„sonet dla czarnej mamby” Przemek Łośko

31 stycznia, 2009 by

`

w.

złota szczupaczka prosiła cię kiedyś
żebyś z nią wiązał pokrzywę i letnią
noc w jedno, a inne z tytanią zwiedził
przenigdy, później, przeplotnią półsenną –
syczała mamba przez pierś przerzucając
lok złoty, czas złoty, i wszystko złotem
prześwietlając z bieli, aż w sadzę gałąź
ciała przeszła i wiatr rozwiał co potem.

byliśmy w sobie i będziemy w sobie
więcej niż setny kadr zapomnieć zdoła –
huczało echo w ucho przepowiedni
i huczeć będzie, kiedy rym sąsiedni
od kreweciarki i od dookoła
uśmiechy weźmie i zetrze je z powiek

Henry Fuseli – Tytania i Spodek (Masterpieces of Western Art I, str. 379)
William Hogarth – Kreweciarka (Masterpieces of Western Art I, str. 381

Kategoria: Bez kategorii | 26 komentarzy »

Jerzy Illg, Wiersze z Marcówki. O! lejdiboj! O! lejdiboj!

30 stycznia, 2009 by

.
Lektura własnych tekstów dostarcza mi tego rodzaju satysfakcji, jaką osiągnąć można tylko podczas oglądania internetowych stron porno. Jako urodzony empata utożsamiam się ze słowem pisanym tak samo jak z bohaterami statycznej scenki rodzajowej, utrwalonej w małym blokowym mieszkanku gdzieś na Zakaukaziu, o nagiej babci i jej nagim wnuczku.

Pornografią i swoimi dziełami mógłbym masturbować swoją duchowość w nieskończoność. Mógłbym, ale każdorazowo pojawia się, co zakłóca kontemplację piękna. Niespodziewana aberracja: gwałtowny skok endorfin w jednym przypadku, nagła myśl (w sensie idea) w drugim.

Czytając traktat o poezji, która sączy się żółtawym ciekiem o zapachu zgniłych śledzi z umysłów waginalnych; o tym, że między poezją waginalną a penisoidalną istnieje przepaść nie do pokonania, nagle dopadła mnie myśl taka oto:

Oprócz kobiet i mężczyzn istnieją także formy pośrednie: shemale.
Czy w związku z tym, skoro mówimy o poezji męskiej i waginalnej, można także mówić o poezji lejdibojowskiej?

Byłoby dużym nadużyciem dowodowym, gdybym w poszukiwaniu argumentu potwierdzającego tezę o istnieniu poetyki lejdibojowskiej szukał wśród tekstów, które nie były prezentowane w tym miejscu. Wychowany w duchu poszanowania dla zasad nauki i jej rzetelności, związany mocą wydukanego z trudem spondeo ac polliceor, postanowiłem przejrzeć omówione do tej pory tomiki by odnaleźć argument za.

I tym sposobem trafiłem na tomik Jerzego Illga, pt. Wiersze z marcówki (Kraków 2003)

Ewa pisała tu o Illgu i o tych wszystkich biednych drzewach, które żywota dokończyły w fabrykach papieru, po to tylko żeby Jurek, kumpel Jarka i Czesława i wszystkich fajnych i niekoniecznie zdolnych ale młodych poetów, mógł wydać kolejne swoje dzieło. Ja też chcę napisać, ale trochę inaczej. Najpierw punkt pierwszy:

Forma

A) Wszystkie wiersze zawarte w tomiku Wiersze z marcówki mają jeden i ten samy tytuł. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że tytuł ten każdorazowo brzmi:
***

W tym przypadku Jerzy Illg zdeklasował wszystkie rymujące gospodynie domowe. Szacowne damy różnych profesji, parające się profesją rymowania, zazwyczaj po ułożeniu prostego rymu w postaci: przyszła koza do woza, długo nie mogą wyjść z szoku poznawczego i dlatego tytułują swoje teksty: ***,tak trudno podejrzewać Jerzego Illga nie tyle o szoki poznawcze, co o brak pomysłu na tytuł. Ale całe szczęście w ZNAKU oprócz Jurka Illga są jeszcze bezimienni redaktorzy, których misja jest prosta: za wszelką cenę ocalić markę wydawnictwa!

Jedni z nich piszą do google i zamawiają linki sponsorowane, po to aby strona www.znak.pl, niezależnie od okoliczności pojawiała się zawsze na pierwszej stronie i zawsze jako pierwszy rekord. Inni zaś, ci bardziej twórczy, którzy potrafią wykonać coś więcej niż krótki fonkol do googlea, zajmują łamaniem tekstu. I to właśnie jeden z tych anonimowych redaktorów, którego nazwiska historia nie pozna; jeden z tych bezimiennych bohaterów, od których roi się historia ludzkości, zredagował Spis treści w tomiku Wiersze z Marcówki.

Tym samym powstał jeden z najlepszych wierszy w tomiku. Oto fragment:

W górskim domu
Trwając nieruchomo
Czekam, aż wiatr
Im dalsze pasma grzbietów
Jak dobrze oddalić się od ludzi

Kroję drobno rzodkiewkę
Śliwy bardzo brzemienne w tym roku
Zieleń już cięższa mi głębsza
Wiatr

I tak dalej, i tak dalej, aż na pewnym etapie rozwoju tekstu ktoś mógłby posądzić Romana Kaźmierskiego o współudział w pisaniu i pomysł na taką a nie inną redakcję tekstu. Spis treści w tomiku Jerzego Illga jako żywo przypomina każdym swoim wersem doskonale autonomiczne zdania, których używa Kaźmierski w swojej poetyce: 5000 zdań z czarnego notesika. Każdy wers z jednej strony doskonale autonomiczny z drugiej zaś doskonale pasujący do reszty.

B) Poeta nie stroni od waginalnych jednowyrazowców.

Przykład:

im dalsze pasma
grzbietów
tym jaśniejsze

(***)

Wiatr
Cisza
Błogoś
Ć

(***)

Krople na gałęziach jodeł
niepoliczone.
Na czas napowietrznego
lśnienia
Jestem z nimi

(***)

Aby docenić wartość jednowyrazowców należy raz w życiu:

Przeczytać
Coś
Takiego
Co
Jest
Jednowyrazowcem
A
Przecież
Być
Nim
Wcale
Nie
Musi
Bo
Po
To
Wymyślono
Zdania
By
Nie
Było
Jednowyrazowców

Treść

Dowód z formy można uznać za wystarczający dla potwierdzenia istnienia poetyki lejdibojowskiej, na przykładzie rymowanek Jerzego Illga. Jednak odczuwałbym pewien wewnętrzny dyskomfort, który udzieliłby się zapewne każdemu czytelnikowi, gdybym zadowolił się zwykłym formalizmem. Przejdźmy do treści.

