pamiętasz Przemku dziwną książkę, którą ci pokazałem?

12 sierpnia, 2009 by

.
Przemku, nie odzywałem się długo gdyż zainspirowany znaleziskiem oraz tzw. tropem wielkopolskim, udałem się z misją do miasta Poznania. Musiałem koniecznie przekonac się, czy historyczna postać, która podpisywała się jako: Eduard von Libenfels ma jakiś związek z Edwardem Raczyńskim. Przesłano mi próbki pisma, odręcznych notatek Edwarda. Kiedy porównałem podpis Raczyńskiego z podpisem: Eduard von Libenfels z książki, nie potrzebne były żadne ekspertyzy by dowieść, że to dwa różne charaktery pisma.
No ale sam zobacz. Chciałbym, żebyś i ty sprawdził

To jest exlibris z dziwnej książki:

eduard von lilienfels

a tu próbka odręcznej notatki hrabiego Edwarda Raczyńskiego:

próbka pisma Edwarda Raczyńskiego

I co ty na to? Rożne co nie?.

Poza tym jest jeszcze jedno. Książka, z której pochodził tajemniczy ekslibris wydana została długo po tym, jak Raczyńskiemu Edwardowi się zmarło. Zatem wiesz.

Ale i tak chciałem pojechać do Poznania, tym bardziej, że wpadłem na kolejny obiecujący trop.

Pewnie chciałbyś wiedzieć Przemku jakim cudem wydostałem się z zamknięcia i jak udało mi się zgubić tych dziwnych ludzi, którzy chcieli ode mnie coś, o czym nie miałem bladego pojęcia. Nie mogę zaspokoić twojej ciekawości. Jedyne co ci mogę powiedzieć, to to, że cuda się zdarzają. Rzadko, bo rzadko ale jednak.

W Poznaniu zjawiłem się w miniony poniedziałek około godziny 14.30. Z Nowej soli do stolicy wielkopolski jest raptem 120 km., ale odcinek ten autobus PKS-u przebywa w rekordowo ślamazarnym tempie trzech i pół godziny.

Upał był niesamowity. Już w Wolsztynie czyli gdzieś w połowie trasy miałem dość. Pot lał mi się po jajach. Zresztą nie tylko ja odczuwałem skutki braku klimatyzacji. Przede mną siedziała taka paniusia z bluzeczką na ramiączkach i białych lnianych spodenkach, takich, które nogawki maja luźne a na dupci są ciasnawe, żeby nie powiedzieć że obcisłe. Prześwitywały. Zgrabna dupcia. Tylko dlaczego zamiast stringów założyła jakieś koszmarne majtki i to w dodatku czarne. Potwornie to nieapetyczne było. Ale dlaczego ci o niej mówię. Ta dupeczka ważąca na oko jedną trzecią tego co ja, pociła się w tym autobusie tak samo jak ja. Musiało być naprawdę gorąco skoro ta chudzina moczyła tapicerkę.

Komorniki. Jeszcze kilka minut pocieszam się w duchu. W końcu autobus zatrzymuje się na dworcu PKS. Mimo że skwar leje się z nieba, na twarzach wszystkich wychodzących widoczna jest ulga. Jak głosi legenda – świeży luft trzy armie zabił. W tym przypadku śmierdzące od spalin poznańskie powietrze było ożywczą bryzą dla tych, którzy ostatnie trzy i pół godziny spędzili w zamkniętej, pomalowanej w biało-niebieskie pasy puszcze z logo AUTOSAN.

Ruszyłem prosto do Raczyńskich. Filii na św. Marcinie.

Wy w tym Poznaniu macie zupełnie inny klimat. Nagrzane mury ekranują ciepło zmieniając ulice w szklarnie. Odczuwalne temperatury są tu o kilka stopni wyższe niż u mnie na wsi.
Idę. Idę i myślę o alianckich bombach zapalających, które zmieniały wąskie uliczki niemieckich miast w piekło. Myślę o tym jak szybko może spalić się jeden metr sześcienny tlenu i ile bomb potrzeba by ludzie poginęli nie od ognia czy odłamków ale podusili się z powodu braku tlenu. Przyjemna refleksja Przemku. Jak na tę porę roku w Poznaniu całkiem, całkiem. Nie uważasz?

