Jacek Gutorow, Inne tempo. Bliskie spotkanie trzeciego stopnia

7 października, 2009 by

.

Co polski poeta może zrobić poezji? – to wiemy: Ukatrupić.

Co może zrobić poezja z polskim poetą? Na to pytanie odpowiada słynny eseista, sprawdzony juror i felietonista, rowerzysta, poeta a miejmy nadzieję, że wkrótce także i prozaik – Jacek Gutorow.

Jacek Gutorow jest tak uzdolniony, że fiu, fiu. W tym przypadku jak w żadnym innym onomatopeiczne „fiu” należy traktować z taką powagą, z jaką traktuje się prawdy wiary. Sławny eseista, felietonista, bilardzista, poeta a wkrótce i prozaik jest w stanie wydać w jednym roku (jak to się zdarzyło w 2001) trzy książki. Ile Gutorow książek produkuje rocznie? To pozostanie słodka tajemnicą uzdolnionego rowerzysty i bilardzisty.

W jednym z ostatnich swoich dzieł Gutorow, natchniony polski poeta pogrążony w transie, wszedł w dziwną relację z poezją jako taką. Poezją rozumianą pierwotnie – najogólniej jak to tylko jest możliwe. W tomiku Inne tempo Jacek Gutorow opisał owo spotkanie trzeciego stopnia. Oto fragmenty stenogramu:

Piątek. Jestem w Chróścinie.
Poezja zasłania mi widok
na ogród. W telewizji informacje
z kraju – niezbyt czysta proza,
trochę przegadana.
Nie wsłuchuję się, ale wiem:
po raz kolejny w tej dekadzie
budujemy nową Rzeczpospolitą.
Pamiętam łubiny. Kiedyś
napisałem o nich wiersz. Niedobry.
Z tego okna dobrze je było widać.
Bawię się pilotem. Stado dzikich gęsi
przelatuje po niebie. Żadnych innych
przemian w najbliższej przyszłości.
Po polach spacerują wrony.
Dzwon wzywa do kościoła
to, co zostało z wiernych.

[Łubiny]

Okazuje się, że poezja może „zasłaniać widok na ogród”. Być może dlatego wierszyk o łubinie, o kondycji prozy w kraju, odbudowie Rzplitej, zabawie pilotem od telewizora, o stadku dzikich gęsi, wronach spacerujących po polu, dzwonie dzwoniącym – pozostaje wierszykiem o: łubinie, o kondycji prozy w kraju itp. itd.

Pierwszy kontakt Jacka Gutorowa z poezją nie wypadł dobrze. Chyba, że ktoś lubi opis ogródka i proste konstatacje: „w kraju jest źle” „proza przegadana” itp.

Drugi kontakt poety z poezją także nie zachwyca. Słowo kluczowe „poezja” pojawia się w tytułowym wierszyku. Oto kontekst użycia:

Zmienia tempo,
jakby zmieniał biegi.
Jest kawa i są dwa słońca.
Po chwili pada deszcz,
a on czyta dział ogłoszeń (to też poezja).
Jest. Są. Będziemy.
Zapytuje sam siebie o wartość tego zsunięcia się
w wolne miejsce pozostałe po wyobrażeniu.
Wydaje się, że nic tam nie ma.
Ale to trwa krótko:
pod koniec słowa
wymyślają kolejną intrygę.
Bierze go inne tempo.

[Inne tempo]

Okazuje się, że poezja w swej najczystszej formie może przeszkadzać poecie w codziennych rytuałach. Żona o poranku, bez makijażu z papilotami we włosach widziana przez pryzmat poezji zmienia się w kalafiora z maską gazową w miejscu, w którym powinna być twarz. Cóż pozostaje poecie jak tylko zastanowić się, „zapytać o wartość tego zsunięcia się w wolne miejsce pozostałe po wyobrażeniu”? Przecież żona w nie tylko przed, ale w chwili ożenku i krótko po wydawała się taka idealna. Taka piękna. Taka doskonała. „Ale to trwa krótko” – oznajmia poeta i główkuje jak tu się pozbyć babsztyla, który od półtora roku nie goli nóg. „Wymyśla kolejną intrygę” i wpada na pomysł: zamiast klasyki – czyli arszeniku lub atropiny do kawy, zacznie z żoną biegać. Narzuci mordercze tempo biegu – inne tempo. Babka nie wytrzyma i zejdzie na drugim okrążeniu.