Przykład Lipińskiej, Radczyńskiej, Kuciakówny i innych wieszczek polskich dowodzi niebywałej łatwości z jaką kobiety są w stanie rymować. Wystarczy bowiem małż na plaży, pan Jezus na krzyżu, i gorący maj by powstał nie jakiś tam zwykły wiersz, ale dzieło pomnik kultury śródziemnomorskiej. Trudno się dziwic Illgowi, że także pragnie wpisać swoje nazwisko w panteon gwiazd polskich, że chce stanąć w jednym szeregu z armią klonów, której wzorem była przeurocza Paris Hilton. Potrzeba sławy i uznania wpisana jest w konstytucję duchową i genetyczną każdego przedstawiciela gatunku homo sapiens sapiens, dlatego też i Jurek Illg tworząc dzieła o:

Kroplach na gałąziach jodeł
Śnieżnych dywanach
Pochylonej czereśni
Szeleście ruchomej bieli
Szczytujących nabrzmiałych pąkach

Itp. Itd.

także nie jest wolny od tej przypadłości gatunkowej, która każe kobietom rozkraczać uda przed szefami by awansować. Czego się nie robi dla sławy?

Pisząc o ziemie, o śniegu, o trotuarach, o tym, że zimno i że jest miło Jerzy Illg doskonale wpasowuje się kampanię marketingową, która ma na celu uchronić Znak przed Axelem Springerem, którego oddech czuje na swoich katolickich plecach.
Illg pisząc rozczula, rozckliwia. Kreuje swój wizerunek jako małej dziewczynki, która potrzebuje czułości i ciepła nawet pedofilskiego, byle tylko nie drętwieć w tym chłodzie na ulicy wierząc w ożywczą moc ciepła palonych zapałek.
Każdy tekst z tomiku (oprócz oczywiście „Spisu treści”) Wiersze z Marcówki uwalnia od myślenia, odwołując się do instynktów najbardziej powszechnych instynktów macierzyńskich.

Kobiety, matki, młode dziewczęta, gimnazjalistki – wszystkie Polski od 2003 r. szukają swojej Marcówki, swojej oazy, swoich chmur wędrujących po niebie, swoich szczytujących pąków i ogrodów. A tych bab znajdzie się przynajmniej 500, co zapewnia wydawnictwu zwrot kosztów druku i promocji oraz pozwoli utrzymać się na agresywnym rynku wydawniczym.

Wracając do zagadnienia poetyki lejdibojowskiej.

Przytoczone argumenty dowodzą, że taki rodzaj poetyki istnieje i ma się dobrze, skoro promowany jest przez wydawnictwo ZNAK. Pozostał tylko ostatni eksperyment do przeprowadzenia tym razem empiryczny, by ostatecznie potwierdzić lub wykluczyć fakt istnienia poetyki lejdibojowskiej. Przeprowadzenie go wymaga jednak pośpiechu. Shemale szybko pozbywają się penisów.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

Anna Magdalena Pokryszka, Każdego dnia. Intellectus vaginalis dicit

27 stycznia, 2009 by

.
Jest taka cześć mózgu ludzkiego, która na pewnym etapie rozwoju osobniczego odpowiedzialna jest za produkcje jednej myśli, myśli szczególnej i specyficznej refleksji, bez której niemożliwe byłoby przetrwanie rodzaju ludzkiego. Mianowicie: czym się różni chłopiec od dziewczynki.

Odpowiedź na to pytanie ma charakter dogmatyczny. Dzieci przyjmują często na wiarę słowa zakłopotanych rodziców, którzy posiłkują się mało naukowymi teoriami o pszczółkach, kwiatkach, kapustach, królikach czy bocianach.

Niektóre z pociech, te bardziej dociekliwe, w poszukiwaniu odpowiedzi podglądają rodziców, gdy ci się kąpią w łazience. Porównują się. Konfrontują biologię dziecka i dorosłego człowieka na podstawie konkretnych punktów odniesień. Na tej podstawie chłopcy i dziewczynki zdobywają wiedzę unikalną, bagaż doświadczeń, który wyprzedza rozwój ich samych dowiadują się różnicy narządów płciowych.

Zanim owa differentia specifica przeniesie się na inne płaszczyzny niż tylko biologiczne, chłopcy i dziewczynki znienawidzą się wzajemnie, po to by jako mężczyźni i kobiety mogli się pokochać.

Jednak w określonym przedziale życia jednostkowego, takim, że A dąży do B i powstaje C, jako produkt dialektyki penisowaginalnej, inna część mózgu zaczyna produkować kolejne ważne pytanie refleksje na temat różnicy między kobietą a mężczyzną, jako istotami kulturowymi.

I o ile wcześniej mężczyzna był gotów wierzyć, że jego status wynalazcy jest równy tej konkretnej kobiecie, której przynosi kwiaty, między udami której najbardziej lubi spędzać czas. O ile ta konkretna kobieta, w tej właśnie chwili, gdy jej ciało drży, a jej palce wpijają się w plecy mężczyzny, jest pewna, że tak będzie zawsze, że będzie mu równa że jedyną różnicą między ON ONA, będzie ta archaiczna starohebrajska końcówka a, która dzieliła isz od isza – tak nagle, niepostrzeżenie pojawia się przekonanie o nieprzekraczalnej różnicy kulturowej miedzy penisem i waginą. Między porządkiem patriarchalnym, dzięki któremu latamy w kosmos i odwiedzamy dna oceanów, a porządkiem matriarchalnym, po którym kultura rodzaju ludzkiego odziedziczyła kilka mitów o babach z odciętymi cyckami, figurkę wenus z willendorfu oraz szczególny rodzaj poezji tzw. poezji waginalnej.

Poezja waginalna posługuje się charakterystycznymi środkami wyrazy i ustaloną strukturą formalną. Badania empiryczne dowodzą, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków wiersz zatytułowany: * * * albo bez tytułu, albo czymś na kształt ptaków skrzydlatych został napisany przez istotę, która nigdy nie pokazała gołej klaty na lekcji wuefu.

