.
Byłem wściekły, zdruzgotany i całkiem zadowolony z takiego obrotu spraw. Upajając się widokiem trupa, wiedziałem że popełniłem zbrodnię doskonałą. Musiałem tylko dokładnie ukryć rewolwer – narzędzie zbrodni. Ukryć tak dokładnie, żebym ja sam, gdy mnie naszpikują serum prawdy, nie odnalazł spluwy. Póki co, musiałem odpocząć. Byłem zmęczony. Kurewsko zmęczony szarpaniną z bydlakiem. Ważył swoje. Na oko sto trzydzieści kilo. Nie miałbym żadnej szansy w szarpaninie, gdyby nie mój przyjaciel od Smith & Wesson, z którym się muszę teraz dożywotnio rozstać. Czułem się trochę jak szwarccharakter z amerykańskiego kryminału, który pod koniec opowieści zaszywa się gdzieś na ostatnim piętrze podrzędnego motelu, barykaduje drzwi i z wycelowaną w nie lufą spluwy wyczekuje charakterystycznego puk-puk genialnego detektywa, który zawsze trafi na jego ślad i go odnajdzie.
Leżę w rozmemłanej pościeli i wpatruję się w wiatrak na suficie. Staram się liczyć kolejne obroty. Zaciągam się R6. Wiem. Dla panienek i pedziów. Ale to mój pierwszy papieros od kilku miesięcy. Marlboro, moje ulubione Marlboro, dzisiaj by mi pewnie nie smakowały. Do nich trzeba się przyzwyczaić. Pomału. Mam czas, a w międzyczasie skupiam słuch na biciu serca i odgłosach, które dobiegają zza drzwi. Czekam na ciszę, która zawsze zapada na kilka chwil poprzedzających szturm oddziału SWAT. Póki co latynosi załatwiający swe biznesy na klatce schodowej nie zamierzają zamilknąć. Jest głośno, jest dwadzieścia osiem stopni w plusie i jest jedna mucha, która latając mi nad nosem wybitnie mnie irytuje. Poza tym nie dzieje się nic. Na razie nic.
Wszystko zaczęło się kilkanaście miesięcy temu, kiedy do mojego biura weszła ona blondynka w czerwonej kiecce. To był piękny dzień, słońce śpiewało, czeki spływały z drzew i ktoś nucił: Pilnuj swego nosa synku . Od razu wiedziałem, że to się dla mnie źle skończy. Jeszcze żaden bohater nieważne czy dobry czy zły nie przeżył kontaktu a blondynką w czerwonej sukience. Nie spodziewałem się, że ja będę wyjątkiem, ale przyznaję: łudziłem się, chciałem wierzyć w to, że mi się uda, ze ocalę ją z tarapatów, że za każdym z bydlaków, którzy depczą jej po piętach, wyślę w pościg moich sześciu ołowianych przyjaciół z niklowanego bębenka rewolweru. Jeszcze nigdy mnie nie zawiedli i być może dlatego dawałem sobie początkowo duże szanse mimo iż praktycznie nie miałem żadnych.
Usiadła naprzeciwko mnie. Ze znaków szczególnych: miała długie, nieludzko długi rzęsy i piękne niebieskie oczy. Aha! I włosy blond włosy, lekko pofalowane, opadające swobodnie na ramiona. Wyobrażałem je sobie w dotyku i to jak pachną. Włosy zawsze jakoś pachną, a zwłaszcza te koloru blond, które stały się paradygmatem unikalnej estetyki.
Przysunęła krzesło bliżej biurka, tak jakby chciała mnie lepiej widzieć, albo żebym ja ją lepiej widział. Nie wiem, to nie istotne, ważne jest że robiła to z premedytacją. Ona zwyczajnie wiedziała co ma robić, miała zaplanowaną każdą sekundę tego spotkania o czym dopiero dowiedziałem się później. Gdybym wówczas wiedział, że nie miałem szans, przystawiłbym sobie oksydowaną lufę rewolweru podbródka i strzelił. W tej chwili tylko nieświadomość dzieliła mnie od śmierci, i jej znieczulający wszelkie rozterki i bóle urok.
Była piękna, kiczowato piękna tak jak to opowiadanie. Ale mi to nie przeszkadzało. Wydatne usta, których kształt podkreślała konturówka, nadając im cech pospolitego kurewstwa. Nie mogłem się oprzeć myśli, że spoglądam w okolicę podbrzusza i widzę te usta, które dokładnie wręcz idealnie przylegają do mojego fiuta, tak jakby mój penis był ich przeznaczeniem, sensem ich życia, schicksalem, który zaprowadził miliony prostą drogą do pieców krematoryjnych. Wyobrażałem sobie ich wilgoć, ciepło i konsystencję. Pomadkę, która się po każdym ruchu coraz bardziej rozmazuje, która podporządkowując się wszelkim prawom termodynamik przechodzi z jednego miejsca na drugie, zmieniając na chwilę stan skupienia.
