Solistki 2009: Ewa Sonnenberg „Płonący tramwaj” Solo strażaka. Pani Bieńczycka

13 września, 2009 by

Błądzi po przedmieściach słów
narażona na dwuznaczne propozycje
upadłych z wódką i zafajdanymi skrzydłami
niezrównoważona rozrywa szaty bagatelizuje
uduchowione wycie silników kilometry podkręcają
fonię śladów na full kilka szybkich haustów(…)

[Liryka Wrocław, 1998]

Tak napisała Ewa Sonnenberg w wierszu zbioru „Płonący tramwaj”, zbioru, w którym żaden wiersz nie płonie i żadnego wiersza nie można nazwać pożądaniem.

Nie mam pojęcia, gdzie następuje wyciek energii twórczej w poezji Ewy Sonnenberg. Co się dzieje, że przebrnąwszy kilkakrotnie przez ten tomik i przeczytawszy niemal cały blog sieciowy poetki łącznie ze wszystkim rozmowami z artystką, nie dotarłam do tego, czym poetka chce być, a wmawia, że tym jest.

Artystowski charakter działalności Ewy Sonnenberg nie ma nic wspólnego z poezją, ani ze sztuką.
Ewa Sonnenberg działając na wszystkich możliwych frontach, jako dyplomowany muzyk, dyplomowany literat i dyplomowany filozof, artystą jednak nie jest. Istnienie tego niewielkiego odcinka, tej minimalnej przerwy między takimi wrogimi sobie postaciami człowieczego bytowania jest nadal Ewie Sonnenberg obce i nieuświadomione. Jej twórczość to przykład właśnie na to, że ewangeliczny Duch Święty chadza kędy chce i nie chce za żadne skarby tego świata odwiedzić habitatu wewnętrznego Ewy Sonnenberg.

A jednak polecam wszystkim wykluczonym, wszystkim, którym się zaistnieć w obiegu oficjalnym nie udało, zapoznanie się z osobowością Ewy Sonnenberg, ponieważ jest ona typowym przykładem artystki, która wszystko wie, która wszystko przeczytała i która zapracowała na to, by artystą być.
A nie jest.
Ta mojżeszowa droga artystki światowej, jaką przebyła Ewa Sonnenberg pozbawia ja możliwości wejścia do Ziemi Obiecanej. Najprawdopodobniej nie dotrze do niej nigdy, a uczone wiersze, które pozostawi, nie wejdą nigdy do krainy sztuki.

Artystka w „Tramwaju…” mówi o wszystkim i zarazem o niczym, a ten monolog podmiotu lirycznego, który napuszony stara się wprowadzić czytelnika we wtajemniczenia mu nieosiągalne, są blefem egzaltowanej kobiety.

Otwierający tomik rozliczeniowy wiersz zatytułowany „Biografia znaleziona na śmietniku” jest właściwie syntezą znaczeniową wszystkich pozostałych wierszy i wszystkim, którym twórczość Sonnenberg jest jeszcze nieznana, polecam zapoznanie się z nim na portalu YouTube w recytacji samej autorki.

Autorka, wbrew zmyleniom nie służącym sztuce, a skutkom jej twórczości kokieteryjnie odgradza się od czytelnika cytatami, powołuje się na autorytety, co może czytelnika oszałamiać i wpędzać w kompleksy.
Nie dajcie się zwariować.
To hodowany poeta w dostatku, nie żaden śmietnik. To fałszywa perła poezji wyprodukowana w sytości egzystencji, gdzie wolność wyboru jest kaprysem, a nie wewnętrzną determinacją.
Nie tak rodzą się, używając terminu Harolda Blooma, poeci silni i nie tak łatwo wejść w ich orbitę.

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

czas na dzieło z działu dzieł

9 września, 2009 by

.

antologia poezji kobiecej

.

Kategoria: Bez kategorii | 37 komentarzy »

Solistki 2009: Iza Smolarek „się lenienie”. Solo fałszywego leniuszka. Pani Bieńczycka

8 września, 2009 by

Najgorzej, kiedy poetką staje się kobieta nowoczesna i wyzwolona, ponieważ usiłuje czytelnikowi wmówić, że styl życia bohaterki swoich utworów jest możliwy i prawdopodobny.
Niestety nie jest i nie polega na niemożliwości takiego bytowania ani na możliwościach poetyckich autorki, ani na pobożnych życzeniach.