Odnośnie języka.

Język poezji waginalnej jest tym samym językiem, który motywuje znudzonych mężów do poszukiwań głębszych doznań erotycznych niż te, które zapewnia domowa alkowa.

Kobiety-wieszczki lubują się w:

ciszy nocnych myśli (ptaki skrzydlate)

promieniach miodowych (ptaki skrzydlate)

Poezja waginalna słynie też z tzw. jednowyrazowców, czyli krańcowej formy przerzutni.
Na przykład:

tu i teraz
biegnie
słowo
dnia
zabiegane
od rana
wyciąga
ręce

(słowo)

Skłonność do jednowyrazowców może być przejawem wewnętrznej potrzeby zrobienia dłuższych przerw w trakcie czegokolwiek. Może być to także oznaka impotencji twórczej. Jedno zdanie złożone w przedstawieniu jednowaryzowym robić może za cały wiersz.

Istotną cechą poezji waginalnej potrzeba zapomnienia. Tylko kobieta jest w stanie wymyślić taką strofę:

jeszcze nie dotarłam
do krainy
wiecznego zapomnienia

(in statu nascendi)

Kultura zachodu przeżyłaby zapewne bez tej strofy, ale gdyby zostałaby ona wcześniej wmyślona przez mężczyznę, to zapewne wyglądałaby ona następująco:

jeszcze nie dotarłem
do krainy
wiecznych łowów

(z pamiętnika Wodza Bycze Jądro)

Można się teraz rozpisywać na temat kulturowego znaczenia motywu łowów i spania. Można prawić o mężczyznach, zdobywcach, łowcach i wynalazcach i kobietach, które cały dzień spędzały przy garach, gotując żarcie, za które dostawały regularne manto i dlatego są senne. Można zaprząc do rozważań całą antropologię. Ale tu wszelki dowód będzie zbędny. Poezja waginalna w tomiku pt. Każdego dnia, z którego pochodzą wszystkie cytaty występuje in flagranti.

Nie ma się zresztą czemu dziwić, bowiem w tym miejscu okładki, w którym zwykle umieszczone jest imię i nazwisko autora, czytamy: Anna Magdalena Pokryszka wszystkie końcówki a zatem mamy pewność, że Anna Magdalena Pokryszka zamiast penisa ma między nogami waginę.

Ten brak penisa doskwiera Annie Magdalenie szczególnie w ostatnich partiach wydanego przez wydawnictwo Mamiko dzieła.

Tam pojawia się najwięcej, charakterystycznych dla poetyckiej odmiany intellectus vaginalis, złynnych jednowyrazowców.

Oto jeden z nich:

jesteś początkiem
wszystkiego

żadna chwila
bez ciebie
jesteś przeznaczeniem
na dobro

zawsze
na wysokości

jesteś życie
czyste

krew nasza
źródło serdeczne

czerwona jarzębina

(serce)

Gdyby nie zwodniczy tytuł, a należy wiedzieć, że zwodnicze tytuły są także charakterystyczne dla waginalnej odmiany poezji, czytelnik mógłby przypuszczać, że wiersz jest wyrazem tęsknoty za dobrym seksem. Jednak tak nie jest.

Poetka nie pozostawia złudzeń, w kwestii interpretacji oto ona, istota skończona wystąpiła do pojedynku z samym stwórcą (istotne jest, że wyobrażenie autorki o absolucie jest rodzaju męskiego), w którym regulaminowym orężem będzie próg empatii. Wynik tego pojedynku jest z góry przesądzony. Baba z oczywistych względów wygra, bowiem żaden mężczyzna a stwórca jest tu jednym z mężczyzn nie będzie w stanie powołać do istnienia, nawet przez fiat następującej kombinacji:

nadziejo
spływająca
z ramion

liniami ciała
tapetujesz ściany
mojego pokoju

w głuchy wieczór

kiedy księżyc
puka w okno

(Nadzieją i liniami ciało tapetuje pokój)

Stratedzy od Clausewitza zaczynając a na Razinie kończąc dowodzą, że jeżeli istnieje realne prawdopodobieństwo przegrania pojedynku, to lepiej od niego odstąpić. I pewnie dlatego Najwyższy milczy, zamiast wejść, jak to zwykł w takich przypadkach czynić, w metafizyczną relację z poetą. Zamiast ścierać się w odwiecznym sporze Bóg-poeta, po lekturze jednowyrazowców, Pan kontempluje piękno tej części swego stworzenia, które na swoje podobieństwo obdarował soczystymi, żylastymi penisami.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Elżbieta Lipińska, Maj to łagodny miesiąc. Jak mieć pojęcie o wyobrażeniach w poezji po kostki.

26 stycznia, 2009 by

`

Jako, że bezstronna opinia jest zawsze całkowicie bezwartościowa, postanowiłam o nagrodzonym w Gdańsku tomiku Elżbiety Lipińskiej napisać w sposób najbardziej subiektywny jak tylko potrafię.

Będę pisała o wierszach uczuciowych, turystycznych, z dylematami religijno – literackimi, i o wierszach z dyscyplinującym kozikiem. Zwrócę uwagę na trzy wiersze, które mogłyby być zupełnie inne, gdyby poetka wyszła poza ramy dojrzałej pani, której tylko tyle wypada mówić w towarzystwie, czyli półgębkiem. I od nich właśnie zacznę.

Czy pan istnieje, panie Vonnegut?

„byłem dobrym człowiekiem, choć w Ciebie nie wierzyłem”,

dotarła do adresata.

żywotnie mnie to interesuje,

Więc jeśli pan jednak gdzieś istnieje,

proszę dać znać, czy warto.

Nierozwiązane od wieków równanie Bóg istnieje = Bóg nie istnieje, zostało zastąpione wyłącznie nazwiskiem pisarza.

Poetka potraktowała tekst Voneguta z „Niedzieli palmowej” wybiórczo, wyłącznie jak ozdobnik i dlatego zapomniała o początkowej części cytatu, który diametralnie zmienia sens słów pisarza. „Żyj tak, byś mógł powiedzieć Bogu w dniu Sądu Ostatecznego: Byłem bardzo dobrym człowiekiem, choć w Ciebie nie wierzyłem”. Dopiero całość oddaje dwoistość myśli Vonneguta, bo nie kto inny tylko on pisał w księdze Bokonona o Bogu tworzącym ludzi z błota i o braterstwie dusz.