Jak widać poezja przy bliższym spotkaniu może okazać się zabójcza. Nie tyle dla poety ale dla jego otoczenia, szczególnie: tego najbliższego.

Kolejna relacja ze spotkania z poezją zawarta jest w długaśnym tekście pt. Paralaksa. Wiersz ten jest wyznaniem zrozpaczonego podmiotu lirycznego, który wie, że jego stwórca – żywy poeta – musi w niedługim czasie dostarczyć skrypt wydawcy by wywiązać się z zakontraktowanego terminu. Podmiot liryczny wpada w pewnym momencie w panikę i zaczyna opowiadać o tym, jak to się źle pisze wiersze i że są słowa, słowa, słowa.

właśnie w tej chwili siedzę przy biurku na placu teatralnym i zapisuję
te słowa, które mają mnie uratować

[Paralaksa]

Zanim podmiot liryczny wykrztusi z siebie rzeczownik rodzaju żeńskiego, który nast w tym przypadku najbardziej interesuje, opowie o:

właśnie w tej chwili zrobiłem kawę, a ty rozpuściłaś włosy takim gestem,
jakby miały opaść do samej ziemi

właśnie w tej chwili miasta obwodnice jezdnie ciągi neonów zestrzelone
obłoki niosące resztki ech nad miastem piękne miasto

Innymi słowy: klasyka. Podobnie jak sałatki majonezowe na oficjalnych imprezach służą zapchaniu żołądków zanim podany zostanie łosoś lub pstrąg z grilla, tak w tym przypadku wyznania:

„obłoki niosące resztki ech”, „zrobiłem ci kawę a ty rozpuściłaś włosy” – służą po to, by zapełnić jakoś tych 80 zakontraktowanych stron. Trzeba coś napisać. Niech to będą „resztki ech” i „zestrzelone obłoki”, ale ważne żeby w ogóle były. Tak jak w serialu składajacym się z 1000. odcinków. Nikt nie pamięta o czym jest odcinek 489., ale bez tego odcinka nie byłoby serialu tysiącodcinkowego.

Ale skupmy się na słowie kluczowym. W pewnym momencie, w omawianym tekście, kiedy już poeta wyrzuci z siebie wszystkie: „sztuczne szelesty” (a propos „szelestów” w poezji. W liceum im. K.K. Baczyńskiego, na lekcjach języka polskiego mieliśmy gablotkę, w której umieszczano sławne cytaty, fotki i inne takie głupoty. Na samej górze, dużymi literami wyklejono napis: „BYŁEM JAK LIPY SZELEST”. Pewnego razu zrobiłem użytek z małej karteczki, którą poskładałem odpowiednio i przypiąłem szpileczką tak, że z „L” zrobiło się trochę kwadratowe, ale łatwe do zidentyfikowania „C”. Taki niewinny „daszek” a tyle zmienia), przechodzi do opisu relacji spotkania z poezją:

właśnie w tej chwili udaję, że jestem dorosły; jako wyimaginowany
dorosły udaję, że jestem dzieckiem; jako zupełnie niemiarodajny
dzieciak mam pretensję do dorosłych, że traktują mnie jak dzieciaka;
w końcu sam nie wiem, ile we mnie z dziecka, a ile z dorosłego
właśnie w tej chwili kropla deszczu spływa po szybie i nie ma w tym
nic ale to nic poetyckiego

Faktycznie. Jacek Gutorow jak zwykle i tym razem się nie myli: w tej logicznej łamigłówce nie ma tym nic poetyckiego.

Czy jest tu cząstka logiki? Za chwilę się okaże.

A udaje, że jest dorosły
A jest wyimaginowany i jest dorosły
A jako wyimaginowany i dorosły udaje, że jest dzieckiem
A jako dziecko ma pretensje do B, że jest A a nie B
A nie wie czy jest A czy B

Wniosek:

A powinien dostać manto od B

Kolejnym zapychaczem w tomiku jest oda do mandarynki. Gutorow jako poeta nie oszczędza nie tylko siebie jako pisarza, ani swojej reputacji w środowisku. Poeta litości nie ma także dla czytelnika. Wie, że czas nagli, że zakontraktowany tomik wysłać kiedyś trzeba. A nuż pobity zostanie rekord z roku dwa tysiące jeden, w którym to wydał X, Na kresach człowieka oraz Aurorę. Dlatego po powrocie z piątkowych zakupów w TESCO, wrócił do mieszkanka. Usiadł przy kuchennym stole, na którym postawił jedną małą mandarynkę, którą zakupił w promocji za 4,99 PLN/siatka. Wpatrzył się w nią raz. Wpatrzył raz drugi. Zamyślił się trzy razy. Pięć razy westchnął i tym oto sposobem udało mu się napisać pierwszą część ody do mandarynki:

1.
Otwieram oczy i widzę mandarynkę.

[mandarynka]

część druga i trzecia ody mają podobny ciężar gatunkowy co część pierwsza. Ale mimo to zacytujmy je:

2.
Jest cudownie okrągła, wycofana i wysyła pomarańczowe promienie.

3.
Jej skórka: gładka w dotyku, szorstka w wyobrażeniu.
Zajmuje miejsce światła, które skupiło się gdzie indziej,
w jaśminowcu pod balkonem lub tu i tam,
na mahoniowej politurze.

Ciekawym eksperymentem byłoby porównanie mandarynki kupionej w TESCO z mandarynką zakupioną w AUCHAN albo w sieci marketów KAUFLAND. Poeta nie wpał jednak na ten nowatorski pomysł i kontemplując indywidualne piekno cytrusa w końcu dotarł do tego etapu podróży w głąb własnego natchnienia, w którym poeta spotyka się z esencją poezji. Gutorow zamiast po staropolsku ugościć ową szlachetną damę, wkłada w usta podmiotu lirycznego wyrzut:

11.
Ile mi dałaś, poezjo.
No ile.
Ledwie starcza na mandarynkę
i kilka dygresji.

Trudno się dziwić. Taka a nie inna reakcja ma swoje uzasadnienie. Każdy polski poeta chciałby kupować mandarynki w KaDeWe a nie w TESCO. Z drugiej strony jednak Gutorow nigdy nie zrobi zakupów w Almie, bo poezja nie była dla niego szczodra. Tych „kilka dygresji”, natchnienie, które „ledwie starcza na mandarynkę” – to o wiele za mało jak na NOBLA, NIKE itp.

Jacek Gutorow publikuje książki od 1997 r. Dostał kilka nagród. Ale nie dostał ich tyle, ile spodziewał się otrzymać przez te wszystkie lata mąk twórczych i rozterek artystyczno-duchowych. Ma świadomości, że dawno osiągnął szczyt swoich literackich możliwości. Ody do mandarynek nie tyle nie są zapowiedzią jakichś postępów w rozwoju, ale przede wszystkim są dowodem pewnego wypalenia artystycznego. Poeta nie wiedząc o czym ma pisać, ustami swojego doppelgängera wyznaje:

Chcę wyjść poza ramę wiersza – ku temu, co bezimienne.
Chcę zrzucić poezję jak starą skórę.

[czego nie namalowali Holendrzy]

Ale z poezją jest jak z camorrą. Nie można tak sobie odejść. Za coś trzeba płacić rachunki, trzeba przecież jeść, kupować perfumy żonie, nowe tiszerty kochankowi. Poezja zawsze upomni się o swoje. O tym Jacek Gutorow dobrze wie i wiedzę o tym przekazał podmiotowi lirycznemu:

Wyjść z ładnych wierszy
i nie dać nic po sobie poznać.
Zrozumieją?
Honoraria nie są przewidziane.
Tylko zwrot kosztów podróży.
Ale wychodzi się na swoje.

[I. Jadąc na wieczór poezji]

Ten, kto wierzy w to, że „Honoraria” (w jakiejkolwiek postaci: prestiżowe spotkanie, relacja w Wyborczej, zajawka w TVP, audycja w radio, gruby szmal) „nie są przewidziane” musi uwierzyć także w to, że Jacek Gutorow gotów jest wystąpić w świetlicy Szkoły Podstawowej w Niedoradzu, w której zaprezentuje swoje wiersze na temat mandarynki.

Podmiot liryczny powołany do życia w tomiku Inne tempo zdradza także inne szczegóły przeniesionego na niwę wiersza obcowania poety z poezją. Poezja okazuje się być demonem, który „dociska język”. Kategoria „dociśniętego języka” podobnie jak pojęcie ubezwłasnomyślenia pochodzi z dawnych czasów, w których dociskano, odciskano, rozkazywano jak myśleć. Gutorow-Poeta w kontakcie z tą dziedziną ducha jaką jest poezja czuje się jak wyrobnik. Jakk robotnik przymusowy w Trzeciej Rzeszy, któremu rzucono na plecy ciężki kamień i kazano obchodzić tak kilkakrotnie KZ. To reżim, rygor, to zniewolenie i ośliniony, zbrojny w kły wilczura pysk:

Ale słowo. Mógłbym z nim pojechać
na poetycką wiosnę lub literacką jesień.
Łączy cholewki wysokiego buta
i dociska język do nogi.
A dociśnięty język to przecież poezja.