Kobieta, to taki skomplikowany psychicznie mechanizm: oddaje swoje ciało albo dla jakiś korzyści własnych, albo robi to dla czystej przyjemności przeżycia, albo z powodów niezależnych od niej, czyli zakochania się. Iza Smolarek natomiast w tym zbiorze wierszy powołuje do życia typ kobiety nie istniejącej w przyrodzie.
Byłaby może taka fantazja seksualna ciekawym przedsięwzięciem twórczym, a przymiarki podmiotu lirycznego do podobnie skonstruowanego mężczyzny pikantna, bazując na odwiecznie intrygującym temacie, gdyby końcowy efekt tych przysiadów i zabiegów międzyludzkich przyniósłby pożądany skutek. Nie przynosi. Podmiot liryczny nie tylko uprawia seks z dużym niesmakiem, który natychmiast się czytelnikowi udziela, mało, uprawia go z niesmakiem chętnie i entuzjastycznie.

Analiza wstrętu i wszystkich freudowskich odchyleń jest wspaniałą materią wszelkich literackich poczynań. Również powodzeniem czytelniczym cieszy się kobiecy masochizm. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet z powodów odwiecznej męki pożądania ich ciał, chętnie odbiorą lirykę opartą na zohydzeniu aktu płciowego i kobiety, jako gatunku ludzkiego.
Ale bohaterka wierszy, trzydziestoletnia kobieta, stara, jakby napisał Balzac, po przejściach, po odrzuceniu mieszczańskich ok tłuszczu w rosole i pichceniu tylko telefonicznej pizzy, w wierszach jawi się jako ktoś, kto żyje jedynie po to, by odczuwać mękę społeczną spotkania z mężczyzną, a nie biologiczną. Tak, jakby każdy stosunek płciowy potrzebny był tylko po to, bo tak trzeba, bo tak się żyje, bo nie uchodzi inaczej, bo co by ludzie powiedzieli. A nie wynika to ani z głodu seksualnego, ani też z jakiś innych życiowych powodów. W konsekwencji mamy poezję nie erotyczną, zimną i pozbawioną energii. Gimnastyka seksualna staje się równa gimnastyce słownej. Wszelkie kalambury i gry wyrazowe istoty tej poezji nie zmieniają, ponieważ nie wiadomo ani do kogo jest adresowana, ani po co wyprodukowana. Podmiot liryczny nie jest przecież samotny, głodny czy odczuwający brak uczuć wyższych. Nie jest też wytworem kultury masowej, jest kimś pośrednim między kobietą, która tkwi w nieciekawym małżeństwie, a kimś, kto się rozwiódł, ale żadnych nauk z tych zmian życiowych nie wyniósł. I to wszystko w tych wierszach jest.

Przewrotny tytuł nie ma nic wspólnego z lenieniem się. Ma natomiast mentalne konotacje w kobiecej niedojrzałości, która bierze swoje życie w swoje ręce i koniecznie potrzebuje być króliczkiem, podróżniczkiem czy leniuszkiem. Niestety, nie mogąc dokonać żadnego aktu twórczego, autorka sprawia, że bohaterka jej wierszy jest zawsze sobą. Kobietą nietkniętą przeżyciem duchowym, materialną i w tej materii dziewiczą.

(…) Między jedną a drugą stroną ud wślizguję się
w twój blady świt. Kołdra pachnie jeszcze agnieszką Phi
myślę dławiąc opór.
rozmawiamy o czymś. Pociąg tematu spada z punktu
a do b. Stacja nieznana. Zamykamy oczy. Na oślep
szukamy nóg, piersi, twarzy. Krótkimi pchnięciami na przemian
kłamiemy. Że jakoś tak. Może innym? razem.(…)

[romantyczność]

Kategoria: Bez kategorii | 9 komentarzy »

Solistki 2009: Ewa Katarzyna Zdanowicz „Jak umierają małe dziewczynki”. Solo dziewczyńskie. Pani Bieńczycka

7 września, 2009 by

Tomik zawiera zaskakująco bardzo dojrzałą emocjonalnie poezję dziewczynki z dobrego domu, która wbrew życiowemu komfortowi bada świat i wzajemne relacje damsko męskie w sposób wyjątkowo trafny zaglądając pod jego podszewkę nawet, gdy nie musi.
Pozytywny koloryt wierszy nie ogranicza się do opisu jasnej strony życia, która przecież niewątpliwie się przydarza wszystkim. Młodzieńcza intuicja podpowiada poetce celne spostrzeżenia. Mówi o kruchości uczuć w sposób delikatny i prawdziwy.
Tak właśnie jest, gdy wszystko nam dane ma swój rewers, gdy skrajność zamienia gwałtownie kierunek w swoje przeciwieństwo. Bliskość bólu i rozkoszy, bliskość śmierci i życia, wszystko to, co nam jest chwilowo dane, natychmiast zostaje gwałtownie zabrane.