Tytuł wiersza zapowiadał zupełnie inną treść, zapraszał do spotkania z pisarzem, z bohaterami jego powieści. Kilgore Trout odpowiedziałby poetce – Niech pani wsiądzie na statek bez map, bez kompasów, z dowódcami podejmującymi nagle decyzje bez planowania, a nie zadaje pytania, czy ktoś gdzieś jeszcze istnieje.

Następny wiersz napisany na dwadzieścia procent to „Delft”

„Miasto spłakane, choć to juz nie Belgia, ani nie wtorek. Wchodzę do gospody”

i znowu otarcie się o cos znanego, o komedię „Jeżeli dziś wtorek to jesteśmy w Belgii”. Nie wiem po co wiersz wabił mnie pierwszym wersem, jeżeli potem już tylko czytam o gospodzie, jedzeniu i o tym, że „dziewczyna z perłą wysoko podkasze sutą spódnicę”. Brakuje jeszcze Małżeństwa Arnolfinich i wszystkie rekwizyty byłyby użyte, a czytelnik upewniłby się, że poetka jest osobą ze świata kultury.

I trzeci wiersz „Maje”, w którym narratorka jest przykładem konformistki. W młodości chodziła na pochody pierwszomajowe, wykręcała się od niesienia szturmówki, a potem szła na lody i było tego dnia bardzo fajnie. Poetka wspomina, bo tak wypada, o roku sześćdziesiątym ósmym, o czynach ( nie wiem jakie czyny autorka ma na myśli. Na wszelki wypadek nie podaje daty, grudzień, sierpień?) a kończy swój wiersz

w miejsce szturmówek krzyże po przydróżnych rowach,

utrwalające pamięć po nowych wyznawcach

najdłuższych weekendowych przygód Europy”

Trzy razy czytałam ten wiersz i za każdym razem zastanawiałam sie co spowodowało, że poetka tak spłyciła opisany przez siebie maj w kapitaliźmie. Czy przemawia przez nią tęsknota za młodością, czy za lepszymi, egalitarnymi czasami, które nie wrócą? Ten wiersz jako satyra, jest dla mnie zupełnie nietrafiony.

Elżbieta Lipińska opisuje swoje podróże turystyczne. Jestem przekonana, że miejsca, ktore opisuje zwiedzała jak turystka japońska, czyli w ciągu jednego dnia . Obejrzała błyskawicznie Koloseum, Panteon „Klatki ze styku światów”. Była w Jerozolimie i dlatego postanowiła napisać o tym wiersz „Koptyjska Jerozolima”, nie martwiąc się co w nim zawrzeć. Poetka naskrobała na ławce „tu byłam” i wystarczy. Najważniejszy jest przecież efektowny tytuł.

„hipnotycznie falują głosy na chwałę Boga,

dotyka cię przeczucie nieskończoności dni,”

ale oczywiscie narratorka sama nie wie, czy to sen, czy prawda. Kontynuuje swoje rozważania prawie mistyczne, wielokulturowe (a jak!), jak zwykle na ćwierć tonu w wierszach Modlitwa i Droga.

Dzieciństwo to dziadek, ciotka Kaśka i „dyscyplina na koziej nózce – straszak niejadków”.

Narratorka w innym wierszu skarży się:

” w domu mego dzieciństwa

nie ma żadnej piwnicy z duchami,

nie ma echa ustawicznych przykazań

jak być dobrą dziewczynką

na podobieństwo bozi

mamusi i tatusia”

I być może dlatego wiersze Elżbiety Lipińskiej nie mają emocji, ponieważ poetka od dzieciństwa była grzecznym, posłusznym dzieckiem. Autorka pisze poprawnie, odruchowo, wręcz automatycznie, wykorzystuje znane rekwizyty, ale nie buduje na nich nic nowego. Będzie więc układała wersy, póki ma czytelników i wydawców, póki zdobywa nagrody.

Dla prawdziwego poety twórczość jest wewnętrznym przymusem zapisania myśli i słów, gdy czuje, że nikt inny ich nie wypowie.

Poezja Eżbiety Lipińskiej kojarzy mi się ze złudzeniem wykonania czegoś:

– czy dodzwoniła sie pani do niego?

– Tak, ale go nie było.

a przecież gdy coś jest zrobione nawet w dziewięćdziesięciu procentach, to nie jest wykonane, nie jest skończone. Nie mogę więc zanurzyć się w wierszach Elżbiety Lipińskiej, nie mogę dać sie ponieść słowom, mogę co najwyżej brodzić stopami i rozpryskiwać wersy od czasu do czasu.

Uczuciowy tytułowy wiersz ” Maj to łagodny miesiąc” jest nawiązaniem do wiersza Eliota o okrutnym kwietniu. W tym wierszu poetka pozwala narratorce na wyrażenie emocji.

” Nie przekonuje jej zdanie poety. Jeszcze nie dowierza,

że można pokochać pustkę bardziej od miłości, pasji,

która wypełnia ją po czubki palców.

Maj to łagodny miesiąc, ale tego dopiero sie uczy.”

I wreszcie czuję ból, nieszczęście, stratę, niezgodę na to co spotkało narratorkę.

Dlaczego tak świetnie napisany wiersz jest w tym tomiku tylko jeden?!

Kategoria: Bez kategorii | 23 komentarze »

Julia Szychowiak Po sobie. Poetycki debet. Pani Bieńczycka

24 stycznia, 2009 by

To najmłodsza poetka debiutująca w BL zbiorem wierszy Po sobie.
Czy zdarzyło się wam – na przykład – pokłócić przy stole o nową książkę Andrzeja Sosnowskiego? pyta dziennikarka poetkę Julię Szychowiak która jest też córką poetki.
Często spieramy się przy stole. O nowej książce Andrzeja Sosnowskiego rozmawiałyśmy wyjątkowo jednym tonem. Że znakomita.

I tak to już dzisiaj jest w tym rozpoetyzowanym przebywaniu, gdzie poezja wdziera się we wszystkie zakamarki życia ludzkiego, daje nam do ręki narzędzia poetyckiej rozkoszy w codzienne nasze przebywanie na tym bożym świecie, kiedy kruszynę chleba podnosi się ze stołu przy śniadaniu, szepcząc wiesze Andrzeja Sosnowskiego.