[II. Sznurowadło]

Ostatnia relacja ze spotkania z poezją pojawia się w kolejnym tekście-zapychaczu. Mowa o wierszu: Nad brzegiem rzeki.
W roli rzeki – wystąpiła w wierszu Odra. I jak to z rzekami w wierszach bywa – rzeki posiadają brzegi (Jak w piosence: „Był już niejeden las, wiele przeszliśmy rzek, ale najpiękniejszy, ale najpiękniejszy jest naszej Wisły brzeg”). Niestety ów desant literacki nie powiódł się. Podmiot liryczny oznajmił:

Żadnej inspiracji.
Na brzegu – przed poezją.
Na brzegu – po poezji.
Powietrze tu nie wieszczy.

[nad brzegiem rzeki]

Tomik Jacka Gutorowa jest kolejnym beztreściowym produktem wydawniczym. Łatwo jest mi sobie wyobrazić wszystkie specjalistyczne recenzje oraz achy i ochy docierające z jądra poetyckiego światka do uszu autora omawianego dzieła. Jednak powodem tego szumu nie jest wartośc tomiku, ale zasada wzajemności. Trudno uwierzyć bowiem w najbardziej wyszukaną laudację na temat Innego tempa gdy sam autor rozpoczyna tomik takim oto przepięknym, idealnie odartym z treści wszelkiej tekstem:

Ledwie tknięty, wieża i czarne planty.
Światło zatraca się w malignie.
Szarosine dzieci idą do szkoły
po rosistej darni, z której usunięto detale.

[Ledwie tknięty, wieża i czarne planty]

Skoro jest to taki zły tomik, to kto go wydał? Jak zwykle, tak i w tym przypadku odpowiedź może być tylko jedna.

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

OXY.GEN Billy Jean

6 października, 2009 by

.
Dawno, dawno temu, w epoce przedsatelitrarnej, która na mojej wsi skończyła się 15 lat temu, w niedzielne popołudnia TVP, realizując misję, zbliżała obywateli demokratycznej Polski do świata zachodniego. W programie pt. Bliżej świata prócz różnych pogaduszek publicystycznych, można było zobaczyć co się dzieje w krainie mlekiem i miodem płynącej. Puszczano kawałki z telewizji satelitarnej. Były fragmenty Animal Planet, CNN, były też te, na które najbardziej czekałem: teledyski z MTV.

Jeden z nich zapamiętałem. To Billy Jean – Michaela Jacksona [kliknij, by posłuchać].

Michael Jackson fajnie żył, śpiewał i fajnie tańczył. Tak fajnie, że chciałem tak samo tańczyć jak on. Żeby tak tańczyć jak Michael musiałem najpierw wyglądać jak on. Zacząłem od spodni. Zażądałem kategorycznie od ojca (który w domu u nas robił za krawca), by skrócił mi nogawki. Ojciec odmówił. Powiedział, ze spodnie (dżinsy z paczki od ciotki z DDR, które odziedziczyłem po starszym bracie) są dobre i żebym nawet nie myślał o tym, by je zniszczyć, bo jeszcze Piotrek (młodszy brat) w nich pochodzi.

Z moim ojcem można było wszystko zrobić, ale nie podyskutować. Żarty też się go jakoś nie trzymały specjalnie. Wiedziałem, że wystawienie na próbę jego cierpliwości w tej kwestii nie byłoby dobrym pomysłem. Postanowiłem nie uruchamiać Łucznika i nie robić użytku z wielkich nożyc gerlacha. Taka akcja, znając swoje umiejętności i temperament ojca – nie skończyłaby się dobrze ani dla spodni, ani dla mnie.

Znalazłem inny sposób by mieć spodnie jak Michael. Żeby skarpetki były widoczne, zacząłem podwijać nogawki dżinsów nie na zewnątrz, ale do środka tak, że nie było widać, że są podwijane. W ten sposób wyglądałem jak Michael Jackson – oczywiście w wielkim uproszczeniu.

Oczywiście musiałem w szkole uświadomić kolegów i koleżanki, że takie spodnie ma Michael Jackson. I że to nieprawda, abym nosił garderobę młodszego brata.