Pilnuj swego serca, idioto pomyślałem, przywołując się do porządku. Wiedziałem, że nie stać mnie nawet na najmniejszy błąd. Między mną a przeciwną stroną biurka ważyła się w tej chwili szekspirowska alternatywa: być sobą albo być trupem. Jako, że byłem bardzo przywiązany do swojego bycia i nie chciałem być kimś innym, a zwłaszcza trupem, zmusiłem umysł do maksymalnej koncentracji. By ochłonąć, oderwałem od niej wzrok i skupiłem na oknie po lewej stronie.
Dawno wypracowałem taką prywatną technikę opóźniania orgazmu, a mianowicie: kiedy wiedziałem, że za chwilę będzie po wszystkim, a jednocześnie widziałem, że dziewczyna, która leży pode mną nawet się nie rozgrzała, starałem się myśleć o czymś innym by opóźnić wytrysk. Wyobrażałem sobie najczęściej swoją nauczycielkę od niemieckiego z czasów szkolnych szkaradnego babsztyla o manierach gauleitera z Auschwitz, który samym wzrokiem był w stanie unicestwić szwadron wypasionych Ukraińców robiących za kapo w męskich barakach. Zyskiwałem kilka chwil, w zasadzie kilka ruchów góra-dół.
Patrzę zatem w okno by tylko nie myśleć o niej. Straciłem kontakt z nawierzchnią. Brzmi to fatalnie, ale nie potrafię inaczej opisać tego uczucia, które mi w tamtej chwili towarzyszyło. Za oknem światło schodziło w dół, dotykając drzew, a ludzie opuszczali budynki o właściwych porach. Działo się to, co zwykle się dzieje o tej porze dnia. Wszędzie to samo, tylko nie w biurze na czwartym piętrze starej kamienicy przy Bohaterów Getta nie u mnie. Przy moim biurku, w tej samej chwili, w której jak to mówią poeci: śpiewające koparki ratują swój sens, czyli gdy nic się nie dzieje u mnie zmieniał się porządek stworzenia, życie rozpoczęło pochód ku swojej antytezie. Być może nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że chodziło tu o moje życie.
– Zapali pan zapytała blondynka podsuwając mi pozłacaną papierośnicę, w której w rządku ułożone były cieniutkie papierosy, takie które tylko kobiety palą albo pedały w otchłaniach swoich darkroomów po skończonych penetracjach.
– Nie dziękuję. Rzuciłem kilkanaście miesięcy temu, kiedy zacząłem pluć krwią. Kiedyś dużo paliłem
– Acha przerwała mi znudzonym tonem nie spojrzawszy nawet na mnie. Przypaliła złotym Dupontem papierosa. Zaciągnęła się płytko. Po chuj ja to wszystko gadam?! irytowałem się w duchu Co to może ja obchodzić?. Postanowiłem milczeć, a jeżeli będę cokolwiek mówił, to tylko jako odpowiedź na jej pytania.
Założyła nogę na nogę, poprawiając fałdę sukienki, która się pojawiła na udzie. Zaciągnęła się raz jeszcze i powiedziała:
– Tylko pan może mi pomóc.
Oczywiście, że tylko ja pomyślałem. Takie blondyny zawsze mają swojego jedynego zbawiciela. Łotra, który poprzez poświęcenie i śmierć z automatu idzie do nieba. Tylko, że ja nie miałem ochoty iść do nieba. Uważałem, że mam jeszcze czas, wbrew temu co czas myślał sobie o mnie. Może więc sposób w jaki docierają do nas informacje, to rodzaj ukrytej łaski? pytałem siebie w duchu.
– W czym mogę pomóc? wypaliłem głośno i zdecydowanie, nie dając po sobie poznać chaosu myśli i piętrzących się rozterek. Siliłem się na profesjonalizm. Musiałem być profesjonalistą, w końcu od pół roku mamy wdrożone ISO, nie można inaczej. Ona w tym czasie spokojnie gasiła w jednej trzeciej wypalonego mentola w mosiężnej popielniczce, stojącej w rogu biurka. Ugniotła go skrupulatnie akrylowymi paznokciami, tak że nie unosił się z niedopałka najmniejszy nawet dymek. Nigdy nie lubiłem dymiących kipów w popielniczce, takich nie dogaszonych, które tliły się aż do filtra zasmradzając atmosferę w pokoju. Wówczas odechciewało się palenia w ogóle. Ten smród topiącej się waty w filtrze, przesyconej substancjami smolistymi był świetną ale niedocenioną reklamą antynikotynową. Ale do rzeczy.
Dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy, spojrzała na mnie i uśmiechając się kącikiem ust odparła:
– We wszystkim.
I tymi słowami wyczerpała pule moich pytań dodatkowych, które chciałem jej zadać. One zawsze tak robią, specjalizują się w wytwarzaniu sytuacji nieznośnego, krępującego milczenia ciszy, w której dogłos przełykanej śliny i towarzyszący jej charakterystyczny ruch chrząstki krtani jest eksplozją kilotony trotylu.
