Pauza na zastanowienie. Galernicy wolności. Pani Bieńczycka

30 sierpnia, 2009 by

Czytam w Sieci (wyjątkowo dużo jest tekstów o Sergiuszu Piaseckim), że Piasecki zmarł w latach sześćdziesiątych w biedzie, pozostawszy do końca wiernym literaturze, pisząc w przerwach prac fizycznych swoje utwory w różnych norach i poddaszach. Ten oddech kosmicznej wolności, ta potrzeba izolacji od otaczającego świata jest odczuwalna w powieści „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”. Pisarstwo Sergiusza Piaseckiego przywraca wiarę w samoistność twórczości artystycznej, w jej boską moc determinowania swoich wybrańców, niewolenia ich obowiązkiem tworzenia i niemożliwością podmiany. Kochanek jest wybrańcem jedynym. Nie jest partnerem, nie jest okolicznością losową, nie jest życiową spekulacją. Jest dany raz na zawsze, nieśmiertelnie i ponadczasowo. Bohater najsławniejszego utworu Sergiusza Piaseckiego spogląda w niebo nie pogańsko i nie po chrześcijańsku. Nie jest przedstawicielem żadnego ruchu, żadnej filozofii. Podkreśla ciągle swój brak wykształcenia i swoją obcość sztuce. Jego spotkania z przyrodą nie mają też wymiaru egzystencjalnego czy zastępczego, ponieważ spotkania z ludźmi traktuje też z równym zachwytem. Bohater „Kochanka” jest nie tylko w symbiozie ze światem, ale jest z nim w jedności zupełnie odrębnej od wszelkich projektów myślicieli, jakim powinien być człowiek by się dało tutaj na Ziemi żyć szczęśliwie. Piasecki nie jest polskim Genetem. Nie ma nic wspólnego z więziennym pisarstwem Markiza de Sade’a. A jednak „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy ”, napisany w najcięższym więzieniu Polski międzywojennej ma ten zamknięty i więzienny, nieunikniony rys artysty w sytuacji, o której Robert Walser pisał, że jest dla twórcy niemożliwą do pokonania przeszkodą. Zamknięty w drugiej połowie życia w zakładzie psychiatrycznym, Walser nie napisał już ani linijki. Sergiusz Piasecki, by spełnić wewnętrzny przymus, imperatyw wolności, której z losowych i historycznych przyczyn mu bardziej brakowało niż tym, którym udało się mieć życie bardziej stabilne, pisze w więzieniu, pisze wszędzie, gdzie tylko się da, staje się artystą jakby wbrew wszystkiemu, wbrew wszelkim zdroworozsądkowym diagnozom. Szeroka natura Piaseckiego (powodująca jego coraz uciążliwsze życiowe tarapaty już w szkole), prowokuje budowę na kartach powieści specyficznego moralnego kodeksu jak w powieści łotrzykowskiej i przygodowej, gdzie zewnętrze prawo staje się podejrzane i etycznie coraz bardziej kontrowersyjne, a ład i porządek społeczny opresyjnie zły. Świat moralny Piaseckiego w promieniach świecącej na niebie konstelacji gwiazd, oczyszcza się w oczach czytelnika nawet, gdy bohater wikła się już w nałóg kolejnych przestępstw popełnianych wyłącznie tylko dla ich popełniania. „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” nie jest dziełem wielowarstwowym tej miary jak np. „Pod wulkanem”. Ale czytałam ją z równym Lowry’emu poczuciem magii i uwiedzenia światem mroku przefiltrowanego przez jednostkę upadłą społecznie i ocalałą wewnętrznie, świata, który jest w stanie odsłonić jedynie artysta. W listach więziennych słanych do Melchiora Wańkowicza, Piasecki skarży się na brak dostępu do prawdziwej, należnej każdemu pisarzowi edukacji, do książek, do czegokolwiek, co uczyniłoby jego sztukę wartościową. Podarowane mu narzędzie pracy wita z modlitewną wdzięcznością:

Dziękuję, bardzo dziękuję za wieczne pióro. Cieszę się niemal jak dziecko. Doprawdy… Wieczorem myślę, że jak wstanę, to będę niem pisał… i bardzo podejrzliwie patrzę na każdego, kto na nie spogląda. Więcej mnie cieszy, niźli kiedyś broń… Olbrzymie ułatwienie w pracy. Nareszcie mogę korzystać z tego, co stanowi cząstkę kultury. Nie mając czem Panu się odwdzięczyć, przesyłam pozdrowienia od Wielkiej Niedźwiedzicy. Widuję ją w pogodne wieczory z mej celi… Jak śliczne, jak śliczne, jak cudne, jak promienne ma oczy!…”

Kategoria: Bez kategorii | 12 komentarzy »

Izabela Kawczyńska, Luna i pies. Solarna soldateska. Skrzyżowanie kobiety z laptopem: eksperyment nr 29837

28 sierpnia, 2009 by

.

Skrzyżowanie cycatego stworzenia zwanego popularnie kobietą z komputerem mobilnym – laptopem – jak do tej pory nie przyniosło spodziewanego przełomu cywilizacyjnego. Kobiety obdarzone laptopami pisały albo o „zranionych serduszkach” albo o pochodnych zranionych serduszek. Czyli:

duszyczce (bo ta lubi pomieszkiwać w zranionym serduszku i wspólnie z nim łkać)
torciku śmietanowym (bo tylko konsumpcja trzech półtorakilogramowych kawałków kalorycznej atomówki jest w stanie ukoić na chwilę wewnętrzny ból)
aster gawędce (na zranione serce dobrze robi napar z ziół albo spacerek po łące i zbieranie roślinek)
o matce boskiej (bo ona jak wszystkie kobiety też swoje w życiu wycierpiała. Oj miała się ona z tym swoim synkiem, miała!)
o radiostacjach szpiegowskich w latach 80. ( skrzyżowane z laptopem kobiety uważają, że określenie Kraj Rad pochodzi od czasownika: „radować się”. W związku z tym starają się współżyć z lampowymi urządzeniami nadawczo-odbiorczymi, by zranione serduszko dla odmiany zaczęło się radować).

2008 r. genetycy znudzeni monotonią łkających, zranionych i czułych serduszek postanowili przeprowadzić bardziej radykalny eksperyment. Zrezygnowali z doświadczeń na zwykłych kobietach i pod nóż wzięli bibliotekarkę. Pod pretekstem jakichś tam badań zwabiono jedną taką do szpitala, gdzie w narkozie wszczepiono jej do lewego przedramienia laptopa. Odzyskawszy przytomność kobiecina spanikowała. Nigdy nie widziała laptopa na żywo – w bibliotekach pracuje się na niezawodnych IBM 386 z monitorami monochromatycznymi. Lekarze uspokoili ją podwójna dawką jakiegoś ogłupiającego farmaceutyku. Kawał dobrej roboty odwalił także psycholog, który wmówił kobiecie, że dwukilowy laptop wszczepiony do ręki to najnowszy trend paryskich domów mody. Ten argument okazał się niezwykle skuteczny. Kobieta uspokoiła się, wyciszyła a jej organizm przestał walczyć z przeszczepem. To pozwoliło bibliotekarce osiągnąć wewnętrzną równowagę duchową niezbędną, by pisać. I tak się stało. Pisała, pisała, pisała. Pisała za każdym razem, gdy drapała się po lewej ręce.

Aż nagle coś błysnęło, coś zaskwierczało. Słońce nagle zgasło Po chwili zaświeciło i znowu zgasło. Ziemia zadrżała raz. Zadrżała raz drugi a później trzeci, czwarty i piąty. W normalnych okolicznościach takie zachowanie przyrody mogłoby być uznane za odbiegające od normy, gdyby nie dokumenty historyczne, które informują o podobnych aberracjach w sytuacji, w której słowo stawało się ciałem.

Kilka, kilkanaście a może miliard miliardów lat po tym jak Najwyższy mocą jednego wypowiedzianego słowa powołał do istnienia świat, cud tego rodzaju stworzenia został z sukcesem powtórzony. Krzyżówka bibliotekarki i laptopa kilka miesięcy po zabiegu wklepała do mobilnego komputerka dokładnie 3.262 słowa. W rolę Najwyższego wcieliło się Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego. Nie wiadomo dokładnie, który z członków redakcji „Serii Poetyckiej” wypowiedział formułę: fiat. W każdym razie: stało się. Z 3.262 słów bibliotekarki zrobiono tomik Luna i pies. Solarna soldateska

Luna i pies jest unikalnym dokumentem. To opowieść istoty nie tyle zdziwionej, ale przede wszystkim zaskoczonej i trochę rozczarowanej tym, że akurat właśnie jej przypadły cycki w udziale. Kawałki zwisającej skóry, majtające się przy każdym bardziej energicznym kroku, sprawiające, że trucht do przystanku autobusowego, do którego właśnie podjechał autobus jest koszmarem dla wrażliwych obserwatorów a i kierowca oglądający to w lusterku zwykle ma dość, zamyka drzwi przed nosem cycatego stworzenia i odjeżdża paląc gumę.

W tekście Matka, Kawczyńska pisze:

moja matka tak bardzo zawstydzona, że mogę być kobietą,
a przecież w jakimś pradawnym czasie wyrosłam z jej
podniecenia, które ogarnęło ją po sam czubek głowy, od
wydekoltowanych kłykci palców poczynając, w podrzędnym
klubie o nazwie młodość, rodzinne ciepło ogniska połknęło ją
doszczętnie, by wypluć mnie z jej brzucha dziewięciomiesięcznym
falstartem, z dziurawej łąki łona w topaz widnokręgu

[matka]

Znana z romansów dynamika sytuacji, w tym przypadku:

zawstydzoniepodniecenie wydekolotowaniepodrzędny klub miłośćciepłobrzuchłono

została wzbogacona o resztę tekstu, która w założeniu miała uczynić z romansidła dramatyczny apel poetki w centrum miasta, przykładającej skalpel do lewej piersi i krzyczącej: „Uwaga tnę!”.

I tak: wstyd zmienia się w wielki wstyd (bo tylko „wielki” wstyd zasługuje na utrwalenie w wierszu). Podniecenie też zyskuje wymiar niemalże kosmiczny, bo czymże jest ów „czubek głowy” albo „wydekoltowane kłykcie palców” jak nie oznaką osiągnięcia jedności poetki z tekstem na poziomie formalnym? Ciepło ujawnia swoją dodatkową oprócz grzewczej funkcję – mianowicie: połyka i wypluwa. Jest zatem ciepłem niezwykłym. Łono staje się – co w tym przypadku nie dziwi – „dziurawą łąką” .Żeby było ciekawiej: to wszystko okraszone jest półszlachetnym kamieniem – „topazem widnokręgu”. Coś pięknego!

W kolejnym tekście poetka-bibliotekarka zdecydowała się ujawnić światu największą tajemnicę rodzaju żeńskiego. Czyli opowiedzieć o czym myśli kobieta kiedy zdarzy jej się pogrążyć w zadumie.

Oto myśl pierwsza, kobiety, która myśli:

zastanawiam się, czy przypominam ją z profilu
uniesieniem ramion, które starość przecina jak klakson
rozrastający się w miejskiej ciszy drobieniem
kurzych łapek,

[Kobieta z uchem w kształcie muszli]

Oto myśl druga tej samej kobiety w tym unikalnym dla rodzaju żeńskiego stanie psychicznym:

czy przypominam ją sobie tylko przypadkiem jak
siedziała pochylona tam, gdzie nikt inny nie zechciał
siadywać nawet przez przypadek,

[Kobieta z uchem w kształcie muszli]

I myśl trzecia:

zastanawiam się,

[Kobieta z uchem w kształcie muszli]

Kiedy czytelnik zorientuje się, że przedmiotem kobiecej refleksji jest bezwartościowe, standardowe obrabianie dupy, poetka szybko zmienia ton. Powołuje do życia „Divinę”.