Jestem przy Bibliotece UAM. Ładny, stary budynek. Absolutna gratka dla każdego, kto lubi czytać stare książki. W środku piaskowiec, trochę granitu i stare drewno. Ładna czytelnia.
Nie ma się do czego przyczepić, gdyby nie jedno małe ale. Otóż kiedy zamawiasz tu ksiązki, to najlepiej zamawiaj po jednym egzemplarzu. Nigdy nie składaj więcej zamówień, bo ci nie dostarczą. Dostaniesz karteczkę z pieczątką: zaginione. Oczywiście, kiedy po kilku tygodniach znowu się pojawisz i złożysz zamówienie na zaginioną książkę, to z dużym prawdopodobieństwem ją otrzymasz. Wygląda na to, że panom z magazynów nie chce się szukać po zakurzonych regałach. Liczą na to, że klient zadowoli się jedną z zamówionych pozycji. Ile można w końcu przeczytać książek w ciągu jednej wizyty w bibliotece? Na co komu dwie a nie daj boże trzy sztuki. Wystarczy jedna i szlus! I pewnie ty Przemku nie odmówisz logiki oraz zdroworozsądkowości temu myśleniu. Mnie jednak zawsze to trochę irytowało.
Na szczęście irytację łagodził za każdym razem ten sam zjawiskowy obraz przechadzającej się młodej bibliotekarki. Ładna jak na bibliotekarkę nawet bardzo ładna. Średniego wzrostu, szczupła. Budowa: proporcjonalna. Raczej szczupła. Idealne piersi, tyłeczek, wyraźnie zarysowana talia czyli jak zauważyłeś: daleko jej było do tych otłuszczonych, zaniedbanych grubych babsztyli, które spędzają wszystkie samotne wieczory przed książkami, starając się nadrobić braki fizyczne walorami intelektualnymi.

Do pełni wizerunku młodej bibliotekarce z Biblioteki Uniwersyteckiej brakowało tylko okularów w rogowych oprawkach.

