Pauza na zastanowienie. Nekrofilia literacka, czyli kto bardziej smakuje. Pani Bieńczycka

28 lutego, 2009 by

Przeglądając literackie teksty sieciowe na blogach i portalach pasjonatów i czytaczy literatury zauważyłam, że jak w sporcie, internauci rozpadają się na fanów i kibiców raz Herberta, to znowu Miłosza. Porzucając maturalne skrępowania, można to porównać do antagonizmu miedzy smakoszami kawy, a smakoszami herbaty.
Wiersz wydrukowany w 1981 roku wybrałam z Wierszy zebranych Zbigniewa Herberta wydanych w ubiegłym roku w formacie A4, luksusowo, grubości pięciu centymetrów, siedemset osiemdziesiąt stron w opracowaniu edytorskim Ryszarda Krynickiego.

Zbigniew Herbert

POTĘGA SMAKU

Pani Profesor Izydorze Dąmbskiej

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku

w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia
Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono
słano kobiety różowe płaskie jak opłatek
lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha
lecz piekło w tym czasie było jakie
mokry dół zaułek morderców bark
nazwany pałacem sprawiedliwości samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach

Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu

Tak więc estetyka może być pomocna w życiu
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie
Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
kształt architektury rytm bębnów i piszczałek
kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów

Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie
To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo choćby
za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa

Kategoria: Bez kategorii | 24 komentarze »

Maria Cyranowicz, Paweł Kozioł Gada !zabić? pa]n[tologia neolingwizmu (< antologia >) Sowa. Sowa. Sowa. Pani Bieńczycka

26 lutego, 2009 by

Zabić gadanie jest intencyjne, gdyż gadanie to podstawa grupy poetów skupionych w Warszawie na początku dwudziestego pierwszego wieku. Czytam ten gruby tom, pisany dużą czcionką o dużym świetle, zapewne już z myślą o wnukach, którym po pół wieku będzie można łatwo przywiązawszy uprzednio do kaloryfera, wskazać palcem, jak to dziadek czy babcia szucili za młodu, jak to nawet i dupami rzucali, i wypierdalanie przez gardło przechodziło. Wnukowie grzecznie przeczekają, z politowaniem nawet się uśmiechną, bo i w dupie będą mieli to gadanie i też będą chcieli z takiego domu szybko wypierdalać. To nie wróży na przyszłość niczego dobrego.
W dzisiejszym sklepiku z poezją można sobie wybrać każdy kierunek literacki, prymusi maturalni wybrali właśnie awangardę. Wybrali najprawdopodobniej z lenistwa, bo gadanie awangardowe jest najmniej energochłonne, najbardziej efektowne i efektywne i najszybciej odrzucane przez odbiorcę dla świętego spokoju. Jeśli grupa wyjątkowo elokwentnych pyskaczy, osiłków i rozwydrzonych niewiast, pewnych siebie, wejdzie do gabinetu urzędnika i zażąda pieniędzy, ten, spanikowany, odda im wszystko.
– Bierzcie kochani, bierzcie, ale nie każcie mi czytać waszej poezji! będzie błagał decydent i pospiesznie pieczątki wyciągnie i odetchnie, gdy tupot nóżek będzie już cichł na korytarzu.

Książka jest zbiorem tekstów blogowych, maili, druków biurowych. Jest szczegółowym sprawozdaniem z działalności nieistniejącego już pisma Meble.
Ponieważ twórczość Jarosława Lipszyca, Marcina Cecko i Michała Kasprzaka będziemy omawiać tutaj osobno, ograniczę się tylko do buchalterii. Są tam aż trzy manifesty, dwa z nich są w sieci. Są eseje, m.in. Igora Stokfiszewskiego, Pawła Kozioła (najciekawsze), Jarosława Klejnockiego. Wszystkich nazwisk nie wymieniam, polecam witrynę Gila Gillinga, gdzie promowaną książkę na Warszawskich Manifestacjach i zaproszonych 150 poetów, autor zdjęć wyróżnił, podpisując najważniejszych.
Każda krzykliwość (na fotografiach Gila Gillinga widoczna w ustach Marii Cyranowicz, obok papierosa, tuba elektroakustyczna), jest rejestrowana, opanelowana, ofestiwalowana i omówiona w sieci w najbardziej prestiżowych miejscach.
Z książki wynika, że priorytetem poezjowania nie jest ani gadanie, ani zabicie gadania, ani też wydawanie takich antologii. Książka pochodzi sprzed 3 lat, ale to całkowicie starczyło, by zdominować i zawłaszczyć miejsce poezji najnowszej po dzień dzisiejszy, o której nowy kształt upominała się Maria Janion i Jan Błoński.

Lekcja neolingwizmu dała odpowiedź na to, że nie jest łatwo reaktywować ani Aleksandra Wata, ani Tadeusza Peipera, a tym bardziej Gertrudę Stein. Samo powoływanie się na ubiegłowiecznych artystów nie stwarza jeszcze jakości. Nowe czasy są głuche właśnie na taką reaktywację. Potrzebują nowości, a nie eklektyzmu i epigonizmu.

Maria Cyranowicz napisze w wierszu:

nieustające biegunki
biegunki galopujące
przez rozbolały żołądek
nigdy do końca nie spożyty
głód
biegunki galopujące
w noc i dzień północ południe
wschody zachody odchody
siena palona brąz (…)

(neutralizacje)

A więc na dodatek młodzież się pochorowała.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Jarosław Lipszyc, Poczytalnia. poczekaj mi mamo

26 lutego, 2009 by

.

Był rok 2000., był i minął. Tak zwyczajnie się skończył. Pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony tą pospolitością. Pani, która w telewizji wróży codziennie z kart i przepowiada przyszłość każdemu, kto się do niej dodzwoni, przepowiedziała mi zresztą nie tylko mi, ale wszystkim, którzy wówczas oglądali kanał astro.tv że w sylwestra 2000 r., znany mi świat legnie w gruzach. Że na jego zgliszczach wykiełkuje jakość do tej pory nieznana, rzeczywistość bezprzymiotnikowa, dla której dopiero trzeba będzie wynaleźć określenia.
Zgodnie z trzyminutową relacją telewizyjnej specjalistki od czasu przyszłego, koniec świata miał wyglądać następująco (cytuję dosłownie. Dobrze zapamiętałem wróżbę nie dlatego, że zapłaciłem za nią 190 zł, które doliczono mi do rachunku telefonicznego, ale z powodu scen drastycznych, które mi pani wywróżyła):

Wróżka: Ziemia się rozstąpi. W płomieniach zginie większość ludzi, ale pan przeżyje.
Ja: A żona?
Wróżka: Ona też
Ja: Jest pani pewna?
Wróżka: Tak, ale się upewnię. O następna karta… chwilę… chwilę… to wisielec, oznacza śmierć. Jednak nie, i ją czeluść pochłonie. Tak, niestety, ona także…
Ja: Uff, co dalej.
Wróżka: Będzie koniec świata.
Ja: Ale ja na pewno przeżyję?
Wróżka: Tak, bez wątpienia, karty mówią, że tak.