Divina jak na divinę przystało jest Niemką mieszkającą w Eisenhüttenstadt, która sześć razy w tygodniu trenuje pod opieką Manfreda Hoeppnera rzut dyskiem. Taka divina nie ma czasu dla mężczyzn ani na miłostki i podobne głupoty. Zresztą zafascynowana jest własną łechtaczką, która w miarę postępów w treningu i proporcjonalnie do ilości połykanych pigułek oraz kolejnych bitych rekordów własnych wydłuża się. Ale kiedy jednak odwiedzi ją jakiś zakochany absztyfikant jest bardzo krytyczna. Nie chodzi tu bynajmniej o zaniedbane dłonie, nieobcięte skórki itp. Divina na wejściu wystawia na próbę intencje i cierpliwość zalotników. Wita ich słowami:

co masz mi do powiedzenia zatrzaśnięty w chitynowym
pancerzu równo skrojonych garniturów, dzwonisz do moich
drzwi i mówisz: jestem, i przez chwilę naprawdę jesteś, robaku,
pod czarnym butem faktów spasionych jak narkotyczne wizje,
opłakiwanie pięknych saren nawykłym do zręczności nożem,
patroszenie smutków wyciekłych z niemych pysków gęstą taftą śliny,
czy przyszedłeś mnie skrzywdzić? czy chcesz mi tylko spojrzeć w
oczy? w medaliony rozklekotanych jezior bełkotliwe i skrzywdzone
strach jak drżenie skrzypiec zasycha na rzęsach, podskórna czułość
męskich torsów czerwonych jak piekący srom, chcesz się zabawić?
chcesz się zabawić w boga? próbujesz się zgubić czy znaleźć?

[divina]

Taki tekst skutecznie odstraszy nawet najbardziej rozkochanych w muskularnych divinach młodzieńców, którzy resztę swojego życia spędzą w zaciszu celi zakonnej próbując odkryć sens słów:

opłakiwanie pięknych saren nawykłym do zręczności nożem

patroszenie smutków wyciekłych z niemych pysków gęstą taftą śliny,

medaliony rozklekotanych jezior bełkotliwe

strach jak drżenie skrzypiec zasycha na rzęsach

czułość męskich torsów czerwonych jak piekący srom

A kiedy któryś z nich odkryje w końcu, że w słowach tych nie ma żadnego sensu, że wyprodukował je podziurawiony mózg skażony sterydami anabolicznymi, będzie już za późno na nową miłość.

W innych tekstach tomiku Luna i pies, poetka Izabela Kawczyńska w obawie przed zaszufladkowaniem przez krytykę porusza tzw. tematy pozostałe. Oto sposób owego poruszenia:

słońce gapi się z talerza nieba spieczonym żółtkiem, pożera wilgoć swędzącym, głodnym pępkiem

[Noc czarna od spalin]

o zmroku latarnie sennie bełkoczą

[noc czarna od spalin]

Być może nie zawiniła tu poetka, ale spaliny, których się nawdychała. Tego nie wiadomo. Widoczna jest jednak inspiracja poetyką pozaziemskich cywilizacji, którą pamiętamy z tomiku Rdza Przemysława Owczarka. Kawczyńska także wydaje się obcować z dziwnymi stworami. Oto jak opisuje jedno z pozaziemskich stworzeń, które nie przetrzymało polskiej zimy:

z zimy zamarł, a łapki miał kruche, bardzo różowo przechadzał się po dłoni, przechadzki robił prześwitujące

[Gekkonidae. Dom]

Ziemianom pozostała nadzieja, że nieznane stworzenie nie złożyło przed śmiercią jaj. Że nie będziemy musieli borykać się z plagą „różowych przechadzek” lub „przechadzek prześwitujących”. Ich wpływ na nasz ekosystem mógłby mieć fatalne skutki.

Kategoria: Bez kategorii | 27 komentarzy »

Konrad Góra, Requiem dla Saddama Husajna. Tłumaczenie: Konrad Góra z Konrada Góry + kilku pomocników

24 sierpnia, 2009 by

.

Jedna z youtubowskich wytwórni filmowych wyprodukowała swego czasu parodię przygód porucznika Borewicza, zaczynającą się sławnym tekstem: Sie masz Borewicz, słyszałem, że w każdym odcinku wyrywasz jakaś dupę. Idziemy do Maxima na dziwki?. Ale oprócz scen z basenu, na którym 07 wyrywa dupy jest też taka, w której nieustraszony oficer milicji spotyka córkę bin Ladena – dzieje się to w 6. minucie i 29. sekundzie filmu. Reżyser parodii miał następująca wizję spotkania kultury późnego socjalizmu z kulturą islamu:

Borewicz do kobiety:
– Jak na córkę bin Ladena to całkiem fajnie wyglądasz. Sorry, że ci starego zajebałem ale może się poruchamy. Co ty na to?
Nastepuje chwila napięcia. Kobieta przygląda się przystojniakowi w białej koszuli i odpowiada:
– Illaha allaj lajaj haha la allah
– No do chuja wacława polskiego w szkole nie miałaś?! przerywa jej wyraźnie poirytowany oficer władzy ludowej i kwituje:
– No kurwa nic nie poruchałem w tym odcinku.

Dialog międzykulturowy okazał się być ważną inspiracją nie tylko dla filmowców. Także współcześni poeci polscy zapragnęli posmakować bliskowschodnich klimatów.

W 2008 r. Konrad Góra wydał tomiczek „Requiem dla Saddama Husajna„.
Polemika tego poety z duchowością i tradycją bliskiego wschodu może nie dostarcza tyle rozrywek co parodia filmowa perypetii polskiego Jamesa Bonda, ale w dialogach miedzykulturowych nie o rozrywkę przecież chodzi.

Adresatem Requiem dla Saddama Husajna Konrada Góry jest sam Saddam Husajn. A jakże! Nie od dziś wiadomo, że polscy poeci jak już prowadzą jakiś dialog to albo z przeznaczeniem, albo z bogiem albo z Saddamem Husajnem.
Trudno wymagać od Saddama by nauczył się polskiego a tylko tak mógłby zrozumieć przesłanie polskiego wieszcza. Nie dlatego by Saddam był leniwy, by brakło mu talentów lingwistycznych. Każdy Irakijczyk wie, że Saddam jest jak Allah, że potrafi i może wszystko i związku z tym także z nauką jednego z europejskich języków nie miałby żadnego problemu. Szkopuł w tym, że Saddam pod koniec 2006 roku doświadczywszy na własnej skórze całego spektrum wartości, jakie niesie z sobą cywilizacja Zachodu, nie przeżył. Śmierć w jakimś stopniu utrudnia naukę języków obcych dlatego ostatni władca Iraku polskiego się nie nauczył.

Konrad Góra jako poeta, wieszcz i Polak przygotował się także na taki rozwój sytuacji. Antycypując pośmiertne milczenie i ogólną impotencję martwego dyktatora postanowił przetłumaczyć swoje requiem na język zrozumiały Irakijczyków w tym dla samego Saddama.

Oto przykłady tej autorskiej translacji (przy użyciu programu Techland) dzieł poety Konrada Góry:

W do wczoraj nieznanym powietrzu. Beznarodowy jak Vojvodiniec.
W państwie, gdzie z braku Żydów i granic wszędzie
Wygasłe wojny toczy się o macice

[wrocław]

W wersji oryginalnej fragment wyglądał tak:

Wczoraj wylądowaliśmy na lotnisku w Bagdadzie.
To mówi obserwator z ramienia ONZ. Jest źle.
Za ciepło. Nie można oddychać tak jest gorąco
I jak zwykle jest wojna o złoża ropy naftowej

Z innym fragmentem program tłumaczący Techlandu miał problemy:

J a k para dla soli język w język
Zlizywana z lustra. Tak w cieniu
Miłości dojrzewa żółć nieskończonego
Łaknienia i sypie się popiół spod powiek
Pierwszego dnia, jaki dane znieść.

[Ślepiec-Pasożyt…]

Powyższy fragment mimo iż nieprzetłumaczalny jest bardzo ważny. Cytują go na głos żołnierze marines za każdym razem, gdy szturmują bunkry i podziemne kryjówki zwolenników obalonego dyktatora. Po słowach: jaki dane znieść słychać charakterystyczne zgrzyt metalowych sztab w pancernych zamkach pancernych drzwi, które nagle stają otworem przed nosicielami demokracji. Plotka głosi, że próbuje się go używać w górach Afganistanu w akcjach przeciwko talibom.

Ale za to kolejny akapit z Requiem dla Saddama Husajna nie sprawił kłopotu odpowiedniemu softwerowi:

Strumień kobiet sprzed Biedronki
Wpływa do martwych mieszkań
Strumienia mężczyzn zza Biedronki

[Źródło]

W przekładzie tekst ten brzmi następująco:

Martwe mieszkania umierają szybciej
Niż biedronka w strumieniu moczu

Zorientowani czytelnicy zapewne zorientowali się, że podane przekłady są zaledwie rybkami i daleko im do statusu kongenialnych przekładów ? czyli tzw. przekładów dehnelowskich.. Aby jednak zadowolić najbardziej wyrafinowany gust czytelniczy i zmysł liryczny kolejne fragmenty przełoży program tłumaczący Techland z pomocą prof. Sadari Al-Ali Mohikanina, który od dwudziestu lat mieszka w Polsce, który tyle samo lat zasypia każdego wieczoru u boku swojej polskiej żony.

Tekst Konrada Góry:

Witajcie Chrzciciele! Malusia Polusia,
Córusia tatusia, który poszedł w księdze.
Z różanego w brunatny krew jej pępowiny.
Ssie palec, mając sutek przy ustach. Urodzony
Lachociąg, będzie z niej pożytek dla starców i gości
Skurwionego plemienia na końcu mapy bez konturów
.

[pocałunek na chrzciny]

Ten sam tekst w przekładzie kongenialnym:

Życie jest piękne i słońce świeci
Dzieci się bawią, śmieją się dzieci
Tu pasikonik tam idzie mrówka
To przedszkolanek dzienna harówka

[imieniny w przedszkolu]

Aby posmakować tego unikalnego przesłania polskiego poety do ducha Saddama przyjrzyjmy się innym translacjom. Poeta Góra pisze:

Oś snu, która wykręca ciało
Bez tchu, cały refleks spojrzenia
Skierowany przeciwległe do ziemi.
Tu już nie ma życia. Jego pamięć
Jest płytsza od kloacznej muzyki
Choćby w najjaskrawszej ciszy
Końca.

[oś snu, która wykręca ciało]

Prof. Sadari Al-Ali Mohikanin przetłumaczył ten fragment tak:

Człowiek musi się dobrze wyspać
Bo inaczej się kiepsko czuje na drugi
Dzień. Jest jakby otępiały, zamroczony.
I ma problemy z zapamiętywaniem.