Poezja ta jest też o wierze religijnej wtopionej w podmiot liryczny dla przeżywania świata pełniej i świadomiej. Jest to rozliczeniowy tomik ze światem odchodzącym, gdzie jeszcze włosy „pachną jak mleko” i oddaje się swoją „najlepszą cząstkę”, albo i się nie oddaje, ale gdzie jeszcze decyduje się o sobie, a nie świat decyduje za nas – to wszystko w rytmicznej poezji tych wierszy zawarte jest jakby ponad czasem, w którym poetka żyje. Nie tylko czasem biologicznym, ale tym zewnętrznym, społecznym.

„(…)w ustach robaczek twardy jak łupina
rzęsa jak drzazga albo bat na słońce
leżę jak martwa rozkrojona ryba
pralka wiruje jak prastare morze
sprzedaję książki i kupuję mleko
a sznur na szyi noszę jak apaszkę
i po dywanie brodzę jakby był on rzeką(…)”

[STUK, STUK]

Ewa Katarzyna Zdanowicz doczekała się wielu entuzjastycznych i zasłużonych w recenzjach pochwał. Nie chciałabym zawartych tam podkreśleń niewątpliwych wartości jej wierszy tutaj powtarzać. Nie znam też dalszej drogi twórczej autorki, której młodzieńcze wiersze sprzed sześciu lat są niespotykanym jak dotąd dokumentem poetyckiego ocalenia kobiety przed czasem, który ją pustoszy, zadając śmierć duchową. Ale czas zamrożony w wierszach Zdanowicz zdaje się czasem ocalonym w sposób nadprzyrodzony, takim, jaki daje jedynie sztuka , gdyż podmiot liryczny jest integralny z głosem autorki, ponieważ jest jego rówieśnicą, powiernicą i przyjaciółką.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Solistki 2009: Anna Piwkowska „Niebieski sweter”. Solo egzaltowanego banału. Pani Bieńczycka

7 września, 2009 by

Polska biografka Anny Achmatowej nie zrozumiała niczego z twórczości tej poetki i nie przyjęła od niej żadnych nauk. Podobieństwo płci obu poetek to jeszcze za mało, by jakieś powinowactwa zaistniały.
Nie należy zatem tych faktów łączyć, przeciwnie, czytając wiersze Anny Piwkowskiej o fakcie napisania biografii Achmatowej natychmiast należy zapomnieć, jeśli spotkanie z poezją Anny Piwkowskiej nie ma być irytujące.

Na Zachodzie powstaje mnóstwo biografii, piszą je wykwalifikowani pracownicy naukowi taśmowo, korzystając z najnowszych zdobyczy technicznych dzisiejszej cywilizacji. Zazwyczaj powstaje zbiór pierwszorzędnie podanych faktów z życia artysty wspartych celnymi powiązaniami z ich utworami i utworami innych osób.
Biografie w krajach, które przeszły rządy totalitarne i gdzie dopiero teraz wolność wypowiedzi jest możliwa, biografie tak niesfornych poetów jak Achmatowa mają jeszcze inne znaczenia.
Ale jak widać, niestety właśnie nie konformistów, ale buntowników potrzebują analizować osoby z zupełnie innego obszaru przeżywania.

Tomik zatytułowany „Niebieski sweter” jest ugruntowanym już przykładem poezji powierzchownej, afirmującej banał i wypowiedzi nieprawdziwe, kiczowate i schematyczne.
Wiersze, pisane zazwyczaj w pierwszej osobie wypowiadają kobiece egzaltacje w wytartej manierze secesyjno- pięknoduchowskiej, utrwalając mylny stereotyp poety, który złotymi usty wyraża to co ogląda, a przepuszczone prze jego delikatną jaźń, wszystko zamienia na piękno.
Pełno w tej poezji Beethovenów i Bachów, wiedeńskich kafejek i tortów, lukrowanych w tyrolskim stylu pejzaży, paryskich dachów, promieni słonecznych na starych kamieniczkach. Ten pseudoartystyczny ton współczesnej kobiety nowoczesnej, dla której wskoczyć tu i ówdzie do luksusowych, kosztownych miast, by zjeść tam chińską zupkę z torebki i położyć swój plecak na półce niesłychanie kosztownych linii kolejowych (wiadomo, że pociąg jest w tej chwili najkosztowniejszym środkiem transportu) by napisać wiersz, to nie żaden problem:

(…)Weź mnie nad żółte morze, gdzie tanich noclegów
w hotelikach jest tyle ile będzie w stanie
wytrzymać twoja kieszeń. Uwierz, wiem na pewno,
że w tamtych stronach noce są takie gorące
i tanie niczym kubki Knorra, te z zupami
po złotówkę za porcję. Księżyc jest jak koncentrat
czerwieni i pachnie leśnymi grzybami
i okrągły jest niczym sierpniowy pomidor,
jak burak, który plami serwety po barach,
a tutaj każdej nocy zasłania mi widok
w siebie, w ciebie, tykanie białego zegara
mrozu. A kiedy wstaję to z okna mam widok
na kolejowy wiadukt, którego żelazny
szkielet jest jak wzór śmierci gdzieś poniżej zera,
poniżej wszelkiej normy, a mój niewyraźny
puls, tak jak słupek rtęci opada, zamiera.
[W ŚRODKU ZIMY]

Ale o czym marzy dziewczyna gdy się starzeć zaczyna, to akurat nie jest, jak u Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej problemem podmiotu lirycznego tego zbioru.
Podmiot liryczny zadowolony jest z życia i to czytelnikowi przekazuje. I byłoby to bardzo prawidłowe i pożądane, bo katowanie czytelnika wciąż niezgodą i dyskomfortem, kiedy przecież chwilo, jesteś piękna wbrew tym okropnym strofom faustowskim zdarzają się zwykłemu śmiertelnikowi jak najbardziej i każdy przeciętny człowiek taki smak zadowolenia na pewno odczuł.
Sęk w tym, że Piwkowska opowiada o świecie sztucznym, tylko ten ogląda i tylko w nim tkwi. Nie znaczy to, że świat ten nie istnieje. Istnieje jak najbardziej. Jest realny do bólu, namacalny wygodny.
Nie są to wioski potiomkinowskie, nie są to zwykłe atrapy. To realnie powstałe na całym świecie miejsca dla turystów, z pełnymi wygód sztucznymi rajami, miejsca wypoczynku przeznaczone dla człowieka całorocznej, ciężkiej pracy. Miejsca te, dające zarobić tym, którzy te raje stwarzają miejsca na kuli ziemskiej – czy jest to seks turystyczny w Tajlandii czy geriatryczne Hawaje – pozwalają tak wydane pieniądze, po odnowie biologicznej, znowu je zarabiać.
Piwkowska bierze właśnie te światy za dobrą, poetycką monetę. Światy odwiecznie poezji obce i trwające z nim w stałej wojnie. Światy, w których nie wolno mówić językiem przeżyć duchowych, ponieważ tam duch nie zamieszkuje. Światy nieartystyczne, które szczelnie zamykają dostęp do tych obrzeży, do tych miejsc, o których Ryszard Kapuściński pisał, że nieodwiedzane przez prawdziwych reporterów wołają o pomstę do nieba i powinny w nich budzić wyrzuty sumienia.
Ten niepokojący moralnie tomik Piwkowskiej, który świetnie funkcjonowałby z zapotrzebowaniami na miłość zespołu „Ich troje”, a której wiersze i ta publiczność niestety odrzuci, zostanie w obiegu średniej polskiej inteligencji wychowanej na piosence aktorskiej.
Ponieważ kicz ma różne oblicza. A najgorzej, jak jest przez współczesnych nierozpoznawalny.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Solistki 2009: Aneta Kamińska „Wiersze zdyszane”. Solo pensjonarskie. Pani Bieńczycka

6 września, 2009 by

Do wejścia w świat poetycki kolejnej „solistki” zakwalifikowanej do antologii poezji kobiecej 2009 wybrałam wczesny tomik Anety Kamieńskiej, gdzie jeszcze chwała Bogu nie oddała swojej twórczości neolingwizmowi i eksperymentom językowym W tym tomiku, szczerym na tyle, by móc wysłać na konkurs do Zamościa i się nie skompromitować jakimś niemodnym romantyzmem czy ekshibicjonizmem, poetka zawarła być może swoje najcenniejsze i młodzieńcze impulsy poetyckie, które w tej chwili, czytając „Czary mary” zupełnie ją opuściły i zawiodły.
Tomik, nagrodzony w Zamościu przez księdza i żonę sławnego polskiego poety jest pisany z pozycji beznadziejnie zakochanego podmiotu lirycznego.
Podmiot liryczny wyje, tarza się w samotności i liczy na każdy ratunek ze strony obiektu westchnień, a ten wiadomo, jak Bóg na niebie, milczy.
I, jeśli poetka Kamińska nie wie dzisiaj co to jest poezja i po co się wiersze pisze, to ten dokument sprzed dziesięciu lat jest najprawdopodobniej jej jedynym i niepowtórzonym więcej dokonaniem poetyckim.
Podmiot liryczny tutaj zakochany bez wzajemności, dokumentuje autentyczne cechy zachowań, jakie prawdziwa miłość zawiera, będąc rozpaczliwym w świecie żywych przypadkiem, kiedy zewnętrznie i nieświadomie wpada w sidła metafizycznych wirów i pokus. Być może, jest właśnie dokumentem biograficznym na umieranie poezji, znakiem, że poezja jedynie objawia się w sferze silnych przeżyć i uczuć, kiedy staje się jedyną pomocą i orężem w pokonaniu cierpień tak samo mocnych jak w wiekach ubiegłych, gdy kończyły się śmiercią np. młodego Wertera.