– A właściwie, to przyszłam by pana poprosić, żeby pan zabił mojego męża? dodała spokojnie, tak jakby chciała wydobyć mnie z zakłopotania, o którym wiedziała, bo w sama mnie w nie wpędziła poprzednim wyznaniem.
– Pomyliła pani adresy.
– Nie, nie pomyliłam
– A dlaczego…?
– Jeśli nie my, to kto? przerwała mi spoglądając błagalnie w oczy. Chyba wiedziała, że ten tok rozmowy wiedzie do niekończących się pogawędek etyczno-filozoficznych na temat wartości życia, miłości, przysięgi małżeńskiej i innych scholastycznych bzdetów, na które ani ona ani ja nie miałem ochoty. Wiedziała, że będzie musiała powiedzieć te wszystkie kłamstwa, które sobie przygotowała jako intelektualne alibi dla zbrodni, którą miałem za nią popełnić. Być może obawiała się tez tych niespodziewanych pytań dodatkowych, których prywatni detektywi mojej klasy czyli podrzędni pijaczkowie z granicy marginesu mieli zawsze pod dostatkiem. W każdym razie jedno było pewne nie pozwoli mi pogadać. Zrobi wszystko od erotycznego nadymania i tak rozdętych silikonem ust, po tzw. nie chcące i zupełnie przypadkowe wymsknięcie się piersi prawej lub lewej z dekoltu na wolność a na solidnym, całonocnym wyuzdanym seksie kończąc, byle tylko nie rozmawiać, byle nie pojawiły się wątpliwości czy dylematy. W świetle tych pytań wszystko staje się jasne. Płatna miłość za drzwiami taka zabawna. I ona, taka jakby była gotowe na wszystko.
Jest dziewiąta rano, jest dzień ale najważniejsze jest to, że już po wszystkim. Moi latynoscy sąsiedzi nie zawodzą. Jednak ich hałasy nie są w stanie stłumić natrętnego wyrzutu sumienia. Zamykam co chwilę oczy, by nie myśleć o tym, co się zdarzyło wczoraj. Ale także ciemność nie daje ukojenia. Zamiast ulgi widzę matkę, która powtarza: Synku, rób tak w życiu, żeby nikt przez ciebie nie płakał. Ciśnienie wartości wpajanych przez całe dzieciństwo, które przekreśliłem dla blondynki w czerwonej kiecce przekroczyło wartość krytyczną. Nie było już odwrotu. Otwieram oczy. Wolę widzieć rozklekotany wiatrak klimatyzatora zwisający z sufitu niż matkę, która dziś swoimi mądrościami zbliża mnie do samobójstwa. Jedyna mucha w pokoju wybrała sobie za przystań jedyny nos w tym pomieszczeniu mój nos. Kiedy przysiadła na nim po raz kolejny dałem spokój. Powiedziałem:
– To twój ostatni posiłek. Nażryj się potu, za chwilę będziesz mogła złożyć jajeczka na moich gałkach ocznych. Postaram się nie zamknąć powiek.
Wyjmuję swojego chłodnego, stalowego przyjaciela. Tylko on w tym pomieszczeniu zachował zimną krew i zdrowy rozsądek. Liczę na to, że zrobi to, co ma do zrobienia. Że kiedy spust uderzy w spłonkę, ta spowoduje zapłon prochu a kula dokończy dzieła. Liczyłem na prostotę i niezawodność konstrukcji swojego rewolweru, tak różną do gmatwaniny, w która się władowałem na własne życzenie.
– Spójrz na mnie powiedziałem wpatrując się w lufę rewolweru w końcu jak długo można trzymać głowę pod poduszką w miejscu, gdzie trzyma się broń.
– Żegnaj laleczko…
———————————————————————————————————————–
Przy odrobinie chęci każdy z was może napisać równie kiczowate opowiadanko, pod warunkiem, że się zaopatrzy w odpowiedni scenariusz, których dostarcza bez liku polski wieszcz: Marcin Czerkasow, w tomiczku: Fałszywe zaproszenia.
Powyższe opowiadanko powstało w oparciu o tekst pt. Smutne pieniądze, jakich wiele w rzeczonym dziele, rzeczonego wieszcza. Zaczyna się on tak:
byłem wściekły zdruzgotany i całkiem
Zadowolony z takiego obrotu spraw. W końcu
Jak długo można kryć głowę pod poduszką
W miejscu, gdzie trzyma się broń
Dlatego jeżeli jesteś drogi czytelniku bezrobotny, co w czasach globalnego kryzysu nie jest żadnym wstydem, to sięgnij po tomik Marcina Czerkasowa. Na pewno uda się tobie z tych dzieł zmajstrować scenariusz serialu do TVP. A jeżeli brak tobie talentu, to zwyczajnie usuń entery, łącząc wersy w zdania i masz kiczowaty serial jak na dłoni.