Ale i tak najbardziej udana translacja dotyczy kolejnego fragmentu tego wiersza:

Przemilczałaś prawdę, że to moje ciało?
Bez niej zapadniesz w pamięć
Wyprzedzaniem myśli, które w rytm muzyki
Nachodzą cię zewsząd bez nadziei ciszy

Tłumacz okazał się być nie tylko sprawnym czeladnikiem perfekcyjnie władającym narzędziem jakim jest język; nie tylko dobrze znał kulturę danego obszaru językowego ale co najistotniejsze ? tłumacz objawił się jako geniusz dla którego jedynym odniesieniem może być Konrad Góra. Oto przykład najwyższego stadium kongenialności przekładu:

Tu jest mój grób, albo nie tu a tam.
nie wiem, nie wiem, nie pamiętam
muzyczka się sączy z Ipoda
kto mi otuchy dziś doda.

Polski poeta jest świadomy faktu, że adresat jego wierszy nie żyje. Wie także jaki los spotkał zwolenników partii Baas i co czeka wszystkich przeciwników cnót demokratycznych w rozumieniu zachodnioeuropejskim. W tekście „Pogoń jest nieważna…” przedstawił kompletną wizję bagdadzkiego jedermanna, który ścierając pył z twarzy, który wzbudziły przejeżdżające M1A2 Abrams z nadzieją w oczach czeka na new order. Konrad Góra pisze:

Pogoń jest nieważna. Barwisz śnieg,
Pozbywając się balastu. Moje oko
Traci cierpliwość i wszystek kształt
Zanika aż po puste słowo.

W przekładzie tekst brzmi:

Nie masz szans. Czaję się na dachu
SWD Dragunow z optyką Carl Zeiss
Tuż przy oku i Małe klick a twoja głowa znika
Traci kształt aż po szyję

Szeroki kontekst użycia tekstów Konrada Góry świadczy dobrze kondycji wieszcza. Jako czytelnik odczuwam pewien niedosyt. Brakuje mi w tomiku obrazków. Małych, nieskomplikowanych labiryncików, kolorowanek, rebusów. Jednym słowem zabrakło tu czegoś ważnego, dostatecznej racji uzasadniającej określony wydatek, kromkę odjętą od ust po to tylko, by kupić dzieło Konrada Góry.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

masz tylko 3 dni Przemku

21 sierpnia, 2009 by

.

by zobaczyć film:

Trzy dni, tylko tyle. Jeden dzień dłużej i film zostałby namierzony przez Echelon, czego z pewnych względów (o których się dowiesz w swoim czasie) chciałbym uniknać. Przemku, towarzyszyłeś mi tak daleko w podróży i zapewne zdajesz sobie sprawę z potencjalnych niebezpieczeństw.

Teraz mogę ci zdradzić tylko, że ten bezdomny z reklamówką nie był zwykłym człowiekiem.

Przemku, teraz i ty musisz uważać. Oglądaj się za siebie. Obserwuj uważnie ludzi. Przyglądaj się twarzom a przede wszystkim zwracaj uwage na szczegóły.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Justyna Fruzińska, wiesz dobrze czego się boimy. Instrukcja Obsługi Pana Boga

20 sierpnia, 2009 by

.

Watykan zawsze mógł liczyć na ofiarność polskich wiernych. Mógł polegać na polskojęzycznych grzesznikach, którzy szukając odkupienia win ścierają buty w pielgrzymkach. Stolicy Apostolskiej nigdy też nie zawiodły polskie kobiety. W szczególności poetki. Dla przykładu: Agnieszka Kuciak jest najbardziej znaną poetką, która przywdziała literacki habit. Poszcząc, tygodniami umartwiając się doznała objawienia i w ten sposób powstał jej tomik: Retardacja, z którego wiersze cytowane są w kościołach polskiej polonii w Chicago. Inną świętą jest powierniczka daru Siostry Faustyny – Wioletta Grzegorzewska. Jej malownicze relacje z pielgrzymek do Częstochowy, w szczególności zapierający dech w piersiach opis odsłonięcia obrazu Madonny z tomiku Orinoko namiętnie cytowany jest przez katechetki na lekcjach religii w klasach I-III.

Do panteonu klęczących poetek dołączyła Justyna Fruzińska. W wydanym w 2008 r. tomiczku Wiesz dobrze czego się boimy, poetka ta przedstawiła Instrukcję Obsługi Pana Boga.

Wydawać by się mogło, że coś takiego jak Instrukcja Obsługi Pana Boga (IOPB) nie istnieje i nie może istnieć. Ale tylko z pozoru. Okazuje się, że brak tego rodzaju instrukcji obsługi przeczyłby dogmatowi o Doskonałości Bożej. Bóg, który nie stworzyłby instrukcji obsługi samego siebie, byłby mniej doskonały od tego, który stworzyłby taki dokument. Skoro Bóg jest doskonały, to musi istnieć coś takiego, co jest instrukcją obsługi Boga. W przeciwnym razie byłby on niedoskonały a tego nie sposób sobie nawet wyobrazić.
Innym dowodem na istnienie IOPB jest argument z kompletności stworzenia. Bóg jako istota doskonała tworzy dzieła doskonałe. Świat został stworzony przez Boga. Dlatego jest kompletny i doskonały. Jego elementem jest IOBP. Gdyby ta instrukcja nie została stworzona, to byłoby jej brak. Wszelki brak jest niedoskonałością. Bóg zaś jako doskonałość tworzy rzeczy doskonałe. W związku z tym w świecie nie istnieje coś takiego jak brak, gdyż brak jest niedoskonałością. Dlatego Instrukcja Obsługi Pana Boga musi istnieć.

Skoro jej istnienie jest konieczne, to koniecznym było także odkrycie IOBP. Tak też się stało. W roku pańskim 2008 światło dzienne ujrzały wiersze Justyny Fruzińskiej. Nie są to teksty zwykłe, ale zapisy ze chorobowego transu, w którym poetka kiedyś się pogrążyła i tak już jej zostało. Pisze:

któregoś dnia obudziłam się chora
niby taka sama tylko
smutna słaba mniejsza
szukałam cię wszędzie
jednak na nic
na czym polega ta choroba
myślałam macając podłogę
wyzdrowiałam dawno
do dzisiaj tego nie wiem

[***]

Analiza słów kluczowych powyższego tekstu chora, choroba, obudziła się, smutna, słaba, wyzdrowiałam przywołuje na myśl relacje z objawień, w których śmiertelnik znienacka napadnięty zostaje przez jakąś formę transcendencji. Weźmy przykład Jezusa. On poszedł na pustynię i spędził tam kilkadziesiąt dni. Pustynie słyną z wysokich temperatur i braku wody. Łatwo sobie wyobrazić jak musiał cierpieć. I że te jego męki już po pierwszych kilku dniach były gorsze niż stan chorobowy, o którym wspomina polska poetka w tekście rozpoczynającym tomik.

Mówią, że cierpienie zbliża do boga. Tak też się stało i w tym przypadku. Na dowód bliskiego spotkania najwyższego stopnia, poetka Fruzińska, nie tyle przedstawia opis Najwyższego ale stara się sformułować rodzaj etykiety regulującej zachowania w obecności Najwyższego. Spisuje Instrukcję Obsługi Pana Boga. Oto ona:

1) Żeby Go zobaczyć, trzeba Go poszukać.

grzeszy, który Go nie szuka
który zajęty życiem
czeka na objawienie
na emeryturę
kiedy kościół będzie rozrywką
dosyć upragnioną

[bez]

2) Szykując się na audiencję nie można grzeszyć. A kiedy człowiek grzeszy? Fruzińska odpowiada:

grzeszy, kto odkłada na później

[bez]

Drżyjcie mężowie! Od dziś wasze otyłe żony będą jeszcze grubsze. Zmienią się w ociekające tłuszczem, smierdzące potem, zatarte między udami, z rozstępami na spasionych brzuchach potwory. Wszak odkładanie tortu śmietanowego na później jest grzechem!

3) Jak się jest kobietą, to można zaryzykować. Dać się ponieść ziemskiemu dopingowi: idź na całość, idź na całość i zaproponować Najwyższemu to i owo za jedną audiencję.

Pierwsza Prawda Wiary:

a) Bóg tworzy tylko rzeczy piękne.
b) Justyna została stworzona przez Boga.
c) Justyna jest rzeczą piękną

Znająca wszystkie prawdy wiary Justyna Fruzińska jest świadoma swojego piękna wewnętrznego i zewnętrznego. Nie certoląc się prosto z mostu wali:

Eli, mój El
wiesz, że zrobię wszystko

[psalm Dawidowy]

Czy Eli lub El w tym przypadku skorzystał z propozycji kobiety, która mówi o sobie, że: specjalizuję się w Bogu (azyl) ? Tego nie wiemy. Ale dowód z doskonałości podpowiada, że Pan gdyby nie skorzystał byłby mniej doskonały niż Pan, który jest po i właśnie przypala papierosa.

4) Z Bogiem trzeba bardzo uważać, gdyż to istota delikatna z naklejką: FRAGILE oraz – że tak się wyrażę: wybuchowa – i nie trudno o tragedię:

trochę Boga przykleiło się na ściankach

[***]

4) Z Bogiem różnie bywa. Raz go nie ma, raz jest. Ale niezależnie od tego czy jest czy go akurat nie ma, to i tak wszystko się kiedyś dobrze skończy i to w dodatku na kolanach. Dlatego nie trzeba się martwić na zapas:

ja Go nie wołam
On mnie nie woła
udajemy, że tak jest dobrze
ale kiedyś pewnie przestaniemy
padając na kolana
będziemy płakać
i przysięgać wieczną miłość

[***]

5) Ale jak już Bóg się zjawi, nie trzeba mu się zaraz ze wszystkiego zwierzać. Zwłaszcza z maluteńkich grzeszków. Z lubieżności, z pijaństwa, z obżarstwa. On nie musi o tym wiedzieć. Więcej jeżeli Mu się o tym nie powie, to będzie jakby szczęśliwszy a i nam będzie lepiej:

przed Bogiem trzeba ukrywać
te najpiękniejsze chwile w życiu
niech nie wie
co to jest miłość między dwojgiem
kąpiel z szampanem
i czekolada

[***]

6) Jak już wiesz, że Boga nie wolno zabierać do wanny a koniecznie chcesz z Bogiem gdzieś pójść, to tylko do kościoła i tylko w dni święte. Niech się modli. Niech się modli bez końca, skoro stworzył modlitwy, te długie i nudne modlitwy różańcowe, te nieskończone dziesiątki zdrowasiek. Niech słucha starowinek, które z pierwszych ławek przez zapadnięte usta cedzą jedną tylko prośbę: jeszcze jeden dzień i orgazm daj mi Panie! Amen, Amen, Amen:

dla Boga niech będzie Dzień Święty
i pięć minut porannej modlitwy

[***]

Uwaga:

Może to i okrutne tak męczyć Go tym kościołem. Ale z drugiej strony dyskoteka byłaby dla Niego bardziej męcząca. A i obciach przed kolegami wielki.

7) Poetka poucza by po umyciu zębów, przed położeniem się spać:

w łóżku ufa
oddając co wieczór duszę Bogu
na przechowanie

[łóżko]

Zabieg oddawania duszy w komis ma swoje uzasadnienie medyczne. Człowiek pozbawiony duszy jest lżejszy, co ma istotny wpływ na krążenie i oddychanie.