Pierwszego stycznia 2001 roku nic się nie zmieniło. Obudziłem się jak zwykle u boku tej samej baby, z którą od lat żyję, u boku której od lat zasypiam, której smród z zepsutych zębów od lat wącham. Gdyby nie ten fetor zgnilizny, który wieczorem i tuż nad ranem bywa szczególnie nieznośny, może nie miałabym szczególnych powodów do narzekań. Jednak ani gumy miętowe, ani tik-taki, które jej podsuwałem każdego dnia i tuż przed pójściem do łóżka nie skutkowały. Tyle razy jej mówiłem o postępach w dziedzinie stomatologii. Opowiadałem o bezbolesnych znieczuleniach i o tym, że już nie boli. Ale ona zamiast na dentystę wolała wydawać pieniądze na wykałaczki, którymi wydłubywała naprawdę spore kawałki jedzenia z dziur w zębach. Brała je następnie między palce, rozgniatała i wwąchiwała się w fetor, który wydzielał się z nadgniłych resztek jedzenia.

Dlatego łatwo sobie wyobrazić powód, dla którego jak nikt inny na świecie, to właśnie ja, wyczekiwałem katastrofy milenijnej. Cudu odmiany, który się przytrafia raz na sto lat.

Równie łatwo można sobie wyobrazić moją pretensję do świata, który się nie zmienił; moją nieufność do panów i pań z telewizji; mój brak wiary w moc kart tarota. Każdego poranka i każdego wieczoru te same żale, te same pretensje tyle że za każdym razem odrobinę większe. Miałem pewność, że to tylko kwestia czasu zanim ta narastająca substancja psychiczna osiągnie któregoś dnia masę krytyczną. Świadomość, że długim nożem kuchennym zakończę życie istoty, która dosłownie zatruwała mi życie, dodawała mi ochoty do życia.

Dzisiaj, tj. 26 dnia miesiąca luty roku 2009 odczułem na chwilę ulgę. Nie dlatego, żeby moja żona odwiedziła w końcu gabinet stomatologiczny. Nie dlatego także, żebym ją zamordował a odciętą głowę ukrył w hermetycznie zamykanym pojemniku. Przyczyna poprawy mojego samopoczucia była inna. Okazało się co odkryłem dopiero po 9. latach beztroskiej niewiedzy – że w 2000 roku świat był o krok zaledwie od katastrofy, że ten sam krok dzielił mnie od ocalenia.

Otóż 2000 roku w warszawskim wydawnictwie Lampa i Iskra Boża wydany został tomiczek Jarosława Lipszyca pt. Poczytalnia. Tomiczek tomiczkiem. Niby zbiór wierszyków wieszcza polskiego, ale jednak nie. Nie w tym konkretnym przypadku. O jakości tej poezji, o zbawiennym novum, o sile w niej zawartej równej impetowi asteroidy przedzierającej się przez atmosferę by pizdnąć w ziemię i spulweryzować ją, zmienić w kosmiczny pył, przekonuje już pierwszy tekst słuchaj, który Lipszyc zadedykował Tomaszowi Januchcie. Oto fragment:

to oczywiste mówisz jak dla ciebie nic
a dla mnie wszystko traci kolory i ląduje w ostro skontrastowanym
to syndrom kastracji powiem re
interpretacja reinkarnacji o!
jakbym w ogóle nic nie mówił
nic nie zmienia faktu że cmok cmok absmak
ale soczyście

Gdyby na powierzchni mojego mózgu znajdowało się o 10 fałdek więcej, zapewne w chwili, w której odkryłem istotę przerzutni: re interpretacja miałbym swojego (sic!) penisa w lewej dłoni, ściskałbym go tak, jak tylko ja potrafię i masturbowałbym się płynnym ruchem: góra dół, góra dół.

Akt samogwałtu byłby krótki. Dotrwałbym zaledwie do frazy: cmok cmok absmak. Nie mam pojęcia, co znaczy i co znaczyć może kategoria abmsak, ale wiem jedno, że w tej samej chwili, w której bym się doczytał do tego cmokającego miejsca w tekście, miałbym dosłownie w garści kilka miliardów istnień ludzkich. Minutę po tym, jak wtarłbym lepką, białawą ciecz w spodnie poczułbym się przez kilka sekund jak uczestnicy konferencji w Wannsee w czterdziestym drugim, którzy właśnie osiągnęli porozumienie we wszystkich ważnych kwestiach.

Z nieuchronnym nadejściem strony kolejnej zmienia się moje samopoczucie. Lipszyc pisze:

te zdania pąki zdań pęta
zapętlenia
prawdziwe barokowe szaleństwo!
powoli można zaśmiecić odwrócić uwagę od pewności
rutyny naszych splątań

W tym miejscu nie w głowie mi już samozadowolenie, ale troska o dobro kultury narodu polskiego. Chwytam za telefon, dzwonię do ministerstwa kultury i zadaję proste pytanie:

Czy z polskim rękodziełem wszystko w porządku? Jak tam panie od makram i gobelinów?
Czy nowe pokolenia Polaków, na pracach ręcznych w podstawówce uczone są narodowej techniki wytwarzania ozdobnych kwietników ze sznurka do snopowiązałki? Czy sekretna sztuka splotu sznura, z którą równać się może japońska origami, przetrwa?

Sekretarka ministra obiecuje, że wszystkie moje pytania przekaże panu ministrowi, kiedy tylko ten wróci z ważnego posiedzenia. Odkładam słuchawkę. Wczytuję się dalej, ale nie na długo. Kilka wersów dalej zaczyna mi głowa podskakiwać. Czytam:

zdania są krótkie
wersje ostateczne
poglądy ustatkowane
tonących się nie uraduje

W tej samej głowie, która podskakuje rodzi się pytanie o sens wyrażenia:

tonących się nie uraduje

I znów sięgnąłbym do rozporka. Bowiem nowatorski, neolingwistyczny manewr bojowy wymiana t na d zawładnął mną bez reszty. Niestety, jak zwykle o tej porze dnia pojawiła się małżonka z tym samym pytaniem:

– Obciągnąć ci?

Dziwne jak łatwo można nauczyć się separacji niektórych zmysłów. Ostatnio uświadomiłem sobie, że nie muszę zatykać palcami nosa by nie czuć zapachów. Mimo wewnętrznych sprzeczności sensualizm jest do zanegowania z pozycji samego sensualizmu.

Wracając jednak do Lipszyca i do katastrofy, która minęła świat zaledwie o włos. W neolingwistycznym na wskroś tomiku pt. Poczytalnia jednym z najciekawszych, bo najbardziej zbliżających do katastrofy, tekstów jest dyptyk obłędny. Jarosław Lipszyc staje wręcz na wysokości języka (bo przecież nie zadania), gdy wymyśla swoje potworniki (to neolingwistyczny rebus: potwory + języki):

…ciekawość którą trudno
i nudno wtłoczyć w cienkie rurki…

...słowo dawno wyszło z życia…

…duszy mężatki z dwojgiem dzieci która pewnego dnia
wstaje zza stołu od komputera taśmy montażowej biurka i biura…

…przyjdą się źle bawić w karty
dań tańczyć dancing i cafe cologne wielki bal z otwarcia…

…naiwne myśli co jest co co co….