Czy ty też masz ten sam obraz przed oczami? Dziewczyna klęczy, obejmując twoje uda. A ty czytasz sobie w tym czasie jakąś rzadką książkę. Niech to będzie średniowieczny inkunabuł – ewangeliarz emmeramski otwarty na rycinie przedstawiającej ostatnią wieczerzę. Dlaczego? Bo chcesz odwlec w nieskończoność zakończenie tego perfekcyjnego fellatio.
Żeby uciec od myśli o klęczącej dziewczynie, by przechytrzyć zalewającą twoje ciało falę endorfin, zaczynasz studiować miniaturę z paginy 21. Wśród biesiadników starasz się odnaleźć Judasza. Ale pierwsze, co ci się rzuca w oczy to centralna postać. Czegoś jej brakuje. Nie ma charakterystycznej dla chrystografii zarostu. Ani śladu wąsa, ani jednej kreski, która zdradzałaby objaw niedogolenia. Myślisz sobie: Spas Emanuel to na pewno nie jest i próbujesz w pamięci datować okres powstania malowidła. Po chwili namysłu ustalasz: między rokiem 1010 a 1021. Kiedyś dowiesz się, że nieomal trafiłeś.
Wracasz do poszukiwania Judasza. Szukasz. Najpierw liczysz przedstawione postaci. Dwanaście sztuk. Czyli wszystko się zgadza. Po braku aureoli, której pewnie pozbawiony byłby Judasz, rozpoznać także nie sposób. Bo na rycinie tylko Jezus ma domalowaną otoczkę do głowy.
Próbujesz odczytać symbolikę. Najpierw dłonie. Sprawdzasz, co trzymają w dłoniach. Dwóch trzyma kieliszki, jeden dzbanek. Inny trzyma jednocześnie dzbanek i kielich a u innego dostrzegasz w reku chleb. Ci odpadają. Bierzesz pod lupę podejrzaną dwójkę. Jeden gość, przepasany brązowa tuniką siedzi przy stole sam. U dołu obrazu. Majstruje cios w kieliszku stojącym tuż przed głównym bohaterem tego rodzajowego landszaftu. Drugi podejrzany siedzi dokładnie naprzeciwko Jezusa. Na dodatek trzyma w reku nóż. I teraz zastanawiasz się: który z nich to judasz? czy ten na dole obrazu, ten, który siedzi samotnie. Ma dużo miejsca dookoła siebie gdy pozostali przy stole gniotą się jeden na drugim? Kto by chciał siedzieć obok Judasza? Myślisz sobie to na pewno on. Z drugiej strony niepokoi cię gościu z nożem. Przyglądasz mu się jeszcze dokładniej. Dopiero teraz dostrzegasz, że nóż ma w lewej dłoni. I że ma wyraźnie rudawy odcień włosów. Teraz masz pewność, że to Judasz. Jego atrybutem jest lewa ręka. Lewą ręką zabijał Kain Abla. Po jego lewicy ustawią się ci wszyscy, którzy pójda do piekła. Pamiętasz szereg skazańców po lewej stronie tronu boskiego, których porywają diabły i unoszą do piekieł. Napatrzyłeś się na to aż nadto studiując onegdaj symbolikę w dziełach Hieronima Bosha. Przywołujesz także w pamięci zapiski Andreasa Bodenstein von Karlstadt, który w wydanym w 1522 r., dziele Von Abtung der Bylder przestrzegał przed szaleństwem ludzkim, obłudą i zdradą, którą jest w stanie spowodować kolor rudy. To musi być on. Tylko Judasz mógł mieć rude włosy.
Jednak znowu cos jest nie tak. Przypomniałeś sobie właśnie inne przedstawienie ostatniej wieczerzy. Czternastowieczną miniaturę z dołączonym do niej starotestamentowym motywem zbierania manny z Codex Cremifanensis, która oglądałeś jakieś dwa lata temu goszcząc w Kremuenster Staatsbibliothek. Tam było wszystko jasne. Każdy z apostołów, wraz z Jezusem mieli aureole. Wszyscy za wyjątkiem Judasza, który siedział sam. A autor ryciny, by nie pozostawić żadnych wątpliwości identyfikacyjnych domalował czarnego pół kota, pół czarta, który wydobywał się z ust zdrajcy . W każdym razie: Judasz wieczerzał w przestrzennym odosobnieniu, u dołu stołu

Nie wiem jak ty Przemku, ale uwielbiam studenckie bary Piccolo. Tam jadłem najlepszą na świecie sałatkę niemiecką. Takiej, jaką serwują chociażby w punkcie naprzeciwko Biblioteki UAM, nie dostaniesz nawet na Oktoberfest. Żadna cycata Niemra jodłująca w kuchni przy garach nie zrobi ci takiej sałatki niemieckiej, jaką zjesz w poznańskim barze Piccolo.
Wziąłem dwie porcje. Podwójne. Ten kleisty, ciężki sos majonezowo-śmietanowy i kilogramy chińskiego czosnku pomieszane z grubymi kawałkami rozgotowanych ziemniaków tworzą przepyszną wręcz ciapę. O konsystencji tej potrawy mógłbym rozprawiać w nieskończoność. Wychwalałbym niedogotowane kawałki poznańskich kartofli, które chrzęszczą pod zębami. Mógłby latami pisać o ziemniaczano-czosnkowo-majonezowej mazi serwowanej w pojemniczkach z przeźroczystego plastyku. Musisz spróbować.

Najedzony i podjarany wizją klęczącej bibliotekarki, w szczególności jej okularami w grubych rogowych oprawkach koloru czarnego, które idealnie kontrastowałyby z białawą wydzieliną organizmu, doszedłem do filii Biblioteki Raczyńskich na św. Marcinie.

Udałem się prosto do znajomej.
– Cześć witam się, obejmując ją – Co słychać?
– Nic Marku odpowiada cicho, ciepło i bardzo wyraźnie. W taki sposób mówią tylko bibliotekarki o dwudziestoletnim stażu w czytelni. Moja miała dłuższy niż dwadzieścia lat staż.
– Cieszę się, że cię znowu widzę. Miło, że przyjechałeś powiedziała, wtulając się we mnie z czym się nawet nie kryła.