Z wszystkich tekstów czytanych na witrynie intrnetowej BL związanych z osobą poetki Juli Szychowiak wynika niezbicie, że jest szaleńczo opętana tym właśnie współczesnym i korzystnym dla rozwoju duchowego wierszopisaniem dzisiejszej młodzieży. Poetka właśnie wraca z Kołobrzegu z organizowanych tam dla poetów warunków odpowiednich do jej wytwarzania i przywozi trzy nowe, obiecujące dla poezji nazwiska, jak i swoje wiersze, które będą dopiero opracowywane lub już są gotowe. Pracowity ruch wokół poezji jest w tym opisie niesłychanie obiecujący i liczne wywiady poetki oraz wypowiedzi znaczących znawców poezji współczesnej dowodzi, że wybór wśród tysiąca licealistów i studentów prezentujących swoje wiersze był trafny. Julia Szychowiak została z całym majestatem mianowana poetkę i ta bezsprzeczna inicjacja może znaczeniowo być porównywalna z chrztem katolickim. Nie sposób się wycofać z tak zagospodarowanego i przypieczętowanego życia, gdyż byłoby to nie tylko wielkim zmarnowaniem danej szansy, ale i zakwestionowaniem słusznego i jedynego wyboru i oceny kilkudziesięciu znaczących autorytetów.

Ten delikatny głos dziewczyny, który staje się, jak to sama ocenia – w świecie – w tym małym piekiełku – zwanym światkiem poetyckim – rozpoczęciem w miarę dojrzewania, swojej branżowej drogi. Spotkanie ze sobą jak obiecująco dzisiaj zwierza się w rozmowach musi się z biegiem czasu rozpłynąć w świecie poezji wyemitowanej przez innych, a nie przez siebie. Ale czy to już przypadkiem nie nastąpiło przed debiutem?
Czytam poszczególne wiersze Juli Szychowiak, które swoją tajemniczością i marginesem interpretacji asekurują się tak bardzo, że trudno nawet rozpoznać, czy poetka ma jakiś antenatów i ulubieńców, oprócz wymienionego Andrzeja Sosnowskiego i Krystyny Miłobędzkiej, której wiersze dedykuje.
Zbudowane są podobno z bardzo szeroko rozpiętych metafor, ja natomiast nie mogę doszukać się, czego metaforą są te metafory i czy faktycznie są nimi? A może jest to zlepek przypadkowych słów, niekoniecznie próbujących coś powiedzieć, jedynie do siebie pasujących? Całe szczęście kalamburów, których w poezji nie znoszę jest niewiele.
O czym są wiersze? O bardzo enigmatycznym obiekcie pożądania, z tym, że podmiot liryczny jakby się cały czas zastanawia, czy aby się opłaca ten obiekt pożądać.
Wiem, że to La poesie pure, że to wszystko celowa sublimacja procesu twórczego, szlifowanie i dopasowywanie słów, by wreszcie pasowały. Ale co wiersz ma powiedzieć? Co poeta chciał powiedzieć? I czy rzeczywiście chciał? A może nie chciał chcieć? A jeśli nie chciał, to po co jednak chciał, skoro tomik mam, jest zmaterializowany, i go właśnie czytam? A jeśli chciał, młody, młoda, krew nie woda, to, dlaczego woda? I czemu te ryby? Skąd ryby? A po co zacząć, skoro się nie zaczęło i jak skończyć, skoro niezaczęte?
Mglistość przesłania tej poezji jest nie tylko w wieloznaczności i w dowolności wyboru wariantów znaczeniowych, ale też zakamuflowany jest stosunek uczuciowy do pojawiającego się mgliście powodu poetyckich dywagacji, czyli Drugiego. Czy podmiot liryczny jedzie z nim łódką, czy czesze mu włosy, czy wreszcie stwierdza melancholijnie, że współistnienie z nim jest nierealne, to w dalszym ciągu nie zdradza powodu pisania tych wierszy.
Poetka jakby antycypuje swoją twórczość, jakby neurotycznie obiecuje, że tak naprawdę, to ona dopiero nią będzie, a teraz rozpoczęła swoją drogę poetycką od zera. Wstępuje w szeregi poetów nie jako adeptka, ale jako pełnoprawna członkini. Inicjacja poetycka przebiega prawidłowo, według z góry ustalonych reguł i harmonogramów przez buchalteryjne biuro:

Debet literacki

Pisałabym wiersze tym, co chcą zbyt wiele.

Mogliby mnie przekładać na wiele języków przez sen,
gdzie każdy żyje jak chce,

im bardziej go nie ma. Trzeba wdychać upał,
zanim zeżre mnie trema, usłyszę śmiech.

Co tu robię? Powiem, ale nie teraz.

Kategoria: Bez kategorii | 40 komentarzy »

Jacek Gutorow, Linia życia. Sza! Chamy! Pan patrzy!

22 stycznia, 2009 by

.
Dychotomie, alternatywy oraz zdania w stylu: jak nie pizda to robaczek od początku istnienia tego rodzaju świata ludzkiego, które określa się mianem kultury, wytworzyły nieskończenie wiele punktów odniesień, nieskończenie wiele perspektyw wartościowania, z których każda może nieskończony zbiór kryteriów to jest takich zdań, które aby były pozytywne, muszą korespondować w klasycznym sensie aedequatio z rzeczywistością, w odniesieniu do której są stosowane jako kryteria oceny.

Wśród tej bezsprzecznej mnogości istnieje jeden, szczególnie ulubiony i intensywnie eksploatowany przez polskich wieszczy punkt widzenia i wartościowania, który określić można jako:

Sza chamy! Pan patrzy!

Na początek kilka wyjaśnień:

1) Każdy polski wieszcz jest wytworem miasta, przestrzeni miejskiej. Nieważne czy dorastał w stolycy (sic!), moszcząc się wygodnie na salonach ministerialnych, które odwiedzał we wczesnym dzieciństwie w towarzystwie towarzysza genseka papy, niani, lub hrabiny mamy; czy też by basałykiem poczętym w zaciszu śląskich familoków, majtasem z wiecznie usmoloną mordą z której przebijał blask oczu i błysk śnieżnobiałego uzębienia.