I tak każdy kolejny lipszycowy neolingwistyczny potwornik z tomiku Poczytalnia zbliża mnie do prawdy o milenijnej katastrofie, którą przeoczyłem ja, której nie dostrzegł świat, a w szczególności moja żona ze swoim spróchniałym uzębieniem. Teraz mogę mieć jedynie pretensję do wydawnictwa Lampa i Iskra Boża, że nie zadbało o odpowiedni marketing dla lipszycowego dzieła. Jestem pewien, że gdyby tylko świat w 2000 roku obiegły lipszycowe słowa:

trawa jak papier ścierny niebo jak ścierka rozpostarte na proszek przyklejony do płótna
widzę zatacza małe i duże koła
pikuje w dół

(obrona cywilna)

albo:

rozsypię trutkę i wślizgnę się w trud snu

(miłosny akt analogii)

lub o:

wiecznym odpoczynku w pancernym sejfie

(rozpocząć akcję asenizacyjną)

Gdyby tylko poeta zdecydowałby się dziewięć lat temu ogłosić swoje słowa poza nakładem 500 egzemplarzy Poczytalni gdyby nie tylko rodzina i najbliżsi znajomi, ale cały świat dowiedział się o tym wszystkim, co polski wieszcz neolingwista miał do powiedzenia – właśnie w tej chwili mielibyśmy dziewiąty rok ery zlodowacenia za sobą, moja żona robiłaby za zamarznięty kawałek mięsa, a ja siedziałbym przy ognisku i wymyślał nazwy dla tych dziwnych stworzeń futerkowych z zielonymi siekaczami, których pełno dookoła.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

manifest poezji internetowej

25 lutego, 2009 by

.

Ogłaszamy, że od dziś poezja internetowa jest najważniejsza. Jest naszym życiem a my poeci internetowi godzinami klikając żyjemy tylko poezją: dosłownie i w przenośni.

1) Celem naszym jest słodkie nieróbstwo. Chcemy utrzymywać się z reklam google, z jednego procenta do podatku. Bo my poeci internetowi ogłaszamy powołanie do życia Fundacji Internetowej Poezji (FIP).

2) Jedynym celem FIP-u jest gromadzenie wszelkiego rodzaju dotacji, z których będziemy się utrzymywać, bo my internetowi poeci nie chcemy robić nic, oprócz poezji. Chcemy dnie przesiadywać całe przed komputerami. Chcemy komentować wiersze na różnych portalach internetowych, u siebie na stronach prywatnych. Chcemy publikować wiersze tylko w internecie.

3) Ogłaszamy śmierć papieru! Jest za ciężki (paczka papieru: 500 ark A4, 80 g/m2 waży więcej niż laptop) i nieekologiczny. Papier to przeżytek! Niech żyją pdf-y i ebooki!

4) Naszym życiem i źródłem wiedzy i inspiracji są: czat, wszelkiego rodzaju komunikatory internetowe, czytniki rss oraz minimum pięć adresów różnych portali poetyckich, które mamy dodane jako ulubione w naszych przeglądarkach. Real interesuje nas tylko jako Wirtual, a Wirtual to dla nas Real, sam Real zaś jako taki nas w ogóle nie obchodzi, bo zakupy robimy w internecie.

5) Chcemy pisać o wszystkim, w każdej manierze. Chcemy eksperymentować z nowymi formami, treściami, środkami wyrazu. Jednym ograniczeniem dla nas i naszej twórczości są ograniczenia internetu (technik i języka).

6) Dzięki internetowi FIP chce zdobyć nowych zwolenników, nowych darczyńców, którzy zasilą ją 1% od podatku. Chcemy zwerbować jak najwięcej użytkowników i czytelników, którzy na naszych stronach wygenerują odpowiedni ruch, który poprawi ich atrakcyjność jako powierzchni reklamowych.

7) Ogłaszamy, że od dziś: za chleb i kiełbasę, za redbulle i wódkę, za piwo i czipsy, za cocacolę kupione w sklepach internetowych; za minuty spędzone na wideo-sex-czatach i za inne przyjemności za to wszystko zapłacimy pieniędzmi pochodzącymi z reklam googla. Zapłacimy przelewem z banku internetowego.

8) Odejdziemy od komputera tylko w razie potrzeby. Przez cały dzień zaś będziemy pisać i komentować. Chcemy się wirtualnie siłować na googlowskie mądrości wyszukiwane dla potrzeb dyskusji, komentarzy czy wierszy.

9) Jesteśmy poetami uniwersalnymi i dlatego ogłaszamy ogooglną nieomylność w każdej kwestii. Rościmy sobie pretensje posiadania racji za każdym razem, niezależnie od dyskutowanego tematu. Poeci internetowi to wikispece w każdej dziedzinie.

10) Ogłaszamy, że nie liczy się dla nas uznanie krytyków literackich czy estetów. A wydawców mamy w płaskich od siedzenia przed komputerem tyłkach. Dla nas liczy się tylko pagerank osobistej strony internetowej i ranking google. Naszą litanią są słowa kluczowe, Google jest naszym Boogle miarą naszych wszechrzeczy.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Joanna Mueller Zagniazdowniki. Poezja prokreacji. Pani Bieńczycka

24 lutego, 2009 by

Kontynuuję tutaj wątek poetów, którzy w swoim Manifeście Neolingwistycznym (w awangardzie najlepsze manifesty, potem tylko jazda w dół) z grudnia 2002 roku zawarli bardzo ekstremalne propozycje dotyczące mnożenia się:

(…) Chcemy obnażać język. Zostawić w krótkich majteczkach.(…) Nie będziemy ruszać z posad bryły świata. Wolimy ją posunąć. (…)
Brzmienie jest brzemienne w sens.(…) Mleko wykipiało(…).

Jeśli czytelnik dysponuje wyobraźnią, z troską i współczuciem pochyli się nad sygnatariuszami manifestu, gdyż prokreacja w takich warunkach z pewnością nie należała ani do łatwych, ani do przyjemnych. Toteż nie można spodziewać się, że urodzi się z tego aktu bobas różowy i gaworzący. Nic podobnego.

Biorę do ręki tomik Joanny Muller, członkini grupy twórców, skupionych wokół Manifestu Neolingwistów i kilku pism literackich, którzy, tak się składa, są równocześnie ich redaktorami naczelnymi.
Jeśli dobrze zrozumiałam z wywiadów, młoda poetka pisząc Zagniazdowniki była rzeczywiście w stanie błogosławionym i antycypowała gaworzenie dziecka pisząc strofy z wnętrza, z trzewi i z kobiecej intensywności twórczej, czyli możliwości dawania nowego życia.
Tomik składa się z dużej liczby słów i ta wielość właśnie zgarniętych do kupy ustawionych w szeregu okazów słownych, całkiem nieraz długich tworzy ten zgrabny tomik poetycki.
Wczytując się w brzemienny sens bardzo trudnych do przetworzenia plików mózgowych – gdyż słowotwórstwo staropolskie z moich danych zostało już dawno wymazane – próbowałam rozpaczliwie rozpoznać, chociaż znane mi melodie ludowych przyśpiewek – w naszej niestety kulturze toporne i prymitywne, ale zawsze:

(…) na nic zdadzą się wasze szeptuchy i płonny puchowy gościnie, gdy drzema po sznureczku zapuści was w kocią kolebkę(…) powie poetka w wierszu kararak.