W tym tomiku Aneta Kamieńska zawarła nieskończoność i po wypaleniu się uczuciowym i wyleczeniu z miłości przeszła na literackie pozycje cyniczne i urzędowe. Jeśli czytam na „Literackie.pl” recenzje gloryfikujących urzędasów poetyckich dotyczących najnowszych dokonań poetyckich Anny Kamieńskiej, a o tym wstydliwym według nich tomiku ani słowa, to widzę, że spolszczenia ubiegłowiecznych eksperymentatorów francuskiej grupy literackiej OuLiPo sprzed pół wieku dokonują w naszej zacofanej kulturze więcej szkód, niż pożytku. Produkcja niestrawnych, tasiemcowych, nikomu niepotrzebnych zestawień słownych imitujących sztukę dla wtajemniczonych, przypominam, jest pustą i kosztowną dla kultury polskiej zabawą, jeśli uprawiają ją ludzie nieprezentujący jeszcze niczego, co ich do takich eksperymentów by upoważniało.
Trzeba pamiętać, że Marcel Duchamp dochodził do swoich koncepcji przyswoiwszy wcześniej warsztat i perfekcję malarza, podobnie działo się z eksperymentami Raymonda Queneau i reszty wybitnych erudytów francuskich, którzy na tym zęby zjedli, a nie szlajali się po domach kultury. Dlatego żal mi bezpowrotnej utraty.

Poetka Anna Kamieńska po młodzieńczym porażeniu miłością niemożliwą – a przecież poeta po to na świat przychodzi, by tę prawdę za każdym razem móc światu okazać, przed wewnętrznym wypaleniem i przed swoją śmiercią poetycką – napisała taki oto wiersz:

* * *

ponieważ

jestem poetką powinnam przeplatać jego

urodę ptakami gwiazdami

jeziorem

a jego oczy są

bure

jak kurz na drodze j ak dym z

komina jak woda z kałuży j a k

książka z

biblioteki

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Solistki 2009: Marzanna Kielar „Monodia”. Solo wsobne. Pani Bieńczycka

5 września, 2009 by

Rozpoczynam cykl o piszących poezje kobietach ujętych w antologii zatytułowanej „Solistki” Marzanną Kielar, najznakomitszą najprawdopodobniej poetką tego zestawu. Zatytułowany słowem symbolizującym śpiew osobny tom wydany trzy lata temu doczekał się nieprawdopodobnej ilości recenzji zarówno poetów jak i prozaików. Zabrali głos pełen zachwytu nie tylko Wojciech Kuczok i Andrzej Stasiuk. O polskiej Safonie chóralnie zaśpiewali Bronisław Maj (w tomiku), Marian Stala, Michał Olszewski, Jan Zieliński, Piotr Śliwiński, Zbigniew Chojnowski oraz poeci Maciej Robert i Leszek Szaruga. W nieszufladowym czacie dołączyli do chóru apologetów poeci mniejsi.

Czytając „Monodię” skonstruowaną według prawideł liryki Stéphane Mallarmégo i poetów nicości, według ubiegłowiecznych reguł artystów dążących do zaniku podmiotu lirycznego, zastanawiałam się nad słowami poetki wypowiedzianymi na portalu nieszuflada o jej niechętnym pisaniu poezji. Jak to jest, mówię sobie, że Marzanna Kielar, jak wyznaje, pisać nie chce i nie lubi, drukować też nie, poetyckich środowisk nie znosi, skrajną feministką nie jest, kreuje się na Lakistów którzy bez zamieszkania jezior by poetami nigdy nie byli, uznaje tylko twórczość samotniczą i w odosobnieniu, a mieszka w Warszawie, popiera kobiety walczące o swoje prawa, pracuje na uczelni, czyli wśród ludzi i dostaje nagrody literackie. Te zastanawiające paradoksy najłatwiej prześledzić w wierszach poetki w tomie „ Monodia”.