2) Każdy wieszcz, jeżeli jest wieszczem a nie poetą, dokarmia Wenerę. Są na to dwa sposoby:

A) Udaje się do takiego miejsca w mieście, o którym wszyscy wszystko wiedzą, ale o którym, nikt nic nie mówi a w każdym mieście jest przynajmniej jedno takie miejsce i wybiera sobie dziewczynę z syfilisem. Kupuje wino i jeżeli poważnie traktuje swoją misję wieszczenie, jeżeli na serio traktuje proroctwa Miłosza, pani profesorki z liceum, pani Jadzi z Ośrodka Kultury, w którym debiutował, to bez chwili zastanowianie decyduje się na uświadomiony krok nietzscheański. Szybikiem obala winko, zostawiając trochę na dnie dla towarzyszącej mu damy, której bieliznę przeżarły wszędobylskie prątki, i kiedy ta wysysa resztki z flaszki, on ma już jest po drugim orgazmie i dla odmiany wpycha jej penisa do nieumytej pupy, w nadziei że tu będzie ciaśniej, że poczuje siłę stosunku, że doświadczy istoty jebania w dupę czyli tego, o co wstydził się poprosić każdą dotychczasową wycackaną kochankę. Kiedy dama odstawia flaszkę, on niczym rasowy wieszcz chwyta ją za włosy i mówi językiem szekspira:

– A teraz majdir nadstaw ryj, spuszczę się na twarz.

Kiła pozostawiona sama sobie, atakuje w pewnym momencie centralny ośrodek nerwowy. Biogramy artystów z epoki przedpenicylionwej dostarczają nierzadko dowodów, że kiła zbliżała niejednokrotnie do takich form transcendencji, do których nawet bogowie nie mają dostępu. Jednakże, jak każda kochanka rodzaju żeńskiego, tak i kiła ujawnia swoją moc jako crudelitas karze swoich kochanków śmiercią. A wiadomo, po śmierci jeszcze żadnemu poecie nie udało się napisać wiersza, dlatego poeci-wieszcze w większości wybierają sposób na Wenerę B.

B) Ten sposób na Wenerę niesie z sobą mniejsze ryzyko niż metoda A, ale jest nieproporcjonalnie bardziej bezpieczny. Dlatego to ten właśnie opcja B jest tak popularna wśród wieszczy polskich poszukujących tematów na wiersz czyli, używając żargonu natchnieniowców: natchnienia.

Metoda jest prosta:
Wsiada się do autobusu PKS / MZK albo kupuje miejscówkę, w którymś ze śmierdzących składów PKP, na którym, ktoś dla jaj wymalował sprejem napis: ICE, i jedzie się na wieś.

Po przyjeździe, gdy stopa wieszcza zetknie się z dziewiczym podłożem, na którym nawet Dżej Pi Tu nie odcisnął swoich mięsistych warg, ciało i umysł wieszcza przeszywa rodzaj prądu metafizycznego. Wieszcz jako mieszczuch czuje jednocześnie dystans i jedność. Przechodząc obok jedynego spożywczego na wsi, pod którym grupka stałych klientów w kufajkach celebruje wino, podając sobie flaszkę z ręki do ręki w przekonaniu, że któryś z nich ma moc samego Nazarejczyka i że być może rozmnoży życiodajną substancję, wieszcz jak nigdy do tej pory dostrzega dystans jaki dzieli go od reszty gatunku. W tej chwili wie, że jest inny, że nie należy do nich.
Kiedy do jego uszu dobiegają rytualne, niemal obrzędowe słowa:

– Kurwa, jak on ją jebał hehehe!
– Kto? Heniek?
– Heniek z Mariuszem na spółe
-Pierdolisz?
-To kurewka!
– Nie gadaj, Jadzia jest porządku, nie ma się do czego przypierdolić
– Dlatego się jebie z każdym hehehe. Skocz po winko

Wiesz polski, który mimo woli uczestniczy w tej mutatis mutandis mszy, dostrzega w tej prostocie sacrum. Nie obrzydza go estetyka tego miejsca, w tych nieogolonych twarzach, bladych spojrzeniach, bezzębnych uśmiechach, w tych kufajkach z błyszczącymi rękawami od potu i baboli widzi świętość, którą natychmiast chce przerobić na wiersz. Wie, że to jego szansa na kolejny tekst, że w końcu musi zapełnić tych kilkanaście, kilkadziesiąt stron tekstu, które zamówił u niego wydawca. Dlatego pospiesznie sięga po karteluszki, które zawsze ma przy sobie, na wypadek, gdyby go znienacka napadło natchnienie, następnie zapisuje wiersz.

Przedstawiony sposób B na Wenerę też, podobnie jak sposób A, nie jest pozbawiony wad. Oto niektóre z nich:

– Wydawcy znają świetnie ową metodę pisania i nie za bardzo chcą drukować wiersz o tematyce bukolicznej, zwłaszcza że literatura roi się od tego typu tekścideł.

– W trakcie eskapady na wieś można, co nie jest rzadkie, spotkać innych znajomych poetów-wieszczy z miasta, którzy również poszukują natchnienia między chłopami polskimi. Trudno wykombinować wymówkę, usprawiedliwienie dla swej eskapady na łono natury, tym bardziej że na polskiej wsi łono natury zostało zastąpione użytkiem dotowanym unijnie, na którym trawa rośnie pod kątem 90 stopni względem podłoża.

Wieszcz Jacek Gutorow nie zdecydował się na eksperyment magistralny i nie umówił się na randkę z krętkiem bladym w zaciszu równie bladego światła latarni. Wiedział jednak, że jako wieszcz aby nie wypaść z obiegu, z salonowych dyskusji o literaturze polskiej, o współczesnej poezji i sosach majonezowych w sałatkach rautowych, które treściowo były bardziej twórcze i interesujące niż debaty o kolejnych czterdziestostronicowych zeszycikach-debiutantów z Biura Literackiego, musi jednak wydać jakiś tomik. Dlatego też wieszczowski instynkt, podskórna potrzeba bycia salonfaehig, zmusiła go do wyjazdu na wieś, w celu dokonania fachowych, lirycznych, poetyckich obserwacji, które następnie wydał pod zbiorczą nazwą Linia życia (Kraków 2006).

Oto, co Jacek Gutorow zobaczył na wsi, w trakcie swego jednogodzinnego pobytu. Relacje z pierwszej ręki, wraz z tłumaczeniem. Czyli Jacek Gutorow rozmawia z panem Wiesławem Wemborkiem, jednym z mieszkańców wsi, który ma tylko 40 arów pola, na którym sadzi ziemniaki, cebulę i marchew dla królików, które hoduje na mięso:

Jacek Gutorow (J.G.):
-słońce rzucało ścięte romby / i trójkąty (preludium)

Wiesław Wemborek (W.W.):
– Gdzie? Co? Jakie kurwa romby?