Być może moje szeptuchy na nic, też zawsze tak podejrzewałam, a moją frustrację pogłębia jeszcze szept poetki Joanny Muller.
To, że poezja nie ma być intelektualna, że nie służy do porozumienia, że stanowi absolutnie nie konfesyjny, natomiast tylko prokreacyjny akt poetyckiego wyplucia na zewnątrz, wiedziałam wcześniej.
Jeśli jednak dzisiaj na podstawie tego schematu komercyjnie prosperuje Maria Peszek, to przecież nie dlatego, że wiersz rodzi się w bólu. Przeciwnie. Twórczość Maria Peszek tworzy wyłącznie z adresata, za przyczyną jego pseudo obrazoburczych potrzeb, by mógł świntuszenie uczynić nowoczesnym, by jako polski inteligent się nie wstydzić i nie żenować, czynić jeszcze bardziej kanapowym, ikeowym, a równocześnie bardziej fircykowatym, niż w epoce wiktoriańskiej.
Akuratna poezja Joanny Muller jest wersją dziewiczą tego kierunku, pierwotną, archaiczną i prototypową. Nie kłania się nikomu, jest arystokratycznie jeszcze nikomu niepotrzebna, jest sztuką dla sztuki gadania o niczym. Ale zanim przerodzi się pieprzenie w pieprzotę w śpiewie Marii Peszek, poetka Joanna Muller rodzi. Rodzi wiersze i rodzi człowieka.
W wywiadzie mówi, że rodzenie wierszy jest dla niej zabawą.
W wierszu boli me tangere jest zawarty strach rodzenia człowieka

(…) do umilenia w mlecznym sfumato/ zacieśniam widnokrążek/
męczennica jadalna położnica zległa(…)

A więc mleko nie wykipiało. Trzeba karmić, jak rodzi się człowiek. Karmić swoją egzystencją, czyli sprzeniewierzyć się Manifestowi.

Kategoria: Bez kategorii | 26 komentarzy »

Wallace Stevens, Żółte popołudnie. Opowiem wam jak ze szklanej pułapki zrobić Brusa Łylisa

22 lutego, 2009 by

.

Węgierskie piosenki o problemach sercowych i nie chodzi tu o bajpasy czy zastawki, ale o miłość poznaje się po tym, że zawierają charakterystyczną frazę: fuj a szél (po polsku: wieje wiatr). Rodzime dzieła o podobnej tematyce, w szczególności te, które powstały w ramach artystycznego nurtu o wymownej nazwie: diskopolo, także maja swój znak szczególny. Oprócz specyficznego tempa i wszechobecnego dźwięku kejbordu, rozpoznawało się je każdorazowo po frazie: serce me.

Polscy wieszcze nieważne czy robią to jako tłumacze, czy też w autoryzowanym akcie twórczym przy biurku w świetle lampki halogenowej jak ognia unikają wprowadzania do korpusu dzieła frazy diskopolowej. Powód tej literackiej gardy jest równie oczywisty jak oczywista oczywistość sama polscy wieszcze boją się zaszufladkowania. Wprawdzie wieszcze znad Wisły chcieliby zarabiać tyle, co lider zespołu Boys – Marcin Miller, ale nie pod własnym nazwiskiem, którym podpisują swoje wielkie dzieła. Z chęcią wymyśliliby sobie jakieś ksywki, oczywiście wieloznaczne jak na przykład: Papieros Davidoff czy Tłumacz Gutorow i tłukliby kolejne tysiaczki peelenów z tantiemów.

By zwieść zmysł estetyczny polskiego odbiorcy, który już w połowie lat 90. ubiegłego stulecia, w niedzielne poranki unikał jak ognia solorzowego Polsatu, z którego skocznie pobrzmiewał Bajerful, Topłan, Szaza (eh, ta Szaza i jej czarna miniówa z poduchami na ramionach, w której wyglądała jak zawodniczka ligi NFL!), wieszcz by nie wywołać ogólnospołecznej traumy będzie czerpał z mało znanej tradycji węgierskiej, w której za serce me robiło: fuj a szél. Wiatr zatem będzie wiał wszędzie, gdzie tylko będzie mógł. A jeżeli nie będzie mógł, to i tak będzie wiał wiatr, bo wiatr jest od tego by wiać. A każdy powiew wiatru czego dowodzi historia diskopolo to określona kwota spływająca miesięcznie z wydawnictwa na wieszczowskie konto.

W praktyce wygląda to tak:

W 2008 r., wydawnictwo specjalizujące się w literackiej garmażerce salcesonowo-pasztetowej czyli wrocławskie Biuro Literackie, by wyjść na ekonomiczną prostą, postanowiło wydać jakiegoś zagranicznego poetę. Trudno się dziwić tej decyzji, wziąwszy pod uwagę jakość okresowych połowów Biura, w których zamiast dorszy, w wydawnicze sieci wpadały cierniki. Mimo obietnic sławy i innych wydawniczych zanęt i przynęt, błystek i złotych haczyków, żadna solidna ryba brać nie chciała. W odróżnieniu od planktonu, cierników i minipłoteczek, które marzyły o tym, że w sieciach Biura Literackiego, zmienią się w literackie smoki morskie, białe wieloryby, lewiatany czy też scylle i charybdy. Cały ten plankton literacki w ruch wprawia bajkowy morał, jaki wynika z opowieści o brzydkim kaczątku, które w swoim czasie zmieni się w zjawiskowego ptaka. Biuro chcąc zarobić, regularnie wysyła swoje okręty przetwórnie, które na bieżąco i hurtem mieli cały zaciąg w jednolitą papkę, przyprawia to pomidorami i sprzedaje jako paprykarz. Ale jak długo można żreć paprykarz, skoro na sklepowych pułkach od dawna są oprócz butelek octu i całej masy innych towarów, także banany w cenie 2,70 zł / kg?

W związku z tym by się odkuć i zrekompensować straty powstałe w wyniku spadku zapotrzebowania na paprykarz wrocławski, Biuro Literackie postanowiło wydać wierszyki, które na pewno się sprzedadzą i to nie za jakieś tam groszowe naście złotych. Był jednak jeden mały problem – nie było czego szukać w kraju. Wszystkie bałtyckie rekiny jak Miłosze, Pawlikowskie-Jasnorzewskie, Waty i inne sztuki zagarnięte zostały przez wydawniczą konkurencję. Wysłano zatem kapitana Ahaba na poszukiwanie literackiego Moby Dicka w świat, by złowił im solidny kawał flajszu, który w małych porcyjkach upchną po cenach ala krakowski ZNAK złaknionym wielorybiego mięsa konsumentom.