8) Czasami bywa tak, że się Pan zabuja się jak normalny człowiek. Zakocha się tak, jak to tylko na wiosnę zakochać się można. Znajdzie gdzieś numer w książce, albo wydębi od najlepszej koleżanki obiektu westchnień miłosnych. Wydaje się to mało prawdopodobne, a jednak możliwe. Poetka zdała poetycką relację z boskich zalotów. Oto ona:

Justyna Pan dzwoni, ojciec podaje mi słuchawkę
jak zdechłego kota za wszarz czego może
chcieć ode mnie Pan przecież dawno jestem niewierząca
Halo, mówię i słyszę w słuchawce trzask coś
jak dźwięk gorejącego krzaka Nie rozumiem
Panie mój, odkładam słuchawkę I co,
pyta ojciec Nie wiem dziwny jakiś Oddzwoń chodziło
o mieszkanie Już? ale jestem jeszcze młoda.

[***]

Dialog nabiera dynamiki, gdy się go uporządkuje:

– Justyna Pan dzwoni
Ojciec podaje mi słuchawkę jak zdechłego kota za wszarz. Czego może
chcieć ode mnie Pan przecież dawno jestem niewierząca?
– Halo – mówię i słyszę w słuchawce trzask coś jak dźwięk gorejącego krzaka.
– Nie rozumiem Panie mój – odkładam słuchawkę.
– I co? – pyta ojciec.
– Nie wiem dziwny jakiś.
– Oddzwoń chodziło o mieszkanie
– Już? ale jestem jeszcze młoda.

Jak widać Pan może nie jest zbyt rozmowny, ale odgłos gorejącego krzaka powinien być łatwy do rozpoznania. Dlatego uprasza się wszystkie panie, by słysząc w słuchawkach zipanie, sapania, chrzęszczenie nie krzyczały: Ty zboczeńcu! Zadzwonię na policję!, tylko żeby pogrążyły się w najgłębszej refleksji i przemyślały swoją postawę wobec najbliższych, wobec zwierząt domowych, wobec świata itp.

Powyższej Instrukcji Obsługi Pana Boga nie należy brać ani dosłownie, ani do serca, ani serio. Justyna Fruzińska poznając Jego osobiście, poznała prawdę o Nim. A prawda ta wygląda tak:

Boga wymyślił system
żeby nas uciskać
żeby mnie uciskać szczególnie

[***]

Dlatego nie ma się czym przejmować. I całe szczęście. Bóg może się czuć bezpieczny.

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Przemku, i dalej było tak …

19 sierpnia, 2009 by

.

Dobrych kilka godzin zajęła mi podróż do celu. Nocowałem w zamku Hohnstein.
Polecam ci Przemku to miejsce. Wybierz sobie pokój w bocznej wieży, numer 029. Jedź z dziewczyną. Pokój jest dwuosobowy. Może nie jest on tak luksusowo urządzony jak apartamenty zarezerwowane dla dyplomatów i innych oficjeli, ale masz stąd piękny widok z okna. Nie interesują cię niemieckie landszafty? Słusznie, ja też ma obrazki w dupie.
Z rodzajowych scenek, to najbardziej lubię statyczne strony porno. Bez filmików, same obrazki. Jak mi się coś rusza, to tracę precyzję ujęcia. Ucieka mi stopklatka i nie widzę tego momentu, w którym wciskany w odbyt penis napotyka najpierw na opór mięśni, które w pierwszej chwili w naturalnym odruchu zaciskają się, aby po chwili ustąpić. Właśnie ta chwila, w której penis płynnym ruchem wślizguje się do środka jest dla mnie najważniejsza w estetyce relacji męsko-damskich. I co może się wydawać paradoksem właściwie nacieszyć się kobietą mogę, mając fotografie makro jej odbytu. Zbliżenie, na którym widać jak na dłoni beżowe zmarszczki zbiegające się w jeden punkt. Wówczas mogę ja pokochać po swojemu.

Oprócz pięknych widoczków pokój 029 w bocznej wieży zamku Hohnstein ma jeszcze jedną niespodziankę dla swoich wścibskich gości. Ukryta został tuż za nachtkastilkiem.
Boczna wieża nie była od lat remontowana. Dlatego zachowały się w niej oryginalne tynki wapienne. Ale oprócz tynków zachowało się coś jeszcze. Odsuń szafkę nocną, która stoi obok łóżka przy oknie. Na ścianie znajdziesz wydrapaną jakimś ostrym narzędziem inskrypcję. Żadne tam obcojęzyczne pragnienie w rodzaju: ich will gefickt werden wraz z numerem komórki: 0171.. Nic z tego. Zdziwisz się, ale napis jest w języku polskim. Może finezją i przesłaniem nie odbiega od potencjalnej werbalizacji pragnień erotycznych niemieckiego licealisty, ale ze względu na autorstwo jest ważnym dokumentem historycznym Polski Walczącej. Inskrypcja brzmi:

Tu byłem. Tadeusz Kutrzeba 28.III.1940

Pod nią widnieje dopisek:

Planuję kolejną akcję bohaterską. 2.01.1942. godzina 4.54 / mjr Sucharski

Rano zszedłem do recepcji i zapytałem, o której można zjeść śniadanie w hotelowej restauracji. Miła i bardzo ładna pani o śniadej cerze, kruczoczarnych włosach, pełnych ustach i dużych oczach poinformowała mnie najgrzeczniej jak umiała, że z powodu jakiejś awarii w kuchni nie ma co liczyć na posiłek i że najlepiej zjeść w którejś z nieopodal położonych knajp.

Wiesz Przemku, te niemieckie Turczynki są wręcz przecudownej urody. Koleś mi kiedyś opowiadał, że Turczynki się dobrze w pupę rypią. Oszczędzają błony dziewicze dla swoich tureckich mężów. Podobno w noc poślubną muszą być dziewicami. Jeżeli okaże się inaczej małżonek może zwrócić żonę jej rodzinie i zażądać odszkodowania. Oprócz tego na kobietę i jej rodzinę spada hańba i by ją zmyć bracia dziewczyny mogą rozpustna kobietę ukamienować.
Mimo wszystko Przemku, mimo zapisanych w kodeksach kulturowych kar i zakazów natury nie można oszukać, stąd ta osobliwa preferencja seksualna Turczynek.

Ale wracając do tej zjawiskowej urody. Wyobrażam sobie tych ssmańskich niedobitków – starców, którzy spacerując ulicami oglądają teraz untermenschki i podziwiają ich urodę. Wyobrażam sobie zdziwienie, kiedy w trakcie rodzinnych obiadków niedzielnych patrzą na swoje aryjskie dzieci i wnuki szkaradne córki o końskich szczekach, jajowatych i podłużnych łbach i porównują ich do piękna rodem z bliskiego wschodu. Wyobrażam sobie te ssmańsko-eugeniczne rozterki: kto tu jest rasą panów?. Kiedy staruszek o wdzięcznym imieniu Helmut, który najlepsze lata młodości spędził na umschlagplatzu asystując lekarzowi SS przy selekcji i nie stracił nigdy wiary w słuszność narodowosocjalistycznego światopoglądu, kontempluje teraz multikulturową estetykę, która tryska z telewizji, o którą ociera się w kolejce do kasy w osiedlowym ALDI-ku, którą wącha w windzie jadąc na czwarte piętro do swojego mieszkania musi zadać sobie proste pytanie: Jak my się z tych milionów pięknych ciał rozliczymy przed naszym bogiem blondasem?

Niemcom nie pozostaje nic innego, jak tylko wyglansować na błysk buty z cholewami. Założyć mundur. Zasalutować przed lustrem i przykładając sobie parabelkę do lewej skroni nacisnąć spust. W ten sposób kwestia niemiecka rozwiązałaby się sama.

Kiedy zdawałem klucz recepcjonistka powiedziała:
– To list dla pana i podała mi biała kopertę odręcznie zaadresowaną.
– Do mnie? A od kogo? Listów miłosnych nie przyjmuję na pierwszej randce starałem się zażartować. W gruncie rzeczy miał być to subtelny początek flirtu. Ta dziewczyna naprawdę była zjawiskowo piękna. Tak bardzo, że gdyby na piersiach miałaby wytatuowane: Achtung HIV! to i tak nic by mnie nie zatrzymało. Mógłbym się w niej zakochać. Nawet jeżeli miłość ta miałaby potrwać kilka minut w pomieszczeniu socjalnym sprzątaczek.

Recepcjonistka zignorowała aluzję i uśmiechając się w ten sposób, w jaki uśmiecha się do każdego klienta odpowiedziała:
– Był tu wczoraj późnym wieczorem jakiś mężczyzna i prosił by przekazać panu ten list.
– Jak wyglądał?
– Nie wiem. Pracuję dopiero od rana. Obsługiwała go koleżanka z drugiej zmiany.
Wziąłem kopertę do ręki. Obejrzałem ją. Podniosłem do góry, pod światło. Myślałem, że uda mi się podejrzeć zawartość.

Pewnie ty też Przemku zauważyłeś, jak bardzo filmowa jest ta sytuacja. Schemat: gość motelu recepcjonistka koperta od tajemniczego nieznajomego. Dla mnie ta sytuacja nie tyle wydawała się ale była oczywista. Wiem, że w chwili, w której otworzę kopertę coś się stanie i nie musi się to dla mnie dobrze skończyć. Przeciwnie. Otwierając kopertę będę miał przejebane. I tu nie chodzi nawet o poznanie tego, co w środku, ale o samo otwarcie koperty. Zwykle to wystarcza. Zresztą czy wyobrażasz sobie, że istnieje albo że mógłby istnieć na świecie taki zbir, którego zdołałbyś przekonać, że nie zasługujesz na kulkę? W wprawdzie otworzyłeś kopertę do czego się zresztą przyznałeś ale nie zajrzałeś do środka. Nic nie wiesz, o niczym nie masz zielonego pojęcia a jeżeli jakieś możesz mieć to tylko i wyłącznie blade i dlatego można ciebie puścić wolno.

Schowałem kopertę do kieszeni. Jednym podpisem wymeldowałem się i opuściłem hotel.
Otworzyłem ją dopiero w imbisie prowadzonym a jakże przez Turka, u którego zamówiłem duży kebab na talerzu z kompletem sosów i surówkami ale bez ogórka.
Łamaną niemczyzną kucharz przyjął zamówienie. Odwrócił się, sięgnął po bardzo długi, półokrągło zakończony nóż coś około 120-130 cm długości. Kilkoma płynnymi ruchami naostrzył go przy użyciu stalki i zaczął płynnie odkrajać długie skrawki mięsa ze stożka obracającego się na elektrycznym grillu. Widok był niebywały: raz przy razie, raz przy razie. Wszystkie odcięte paski były takiej samej grubości i długości. Perfekcja ruchu doskonalona od lat każdego dnia przez kilka godzin dała o sobie znać.

Bardzo lubię przyglądać się różnym kuchennym technikom cięcia. Zresztą to po precyzji ruchu noża, płynności cięcia oraz po grubości każdorazowo odciętych plasterków poznaje się dobrego kucharza a nie po smaku potrawy. Każdy głupek potrafi usmażyć dobrego kotleta, dodając do niego odpowiednią dawkę glutaminianu sodu. Każda kucharka, która używa VEGETY lub jej tańszych zamienników gotuje wyborne zupy. Nie ma nic łatwiejszego niż gotowanie, gdy pod ręką jest składnik oznaczony kodem: E621.
Ale gdy przez niedopatrzenie lub z innego powodu zabraknie tego cudownego proszku w szafce z przyprawami, to ugotowanie rosołu tak, by dodatkami były pieprz i sól a reszta smaku pochodziła z warzyw i mięsa, okaże się niebywałą sztuką. Esencje smaku warzyw uzyskuje się dzięki odpowiedniemu przetworzeniu. Nie chodzi tu o sam proces gotowania chociaż i on jest istotny. Podstawową kwestią jest cięcie. Warzywo nie może być zmiażdżone na tarce, czy w malakserze. Roślina, by oddała aromat potrawie musi być właściwie pocięta. W odpowiedniej grubości kawałki i co najważniejsze: nóż powinien być wykonany z takiego rodzaju stali, która nie będzie wchodziła w reakcje chemiczne z sokami rośliny.
W Chłopakach z ferajny była taki jeden gruby gościu szef mafii który kroił czosnek żyletką na tak cieniutkie plasterki, że te się rozpuszczały, gdy wrzucał je na rozgrzaną oliwę. On wiedział, że najważniejszą ze sztuk kulinarnych jest sztuka krojenia.