Chyba też zauważyłeś Przemku, że proste gesty międzyludzkie jak objęcie ramieniem, położenie dłoni na barku czy nawet spojrzenie w pewnych okolicznościach urastają do rangi magicznego kodu. Jakiegoś tajnego języka znaków, którego nadawca nie jest świadomy. Z drugiej strony tak łatwo jest odkodowywany przez odbiorcę. Dają o sobie znać pragnienia, fantazje i skrywane przez lata choć w pełni uświadomione potrzeby. Coś w środku zaczyna odzywać. Nagle jeden prosty gest budzi do życia światło. W życiu staje się jakoś lepiej i dni stają się bardziej znośne.

Marzena powinna być dawno na emeryturze. I z chęcią ustąpiłaby kolejnym pokoleniom wyszkolonych absolwentów bibliotekarstwa, gdyby nie to, że na dzień dzisiejszy emerytura, którą w regularnych odstępach czasu wypłacałby jej ZUS to jakieś 70% jej pensji. Marzena po ponad trzydziestu latach pracy zarabia dwa tysiące netto. Musi z tego opłacić czynsz, jedzenie, telefon. Doładować komkartę. Trochę idzie na raty. Marzena spłaca telewizor. Musiała kupić nowy, bo stary po dwudziestu latach wyzionął ducha.
Żeby móc zachować płynność finansową Marzena musiała pracować na pełnym etacie. Emerytura była dla niej luksusem, na który póki co nie mogła sobie pozwolić. Może za rok, może za dwa przestanę pracować chwaliła mi się za każdym razem, kiedy się spotkaliśmy. A ja wiedziałem, że nie przestanie. Co miałaby robić przez całe dnie w dwupokojowym mieszkaniu w bloku? Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa z bibliotekarzami jest taka, że za 700 zł netto nikt nie przyjdzie do pracy a tyle płacą na początku w bibliotekach. To nie jest praca dla młodych ludzi, którzy muszą się jakoś ustatkować. Kupić mieszkanie, wziąć kredyt na dom. W tej firmie luksusem są kawalerki wykupione na osiedlach budowanych z wielkiej płyty i spłacone po 30 latach pracy w czytelni, w której tłumaczyć dzieciom należy, że Łysek z pokładu Idy jest czymś innym niż Nasza szkapa.

Staliśmy chwilę w ciemnym korytarzu dzielącym czytelnię od sali z katalogami. Było tu przyjemnie chłodno. Wymienialiśmy standardowe pytania: co słychać?, jak ci się żyje?, jakieś zmiany w życiu?. Z czasem rozmowa staje się bardziej osobista. Pojawiają się pytania: Tęskniłe/aś?.

Wiesz Przemku niby tak dla żartu, niby po to by wprawić rozmówcę w lekkie ale jak zawsze w takich sytuacjach przyjemne zakłopotanie nasycone erotyką.

W końcu zapada chwila obowiązkowego milczenia. Stoimy obok siebie. Ja wyglądam przez okno. Ona obok. Dotyka moja rękę i proponuje:
– Wpadnij dzisiaj do mnie. Obetnę ci skórki. Masz strasznie poniszczone dłonie.
– To od rąbania odpowiadam i w cale nie żartuję.
Marzena rozglądnęła się na boki. Upewniwszy się, że nikogo nie ma tej chwili na korytarzu. (Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi w wakacje i na dodatek w tak upalne dni do biblioteki.) Włożyła moją dłoń pod spódnice i przycisnęła do łona. Gorąco i wilgoć przesączało się przez bieliznę na moje palce. Niemal czułem zapach jej cipy.

Marzena nie jest ładna. Przeciwnie. Ma pomarszczone ciało. Małe piersi i płaski tyłek. Ma nierówne zęby i wąskie usta. Marzena nosi duże okulary. Jest mocno posiwiałą brunetką. Ale Marzena mimo wszystkich niedoskonałości ma w sobie tyle seksapilu, że wystarczyłoby tego na kilka wagonów bydlęcych wypełnionych po brzegi kobietami.
Poznałbym ja zawsze. Nawet z zawiązanymi oczami. Ma taki fajny frędzelek na cipce. Prawa warga sromowa ma charakterystyczną wypustkę. Dyndający kawałek różowawej skóry.
Poznałem ją kiedyś. Bardzo dobrze. Można powiedzieć, że na wylot. Ona była na tyle dojrzała by się nie wstydzić tego rodzaju zażyłości. A ja? Hm, ja po prostu bardzo lubię starsze kobiety.

