„uwaga! Zły człowiek! Drapieżnik pierwszej klasy”
Tylko głupiec mógł zignorować przestrogę.
Jedno z praw rozwoju wszechświata, odkryte przez Piątego Wszechwładcę brzmi:
NIEZALEŻNIE OD ZAAWANSOWANIA I STOPNIA ROZWOJU, W KAŻDEJ SPOŁECZNOŚCI GŁUPOTA JEST WARTOŚCIĄ STAŁĄ.
Mimo kosmicznego wysiłku kosmicznej edukacji nie udało się uniknąć spotkania z człowiekiem. Ale czy można było się spodziewać innego finału podróży kiedy to na podbój galaktyki wyrusza trzech największych głupków? Doprawdy, beznadziejne przypadki. Praktycznie bezmózgie i faktycznie głupie. Przykład kosmicznej korespondencji między tym, co praktyczne a tym, co faktyczne.
Cały wszechświat przyglądał się temu, w jaki sposób naukowcy traktują obcych przybyszów. O ile niektórzy łudzili się, że być może po kilku tysiącach lat człowiek zdołał pozbyć się cech drapieżnika i wykształcić w sobie większe zdolności empatyczne zawiedli się. Pierwsze cięcie chirurgicznego skalpela rozwiało złudzenia.
Naukę z tego spotkania wyniosły dwie strony. Kosmici wiedzieli, że muszą zreformować proces edukacji i że należy umieścić więcej tabliczek z ostrzeżeniami w pobliżu Układu Słonecznego. Mieszkańcy ziemi mieli dowód, że nie są sami w kosmosie.
Trwało to kilka lat. Rach-ciach i w okolicach Saturna umieszczono bazę badawczą. Ściślej rzecz biorąc, był to tajny ośrodek badań wojskowych, w którym badano kosmitów. Bazę wybudowano we wnętrzu jednego z meteorytów wchodzących w skład pierścieni Saturna. Była to świetnie zakamuflowana pułapka. Jako wabik, na zewnątrz wystawiono tabliczkę podobną do tych, które ostrzegały przed człowiekiem.
Na tej jednak napisano:
„STOP”
Dalej wszystko było już proste. Kosmici, którzy nie potrafili odczytać tekstu, zatrzymywali się z ciekawości, by dokładniej przyjrzeć się dziwnemu napisowi. Ci, którzy znali ziemskie pismo zatrzymywali się, bo kiedy pojawia się znak STOP, to trzeba się zatrzymać. Jedni i drudzy padali łupem ziemskich oddziałów. Każdy nieostrożny kosmita kończył między szklanymi płytkami jako próbka histologiczna, na które coraz to nowe zapotrzebowania składały ziemskie szkoły.
– Brunner, nie bij tak mocno, bo ta zielona krew tak łatwo się nie zmywa – szepnął Hans do kolegi.
Brunner Kenobi był klasycznym oprychem. Lubił dać w mordę, lubił zebrać porządny wpierdol. Godzinami opowiadał historie kolejnych blizn, które pokrywały jego twarz i skórę głowy. A niedowiarkom – bo zdarzali się tacy, którzy opowieści o tym jak pokonał gołymi pięściami siedemnastu chłopa traktowali jako legendy wyssane z palca – zawsze, ale to zawsze spuszczał solidny łomot. Nie patyczkował się. Wiedzieli o tym jego koledzy – których miał niewielu. Wiedział o tym Hans, z którym pracował. A ci, którzy o tym nie wiedzieli mieli po prostu pecha. Tak też pocieszał Brunner wszystkie swoje ofiary, które próbowały zbierać uzębienie w kałużach wypluwanej krwi. Wpatrując się w rozkwaszone gęby, w przecięcia skóry w okolicy nosa, z której wystawały kawałki różowawej chrząstki mawiał:
– Miałeś pecha chłopie. Miałeś pecha.
Brunner był normalnym przedstawicielem swojego gatunku. Był człowiekiem. Co więcej – był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Pozbawiony konkurencji, bił własne rekordy w szybkości wydobywania zeznań od schwytanych kosmitów. Jego ostatni czas to 39 sekund. Normalny człowiek z akumulatorem na jajach pęka po jedenastu. Ale tamten kosmita to był wyjątkowy twardziel.
Dzisiaj Brunner miał do opracowania samicę. To siedemnasta w tym tygodniu. Kiedy upewnił się, że istota jest solidnie skrępowana mrugnął porozumiewawczo do Hansa. Ten bez słów podszedł do kokpitu sterującego i nacisnął jeden z przycisków.
– Agrhhhhhh – rozległ się krzyk
– Powtórz – powiedział Brunner, przyglądając się z wyraźną satysfakcją temu przerażającemu spektaklowi. Czy jest taka kultura, taka cywilizacja a w końcu taki wszechświat, w którym widok istoty rodzaju żeńskiego, przeszywany tysiącami wolt nie budziłby przerażenia?
Kolejny impuls, kolejny okrzyk bólu i smród palącego się białka.