Wrocławski Ahab, w odróżnieniu od melvillowskiego pierwowzoru, wypłynął na szerokie googli przestworza. W pasku przeglądarki wpisał frazę: Czesław Miłosz. Wynik: 490.000. Wiedział, że musi znaleźć coś lepiej zaindeksowanego. Prawdziwego big fisza. Zastanowił się raz, drugi raz, trzeci i piętnasty. A kiedy już myślał, że będzie się musiał w nieskończoność zastanawiać no co nie miał zbytniej ochoty nagle, gdy Polsat emitował po raz kolejny hicior z Brusem Łylisem, wpadł na pomysł (tu istotną rolę odegrał konsonans między tymi nazwiskami, który instynktownie wyczuł Wrocławianin), by wydać Wallacea Stevensa. Dolnośląski Ahab upewnił się jeszcze, że to na pewno dobry wybór. Kiedy przeglądarka podała rekord: 618.000 dla frazy: Wallace Stevens, natychmiast wydał nakaz tłumaczenia.

Jednak nie mogło być to tradycyjne traduttore. Gdyż najszlachetniejsza nawet potrawa źle przyrządzona i fatalnie podana nie będzie smakowała. Postanowiono zatem zlecić takie tłumaczenie na pewno się sprzeda. Traditor w tym przypadku: Tłumacz Gutorow miał proste zadanie. Wykorzystać najlepiej sprzedające się frazy, których działanie i skutecznośc już przetestowano na odbiorcy. Użycie wyrażenia serce me nie wchodziło w rachubę w polskiej rzeczywistości estetycznej. Dlatego Tłumacz Gutorow, od węgierskich bratanków, zapożyczył dla potrzeb przekładu kategorię: fuj a szél.

Skutek

Idzie człowiek do księgarni. Na półce z poezją widzi stoi jak byk książka, jak na poezję z tego działu ciut za gruba. Tytuł: Wallace Stevens, Żółte popołudnie. (wybór, przekład posłowie Jacek Gutorow). Człowiek otwiera by sobie podczytać i pierwsze co się rzuca w oczy człowiekowi to jak nigdy wcześniej stopka wydawnicza. Kolejnych 17 dat copyrightu mówi samo za siebie. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że za chwilę na umysł smakosza zwali się ociekający tranem oderżnięty od korpusu łeb białego wieloryba, z którego będzie można wyssać mózg. I trwoga zaczyna ogarniać każdego miłośnika poezji, który ostatnimi czasy raczony był paprykarzem. Czy ta uczta aby nie skończy się sraczką? Jak zareaguje organizm na zmianę diety? Wszelkie obawy rach-ciach znikają po lekturze trzech pierwszych tekstów z zaproponowanego czytelnikom wyboru z poezji Stevensa zadbał o to tłumacz na spółę z wydawcą. Wieje w nich wietrzyk, który zniewolił i zniewala madziarów czyli klasyka literackiego przeciągu z wiatrem i liśćmi w roli głównej.

Tekst numer jeden

Kolory krzewów
I opadłych liści
Powtarzały się
I wirowały w pokoju
Jak te same liście
Wirujące na wietrze

(Dominacja czerni)

Tekst drugi:

Gromadzące się planet
Były niczym liście
Wirujące na wietrze

Tekst numer trzy:

… gdy zawodzi wiatr
Gdy te kilka liści wydaje odgłos.

(bałwan ze śniegu)

To, czego mi osobiście zabrakło w tłumaczeniu, to jakaś wstawka:

I bawimy się! Wszyscy razem! Rączki do góry! Oltugeder!.

Ale czego można wymagać od diskopolowej rozrywki za trzy dyszki. Chociaż przyznać trzeba, że w porównaniu z cenami biletów na ostatni koncert Boys w Kongresowej, cena Żółtego popołudnia, mimo porównywalnej jakości gwarantowanej zabawy jest konkurencyjna.

Ale może też tak przecież być, że się zwyczajnie przypierdalam i że te stevensowskie wicherki podbijały i podbijają serca spragnionych poezji Amerykanów, którzy jak wiadomo na długo zanim Heron z Aleksandrii opisał zasady działania pierwszej maszyny parowej, opracowali system baterii rakiet Patriot klasy ziemia powietrze. Kto wie, może Wallace Stevens jest typowym przedstawicielem narodu, który wymyślił nazwę: hot-dog dla określenia ciepłej parówki cielęcej, podawanej z majonezem i bułką? Kto wie, kto wie…. jedno jest pewne: trzy dyszki poszły się jebać. Zamiast solidnej porcji alaskańskiego laksa, kupiłem hamburgera z wrocławskiego McBiuraliterackiego potrawę, która zaskakuje tylko gruszkami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. No, ale jeżeli sam Artur Burszta bierze się za opracowanie graficzne, to nawet kiełbasa podwawelska podana z dżemem truskawkowym nie powinna zaskakiwać. Szlag by to trafił!

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

Manowce interpretacji „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin!”.

21 lutego, 2009 by

Chcę zwrócić uwagę na pułapki interpretowania czyhające na czytelnika na przykładzie zdania „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin”.

Jak ocenić te wersy bez kontekstu, bez znajomości historii i czasu powstania i stosowania?

Dlatego ze zdziwieniem ostatnio przeczytałam, że zwrot ten , to propagandowy slogan czasów socrealizmu, sławiący przymioty generalissimusa.

Na dodatek zdanie zostało wrzucone do jednego worka z peanami na cześć Prometeusza nowej ery, Gwiazdy przewodniej , Maszynisty ( wymieniać mogę bez końca zapisane przez polskich poetów przymioty Stalina).

A jakie jest żródło zacytowanego przeze mnie zdania i kontekst historyczny?

Józef Stalin ne dość, że był kurduplem z krótkimi nogami, to na dodatek lewą dłoń miał zwyrodniałą, twarz dziobatą ze śladami po ospie, oczy żółte. Jednym słowem paskuda. Dlatego na oficjalnych uroczystościach słonce świata zawsze miało mocny makijaż, a obowiązkiem operatorów i fotografów było podpicowanie sylwetki wodza.

„Należy podziwiać wysoki kunszt fotografów i operatorów filmowych, którzy potrafili przedstawić Stalina w takiej postaci, jaka powszechnie znamy”

„Jego biografowie wmawiali tłumom, że generalissimus posiada dar charyzmy, promienieje dobrocią i słodyczą. Ale istniało też wiele dowcipów wydrwiwających uroki zbrodniczego wodza proletariatu. Za rozpowszechnianie ich przyłapany wesołek wędrował na zesłanie. Jeden z takich szyderczych dowcipów stworzył i puścił w obieg pisarz polski Marek Hłasko ( 1932-1969): „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin”

Napisała o tym koleżanka i rówieśniczka Hłaski, pisarka, moja ciocia.

Ironiczne zdanie o Stalinie i jego ustach jak maliny pojawiało się najczęsciej w toaletach i stało sie w tamtym czasie bardzo popularne. Na pewno więc nie było hymnem pochwalnym, jak czytam teraz o tym w necie.