Wiersze pisane są z wyżyn doznań poetyckich najsubtelniejszych i przypominają pejzaże olejne monotematycznie malowane na wystawę o tytule spajającym. Tutaj tym tematem są skały i woda. Jeśli produkcja poetycka, czysto estetyczna i pełna wyrafinowanych zestawień słownych dążących jedynie do jubilerskich zgodności materiału z rzemiosłem i efektownych rezultatów pełni tę właśnie rolę, nic dziwnego, że pośledni, nie wtajemniczony w wysoki tembr głosu śpiewającej Kielar niczego, oprócz błyskotliwości, nie odbierze. Może pokornie, jak obserwuję na nieszufladzie upadnie na kolana i będzie bił pokłony temu poetyckiemu bóstwu, ale niczego, co poeta-człowiek daje drugiemu człowiekowi, nie otrzyma. Złudne porównania do Marii Jasnorzewskiej – Pawlikowskiej są przez recenzentów o tyle nie trafione, że Kielar jak pisze o mitycznych kochankach, to przecież nie bierze pod uwagę niespełnienia ich miłości. Są tam raczej dywagacje czysto abstrakcyjne, gdzie materia ludzka jest bardziej zbiorem komórek wtopionych w żywioł przyrody, niż bytem obcym w ten żywioł wrzuconym. Jednak mityczne scalenie, o którym marzą poeci i artyści jest w tej twórczości umowne. Poetka umawia się jedynie z krytykami swojej poezji za pośrednictwem wszystkich odprysków światowej poezji zawartych w jej wierszach, że tę jedność osiągnęła. Poezja Marzanny Kielar jest jedynie pierwszorzędną ich imitacją.

„Ta odwrócona do nas, przez nas nieoświetlona, strona życia:
śmierć, co gniazduje w gęstwinie splątanych godzin.
Czasem jak kos porusza się szybkimi skokami i rozgrzebuje
ściółkę dnia, to znów stuka jak dzięcioł, dłutowatym dziobem,(…)”

[…]

Neomodernizm pozbawiony dzisiejszej ironii, pełen znaków minionej epoki w poezji Marianny Kielar funkcjonuje jak w zegarku dokładnie i miarowo. Bez żadnych zgrzytów czyta się tę poezję gładko, jak wyprodukowany artefakt nie przez artystę, lecz maszynę nastawioną na właśnie taki gatunek. A poezja nie jest podróbką znanych firm, ponieważ nie musi. Marka Marzeny Kielar jest ugruntowana i poezja może już się samo powielać w nieskończoność. Jej hermetyczność nie leży bowiem w doznaniu artysty, który ewangelicznie schodzi do swojego wnętrza by się móc modlić i kontaktować z Bogiem. Tutaj następuje jakiś diabelski zabieg kontaktowania się jedynie z hermetycznymi kręgami odbiorców, których ilość, głównie pracowników naukowych jest dostateczna, by stanowili jednorodny, wsobny krąg odbiorców tej nieludzkiej, nie przeżytej i nie dającej przeżyć czytelnikowi poezji.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Kwiaty sztuczne (balkonowe). Pani Bieńczycka

4 września, 2009 by

Przepis: Weź moherowy beret i naszyj na niego wycięte z twoich ulubionych części garderoby wszelkie kwiaty, jakie uda ci się nożyczkami powycinać. Wykorzystaj walentynkowe majtki do produkcji pelargonii, ponieważ zawsze, jak będziesz podchodzić do swojego okna, gdzie umieścisz kwiaty, przypomnisz sobie najszczęśliwsze chwile twojego życia. Możesz użyć też do produkcji kwiatów sztucznych skarpetek i rękawiczek, kształtów, jakie podpowie ci przyroda. Pamiętaj, im wnikliwiej zaobserwujesz przyrodę, tym twoja kompromitacja wystawienia kwiatów na balkonie będzie mniejsza.

Ale nie bój się, że twoja praca jest daremna. I tak wygrasz z tymi, którzy pieczołowicie pielęgnują cały sezon swoje rośliny wydając je w oknach betonowych osiedli na osąd publiczny. Twoje okno na dwudziestym pierwszym piętrze będzie zawsze jaśniało czerwoną plamą, podczas gdy twoi sąsiedzi, zniechęceni inwazją robactwa, odchodów gołębi i moczem tych z góry, zaprzestaną wkrótce swoich upraw, a twoja praca twórcza będzie jaśniała zawsze swoją konsekwencją, resentymentem, nieśmiertelnością i niezniszczalnością polichlorku winylu.