– Możesz uniknąć tych nieprzyjemności –powiedział Hans, rozpoczynając swój spektakl dobrego policjanta.
– On –wskazał na Brunnera, który w tym czasie zrobił sobie małą przerwę na papierosa – może tak w nieskończoność. To prawdziwy potwór. Jak to mówicie „Drapieżnik pierwszej klasy”.
Kosmitka podniosła głowę. Na jej twarzy oprócz bólu widać było przerażenie. Hans przywykł do takich widoków. Metodologia badawcza Brunnera w połączeniu z kategorią „Drapieżnika pierwszej klasy” zawsze przynosiła ten sam efekt: ból i przerażenie.
Za szybko
przyjdź
naprzeciw siądź
i rozpal
na końcu drogi
Znak
Wykrztusiła z siebie. Hans nie za bardzo rozumiał, co miał znaczyć ten bełkot. Zanim zdążył zapytać usłyszał:
Białym światłem świec
i gaś
te drogę w
popielniczce
przyduś ziemię
do obrazu
Ogromem
[cafe nikt]
– Co, masz ochotę na papieroska? – zapytał z drwiną w głosie Brunner – Masz pecha, to moja ostatnia fajka, ale dam ci pojarę. Chcesz?
Nie czekając na odpowiedź przytknął żarząca się końcówkę do gałki ocznej istoty.
– Uuuu, boli? Teraz już wiesz dlaczego u nas na ziemi mówi się, że palenie szkodzi zdrowiu. Jak ja was nie kurwa nienawidzę. Jesteście dla mnie kupą zielonego, rybiookiego gówna, które w gównie powinno skończyć. I ten wasz kosmiczny bełkot. Nauczono was latać statkami a mówić nie umiecie. Dukacie i dukacie. Jebane jąkały – cedził przez zęby Brunner.
– Poczekaj, ona chyba chce coś powiedzieć – przerwał mu Hans.
Głos kosmitki był cichy ale wyraźny:
o twe ramię by ciszę oznaczyć
pies się otrze ogonem
zahaczy
spójrz wychodzę dobranoc
do reszty
[pokój duszny]
Hans spojrzał na Brunnera. Już miał go zapytać, czy coś przypadkiem rozumie z tego wszystkiego, czy w swojej karierze zawodowej spotkał się z podobnym wyznaniem, ale Brunner dzisiaj jakoś nie zdradzał ochoty do dyskusji. Seria: prawy prosty, lewy hak i prawy podbródkowy zrobiły swoje. Głowa kosmitki zwisała bezwładnie.
– Patrz jak dynda – cieszył się Brunner – Normalnie metronom, co sekunda. Lewo, prawo, lewo i prawo – śmiał się spoglądając to na sekundnik zegara to na głowę kosmitki.
– Nie chce ci przerywać zabawy, ale to już…
– Ty, a czy ja się do ciebie przypierdalam? Czy ja tobie trupy liczę, kosmitów reglamentuję? Zapomniałeś, co zrobiłeś dwa dni temu? – warknął.
– No dobrze. Dobrze. Jakoś się wytłumaczymy. Cucę ją – odparł Hans spokojnym tonem. Starał się udobruchać kolegę, w którego towarzystwie nikt nigdy nie był bezpieczny.
Kiedy kosmitka odzyskała przytomność, Hans postanowił zastosować sztuczkę ze zmianą tematu. Ignorując całą sytuacje oraz kontekst spotkania nie stąd nie zowąd wypalił:
– Ładne masz dłonie. Lubię zadbane laski. Macie tam u siebie jakieś salony manicure?
Instynkt przeżycia oraz jakaś wewnętrzna siła woli zmobilizowała kosmitkę do kosmicznego wysiłku. Wiedziała czym grozi brak odpowiedzi na pytanie. Pokonując ból fizyczny, niewyobrażalny w przypadku złamań kości twarzy, resztkami sił wykrztusiła:
kurzu na dłoniach
nie wycieramy
błyskotki chowamy
o dziwo
zbieramy się razem
w zmurszałych kawiarniach
bezwiednie sącząc
piwo
[białe panny]
Brunner nie wytrzymał. Podszedł do krzesła i kopnął. Ciężki, okuty blachą wojskowy buty na nodze Brunnera niczym nie różnił się od noża. Działał z takim samym skutkiem. Siła uderzenia była tak duża, że krzesło wraz przywiązana kosmitka przewróciło się.
– Ja ci dam kurwa „zmurszałe kawiarnie”, i „bezwiedne sączenia”. Ja ci dam – kopał leżącą kosmitkę. Kolejne razy zmieniały jej ciało w zielonkawą papkę. Kiedy Hans zorientował się, że to właśnie finał przesłuchania, że jeżeli chce dołożyć jakąś cegiełkę od siebie w budowaniu odpowiednich stosunków między ziemianami a kosmitami, to musi się pospieszyć. Zareagował błyskawicznie.
Sześć minut później Hans siedział na ławce w szatni.
– Trudno się zmywa ta zielona breja – mamrotał pod nosem polerując białą szmateczką swoje ciężkie, wojskowe buty.