Dla zainteresowanych wierszami chwalącymi „Natchnienie milionów” napisanymi przez polskich poetów, proponuję wpisanie cytatu w guuugle i od razu na pierwszej stronie Władysław Broniewski, Konstanty Gałczyński, Wisława Szymborska i wielu innych uznanych poetów zostało zaprezentowanych w postawie wielbiącej, klęcznikowej.

I tylko czytelnik subiektywnie może ocenić, który z poetów był autentycznie żarliwy w chwaleniu Józefa Stalina, a który był koniunkturalistą.

Kategoria: Bez kategorii | 28 komentarzy »

Marcin Czerkasow, Fałszywe zaproszenia. kochajmy polskie seriale

19 lutego, 2009 by

.

Byłem wściekły, zdruzgotany i całkiem zadowolony z takiego obrotu spraw. Upajając się widokiem trupa, wiedziałem że popełniłem zbrodnię doskonałą. Musiałem tylko dokładnie ukryć rewolwer – narzędzie zbrodni. Ukryć tak dokładnie, żebym ja sam, gdy mnie naszpikują serum prawdy, nie odnalazł spluwy. Póki co, musiałem odpocząć. Byłem zmęczony. Kurewsko zmęczony szarpaniną z bydlakiem. Ważył swoje. Na oko sto trzydzieści kilo. Nie miałbym żadnej szansy w szarpaninie, gdyby nie mój przyjaciel od Smith & Wesson, z którym się muszę teraz dożywotnio rozstać. Czułem się trochę jak szwarccharakter z amerykańskiego kryminału, który pod koniec opowieści zaszywa się gdzieś na ostatnim piętrze podrzędnego motelu, barykaduje drzwi i z wycelowaną w nie lufą spluwy wyczekuje charakterystycznego puk-puk genialnego detektywa, który zawsze trafi na jego ślad i go odnajdzie.

Leżę w rozmemłanej pościeli i wpatruję się w wiatrak na suficie. Staram się liczyć kolejne obroty. Zaciągam się R6. Wiem. Dla panienek i pedziów. Ale to mój pierwszy papieros od kilku miesięcy. Marlboro, moje ulubione Marlboro, dzisiaj by mi pewnie nie smakowały. Do nich trzeba się przyzwyczaić. Pomału. Mam czas, a w międzyczasie skupiam słuch na biciu serca i odgłosach, które dobiegają zza drzwi. Czekam na ciszę, która zawsze zapada na kilka chwil poprzedzających szturm oddziału SWAT. Póki co latynosi załatwiający swe biznesy na klatce schodowej nie zamierzają zamilknąć. Jest głośno, jest dwadzieścia osiem stopni w plusie i jest jedna mucha, która latając mi nad nosem wybitnie mnie irytuje. Poza tym nie dzieje się nic. Na razie nic.

Wszystko zaczęło się kilkanaście miesięcy temu, kiedy do mojego biura weszła ona blondynka w czerwonej kiecce. To był piękny dzień, słońce śpiewało, czeki spływały z drzew i ktoś nucił: Pilnuj swego nosa synku . Od razu wiedziałem, że to się dla mnie źle skończy. Jeszcze żaden bohater nieważne czy dobry czy zły nie przeżył kontaktu a blondynką w czerwonej sukience. Nie spodziewałem się, że ja będę wyjątkiem, ale przyznaję: łudziłem się, chciałem wierzyć w to, że mi się uda, ze ocalę ją z tarapatów, że za każdym z bydlaków, którzy depczą jej po piętach, wyślę w pościg moich sześciu ołowianych przyjaciół z niklowanego bębenka rewolweru. Jeszcze nigdy mnie nie zawiedli i być może dlatego dawałem sobie początkowo duże szanse mimo iż praktycznie nie miałem żadnych.

Usiadła naprzeciwko mnie. Ze znaków szczególnych: miała długie, nieludzko długi rzęsy i piękne niebieskie oczy. Aha! I włosy blond włosy, lekko pofalowane, opadające swobodnie na ramiona. Wyobrażałem je sobie w dotyku i to jak pachną. Włosy zawsze jakoś pachną, a zwłaszcza te koloru blond, które stały się paradygmatem unikalnej estetyki.

Przysunęła krzesło bliżej biurka, tak jakby chciała mnie lepiej widzieć, albo żebym ja ją lepiej widział. Nie wiem, to nie istotne, ważne jest że robiła to z premedytacją. Ona zwyczajnie wiedziała co ma robić, miała zaplanowaną każdą sekundę tego spotkania o czym dopiero dowiedziałem się później. Gdybym wówczas wiedział, że nie miałem szans, przystawiłbym sobie oksydowaną lufę rewolweru podbródka i strzelił. W tej chwili tylko nieświadomość dzieliła mnie od śmierci, i jej znieczulający wszelkie rozterki i bóle urok.

Była piękna, kiczowato piękna tak jak to opowiadanie. Ale mi to nie przeszkadzało. Wydatne usta, których kształt podkreślała konturówka, nadając im cech pospolitego kurewstwa. Nie mogłem się oprzeć myśli, że spoglądam w okolicę podbrzusza i widzę te usta, które dokładnie wręcz idealnie przylegają do mojego fiuta, tak jakby mój penis był ich przeznaczeniem, sensem ich życia, schicksalem, który zaprowadził miliony prostą drogą do pieców krematoryjnych. Wyobrażałem sobie ich wilgoć, ciepło i konsystencję. Pomadkę, która się po każdym ruchu coraz bardziej rozmazuje, która podporządkowując się wszelkim prawom termodynamik przechodzi z jednego miejsca na drugie, zmieniając na chwilę stan skupienia.

Pilnuj swego serca, idioto pomyślałem, przywołując się do porządku. Wiedziałem, że nie stać mnie nawet na najmniejszy błąd. Między mną a przeciwną stroną biurka ważyła się w tej chwili szekspirowska alternatywa: być sobą albo być trupem. Jako, że byłem bardzo przywiązany do swojego bycia i nie chciałem być kimś innym, a zwłaszcza trupem, zmusiłem umysł do maksymalnej koncentracji. By ochłonąć, oderwałem od niej wzrok i skupiłem na oknie po lewej stronie.

Dawno wypracowałem taką prywatną technikę opóźniania orgazmu, a mianowicie: kiedy wiedziałem, że za chwilę będzie po wszystkim, a jednocześnie widziałem, że dziewczyna, która leży pode mną nawet się nie rozgrzała, starałem się myśleć o czymś innym by opóźnić wytrysk. Wyobrażałem sobie najczęściej swoją nauczycielkę od niemieckiego z czasów szkolnych szkaradnego babsztyla o manierach gauleitera z Auschwitz, który samym wzrokiem był w stanie unicestwić szwadron wypasionych Ukraińców robiących za kapo w męskich barakach. Zyskiwałem kilka chwil, w zasadzie kilka ruchów góra-dół.