Zjadałem zamówioną porcję w stoliku tuż przy oknie. Musze przyznać, że podano mi wyśmienita potrawę, której nijak nie można porównać do polskich odpowiedników. Mięso wręcz przepyszne. I te sosy. Najlepszy był sos chilli. Nigdy wcześniej nie miałem tak przeczyszczonych zatok.

Poprosiłem o herbatę i wyjąłem kopertę z kieszeni. Dałem sobie jeszcze chwilę namysłu i otworzyłem ją. W środku znajdowała się kartka formatu A4. Po rozłożeniu zobaczyłem na niej jakieś dziwne znaki. Jakiś rodzaj pisma, albo coś w tym rodzaju.

Zresztą Przemku, proszę, sam zobacz:

futhark

Przyglądałem się tym egzotycznym szlaczkom, popijając czarną turecką herbatę. Wyjąłem z torby gazetę, która kupiłem jeszcze w Poznaniu. Nagle w lokalu zrobiło się jakieś poruszenie. Turek zaczął głośno dyskutować z klientem, który właśnie wszedł do imbisu. Gościu może nie wyglądał jak menel, ale widać było, że noce spędza na ławkach w parkach.

Pewnie znasz ten typ ludzi Przemku. Ludzi, którzy nie dopuszczają do siebie myśli o tym, by mogli być bezdomni, chociaż faktycznie od miesięcy lub lat nie maja gdzie się podziać. Za wszelką cenę dbają o higienę. O to by być ogolonym, żeby być czysto ubranym i mieć całe buty. Tak jakby myśleli, że dwudniowy zarost zdemaskuje ich kondycję istnieniową, że nagle po małej plamce na koszuli społeczność, w której funkcjonują odkryje ich tajemnicę. Dlatego każdego dnia, o świcie oddają się dokładnej ablucji w miejskich toaletach. Golą się, zaczesują włosy do tyłu. Szorują dłonie i czyszczą paznokcie. W bieżącej wodzie piorą ubranie.
Ten rytuał nie jest w stanie ich długo uchronić przed społecznymi skutkami bezdomności. W pewnym momencie, któraś z tłustych plam na koszuli nie dopierze się. Nie zawini tu brak staranności czy niedostatek mydła. Po prostu są takie plamy, które się nie spierają.
I nagle jedna osoba, druga i trzecia a później czwarta i szósta i siódma i wszyscy zaczynają widzieć małą tłustą plamkę. Mało tego. Okazuje się że plama wprawia w ruch jakiś nieokreślony instynkt dedukcyjny. Ludzie zaczynają zauważać w ogólnym wizerunku bezdomnego inne rzeczy, które wcześniej ignorowali czyli, że buty SA bardzo pozaginane, że choć czyste, to są bardzo ale to bardzo znoszone, że dłonie są spuchnięte a paznokcie, mimo że przycięte są za grube i chyba zagrzybiałe. Ale najważniejszym dowodem bezdomności jest mała reklamówka, z którą ów pan się nie rozstaje. W niej ma cały dobytek to najcenniejsze, co trzeba mieć przy sobie nie mając domu, sejfu, banku itp.
Widać było, że ów gość musiał być częstym bywalcem tego imbisu. Kucharz nie był zadowolony z wizyty tego gościa. Mówił coś do niego po turecku i ku mojemu zdziwieniu tamten odpowiadał także po turecku. Pogawędka, której się przyglądałem, trwała jakąś chwilę. Zabawna scenka: Kucharz coś krzyczy i wymachuje rękami a gość z lekkim jakby drwiącym uśmieszkiem na ustach spokojnie odpowiada. Sekunda za sekundą gadka nabiera szybszej dynamiki. Wątpię by charakterny kucharz długo wytrzymał w argumentacji nie odwołując się do długiego noża, którym władał z chirurgiczną precyzją.
Na szczęście zrobiło się jakieś zamieszanie w lokalu. Kilku nowych klientów, którzy właśnie weszli do baru, należało obsłużyć. W tym czasie, kiedy Turek przygotowywał kolejne dönerkebabowe porcje, jego interlokutor rozejrzał się po lokalu. Kiedy zobaczył mnie uśmiechnął się. Jako, że rodzice nie szczędzili mi lekcji i nauki prawideł dobrego wychowania, z grzeczności odwzajemniłem uśmiech. To wystarczyło. Nieznajomy awanturnik przysiadł się do mojego stolika. Jestem pewien, że to nie powierzchowność czy nadzwyczajny zbieg okoliczności złączył nasze drogi przy jednym stole. Siłą sprawczą nie był też przypadek, ani zrządzenie losu ani inna forma determinizmu. Zadziałała tu duża porcja, charakterystycznie posiekanego mięsa, którą miałem przed sobą na plastykowym talerzu w zestawie z surówkami.

– Guten morgen, albo raczej dzień dobry powiedział nieznajomy spoglądając na rozłożoną przede mną gazetę. Nie musiał być Holmesem w tej chwili, by zorientować się, że mieszkam zza wschodnią granicą. W Niemczech ludzie, którzy przesiadują w godzinach przedpołudniowych w barach i nie są ubrani w charakterystyczne robocze ogrodniczki z nadrukowanymi logo i nazwami firm muszą być obcokrajowcami. Każdy porządny Niemiec przed godziną dwunasta wypracowuje produkt krajowy brutto a jeżeli już przychodzi do imbisu, to tylko na chwilę, by zamówić danie i wziąć je na wynos.

– Je pan? zapytał, wskazując na talerz z kebabem.
– Tak.
– Na pewno? chciał się upewnić a raczej wzbudzić we mnie jakieś bliżej nieokreślone ludzkie uczucia gatunkowej empatii.
– Na pewno odpowiedziałem i nabiłem kolejna porcję mięsa na plastykowy widelec. Podnosząc kęs do ust obserwowałem reakcję nieznajomego. Uważnie studiował tor ruchu dłoni. Coś jednak odwróciło jego uwagę. Spojrzał w kierunku rozłożonej na stole gazety.
– Futark powiedział, wyciągając wystającą spod gazety kartkę, która ktoś zostawił dla mnie w hotelowej recepcji.
– Co takiego?
– Rodzaj starego abecadła odpowiedział. Zdziwiła mnie perfekcja wymowy ł. Nie mówił jak dobrze wyuczony Niemiec, ale jak Polak. Jak się za chwilę okazało z ń i ą poszło mu równie dobrze.
– Skąd pan to wie? zapytałem zaskoczony.
– Hmm mruknął, nie spuszczając wzroku z kartki i dodał Niech pan powie temu barbarzyńcy za ladą: doppel Döner ohne Konblauchsose mit Pommes, ohne Brot.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Justyna Radczyńska, Podmiana Joli Grosz. Poszły konie po betonie

18 sierpnia, 2009 by

.

Justyna Radczyńska-Misiurewicz w gonitwie, jaką jest życie postawiła na jednego konia. Ściślej rzecz ujmując na szkapinę, wychudzoną i zjeżdżoną chabetę o imieniu POEZJA.
Stwór ów onegdaj skrzydlaty lub z jednym rogiem wyrastającym z czoła jeśli się go dosiądzie ujawnia swoją ukrytą cechę. Mianowicie jednych przerabia w aniołów a innych zmienia w nasze szkapy.

W pewnych okolicznościach koń-senator staje się faktem historycznym. W innych jak kreskówki Disneya koń dosiadający innego konia bawi. W jeszcze innych jak współczesna poezja polska transmisja na żywo z widowiska, gdzie kobyła POEZJA dosiadana jest przez panią Prezes Fundacji Literatury w Internecie uduchowia naród.

POEZJA w galopie to dość osobliwy i rzadki widok. Ale do widowiska jakie zapewnia Justyna Radczyńska w poetyckim siodle publika zdążyła się przyzwyczaić. A zaczęło się to wszystko w bibliotece Studium (Zielona Sowa) Podmianą Joli Grosz

Wio! Prrry! Wiśta!

Zanim pani Radczyńska wbiła się w literackie bryczesy zafundowała sobie literacką dietę. Kilka miesięcy trenowała ze słownikiem w ręku. Uczyła się słówek. Uczyła. Uczyła. Uczyła. Aż w końcu wyrzuciła to z siebie:

oset i ostateczność
w potoku myśli
językolizą i jezykolizja
mieszanie z błotem
kamieni i snów
trudnych do zgryzienia

[słowiara]

Justyna do tej pory się dziwi, dlaczego ci wszyscy mądrzy krytycy literaccy, ci, którzy są otrzaskani w literaturze tematu, ci, którzy oprócz dzieł zebranych Mickiewicza, Słowackiego i Norwida czytają dzieła innych poetów nie poznali się na tym wybitnym tekście. Gdyby oni wiedzieli ile czasu ona poświęciła na wymyślenie tytułu: słowiara, że konsonans z rzeczownikiem : gówniara nie jest tu przypadkowy oraz że słowiara to przecież wybitny, nowatorski konglomerat złożony z rzeczowników: słowo i wiara.
– Dlaczego żaden Maliszewski, Gutorow a nawet Jakub Winiarski nie poznał się na programowym tekście otwierającym tomik Podmiana Joli Grosz? Dlaczego? zadaje sobie to pytanie szefowa do dziś.

Mimo oczywistych neolingwistycznych tropów w postaci neologizmów: językolizja językoliza nikt nie odkrył głębokiej tajemnicy ostateczności połączonej koniunkcja z ostropestem plamistym, którą Justyna Radczyńska z końską gracją odkrywa. To ona, jako poetka, odziera język z potoku myśli (Ach, te potoki myśli w polskiej poezji! Ile wody już w nich upłynęło, ten się tylko dowie, kto w nich raz przynajmniej wyprał gacie albo skarpetki), domagając się kamieni i słów trudnych do zgryzienia.

Justyna Radczyńska może wie, a może jeszcze nie, a może prowokuje czytelników pisząc o kamieniach trudnych do zgryzienia. Trudno przypuszczać, by poetka tej klasy, nawet gdyby była oszołomiona pędem w trakcie poetyckiej pardubickiej, namawiał ludzi do tak ryzykownego eksperymentu na uzębieniu jakim jest konsumpcja otoczaków rzecznych. Chyba, że ma podpisała jakiś cyrograf z stomatologiczno-protetycznym lobby.

Hetta! Hetta! Wio!