I tak chodziłem. Skórzane, czarne wsuwane mokasyny. Białe skarpetki i spodnie na trzy palce, w pozycji wyprostowanej, przed kostką. (pamiętam jak nękałem na przemian starszego i młodszego brata, by odmierzali równo odległość na prawej i lewej nodze)

Gdyby nie nadeszła epoka U can’t touch this MC HAMMERA i gdyby nagle cała szkoła podstawowa nie zaczęła podskakiwać w luźnych, pantalonowatych spodniach z krokiem na wysokości kolan [kliknij, by zobaczyć o jakie spodnie chodzi], to pewnie w przykrótkich spodniach odbierałbym świadectwo ukończenia ósmej klasy szkoły podstawowej.

Billy Jean Michaela Jacksona, to nie tylko białe skarpetki, ale też moonwalk. Tego nauczył mnie kolega w liceum.

Moim zdaniem łapanie się za okolice krocza z jednoczesnym wspięciem się na czubki palców u nóg jest bardziej charakterystyczny dla Jacksona niż moonwalk. Ale to kwestia do dyskusji.

Kilka tygodni temu, próbując zagospodarować nudę odsłuchałem sobie na youtube po raz kolejny Billy Jean. (Boże, jak ja musiałem wówczas wyglądać w tych przykrótkich spodniach, czerwonych skarpetkach i czarnych mokasynach. Ja pierdolę!). Szukałem różnych wersji tego kawałka i trafiłem na przepiękny utwór:

pewna grupa odważyła sie na ciekawy eksperyment: pomieszania tematu z riders on the storm [kliknij, by porównać z kawałkiem poniżej] z Billy Jean. Jak smakuje skrzyżowanie Michaela Jacksona w szczycie formy z The Doors? Proszę bardzo –

OXY.GEN, Billy Jean [kliknij, by posłuchać].

Czasami z Jeanette wygłupiamy się. Ja nucę temat: nyny nyny nyny nyny, nyny nyny nyny nyny. Przy trzecim „nyny nyny nyny” Jeanette wchodzi ze swoją kwestią:
ta ta ti ta, ta ta ti ta… – tak się wygłupiamy czasami.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Pauza na zastanowienie. Ćwiczenia z zachwytu. LAUDACJA. Pani Bieńczycka

6 października, 2009 by

Kto mnie pokocha? Kto mnie polubi? Kto spowoduje, bym się zachwyciła? Bo jak się zachwycę, to od razu polubią mnie wszyscy!

Trenuję, staram się wniknąć w tajemnicę pozytywnych emocji, które pozwoliłyby mi wejść w sytuację matki autora, w osobowość wszystkich, którzy dzisiaj na forach internetowych po przedwczorajszym wyniesieniu poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego na ołtarze tak cudownie w komentarzach portali poetyckich, analizując każdą niemal zgłoskę poetycką, każdy przecinek, bez zaglądania do wikipedii w wierszach w nagrodzonym tomiku „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”, piszą.
Na razie niech mi pobrzmiewają słowa laudacji, słowa wyjaśniające, na co mam zwrócić uwagę, by mnie pokochano.

„Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego uruchamia różne kody literackie, lecz w żadnym z tych kodów (wzorów mówienia) nie wyczerpują się jej znaczenia i sensy. Jest to poezja autobiograficzna, bo nie brak w niej odniesień do faktów potwierdzonych w biografii autora (choroba, śmierć matki, doświadczenie homoerotyczne), ale jest to także poezja wyraźnie wystylizowana – na dawność, barokowość, Villonowską nutę, „portret trumienny”. Stylizacja ta jest szczególna, nie oddala od biografii, nie zaciera jej tropów, nie łagodzi traumy istnienia, ale pozwala do faktyczności życia wracać – w rytm tak lubianych przez poetę albo natrętnie uruchamianych – powtórzeń. Pozwala wracać i pozwala zobaczyć to, co w pierwszym porządku, w pierwszej lekturze było niedostatecznie czytelne: wszechobecność śmierci, która jest tutaj – mówiąc językiem Celana i Różewicza – mistrzem poetyckiego rytuału.