Patrzę zatem w okno by tylko nie myśleć o niej. Straciłem kontakt z nawierzchnią. Brzmi to fatalnie, ale nie potrafię inaczej opisać tego uczucia, które mi w tamtej chwili towarzyszyło. Za oknem światło schodziło w dół, dotykając drzew, a ludzie opuszczali budynki o właściwych porach. Działo się to, co zwykle się dzieje o tej porze dnia. Wszędzie to samo, tylko nie w biurze na czwartym piętrze starej kamienicy przy Bohaterów Getta nie u mnie. Przy moim biurku, w tej samej chwili, w której jak to mówią poeci: śpiewające koparki ratują swój sens, czyli gdy nic się nie dzieje u mnie zmieniał się porządek stworzenia, życie rozpoczęło pochód ku swojej antytezie. Być może nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że chodziło tu o moje życie.

– Zapali pan zapytała blondynka podsuwając mi pozłacaną papierośnicę, w której w rządku ułożone były cieniutkie papierosy, takie które tylko kobiety palą albo pedały w otchłaniach swoich darkroomów po skończonych penetracjach.
– Nie dziękuję. Rzuciłem kilkanaście miesięcy temu, kiedy zacząłem pluć krwią. Kiedyś dużo paliłem
– Acha przerwała mi znudzonym tonem nie spojrzawszy nawet na mnie. Przypaliła złotym Dupontem papierosa. Zaciągnęła się płytko. Po chuj ja to wszystko gadam?! irytowałem się w duchu Co to może ja obchodzić?. Postanowiłem milczeć, a jeżeli będę cokolwiek mówił, to tylko jako odpowiedź na jej pytania.
Założyła nogę na nogę, poprawiając fałdę sukienki, która się pojawiła na udzie. Zaciągnęła się raz jeszcze i powiedziała:
– Tylko pan może mi pomóc.
Oczywiście, że tylko ja pomyślałem. Takie blondyny zawsze mają swojego jedynego zbawiciela. Łotra, który poprzez poświęcenie i śmierć z automatu idzie do nieba. Tylko, że ja nie miałem ochoty iść do nieba. Uważałem, że mam jeszcze czas, wbrew temu co czas myślał sobie o mnie. Może więc sposób w jaki docierają do nas informacje, to rodzaj ukrytej łaski? pytałem siebie w duchu.
– W czym mogę pomóc? wypaliłem głośno i zdecydowanie, nie dając po sobie poznać chaosu myśli i piętrzących się rozterek. Siliłem się na profesjonalizm. Musiałem być profesjonalistą, w końcu od pół roku mamy wdrożone ISO, nie można inaczej. Ona w tym czasie spokojnie gasiła w jednej trzeciej wypalonego mentola w mosiężnej popielniczce, stojącej w rogu biurka. Ugniotła go skrupulatnie akrylowymi paznokciami, tak że nie unosił się z niedopałka najmniejszy nawet dymek. Nigdy nie lubiłem dymiących kipów w popielniczce, takich nie dogaszonych, które tliły się aż do filtra zasmradzając atmosferę w pokoju. Wówczas odechciewało się palenia w ogóle. Ten smród topiącej się waty w filtrze, przesyconej substancjami smolistymi był świetną ale niedocenioną reklamą antynikotynową. Ale do rzeczy.
Dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy, spojrzała na mnie i uśmiechając się kącikiem ust odparła:
– We wszystkim.
I tymi słowami wyczerpała pule moich pytań dodatkowych, które chciałem jej zadać. One zawsze tak robią, specjalizują się w wytwarzaniu sytuacji nieznośnego, krępującego milczenia ciszy, w której dogłos przełykanej śliny i towarzyszący jej charakterystyczny ruch chrząstki krtani jest eksplozją kilotony trotylu.
– A właściwie, to przyszłam by pana poprosić, żeby pan zabił mojego męża? dodała spokojnie, tak jakby chciała wydobyć mnie z zakłopotania, o którym wiedziała, bo w sama mnie w nie wpędziła poprzednim wyznaniem.
– Pomyliła pani adresy.
– Nie, nie pomyliłam
– A dlaczego…?
– Jeśli nie my, to kto? przerwała mi spoglądając błagalnie w oczy. Chyba wiedziała, że ten tok rozmowy wiedzie do niekończących się pogawędek etyczno-filozoficznych na temat wartości życia, miłości, przysięgi małżeńskiej i innych scholastycznych bzdetów, na które ani ona ani ja nie miałem ochoty. Wiedziała, że będzie musiała powiedzieć te wszystkie kłamstwa, które sobie przygotowała jako intelektualne alibi dla zbrodni, którą miałem za nią popełnić. Być może obawiała się tez tych niespodziewanych pytań dodatkowych, których prywatni detektywi mojej klasy czyli podrzędni pijaczkowie z granicy marginesu mieli zawsze pod dostatkiem. W każdym razie jedno było pewne nie pozwoli mi pogadać. Zrobi wszystko od erotycznego nadymania i tak rozdętych silikonem ust, po tzw. nie chcące i zupełnie przypadkowe wymsknięcie się piersi prawej lub lewej z dekoltu na wolność a na solidnym, całonocnym wyuzdanym seksie kończąc, byle tylko nie rozmawiać, byle nie pojawiły się wątpliwości czy dylematy. W świetle tych pytań wszystko staje się jasne. Płatna miłość za drzwiami taka zabawna. I ona, taka jakby była gotowe na wszystko.

Jest dziewiąta rano, jest dzień ale najważniejsze jest to, że już po wszystkim. Moi latynoscy sąsiedzi nie zawodzą. Jednak ich hałasy nie są w stanie stłumić natrętnego wyrzutu sumienia. Zamykam co chwilę oczy, by nie myśleć o tym, co się zdarzyło wczoraj. Ale także ciemność nie daje ukojenia. Zamiast ulgi widzę matkę, która powtarza: Synku, rób tak w życiu, żeby nikt przez ciebie nie płakał. Ciśnienie wartości wpajanych przez całe dzieciństwo, które przekreśliłem dla blondynki w czerwonej kiecce przekroczyło wartość krytyczną. Nie było już odwrotu. Otwieram oczy. Wolę widzieć rozklekotany wiatrak klimatyzatora zwisający z sufitu niż matkę, która dziś swoimi mądrościami zbliża mnie do samobójstwa. Jedyna mucha w pokoju wybrała sobie za przystań jedyny nos w tym pomieszczeniu mój nos. Kiedy przysiadła na nim po raz kolejny dałem spokój. Powiedziałem:
– To twój ostatni posiłek. Nażryj się potu, za chwilę będziesz mogła złożyć jajeczka na moich gałkach ocznych. Postaram się nie zamknąć powiek.
Wyjmuję swojego chłodnego, stalowego przyjaciela. Tylko on w tym pomieszczeniu zachował zimną krew i zdrowy rozsądek. Liczę na to, że zrobi to, co ma do zrobienia. Że kiedy spust uderzy w spłonkę, ta spowoduje zapłon prochu a kula dokończy dzieła. Liczyłem na prostotę i niezawodność konstrukcji swojego rewolweru, tak różną do gmatwaniny, w która się władowałem na własne życzenie.
– Spójrz na mnie powiedziałem wpatrując się w lufę rewolweru w końcu jak długo można trzymać głowę pod poduszką w miejscu, gdzie trzyma się broń.
– Żegnaj laleczko…

———————————————————————————————————————–

Przy odrobinie chęci każdy z was może napisać równie kiczowate opowiadanko, pod warunkiem, że się zaopatrzy w odpowiedni scenariusz, których dostarcza bez liku polski wieszcz: Marcin Czerkasow, w tomiczku: Fałszywe zaproszenia.