J.G.
– Rodzaj instytutu liści, niewątpliwie. Bo szło się / pod górę / z gałązki na gałązkę (preludium)

W.W.
– Chłopie, wypiłeś dopiero pół wina a pierdolisz jak ja po 3 flaszkach

J.G.
– A wszystko przez ten słoik z miodu/ stojący na półce w sieni, skaleczony / drzazgą słonecznego światła (rekolekcja)

W.W.
– Czesiu do kolegi obok zobacz, to przez metyl. Ślepnie chłopina, ślepnie. Wpierw romby i kwadraciki, teraz drzazgi świetlne. Nie wolno pić wódki z meliny od grubej Barbary. Ona go od ruskich kupuje.

Czesiu
– No.

W.W.

– Jacek, nie odpierdalaj nam tutaj numerów. Pij jak masz pić i nie strasz. My cię na pogotowie nie zawieziemy. A karetka też nie przyjedzie. Nie da rady przejechać po tej drodze, znowu Kazik będzie ją wyciągał traktorem

J.G.
– Ma za sobą długi pusty tunel/ niedokończonych zieleni, zadr, ran (kompozycja)

W.W.
– Żaden tunel, tylko droga się rozmokła. Asfalt mają u nas dopiero za trzy lata położyć

Czesiu:
– Daj mu spokój Wiesiu, chłop z miasta szybko się najebał. A mówią, że ci z miasta to lepsi hehehhe

J.G.
– Tkwisz uparcie w tej nieruchomej pozie (kompozycja)

Czesiu:
– Kto kurwa tkwi? Że niby ja? Pierdolnąć ci? Co?

W.W.
– Daj mu spokój, pijany jest. Czesiu, daj

J.G.
– Biegniesz wstecz / jak zagadka, ku własnym początkom (kompozycja)

W.W.
– Jacek, jak ty coś złego na mnie mówisz teraz albo na Czesia, to ja sam ci przyjebie zaraz. Odwołaj to!

J.G.
– Woda podchodzi, łasi się do stóp (lekcja rysunku)

Czesiu
– Skąd wiesz, że u nas była powódź w zeszłym roku?

W.W.
– Jacek nie zmieniaj tematu, tylko odszczekaj to, że się cofam wstecz, czy tam biegnę, czy tam inna tautologia. Odszczekaj, bo pożałujesz!

J.G.
– Luka w biografii powietrza (kilka fotografii)

Czesiu:
– Wiesiek, coś się do niego przyjebał. On ma dość, chłopina ululał się na amen

W.W.
– Ja? Przyjebał? A jak ty się przyjebałeś, to co? Mi nie wolno? W końcu to ja go pierwszy zobaczyłem i do mnie pierwszego zagadał. To mój poeta z miasta, a nie twój. Znajdź sobie swojego!

Czesiu
– Wiesiek, ty nie zadzieraj ze mną, nie zadzieraj. Bo jak do mnie przyjedzie poeta, to nawet ci butelki nie dam zobaczyć, ty.

J.G.
– Studnia w sadzie, otwarta na zieleń nieba. / W wodzie odbite marzenie w drodze w górę (Kilka fotografii)

W.W.
– Ciiii, Czesiu, poeta ma wizje. Zamknij się i słuchaj. Nasz wieszczu ma wizje!

J.G.
– I jeszcze stróżka milczenia (Kilka fotografii)
-biały blask z wystrzępioną rosą (Kilka fotografii)
– Na przykład brzozy. Ich światło rozszczepione / na gałązki (akwarele dla Grzegorza)
– ich pnie rozmazują się / jakby gestom wiatru towarzyszył powidok (akwarele)
– niebo, obwód wyjęty nagle z pieca pogody (akwarele)
– rynnami / spływa pierwsze światło (akwarele)
– przysypiają zasypani deszczem uniesionych / brwi (wirginaliści)
– Twarze napotkane jakby w pośpiechu / nie płacą frycowego marmurowym blokom / ziemi (tiepolo)
– żółte miasto odzyskuje wzrok (niedokończony przekaz)
– listy / pisane bez powiek, bezzwrotne. (smuga)
– resztki dnia robią bokami / nad linią horyzontu (***)

Czesiek
– Wiesiu, ja wiem, że to twój poeta, ale jeżeli on dalej będzie w takim transie, to on się może już z tego transu nigdy nie wydostać. Pamiętasz jak było z tym poetą, którego Roman przyprowadził?

W.W.
– Eee, tamten od Romana, to się najpierw tydzień w lesie błąkał. Z głodu nażarł się wilczych jagód i dlatego się z transu nie wydostał.

Czesiek
– No nie wiem, Wiesiek, sam nie wiem

W.W.
– Dobra, na wszelki wypadek spadamy. Weź mu zrób rewizję w portfelu, niech chłopak wie, że był na wsi. Za świeże powietrze i takie wizje, to trzeba wybulić.

Czesiek & W.W.

– He, He, He, He

J.G. do policjanta, który przesłuchiwał poetę na okoliczność wiadomego zdarzenia:
– We śnie był horyzont, a nad nim tajemnica historii życia (późny kwartet)
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

Zbigniew Machej Smakosze, kochankowie i płatni mordercy; Kraina wiecznych zer; Wiersze przeciwko opodatkowaniu poezji. Czyli ile Machejów mieści się na końcu szpilki. Pani Bieńczycka.

20 stycznia, 2009 by

Pan Bóg podobno jedne twarze ludzkie rzeźbi finezyjnie, inne byle jak, ledwo siekierą z grubsza ociosa.
Z pewnością poezja polska nie jest tworem boskim żadnego boga i poeta Zbigniew Machej śmiało może być współczesnym dowodem na nieistnienie Boga, gdyż nawet do tych ociosanych z grubsza nie może przynależeć twórczość poety Macheja. Nazwanie przez pewnego krytyka Zbigniewa Macheja Lepperem polskiej poezji chyba jest jednak komplementem.
Jeśli Szwejk u Haška mówi, że w Pałacu Schönbrunn księżniczek jest tyle, co śmieci, to ma na myśli ich nadmiar, a nie jakość. Machej, nasz polski dyplomata na czeskich dworach placówek kulturalnych, smakosz i tłumacz z języka czeskiego nie jest tam w żadnym razie księżniczką.