Gdyby nie było śmierci, nie byłoby poezji: „daj mi słowa abym kres/ nazwał umiejętnie kresem/ i w nim tańczył (żebym/z radością zatoczył koła/ które będą kołami nicości)”. Ale może należałoby powiedzieć mocniej: poezja nie tylko nie obłaskawia śmierci, nie rekompensuje jej żniwa, nie pociesza i nie ocala. Poezja afirmuje nicość, więcej – umożliwia ją. Mówienie – tak uczy Blanchot i inni – odwołuje się do dystansu wobec rzeczywistości, opiera się na negacji, na pustce. Żeby mówić, trzeba zrobić krok do tyłu, wycofać się, przyjąć wobec rzeczywistości określoną pozycję. Trzeba dobrze uzmysłowić sobie to usytuowanie podmiotu mówiącego, wpisane w jego kondycję odczucie pustki (śmierci), by rozumieć poezję Tkaczyszyna-Dyckiego i jej poszczególne konstatacje: „zatrzymuję się/w pobliskim hoteliku i uskarżam na pustki”, „współczesna poezja polska to nekrologi”, a szczególnie wiersz X tomu „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” zaczynający się od incipitu: „z językiem trzeba twardo”. Język „to glina/ udręczona tchnieniem/ Pana Boga i każdego z nas gdy brak tchu”. Jest to wspaniały wiersz na miarę największą: pokazuje miejsce poezji, zawsze na krawędzi, między pustką umożliwiającą w ogóle mówienie, stanowiącą warunek mowy, a śmiercią, która wobec tamtej pustki pełni, jak się możemy domyślać, funkcję matrycy, pustki pierwszej, jeśli można by tak powiedzieć na wzór określenia materia pierwsza. W ten sposób poezja okazuje się działaniem paradoksalnym, niemożliwym, kontradyktoryjnym (im więcej mówię, tym więcej pustki się odsłania), co poeta wydobywa w innym dwuwierszu: „istotą poezji jest nie tyle zasadność/ co bezzasadność napomknień i powtórzeń”.

Ale jeśli jednak trwa, jeśli pisanie jest możliwe, to musi mieć swoją cenę. Pokonywanie fundamentalnej niemożności wiąże się z poważnym ryzykiem psychicznego i fizycznego wyczerpania. Wiersze-piosenki Tkaczyszyna-Dyckiego pisane są pod ciemnym słońcem melancholii, „w słońcu ciemności”, jak powiada sam poeta. Poezja jest tu losem i wyzwaniem. Modlitwa ostatniego wiersza: Panie Boże, uczyń mnie poetą – została wysłuchana. Mamy poetę, a on swoje miejsce w polskiej literaturze.”

Grażyna Borkowska, przewodnicząca jury NIKE 2009

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

daję się wam. daję. Opowiadając o rozmowie z synem

4 października, 2009 by

.

Synku, jeżeli nalegasz, to tak. Byłem kiedyś w niebie. Są tu dwa drzewa, jest właściciel, jest dużo aniołów. Są kobiety, mężczyźni; są dorośli i dzieci – i muszę ci powiedzieć: wszyscy są święci. Poza tym wszystko tu jest na biało.

Nie pogadasz tu sobie. Nikt cię nie powie jak sklejać plastikowy model samolotu. Czym dokładnie spiłować krawędzie, by połówki do siebie pasowały. Nikt cię nie nauczy, jak się robi procę i jakie kamienie niosą najdalej. I że w ogóle, to najlepiej strzelać kulkami z łożysk. Chyba, że spotkałbyś Dawida. Ja go nie widziałem. Przechodziłem za to obok dziwaka – człowieka przybitego do krzyża. Wisiał sobie spokojnie i odezwał się dopiero, gdy byłem bardzo blisko. Zapytał:

– Ile masz lat.
– Trzydzieści dwa.
– Byłem o rok starszy.
– I co?
– Umrłem.
– I co? – zapytałem raz drugi, bo widziałem, że gościu jest sam i że nie ma z kim pogadać.
– I zmartwychwstałem. I tak już dwa tysiące lat z małym okładem krzyzują mnie a ja zmartwychwstaję – odpowiedział z uśmiechem i dodał:
– Ale się nie poddaję.

Dziwny, mówię ci, dziwny gość. Ale jedyny, który tu mówi po ludzku, bo kiedy się gospodarza zapytasz, jak on to robi, że jest tu jest tak czysto i prawie doskonale gdyby nie ten chudzielec na krzyżu i dlaczego musisz się na biało ubierać, to on ci odpowie coś w dziwnym języku. Jakbyś słuchał chińskiego od tyłu. Nie zrozumiesz z tego nic. Ani jednego słowa. Ani jednego Słowa po ludzku.

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

Dalej »