Powyższe opowiadanko powstało w oparciu o tekst pt. Smutne pieniądze, jakich wiele w rzeczonym dziele, rzeczonego wieszcza. Zaczyna się on tak:

byłem wściekły zdruzgotany i całkiem
Zadowolony z takiego obrotu spraw. W końcu
Jak długo można kryć głowę pod poduszką
W miejscu, gdzie trzyma się broń

Dlatego jeżeli jesteś drogi czytelniku bezrobotny, co w czasach globalnego kryzysu nie jest żadnym wstydem, to sięgnij po tomik Marcina Czerkasowa. Na pewno uda się tobie z tych dzieł zmajstrować scenariusz serialu do TVP. A jeżeli brak tobie talentu, to zwyczajnie usuń entery, łącząc wersy w zdania i masz kiczowaty serial jak na dłoni.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Czesław Miłosz Haiku. Moja obrona. Pani Bieńczycka

18 lutego, 2009 by

W moim mieście jest kilkanaście filii biblioteki głównej, należę do kilku, gdyż każda ma zbiory zróżnicowane i preferujące inne gatunki literackie. Jedna z nich to potentat poetycki, gromadzący, zresztą z uwagi na prężną sieć w moim regionie, gdzie mieszkam Domów Kultury przy kopalniach w PRLu, które swoimi kółkami zainteresowań i szczodrością organizatorską po brzegi napełniły też biblioteczne półki.
Kosmiczny ślad zapisu poetyckiego kończy zazwyczaj swój żywot na nigdy nieruszanych i z daleka omijanych półkach, od zbiorowych prób czytelniczego rażenia, po artykulacje sławnych aktorów, aż po ilustrowanych noblistów.

Dzisiejsze ataki Tomasza Pułki czy Marka Trojanowskiego na polskich poetów noblistów mogą być może zupełnie nieważnym atakiem i nic nieznaczącym pokazywaniem języka. Ale tak nie jest.
Pomijając infantylne publikacje Wisławy Szymborskiej, przybierające kształty bajek dla dzieci, których żadne dziecko do ręki nie weźmie, można zatrzymać się na Haiku Czesława Miłosza ilustrowane przez pamiętanego z tygodnika Szpilki Andrzeja Dudzińskiego, który poprzez etat w TP dostawał też zlecenia w wydawnictwie Znak.
Pomijając bohomazy Dudzińskiego i właściwie pomijając wszystko, co pcha się by mój wywód zaciemnić i odciągnąć od jądra mojej wypowiedzi, chce tylko osłonić Chcę uratować i chcę nie wylewać dziecka z kąpielą!

Jeśli Bóg urojony Richarda Dawkinsa w popularyzatorski sposób wypunktowuje straty ludzkości doznane wskutek funkcjonowania w niej religii jakiejkolwiek, bez wzglądu na to, co ona niosła przez wieki, to w tym ferworze olśnień i bicia się dłonią w głowę nie można wszystkiego dokumentnie negować. Żałować erotycznych egzaltacji jakie przeżywało się w dzieciństwie odnośnie wyimaginowanego przyjaciela, który był dla nas przecież ostatnią deską ratunku gdy nas gnębiono i poniżano i czuć się tylko oszukanym.
Fala ateizmu będzie zdrowa, jeśli przyniesie oczyszczenie, a nie pretensje kierujące winę na obiekty zastępcze. Dawkins nie zaprzecza wielkości sakralnej sztuki, która była sakralna, gdyż kasę miał tylko Kościół. Ataki na wizerunki sakralne natychmiast w barbarzyństwie przekładają się na niszczenie w nich przyczyn płynących z prymitywnych własnych odczuć, bez odróżnienia głębi tkwiącej w niej mocy zmagań twórczych, wybitnych, niepowtarzalnych i unikalnych. Wiadomo, że prawdziwa sztuka, która jest cenniejsza niż złoto głównie ze złota się tworzy i jeśli nawet jest z recyklingu to pierwotne metamorfozy prowadzą jednak do materii nie takiej prostackiej i tandetnej. Wytworzenie produktu rzemieślniczego wymaga szkół, mistrza i adepta. A sztuka to jeszcze coś więcej. Sztuka tworzona z marszu, jedynie ze śliny, którą ma się przed lub po, to jak widać na sieciowych portalach internetowych poezji polskiej, doprawdy niewiele.
Kuglarska machina bez wprawdzie śliny, ale z klawiaturą neolingwistom też nie wychodzi. Poza kilkoma osobami, które się wzajemnie czytają, czego też sprawdzić się nie da, jest poezją niestrawną.

Na litość boską przecież Miłosza da się czytać i czego od Miłosza chcecie? Czego jeszcze chcieć, gdy jest tak niewielu poetów, którzy naprawdę nie są trujący? Którzy naprawdę przemawiają, wykonali robotę, którą trzeba wykonać, niezależnie od czasów w których żyjemy?
Simone Weil pisała o bólu i płaczu zabieranych posągów greckich przez rzymskich barbarzyńców. To Rzym dla niej był opresją i nieludzkim urzędem bez względu na jego niezaprzeczalne dokonania cywilizacyjne.

Jeśli dzisiejszy poeta będzie traktował przedmiotowo wytwory swojego komputera, nie wyzbędzie się nigdy błędu zaniedbania, zaniechania i niszczenia. Wyjałowienie mocy twórczej polegające na płytkim przetwarzaniu postmodernistycznym wytworów kultury minionych epok powoduje jej ograbianie, znikanie i zużywanie, jest właśnie dzisiejszym barbarzyństwem dziejącym się na naszych oczach.

Haiku nie jest gatunkiem literackim. Jego religijny wymiar nie musi być religijny w sensie Dawkinsa. Nie alienuje wytworu z człowieczej osobowości. Przeciwnie. O tym Miłosz we wstępie pisze, podkreślając związane z translatorską robotą kontrowersje.
Haiku to najprościej wejście w problem, zintegrowanie się z nim w sposób jak najbardziej ascetyczny, to dążenie do jedności, największa, odwieczna tęsknota człowiecza, nigdy nie spełniana, jednak spełniająca się w szlachetnym dążeniu.

Kategoria: Bez kategorii | 21 komentarzy »

gógle Boogle

18 lutego, 2009 by

.

wszechmogący Boogle wyciachał historiemoichniedoli.pl z indeksu. Jak za dotknięciem cudownej różdżki – zniknęło wszystko. Anieli donoszą z samych niebiesiech, że to sprawka ziemska. Ja, wierzący w spiski, wiem, że to zasługa Najwyższego. Człowiek poradził sobie z kiłą, z wyrzutami sumienia, z niechcianymi ciążami i niepokalanymi poczęciami, to człowiek i z wolą Wszechmogącego sobie poradzi.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

« Wstecz