Konserwacja:

Berety z naszytymi kwiatami i listkami z okolicznych cmentarzy najlepiej prać w pralce automatycznej w specjalnie uszytej do tego celu osłonie z białej firanki z wszytym zamkiem błyskawicznym. Wystarczy wyprać raz na sezon. Jeśli po kilku latach użytkowania kwiaty zbledną wskutek promieni słonecznych, trzeba je na chwilę zanurzyć w farbie do tworzyw sztucznych w kolorze kwiatów.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Jerzy Chmielewski „Tytus, Romek i A`Tomek : Księga XV” Rzecz o szkodliwości polskich komiksów. Pani Bieńczycka

3 września, 2009 by

Jeśli najsłynniejszy polski komiks harcerski natchnął właściciela tego bloga w wieku dojrzałym pomysłem doskonałym, pomysłem godnym patentu i chwalebnie ułatwiającym też, jak tu pisała Iza, wszelkim miejskim właścicielom kominków, którzy cierpiąc na atrofię mięśni nie potrafią sobie drewna do nich spreparować, to chwała „Tytusom”, po trzykroć chwała. Ale ilu jest takich Trojanowskich w Polsce, na świecie, bo przecież Tytusy idą w świat i infekują produkcją przyszłych wynalazców glob ziemski? Ilu, pytam jest takich idealistów jak Marek Trojanowski, którzy dają ludzkości coś, co im życie ułatwi, by się nie męczyła więcej? By pieniądza nie wytracała na profesjonalne, kosztowne i głupie maszyny znanych firm światowych i sobie takie coś sama, w zaciszu domowego ogniska z przedmiotów znalezionych w piwnicy, taką maszynę, skonstruowała?

Nie mam pojęcia ilu harcerzy zniszczyło tym sposobem mamie żelazko [Prasolot (Księga XI: Tytus ratuje zabytki)]; ilu pozbawiło swoje młodsze rodzeństwo radości zabawy, zabierając im bąk [Bąkolot (Księga XII: Tytus w Bieszczadach)]; ilu okupowało łazienkę, utrudniając domownikom życie i doprowadzając do rodzinnych kłótni, rozwodów i awantur [Wannolot (Księga V: Podróż do ćwierć koła świata)]; ilu wreszcie postanowiło nie przemielać maszynką babci do mięsa laleczek Barbie[ Mielolot (Księga X: Ochrona przyrody)], a ilu zniszczyło kosztowny instrument muzyczny kupiony dziecku przez rodziców pełnych nadziei i wyrzeczeń[Trąbolot (Księga VI: Tytus olimpijczykiem)]. Jakie spustoszenia w rodzinach posiadających nastolatki jest w stanie wyrządzić działalność komiksowa Papcia Chmiela dowiedzieć się nie sposób, ponieważ wpływ magazynów mangowych czy innej aktualnie używanej strawy harcerskiej jest tak samo współwinna jak i reszta, i nie o tym chcę tu pisać.

Chcę jedynie wiedzieć, co zrobiły komiksy PRLu dzisiejszym literatom polskim? Co one im zrobiły, co zablokowały, że tylko motyla noga i motyla noga? Co zablokowały, że dziecko uwierzyło w zasadność konstruowania tak głupich pojazdów, tak na podobieństwo „Misia” Stanisława Barei nikomu niepotrzebnych?

Jeśli konstruuje Jaś Kapela w swoim prozatorskim utworze kochankę do zalewania spermą jej twarzy ponieważ plemniki mają dobry wpływ na cerę, jeśli Dorota Masłowska opisuje w swoim ostatnim utworze nieprawdopodobne racjonalizatorskie pomysły ojców polskich rodzin, to czy nie są to pomysły rodem z brudnej wyobraźni „Tytusów”?

„(…)Kamera mija wstrząsanego delirium ojca, który leży na tapczanie przeciągnąwszy sobie szlauch z gąsiorka, pije z niego brudny płyn hamulcowy i jak najęty wymiotuje krwią wprost na wyliniałą wykładzinę, przejazd do okna.(…)” Dorota Masłowska [Między nami dobrze jest]

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

Poezji śląskiej ciąg dalszy. Dariusz Basiński „Motor kupił Duszan”. Pani Bieńczycka

1 września, 2009 by

Do opresji mojego przebywania latem na wsi należą też wesołe jazdy motocyklem.
W czasach PRL-u jazda bez tłumika była smutną koniecznością reaktywowania wraków. Dzisiejsze jednoślady widocznie są odpowiednio preparowane, by nawiązać historycznie do epoki minionej.
Jeśli dzień w dzień chłopak wiejski rozpoczyna go rundą wokół wsi powiadamiając tym wesołym zdarzeniem wszystkie domy i kończy swój nudny obyczaj, gdy zapada zmrok, to aż się prosi, by ktoś z mieszkańców wszedł na swój strych i z okienka, ukryty, wycelował w jadącego.