Po wyjściu z pracowniczej toalety, do której był tylko jeden klucz i tak się jakoś złożyło, że to ona go miała. (Ja też tak sądzę Przemku, uważam, że Marzena ten etap spotkania dokładnie przemyślała i zaplanowała). Poszliśmy do czytelni. Z regału wyjęła opasłe tomisko i powiedziała:
– To zamawiałeś.
– Dzięki chciałem jeszcze coś dodać, ale ona zwyczajnie sobie poszła, zostawiając mnie sam na sam z książką.
Był to wydany w latach dwudziestych minionego stulecia Handwoerterbuch des deutschen Aberglaubens. Tom IV. Ciężki, w półskórku. Najpierw sprawdzam delikatnie papier, czy nie zakwaszony.

Czy wiedziałeś Przemku, że niektóre ksiązki wydane na przełomie XIX i XX i aż do lat 60 a nawet i później nie mają najmniejszych szans na przetrwanie? Wydane zostały na tzw. kwaśnym papierze. Egzemplarze starsze niż 70 lat rozsypują się. Papier traci swoją elastyczność i pęka. Kruszy się. Strony możesz śmiało rozcierać w dłoniach na proszek. Czasami to bardzo zabawnie wygląda, jak próbujesz przewrócić stronę a tu okazuje się, że czcionki zostają a podniesiona karta przypomniana misterny, koronkowy abażur. Czcionki zostają, ponieważ w tym miejscu farba drukarska zabezpieczyła powierzchnie papieru przed oddziaływaniem tlenków azotu z powietrza. Możesz te czcionki zgarniać na kupki. Tysiące malutkich literek alfabetu. A strona wygląda tak, jakby obłąkany chirurg precyzyjnie powycinał wszystkie literki. Staranie. Skalpelem. Każdą z osobna.
Oczywiście można je poddać pracochłonnej i kosztownej procedurze odkwaszania, ale kto za to zapłaci? Dlatego ratowane są tylko cenniejsze z egzemplarzy.

Do rzeczy. Papier był bardzo dobrej jakości. Wyciągam z tylnej kieszeni spodni karteczkę. Upewniam się: Numer VI/ 411. Wertuję słownik. Czytam hasła ze strony 411. I nagle natknąłem się na taka oto frazę, którą pozwoliłem sobie przetłumaczyć następująco:

By zdjąć czar z zaklętej panny na Liliensteinie, należy jej przynieść hostię

Zatkało mnie Przemku. Zatkało. Przypatrz się dokładnie jeszcze raz exlibrisowi i sam powiedz: czy to nie może być Lilienfels?

eduard von lilienfels

Jeżeli tak Przemku, jeżeli to jednak jest Eduard von Lilienfels a nie Liebenfels jak wcześniej przypuszczałem. I jeżeli miedzy właścicielem tego tajemniczego księgozbioru a górą stołową, u której podnóża wije się rzeka Elba istnieje jakiś związek, to jaki?

Przemku, jaki?

Bez pożegnania opuszczam budynek biblioteki. Spoglądam na zegarek. Jest kilka minut po siedemnastej. Jeżeli się pospieszę, to zdążę jeszcze na pociąg do Berlina myślę. Przyspieszam kroku, by zdążyć na pospieszny o 17.41. Do głowy mi nawet nie przyszło, że zamiast do Saksońskiej Szwajcarii muszę jechać na wschód. Ale o tym za chwilę.

Kupując na dworcu bilet w odbiciu w szybie kasy mignęła mi znajoma postać. W zasadzie charakterystyczna sylwetka mojego tajemniczego ochroniarza. Niemożliwe! spanikowałem. Rozglądając się próbowałem odnaleźć krótko ostrzyżonego gościa w na miarę skrojonym garniturze o muskularnej sylwetce legionisty. Nie dostrzegłem go, chociaż dałbym głowę, że ten cień odbity na szybie należał tylko do niego.