W kolejnym tekście poetka w lirycznym galopie postanowiła otworzyć się przed czytelnikiem. Zwierzając się z pragnień, wspomnień, z zabaw, z dzieciństwa w bloku miała świadomość, że jako poetka musi zamieścić w tekście jakiś element kosmiczny. Coś dramatycznego, coś, co świetnie spisze się jako puenta. Musi wpaść na jakiś pomysł, by zapiski z plastusiowego pamiętnika zmienić w wierszyk. No i wpadła. Oto zaliczona wpadka:

jedzenie niedopałków, zimny sen w piżamce w nietoperze
taki duży chłopiec w rajstopkach i koleżeńskie ugryzienie
w szczepionkę
ucieczki przed panem dozorcą po palącej ziemi trawników
szkoła chodzenia cicho jak prawdziwy Indianin

wczoraj dziecko znalezione w stercie liści

[story telling]

Każdy czytelnik ma prawo dociekać genezy użytych w tekście toposów. Pojawia się intuicyjne pytanie: skąd nagle wśród jedzonych niedopałków (osobliwa aberracja kulinarna!), zimnego snu w piżamce w nietoperze itp., wzięło się dziecko znalezione w stercie liści? Odpowiedź może być tylko jedna. Otóż tomik Podmiana Joli Grosz ukazał się w 2005 roku, kiedy to cała Polska bulwersowała się werdyktem łódzkiego Sądu w sprawie małżeństwa Krzysztofa i Jadwigi N., którzy zasłynęli z eksperymentalnych prób kiszenia dzieci w plastikowych beczkach.

Oto nagłówki z niektórych doniesień prasowych w tej sprawie, z 2005 r.:

Łagodniejszy wyrok dla dzieciobójczyni
[„Rzeczpospolita” z dn. 15.03.2005 r.]

Za zabicie dzieci
[INTERIA.PL z dn. 14.03.2005 r.]

Prawomocny wyrok dla dzieciobójców
[„GW” z dn. 14.03.2005 r.]

Justyna Radczyńska w roli poetki musiała interweniować. Odczuwała podskórna potrzebę rozliczenia tych nieludzkich czynów, potępienia ich na kanwie poezji. I trudno się jej dziwić. Empatia poetycka i instynkt macierzyński z tym żartów nie ma, zwłaszcza jeżeli chodzi o dobro dzieci. Tylko taka intencja usprawiedliwić może zastosowany przez poetkę zabieg techniczny przeciwstawienia idealnego obrazu dzieciństwa dziecku znalezionemu w stercie liści. Idylliczna kraina dziecięcego świata JA, i świat, ten który dzieje się przynajmniej od wczoraj w którym dzieci w domyśle: zakopywane są w stertach liści.

To nieprawdopodobne, ale w tej chwili płaczę.

Szkoda, że poetka nie wykorzystała swojego neolingwistycznego talentu. Mogła przecież przerobić tytuł tak jak to robi mój WORD 2000 z włączoną opcja autokorekty – i zamiast story telling opatrzyć wierszyk tytułem: story helling (od: hell i telling). Jakież piękno i głębia znaczeniowa byłaby wówczas do odkrycia (lub w innej wersji jakież piękno i głębia znaczeniowa wyłaby wówczas z ukrycia)

Nazad! Pryy! Nazad! Wio!

Poeta w szczególności poeta rodzaju żeńskiego, kiedy tylko dosiada konia zaczyna się dziwnie zachowywać. Dziwne zachowania ale jakże ludzkie i znajome dla tych wszystkich, którzy inicjacje poetyckie mają już za sobą nieobce są też autorce Podmiany Joli Grosz.
Oto relacja z pragnień poetki dojrzałej. Grubo trzydziestce, czterdziestce i przed pięćdziesiątką. Kobiety spełnionej lingwistycznie:

jeżu kolczasty, cały kłujący,
szukam twojego miękkiego spodu.
szukam by wsunąć tam rękę,
by cię potrzymać chwilę w dłoniach
żebyś coś poczuł.

gdybyś był płazem, pocałowałabym cię.
odmieniony – mógłbyś odejść wolny.
niestety jestem tylko małą czarownicą:
potrafię zaklinać światła zielone w czerwone
(i odwrotnie, wedle mojego życzenia),
ale nie znam się na odczarowywania jeży.

chyba trzeba zrobić coś niemożliwego, coś sprzecznego,
jak ustami dotyka się żaby,
może – pogłaskać jeża do krwi?

[jeż]

Jako czytelnik i chłopiec tuż po trzydziestce, który uniknął zakopania w liściach, chciałbym zasugerować by nie głaskać jeża do krwi, bo to nie tylko jeżowi, ale właścicielowi jeża może sprawić ból.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

Tytus Romek i A’Tomek (Ksiąga XV)

17 sierpnia, 2009 by

.

Przepis:

odpowiedni pojazd prof. T’Alenta
umysł filozoficzny
kilka filmów z youtube
silnik trójfazowy 10 Kw, kupiony od chłopa za 300 zł.
3 mb kątownika – z odzysku
płyta stalowa ok.1m2 – z odzysku
15 min. pracy zaprzyjażnionego tokarza + flaszka wódki
migomat 210A i ok. 6 m drutu spawalniczego
dwa paski klinowe
szlifierka kątowa + 1 tarcza do cięcia metalu
wiertarka+wiertła do metalu
0k. 11 godzin czasu wolnego

sposób przygotowania

Przeczytaj piętnastą księgę przygód Tytusa i pogrąż się w filozoficznej zadumie. Jeżeli nic nie wymyślisz podpatrz na youtube, co inni za ciebie wymyslili.
Kiedy już wiesz, potnij kątowniki i wyspawaj z nich ramę tak, by było miejsce na silnik. Silniki kupuj u chłopa, na wiosce. Są tańsze.
Poproś tokarza, by przerwał na chwile pracę i poświęcił ci chwilkę. Kiedy zrobi swoje dajesz mu flaszkę. Jak zaprosi do wspólnej knsumpcji – nie odmawiaj, bo tak się traci znajomości wśród pracowników fizycznych.
Pospawaj wszystko tak jak należy, włóż silnik (trochę waży, zawołaj sąsiada) załóż paski i podłącz do siły.

Tak:

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Agnieszka Mirahina, wszystkie radiostacje związku radzieckiego. Jak zarobić na dotacjach

13 sierpnia, 2009 by

.

Jedni zbierają znaczki. Inni monety a Artur Burszta szef wrocławskiego Biura Literackiego łowi. Na internetowej stronie wydawnictwa pan Artur jednym kliknięciem myszki w panelu administracyjnym włącza opcję – formularz kontaktowy: połów leszczy i cierpliwie czeka. Co jakiś czas zagaja sekretarkę:
– Pani Mariolo, przyszło coś dzisiaj?
Mariola przekładając nóżkę na nóżkę odkłada kanapkę, odstawia kubek kawy i dusząc się przeżuwanym śniadaniem łamaną polszczyzną odpowiada:
– Jawohl mein fuehrer!

Artur, przywykły do tego rodzaju aberracji o podłożu psychicznym swoich podwładnych w milczeniu zgarnia stosik wydruków. Ryza mierzy jakieś pół metra wysokości. Artur jest zadowolony. To znak, że ludzie się interesują, że chcą wydawać. Tyle, że wydawnictwo jak każde wydawnictwo, które nie wydaje kalendarzy ani kryminałów Kajewskiego, kolejnych odcinków przygód Harrego Pottera czy wspomnień o Karolku, który został papieżem utrzymuje się z dotacji. A z dotacji należy się rozliczać. I to jest problem.

Jeden telefon do księgowej. Drugi telefon. Trzeci telefon był do Dutkiewicza.

– Rafciu, potrzebuję więcej szmalu
– Nie mam.
– Rafał, ile się znamy? No powiedz, ile lat?
– Miałem za duzo wydatków w tym roku. Nic nie poradzę.
– Rafał…
– Ale naprawdę nie mam..
– Rafał….
– Powaga!
– Rafał!
– Serio..
– Rafał, do kurwy nędzy!
– Dobra. Coś tam znajdę. Ale maks 20 stron. Ani jednej więcej.
– Okej.
– 20 stron włącznie z okładką. Pamiętaj. Żeby nie było pretensji.
– Okej.
– To cześć!
– Cześć.

W ten oto sposób światło dzienne ujrzał zbiór wierszy Agnieszki Mirahiny, pt. Wszystkie radiostacje związku radzieckiego.

Debiut Mirahiny to 12 wierszyków wybranych przez wieszcza Sosnowskiego (tego od leu, leu, leu, kon, fa, celu).

Poetka reaktywuje socjalistyczny etos pieców martenowskich odwołując się do toposu wytapianej surówki w hucie im. Lenina. Pisze:

żelazo puściło i mogę otworzyć oczy, mam gorączkę, czuję żelazo, teraz
już stopione, nie śpij proszę
,

[żelazo]

Ale motyw przodowniczki pracy, która zakochała się w zmianowym nie jest tak ciekawy jak stosunki związek radziecki świat, świat związek radziecki. Agnieszka Mirahina jako poetka jest wrażliwa nie tylko na jednostkowy ból, ale odczuwa i empatycznie jednoczy się z cierpieniem całych narodów. Pisze:

mówi moskwa pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego mówi
moskwa
na początku było słowo które zorganizowało armie dywizje pułki
nazwało odsunęło robaki ponurą piechotę tej ziemi

[wszystkie radiostacje związku radzieckiego]

Ale co tam stalinizm. Agnieszka Mirahina rozprawi się z każdym systemem totalitarnym. Pod poetycki topór bierze nazizm. Nie pozostawi na nim suchej nitki, ani skry życia jak skończy.
Oto skutki przeprowadzonej przy użyciu siekiery operacji Agnieszki Mirahiny na wiecznie żywej tkance narodowosocjalistycznej:

otatni zjazd NSDAP w norymberdze miał miejsce wczoraj w iluzjonie i powtórzonezostały wszystkie figury geometryczne z 1934 roku. w kinie byłajuż noc a niemcy ciągle maszerowali, niemcy maszerowali przede mną, wemnie, za mną. była już noc i na mównicę wschodziły kolejne gwiazdy – hess, goebbels, hitler. urzeczony tymi gwiazdami, jakiś facet z widowni zaczął
krzyczeć po niemiecku ty szwajne!

[norymberga]

Właściwie teraz powinna być kropka. Bo poławiane przez Biuro Literackie kolejne tomiczki, to przeważnie niewypały. Wydaje się, że jedynym instynktem, jakim kieruje się Artur Burszta jest instynkt wydawcy, który potrafi funkcjonować na rynku ekonomicznym. Wydanie dzieł Agnieszki Mirahiny to przykład pięknej utopii, w której utopiono czas, pieniądze i papier. Ale dwanaście wierszy na siedemnastu stronach to i tak zysk. Przecież dotacja obejmowała wydanie 20. stron. Zaoszczędzono całe półtora kartki papieru, co w przeliczeniu na drzewo daje wymierną korzyść. Nie chodzi tu o ekologię ale o pracę pilarza, który spala ileś tam litrów paliwa, by ściąć sosnę itp.

Z drugiej strony nie dziwię się, że wybierający Andrzej Sosnowski wybrał wybrankę Agnieszkę Mirahinę. Sosnowski należy do pokolenia, które podsłuchiwało pokątnie newsy z Wolnej Europy. Łatwo można sobie wyobrazić jakie to reminiscencje, jakie to uczucia wywołała w nim lektura wersów:

ostatni zjazd NSDAP w norymberdze miał miejsce wczoraj

albo:

przeciwko tobie pracują wszystkie radiostacje związku radzieckiego

Aż chciałoby się w tym momencie chwycić za telefon i zadzwonić do Giedroycia. Poskarżyć się na reżim, na niesprawiedliwych pierwszych sekretarzy, na Iwaszkiewicza i innych działaczy, którzy tłumią autentyczne wolne głosy polskiej poezji!

Kategoria: Bez kategorii | 28 komentarzy »

pamiętasz Przemku dziwną książkę, którą ci pokazałem?