Jednak nic takiego się nie dzieje, ponieważ nikt z mieszkańców go nie słyszy. Nikomu wesoły jeździec nie przeszkadza. Wszyscy, pijąc piwo w sąsiedniej knajpie wodzą martwo za odjeżdżającym nostalgicznym i zazdrosnym okiem. Ponieważ im już nie przystoi tak jeździć, są już za starzy, fajnie jest, jak ktoś jednak jeździ.
I właśnie taka jest poezja Dariusza Basińskiego wierszy zebranych w tomiku wyróżniony prestiżową nagrodą Silesiusa we Wrocławiu.

Debiut poetycki współtwórcy Kabaretu Mumio jest sytuacją odwrotną do znanych nam z historii literatury priorytetów gatunków literackich. Tutaj po twórczości kabaretowej następuje, zdawałoby się, istota artystycznej wypowiedzi i poważne zmierzenie się jednostki twórczej z problemem pojawienia się na Ziemi i byciem artystą który, ze swojej, danej mu odgórnie możliwości, świat formułuje i buduje na nowo.
Nic takiego się nie dzieje. Dariusz Basiński wsiada na swój motor i objeżdża świat literacki obwieszczając jedynie wszem i wobec swoje istnienie.

W tym tomiku jest właściwie tylko ta jazda, która być może sprawia przyjemność autorowi, ale ja, czytelnik tak tego już nie odebrałam.
Nie odebrałam smaku tworzenia z jego przemożną potrzebą konfrontacji z czytelnikiem, tego ekwilibrystycznego czarowania i uwodzenia. Basiński traktuje odbiorcę w swojej liryce tak samo sucho i z całą bezwzględnością samowładztwa i pogardy, jaki należy się masochistycznemu tłumowi, który, w zniewoleniu odbiorcy skazany jest na czas spektaklu siedzieć cicho i milczeć.
To kabaretowe przeniesienie liryce odbiera moc wiarygodności. Jeśli w skeczu kabaretowym wszelkie niedomówienia, dowcip na zasadzie „na ostatnich nogach” a nie na histerii przedwojennego szmoncesu jest nowatorski, nowoczesny i odświeżający polską scenę kabaretową, w poezji wytraca się już jego energia i niweluje. Nie działają wszelkie obrazowania poślednich osobowości w wierszach, które na planie szerszym żyją życiem skutecznym i właściwym.

Celestyn, Siciurynka, Poffcemacy i Asemijan stwarzają mikrokosmos wysilony i nic nie znaczący.
Jeśli w słowach recenzentów na końcu tomu czytam afirmujące słowa o świeżości spojrzenia i wadze traktatu filozoficznego tych mikro zdarzeń które autor w wierszach opisuje, to są to jedynie bardzo życzliwe interpretacje.
Śmieszne jest to dziecko jedzące mango i to wyciskające sok cytryny na chodnik. Ale oprócz delikatności zauważenia, nie ma już nic . Autor nie przechodzi w świat wtajemniczeń, pozostaje w tej powierzchownej aurze small talku, pogawędki z czytelnikiem bezpiecznej i umilająco rozbrajającej. Ten onanistyczny rys intelektualnego smyrgania, estetyczny i estetycznie wydziwiony, pozostawia po lekturze smak zmarnowania, jak po jedzeniu waty cukrowej, której jarmarczność dostarcza jedynie krótkotrwałego kontaktu z kubkami smakowymi i niczego więcej.

(…)I oto kwas przeraźliwy cytrynowy wdał się Poffcernacemu w kubki, aż
zachwiszczał prawie. Toż by dzieciska mieli zakłamanie smaku – wykrzyknął
Poffcernacy przez dzięsła ściśnione. Nie ma co zwlekania. Dalejże buraka cukrowego
szukać po polach, znajdywać i dorzucać do ukwasu. I już galareta przechodzi słodką
cukrowością, już umiera kwaśliwość zostaje aromat. To się dzieci ucieszą zapoznając
przysmak – śpiewa Poffcernacy i startuje w przestrzeń. Może gdzieś doleci nim
skosztują dzieci.(…)

[Poffcernacy i okropny galareta]

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

« Wstecz Dalej »