Z drugiej strony miałem jednak pewność, że to nie on. To nie mógł być on. Był nieżywy jak go ostatni raz widziałem.

Przemku, muszę ci teraz coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego i proszę cię, żebyś tego nikomu nie mówił. Zachowaj to w najgłębszej tajemnicy. Pamiętasz, opowiadałem ci o tym jak z innymi siedziałem zamknięty w jakims tajemniczym pomieszczeniu. Od czasu do czasu zapraszano mnie na rozmowę, pytano o rzeczy o których nie miałem bladego pojęcia. I nie powiedziałem ci, jak się wydostałem z tego bądź co bądź więzienia.

Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale po kilku godzinach mojego pobytu tam stała się rzecz dziwna. Nagle zgasło światło. Musiało zgasnąć wszędzie, w całym budynku, bo za drzwiami zapanowało jakieś nadzwyczajne poruszenie. Ktoś biegał tam i z powrotem. Słychać było jakieś głosy. Po chwili wszystko ucichło. Zapadła grobowa cisza. To był taki dziwny rodzaj ciszy Przemku. Słyszałem echo uderzeń serca, odbijające się od ścian. Bałem się oddychać. I Nagle otworzyły się drzwi a zza nich wylało się światło. Jakby ktoś nagle zapalił tysiąc pięćsetwatowych żarówek i skierował ci w oczy, które zdążyły przyzwyczaić się do ciemności. I tylko tyle pamiętam.

Kiedy się ocknąłem prąd był, świeciły jarzeniówki i w ogóle wszystko było po staremu. Prawie nic się nie zmieniło. Sprzęty stały na swoich miejscach, komputery działały. Klimatyzacja i monitoring także. Okazało się jednak, że tylko ja jeden przeżyłem. Wszyscy pozostali, którzy wówczas tam byli zginęli i co dziwne, nie było ani śladu walki, ani jednej kropli krwi. Nic.
Spanikowałem. Myślałem tylko o tym, by się wydostać. Rzuciłem się do wyjścia.
Biegnąć mijałem kolejne ciała. I nagle coś przykuło moją uwagę. Wyobraź sobie Przemku, że tuż przy schodach wyjściowych natknąłem się na ciało swojego bodyguarda. Leżał zwrócony twarzą do sufitu, którą widziałem dokładnie w świetle jarzeniówki, która od czasu do czasu mrugała. Chyba się starter przepalił. W każdym razie zobaczyłem dokładnie jego czerwoną od oparzeń twarz. Prawie do mięsa wypalona. Zacząłem obracać inne z ciał. Wszystkie twarze były poparzone.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

komentarze 2

  1. przemek łośko:

    Pisałem kiedyś, że jestem wielkim fanem prozy Pedro Juana Gutierreza. Nie pisałem, ale teraz piszę, że również Harry Mathews przypadł mi onegdaj do gustu. Dziś nie czytam powieści, bo przychodzi taki moment, że czytanie szkodzi – zabija własne pomysły.

    Jestem pewien, i choć z uśmiechem, ale mówię poważnie, że wielu czytelników ucieszyłyby twoje opowiadania. Mnie również – nie umiem ocenić, czy powieść z tej ręki byłaby równie ciekawa, bo tego nie da się ocenić bez całej powieści. Ale talent narracyjny masz duży, bardzo jest wciągające, zarazem naturalne ogniskowanie uwagi na detalu, chwilę później zderzone z faktem odartym z fatałaszków. Na szczęście w sposób niejednoznaczny ;)

    Czekam na kolejny odcinek. Odmeldowuję się tymczasem do fali La Ferniere’a ;)

  2. Marek Trojanowski:

    ja przemku ani na prozę, ani poezję nie miałem czasu, pieniędzy i cierpliwości.

    od kilku lat czytam jeden i ten sam dialog Platona i nie mogę go przeczytać.

Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić

I po jakiego wała klikasz: "dodaj komentarz"? Nie rozumiesz co to znaczy: "załóż sobie stronkę i tam pisz a stąd wypierdalaj"?