12 sierpnia, 2009 by

.
Przemku, nie odzywałem się długo gdyż zainspirowany znaleziskiem oraz tzw. tropem wielkopolskim, udałem się z misją do miasta Poznania. Musiałem koniecznie przekonac się, czy historyczna postać, która podpisywała się jako: Eduard von Libenfels ma jakiś związek z Edwardem Raczyńskim. Przesłano mi próbki pisma, odręcznych notatek Edwarda. Kiedy porównałem podpis Raczyńskiego z podpisem: Eduard von Libenfels z książki, nie potrzebne były żadne ekspertyzy by dowieść, że to dwa różne charaktery pisma.
No ale sam zobacz. Chciałbym, żebyś i ty sprawdził

To jest exlibris z dziwnej książki:

eduard von lilienfels

a tu próbka odręcznej notatki hrabiego Edwarda Raczyńskiego:

próbka pisma Edwarda Raczyńskiego

I co ty na to? Rożne co nie?.

Poza tym jest jeszcze jedno. Książka, z której pochodził tajemniczy ekslibris wydana została długo po tym, jak Raczyńskiemu Edwardowi się zmarło. Zatem wiesz.

Ale i tak chciałem pojechać do Poznania, tym bardziej, że wpadłem na kolejny obiecujący trop.

Pewnie chciałbyś wiedzieć Przemku jakim cudem wydostałem się z zamknięcia i jak udało mi się zgubić tych dziwnych ludzi, którzy chcieli ode mnie coś, o czym nie miałem bladego pojęcia. Nie mogę zaspokoić twojej ciekawości. Jedyne co ci mogę powiedzieć, to to, że cuda się zdarzają. Rzadko, bo rzadko ale jednak.

W Poznaniu zjawiłem się w miniony poniedziałek około godziny 14.30. Z Nowej soli do stolicy wielkopolski jest raptem 120 km., ale odcinek ten autobus PKS-u przebywa w rekordowo ślamazarnym tempie trzech i pół godziny.

Upał był niesamowity. Już w Wolsztynie czyli gdzieś w połowie trasy miałem dość. Pot lał mi się po jajach. Zresztą nie tylko ja odczuwałem skutki braku klimatyzacji. Przede mną siedziała taka paniusia z bluzeczką na ramiączkach i białych lnianych spodenkach, takich, które nogawki maja luźne a na dupci są ciasnawe, żeby nie powiedzieć że obcisłe. Prześwitywały. Zgrabna dupcia. Tylko dlaczego zamiast stringów założyła jakieś koszmarne majtki i to w dodatku czarne. Potwornie to nieapetyczne było. Ale dlaczego ci o niej mówię. Ta dupeczka ważąca na oko jedną trzecią tego co ja, pociła się w tym autobusie tak samo jak ja. Musiało być naprawdę gorąco skoro ta chudzina moczyła tapicerkę.

Komorniki. Jeszcze kilka minut pocieszam się w duchu. W końcu autobus zatrzymuje się na dworcu PKS. Mimo że skwar leje się z nieba, na twarzach wszystkich wychodzących widoczna jest ulga. Jak głosi legenda – świeży luft trzy armie zabił. W tym przypadku śmierdzące od spalin poznańskie powietrze było ożywczą bryzą dla tych, którzy ostatnie trzy i pół godziny spędzili w zamkniętej, pomalowanej w biało-niebieskie pasy puszcze z logo AUTOSAN.

Ruszyłem prosto do Raczyńskich. Filii na św. Marcinie.

Wy w tym Poznaniu macie zupełnie inny klimat. Nagrzane mury ekranują ciepło zmieniając ulice w szklarnie. Odczuwalne temperatury są tu o kilka stopni wyższe niż u mnie na wsi.
Idę. Idę i myślę o alianckich bombach zapalających, które zmieniały wąskie uliczki niemieckich miast w piekło. Myślę o tym jak szybko może spalić się jeden metr sześcienny tlenu i ile bomb potrzeba by ludzie poginęli nie od ognia czy odłamków ale podusili się z powodu braku tlenu. Przyjemna refleksja Przemku. Jak na tę porę roku w Poznaniu całkiem, całkiem. Nie uważasz?

Jestem przy Bibliotece UAM. Ładny, stary budynek. Absolutna gratka dla każdego, kto lubi czytać stare książki. W środku piaskowiec, trochę granitu i stare drewno. Ładna czytelnia.
Nie ma się do czego przyczepić, gdyby nie jedno małe ale. Otóż kiedy zamawiasz tu ksiązki, to najlepiej zamawiaj po jednym egzemplarzu. Nigdy nie składaj więcej zamówień, bo ci nie dostarczą. Dostaniesz karteczkę z pieczątką: zaginione. Oczywiście, kiedy po kilku tygodniach znowu się pojawisz i złożysz zamówienie na zaginioną książkę, to z dużym prawdopodobieństwem ją otrzymasz. Wygląda na to, że panom z magazynów nie chce się szukać po zakurzonych regałach. Liczą na to, że klient zadowoli się jedną z zamówionych pozycji. Ile można w końcu przeczytać książek w ciągu jednej wizyty w bibliotece? Na co komu dwie a nie daj boże trzy sztuki. Wystarczy jedna i szlus! I pewnie ty Przemku nie odmówisz logiki oraz zdroworozsądkowości temu myśleniu. Mnie jednak zawsze to trochę irytowało.
Na szczęście irytację łagodził za każdym razem ten sam zjawiskowy obraz przechadzającej się młodej bibliotekarki. Ładna jak na bibliotekarkę nawet bardzo ładna. Średniego wzrostu, szczupła. Budowa: proporcjonalna. Raczej szczupła. Idealne piersi, tyłeczek, wyraźnie zarysowana talia czyli jak zauważyłeś: daleko jej było do tych otłuszczonych, zaniedbanych grubych babsztyli, które spędzają wszystkie samotne wieczory przed książkami, starając się nadrobić braki fizyczne walorami intelektualnymi.

Do pełni wizerunku młodej bibliotekarce z Biblioteki Uniwersyteckiej brakowało tylko okularów w rogowych oprawkach.

Czy ty też masz ten sam obraz przed oczami? Dziewczyna klęczy, obejmując twoje uda. A ty czytasz sobie w tym czasie jakąś rzadką książkę. Niech to będzie średniowieczny inkunabuł – ewangeliarz emmeramski otwarty na rycinie przedstawiającej ostatnią wieczerzę. Dlaczego? Bo chcesz odwlec w nieskończoność zakończenie tego perfekcyjnego fellatio.
Żeby uciec od myśli o klęczącej dziewczynie, by przechytrzyć zalewającą twoje ciało falę endorfin, zaczynasz studiować miniaturę z paginy 21. Wśród biesiadników starasz się odnaleźć Judasza. Ale pierwsze, co ci się rzuca w oczy to centralna postać. Czegoś jej brakuje. Nie ma charakterystycznej dla chrystografii zarostu. Ani śladu wąsa, ani jednej kreski, która zdradzałaby objaw niedogolenia. Myślisz sobie: Spas Emanuel to na pewno nie jest i próbujesz w pamięci datować okres powstania malowidła. Po chwili namysłu ustalasz: między rokiem 1010 a 1021. Kiedyś dowiesz się, że nieomal trafiłeś.
Wracasz do poszukiwania Judasza. Szukasz. Najpierw liczysz przedstawione postaci. Dwanaście sztuk. Czyli wszystko się zgadza. Po braku aureoli, której pewnie pozbawiony byłby Judasz, rozpoznać także nie sposób. Bo na rycinie tylko Jezus ma domalowaną otoczkę do głowy.
Próbujesz odczytać symbolikę. Najpierw dłonie. Sprawdzasz, co trzymają w dłoniach. Dwóch trzyma kieliszki, jeden dzbanek. Inny trzyma jednocześnie dzbanek i kielich a u innego dostrzegasz w reku chleb. Ci odpadają. Bierzesz pod lupę podejrzaną dwójkę. Jeden gość, przepasany brązowa tuniką siedzi przy stole sam. U dołu obrazu. Majstruje cios w kieliszku stojącym tuż przed głównym bohaterem tego rodzajowego landszaftu. Drugi podejrzany siedzi dokładnie naprzeciwko Jezusa. Na dodatek trzyma w reku nóż. I teraz zastanawiasz się: który z nich to judasz? czy ten na dole obrazu, ten, który siedzi samotnie. Ma dużo miejsca dookoła siebie gdy pozostali przy stole gniotą się jeden na drugim? Kto by chciał siedzieć obok Judasza? Myślisz sobie to na pewno on. Z drugiej strony niepokoi cię gościu z nożem. Przyglądasz mu się jeszcze dokładniej. Dopiero teraz dostrzegasz, że nóż ma w lewej dłoni. I że ma wyraźnie rudawy odcień włosów. Teraz masz pewność, że to Judasz. Jego atrybutem jest lewa ręka. Lewą ręką zabijał Kain Abla. Po jego lewicy ustawią się ci wszyscy, którzy pójda do piekła. Pamiętasz szereg skazańców po lewej stronie tronu boskiego, których porywają diabły i unoszą do piekieł. Napatrzyłeś się na to aż nadto studiując onegdaj symbolikę w dziełach Hieronima Bosha. Przywołujesz także w pamięci zapiski Andreasa Bodenstein von Karlstadt, który w wydanym w 1522 r., dziele Von Abtung der Bylder przestrzegał przed szaleństwem ludzkim, obłudą i zdradą, którą jest w stanie spowodować kolor rudy. To musi być on. Tylko Judasz mógł mieć rude włosy.
Jednak znowu cos jest nie tak. Przypomniałeś sobie właśnie inne przedstawienie ostatniej wieczerzy. Czternastowieczną miniaturę z dołączonym do niej starotestamentowym motywem zbierania manny z Codex Cremifanensis, która oglądałeś jakieś dwa lata temu goszcząc w Kremuenster Staatsbibliothek. Tam było wszystko jasne. Każdy z apostołów, wraz z Jezusem mieli aureole. Wszyscy za wyjątkiem Judasza, który siedział sam. A autor ryciny, by nie pozostawić żadnych wątpliwości identyfikacyjnych domalował czarnego pół kota, pół czarta, który wydobywał się z ust zdrajcy . W każdym razie: Judasz wieczerzał w przestrzennym odosobnieniu, u dołu stołu

Nie wiem jak ty Przemku, ale uwielbiam studenckie bary Piccolo. Tam jadłem najlepszą na świecie sałatkę niemiecką. Takiej, jaką serwują chociażby w punkcie naprzeciwko Biblioteki UAM, nie dostaniesz nawet na Oktoberfest. Żadna cycata Niemra jodłująca w kuchni przy garach nie zrobi ci takiej sałatki niemieckiej, jaką zjesz w poznańskim barze Piccolo.
Wziąłem dwie porcje. Podwójne. Ten kleisty, ciężki sos majonezowo-śmietanowy i kilogramy chińskiego czosnku pomieszane z grubymi kawałkami rozgotowanych ziemniaków tworzą przepyszną wręcz ciapę. O konsystencji tej potrawy mógłbym rozprawiać w nieskończoność. Wychwalałbym niedogotowane kawałki poznańskich kartofli, które chrzęszczą pod zębami. Mógłby latami pisać o ziemniaczano-czosnkowo-majonezowej mazi serwowanej w pojemniczkach z przeźroczystego plastyku. Musisz spróbować.

Najedzony i podjarany wizją klęczącej bibliotekarki, w szczególności jej okularami w grubych rogowych oprawkach koloru czarnego, które idealnie kontrastowałyby z białawą wydzieliną organizmu, doszedłem do filii Biblioteki Raczyńskich na św. Marcinie.

Udałem się prosto do znajomej.
– Cześć witam się, obejmując ją – Co słychać?
– Nic Marku odpowiada cicho, ciepło i bardzo wyraźnie. W taki sposób mówią tylko bibliotekarki o dwudziestoletnim stażu w czytelni. Moja miała dłuższy niż dwadzieścia lat staż.
– Cieszę się, że cię znowu widzę. Miło, że przyjechałeś powiedziała, wtulając się we mnie z czym się nawet nie kryła.

Chyba też zauważyłeś Przemku, że proste gesty międzyludzkie jak objęcie ramieniem, położenie dłoni na barku czy nawet spojrzenie w pewnych okolicznościach urastają do rangi magicznego kodu. Jakiegoś tajnego języka znaków, którego nadawca nie jest świadomy. Z drugiej strony tak łatwo jest odkodowywany przez odbiorcę. Dają o sobie znać pragnienia, fantazje i skrywane przez lata choć w pełni uświadomione potrzeby. Coś w środku zaczyna odzywać. Nagle jeden prosty gest budzi do życia światło. W życiu staje się jakoś lepiej i dni stają się bardziej znośne.

Marzena powinna być dawno na emeryturze. I z chęcią ustąpiłaby kolejnym pokoleniom wyszkolonych absolwentów bibliotekarstwa, gdyby nie to, że na dzień dzisiejszy emerytura, którą w regularnych odstępach czasu wypłacałby jej ZUS to jakieś 70% jej pensji. Marzena po ponad trzydziestu latach pracy zarabia dwa tysiące netto. Musi z tego opłacić czynsz, jedzenie, telefon. Doładować komkartę. Trochę idzie na raty. Marzena spłaca telewizor. Musiała kupić nowy, bo stary po dwudziestu latach wyzionął ducha.
Żeby móc zachować płynność finansową Marzena musiała pracować na pełnym etacie. Emerytura była dla niej luksusem, na który póki co nie mogła sobie pozwolić. Może za rok, może za dwa przestanę pracować chwaliła mi się za każdym razem, kiedy się spotkaliśmy. A ja wiedziałem, że nie przestanie. Co miałaby robić przez całe dnie w dwupokojowym mieszkaniu w bloku? Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa z bibliotekarzami jest taka, że za 700 zł netto nikt nie przyjdzie do pracy a tyle płacą na początku w bibliotekach. To nie jest praca dla młodych ludzi, którzy muszą się jakoś ustatkować. Kupić mieszkanie, wziąć kredyt na dom. W tej firmie luksusem są kawalerki wykupione na osiedlach budowanych z wielkiej płyty i spłacone po 30 latach pracy w czytelni, w której tłumaczyć dzieciom należy, że Łysek z pokładu Idy jest czymś innym niż Nasza szkapa.

Staliśmy chwilę w ciemnym korytarzu dzielącym czytelnię od sali z katalogami. Było tu przyjemnie chłodno. Wymienialiśmy standardowe pytania: co słychać?, jak ci się żyje?, jakieś zmiany w życiu?. Z czasem rozmowa staje się bardziej osobista. Pojawiają się pytania: Tęskniłe/aś?.

Wiesz Przemku niby tak dla żartu, niby po to by wprawić rozmówcę w lekkie ale jak zawsze w takich sytuacjach przyjemne zakłopotanie nasycone erotyką.

W końcu zapada chwila obowiązkowego milczenia. Stoimy obok siebie. Ja wyglądam przez okno. Ona obok. Dotyka moja rękę i proponuje:
– Wpadnij dzisiaj do mnie. Obetnę ci skórki. Masz strasznie poniszczone dłonie.
– To od rąbania odpowiadam i w cale nie żartuję.
Marzena rozglądnęła się na boki. Upewniwszy się, że nikogo nie ma tej chwili na korytarzu. (Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi w wakacje i na dodatek w tak upalne dni do biblioteki.) Włożyła moją dłoń pod spódnice i przycisnęła do łona. Gorąco i wilgoć przesączało się przez bieliznę na moje palce. Niemal czułem zapach jej cipy.

Marzena nie jest ładna. Przeciwnie. Ma pomarszczone ciało. Małe piersi i płaski tyłek. Ma nierówne zęby i wąskie usta. Marzena nosi duże okulary. Jest mocno posiwiałą brunetką. Ale Marzena mimo wszystkich niedoskonałości ma w sobie tyle seksapilu, że wystarczyłoby tego na kilka wagonów bydlęcych wypełnionych po brzegi kobietami.
Poznałbym ja zawsze. Nawet z zawiązanymi oczami. Ma taki fajny frędzelek na cipce. Prawa warga sromowa ma charakterystyczną wypustkę. Dyndający kawałek różowawej skóry.
Poznałem ją kiedyś. Bardzo dobrze. Można powiedzieć, że na wylot. Ona była na tyle dojrzała by się nie wstydzić tego rodzaju zażyłości. A ja? Hm, ja po prostu bardzo lubię starsze kobiety.

Po wyjściu z pracowniczej toalety, do której był tylko jeden klucz i tak się jakoś złożyło, że to ona go miała. (Ja też tak sądzę Przemku, uważam, że Marzena ten etap spotkania dokładnie przemyślała i zaplanowała). Poszliśmy do czytelni. Z regału wyjęła opasłe tomisko i powiedziała:
– To zamawiałeś.
– Dzięki chciałem jeszcze coś dodać, ale ona zwyczajnie sobie poszła, zostawiając mnie sam na sam z książką.
Był to wydany w latach dwudziestych minionego stulecia Handwoerterbuch des deutschen Aberglaubens. Tom IV. Ciężki, w półskórku. Najpierw sprawdzam delikatnie papier, czy nie zakwaszony.

Czy wiedziałeś Przemku, że niektóre ksiązki wydane na przełomie XIX i XX i aż do lat 60 a nawet i później nie mają najmniejszych szans na przetrwanie? Wydane zostały na tzw. kwaśnym papierze. Egzemplarze starsze niż 70 lat rozsypują się. Papier traci swoją elastyczność i pęka. Kruszy się. Strony możesz śmiało rozcierać w dłoniach na proszek. Czasami to bardzo zabawnie wygląda, jak próbujesz przewrócić stronę a tu okazuje się, że czcionki zostają a podniesiona karta przypomniana misterny, koronkowy abażur. Czcionki zostają, ponieważ w tym miejscu farba drukarska zabezpieczyła powierzchnie papieru przed oddziaływaniem tlenków azotu z powietrza. Możesz te czcionki zgarniać na kupki. Tysiące malutkich literek alfabetu. A strona wygląda tak, jakby obłąkany chirurg precyzyjnie powycinał wszystkie literki. Staranie. Skalpelem. Każdą z osobna.
Oczywiście można je poddać pracochłonnej i kosztownej procedurze odkwaszania, ale kto za to zapłaci? Dlatego ratowane są tylko cenniejsze z egzemplarzy.

Do rzeczy. Papier był bardzo dobrej jakości. Wyciągam z tylnej kieszeni spodni karteczkę. Upewniam się: Numer VI/ 411. Wertuję słownik. Czytam hasła ze strony 411. I nagle natknąłem się na taka oto frazę, którą pozwoliłem sobie przetłumaczyć następująco:

By zdjąć czar z zaklętej panny na Liliensteinie, należy jej przynieść hostię

Zatkało mnie Przemku. Zatkało. Przypatrz się dokładnie jeszcze raz exlibrisowi i sam powiedz: czy to nie może być Lilienfels?

eduard von lilienfels

Jeżeli tak Przemku, jeżeli to jednak jest Eduard von Lilienfels a nie Liebenfels jak wcześniej przypuszczałem. I jeżeli miedzy właścicielem tego tajemniczego księgozbioru a górą stołową, u której podnóża wije się rzeka Elba istnieje jakiś związek, to jaki?

Przemku, jaki?

Bez pożegnania opuszczam budynek biblioteki. Spoglądam na zegarek. Jest kilka minut po siedemnastej. Jeżeli się pospieszę, to zdążę jeszcze na pociąg do Berlina myślę. Przyspieszam kroku, by zdążyć na pospieszny o 17.41. Do głowy mi nawet nie przyszło, że zamiast do Saksońskiej Szwajcarii muszę jechać na wschód. Ale o tym za chwilę.

Kupując na dworcu bilet w odbiciu w szybie kasy mignęła mi znajoma postać. W zasadzie charakterystyczna sylwetka mojego tajemniczego ochroniarza. Niemożliwe! spanikowałem. Rozglądając się próbowałem odnaleźć krótko ostrzyżonego gościa w na miarę skrojonym garniturze o muskularnej sylwetce legionisty. Nie dostrzegłem go, chociaż dałbym głowę, że ten cień odbity na szybie należał tylko do niego.

Z drugiej strony miałem jednak pewność, że to nie on. To nie mógł być on. Był nieżywy jak go ostatni raz widziałem.

Przemku, muszę ci teraz coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego i proszę cię, żebyś tego nikomu nie mówił. Zachowaj to w najgłębszej tajemnicy. Pamiętasz, opowiadałem ci o tym jak z innymi siedziałem zamknięty w jakims tajemniczym pomieszczeniu. Od czasu do czasu zapraszano mnie na rozmowę, pytano o rzeczy o których nie miałem bladego pojęcia. I nie powiedziałem ci, jak się wydostałem z tego bądź co bądź więzienia.

Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale po kilku godzinach mojego pobytu tam stała się rzecz dziwna. Nagle zgasło światło. Musiało zgasnąć wszędzie, w całym budynku, bo za drzwiami zapanowało jakieś nadzwyczajne poruszenie. Ktoś biegał tam i z powrotem. Słychać było jakieś głosy. Po chwili wszystko ucichło. Zapadła grobowa cisza. To był taki dziwny rodzaj ciszy Przemku. Słyszałem echo uderzeń serca, odbijające się od ścian. Bałem się oddychać. I Nagle otworzyły się drzwi a zza nich wylało się światło. Jakby ktoś nagle zapalił tysiąc pięćsetwatowych żarówek i skierował ci w oczy, które zdążyły przyzwyczaić się do ciemności. I tylko tyle pamiętam.

Kiedy się ocknąłem prąd był, świeciły jarzeniówki i w ogóle wszystko było po staremu. Prawie nic się nie zmieniło. Sprzęty stały na swoich miejscach, komputery działały. Klimatyzacja i monitoring także. Okazało się jednak, że tylko ja jeden przeżyłem. Wszyscy pozostali, którzy wówczas tam byli zginęli i co dziwne, nie było ani śladu walki, ani jednej kropli krwi. Nic.
Spanikowałem. Myślałem tylko o tym, by się wydostać. Rzuciłem się do wyjścia.
Biegnąć mijałem kolejne ciała. I nagle coś przykuło moją uwagę. Wyobraź sobie Przemku, że tuż przy schodach wyjściowych natknąłem się na ciało swojego bodyguarda. Leżał zwrócony twarzą do sufitu, którą widziałem dokładnie w świetle jarzeniówki, która od czasu do czasu mrugała. Chyba się starter przepalił. W każdym razie zobaczyłem dokładnie jego czerwoną od oparzeń twarz. Prawie do mięsa wypalona. Zacząłem obracać inne z ciał. Wszystkie twarze były poparzone.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

« Wstecz