Z dorobku pisarza wybrałam do analizy na chybił trafił trzy tomiki, z początku, środka i sprzed dwóch lat.
Z pewnością poecie nie można zarzucić chwiejności w artykułowaniu swojej poezji. Machej jest cały czas taki sam, ani drgnie od kilkudziesięciu lat jego swada, dosadność i praca rymotwórcza, a jak czytam – swoją aktywność przeniósł właśnie na najmłodszych czytelników – jest niezmienna.
Można tylko pogratulować naszemu społeczeństwu, które poezji nie czyta, nie będzie czytało jej w najbliższych latach i dotyczy to też najmłodszych ignorantów poezji, mający mimo wszystko jakiś instynkt samozachowawczy.

O czym pisze Zbigniew Machej, że wzbudza tak żywiołowe zainteresowanie polskich koneserów poezji, którzy ją nagradzają i nominują do najważniejszych nagród literackich?
Znani nam tu na blogu krytycy niezmiennie w ramach górnych dmuchów używają słów takich jak Muza, poezja zaangażowana w metafizykę, pisze jak Brodski, krotochwilne wierszyki, wyśmienite poczucie humoru.

Bohaterem tomiku Smakosze, kochankowie i płatni mordercy jest poeta, bardzo religijny narrator, który pokazuje czytelnikowi szereg obrazków kreślonych różnymi narzędziami. Tematami tych obrazków, a raczej ilustracji, są zwierzęta, ludzie sławni (np. John Lennon, Marlena Dietrich), mniej sławni – jak babcia narratora, ludzie inni i nijacy, myśli, pomieszczenia, sny. Dużo miejsca poeta poświęca postaciom nowotestamentowym (Piłat, Jezus), obrzędom, mszom i świętom katolickim. I są to właściwie zwyczajowe tematy wszystkich na świecie poetów, gdyż poeta to taki nadajnik, który się odzywa na takie właśnie tematy. Ale w debiutanckim tomiku Macheja – wtedy poety awangardowego brulionu – zachodzi proces odwrotny. Przyszpilane tematy poetyckie skutkują odwrotnie. Nawet, jeśli zobaczymy na ulicy dziewczynkę i kota, to wątpię, byśmy przeżyli taki właśnie nijaki, nieciekawy, pozbawiający przecież niewątpliwego uroku, sielskie zjawisko:

KOT Z ULICY GOŁĘBIEJ

Oto dziewczynka stoi
po drugiej stronie ulicy Gołębiej
i głaszcze szybę.
Mokre są jej warkoczyki
i deszczem ocieka tornister.
Zaś za szybą drzemie
tłusty pręgowany kot
i dziewczynka szepcze
do niego czule.
Potrącają ją przechodnie,
którzy jej nie słyszą.

Tomik Kraina wiecznych zer zawiera już bardziej śmiałe wynurzenia poetyckie i poeta bez oporów likwiduje jakiekolwiek powiązania z czymkolwiek, żeglując śmiało na wodach poetyckich, gdyż ta podróż niczemu nie zagraża. wszystko przecież dzieje się brzuchem po piasku, czyli w czterech ścianach i nawet księżyc opisywany i obracany wielokrotnie wierszami, przez poetę zdaje się być nie oglądany nigdy. W wierszu SAMBA DLA CIEBIE poeta przywołuje sławny efekt motyla, by zwabić do tej nieciekawej swojej poetyckiej pakamery tancerkę z karnawału z Rio. Że nie przychodzi, wie o tym najlepiej czytelnik.
Nawiązując do Mickiewicza w wierszu TO LUBIĘ poeta w kilku rymowanych zwrotkach zapewnia że:

(…) Lubię kiedy muzyka
pieści moje podbrzusze
dostarczając mi nowych
estetycznych wzruszeń(…)

Nie wiadomo o jakiego rodzaju muzykę chodzi autorowi, nie wiadomo, dlaczego wiersz powstał. Nie inaczej jest w następnym, dedykowanym Andrzejowi Sosnowskiemu:

JAK TO SMAKUJE W pewnej fabule na
temat sztuki rolę
Warhola gra David
Bowie. Nikt się nie
dowie jak to smakuje
póki peruki blond nie
poczuje na swojej głowie.

Dla oszczędności miejsca nie będę wymieniać więcej kalamburów, limeryków i jeszcze innych grafomańskich form podszywających się pod absurdalny humor, który podkreślam, nigdy nie jest śmieszny. Wiesze są konstruowane na zasadzie bardzo odległych spotkań słownych, sprowokowanych zazwyczaj rymem, celowo być może też niezbyt wyszukanym. Bardzo trudno czytać taką poezję, gdyż czytelnik znając już wszystkie eksperymenty słowne polskiej awangardy z lat minionych może odczuć tylko niesmak i znudzenie.
Tomik przedostatni Wiersze przeciwko opodatkowaniu poezji jest bezczelny i roszczeniowy:

(…) Gdy natchnienie nie bardzo mnie pieści
to sam piszę na procent czterdzieści. (…) (DUCH POEZJI).

To gruba przesada. Pieści Zbigniewa Macheja Biuro Literackie, oj pieści! W każdej dawce wypitego natchnienia.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

19 ostrzy scyzoryka

17 stycznia, 2009 by

Śmierć poprzedzona jest zwykle różnymi doświadczeniami śmierci. Dzieciaki biegają za sobą z plastykowymi karabinami w rękach, krzycząc: ta ta ta ta ta zabiłem cię!. Po tych słowach jeden z nich pada na ziemię. Nie rusza się. Zamyka oczy. Rozkłada ręce na boki. Przyjmuje ogólną formę, którą zna jako śmierć bezruch i zamknięte oczy, rozłożone w bezładzie ręce, które kiedyś ułożą mu równo na piersiach. Zgodnie zresztą z zaleceniem kulturowego obrzędu pochówku.

Okazuje się, że tym, co jest interesujące w nas dla śmierci, są nie tyle nasze gesty ale możliwość ich wykonywania. Śmierć nie odbiera ruchu, ale możliwość poruszania się.

– co ci jest? Zamyślony jesteś cały dzień zapytała obmywając mu gąbką ramiona. Woda w wannie była gorąca. Za gorąca dla niego. Znowu będzie miał problemy z zaśnięciem. Nagrzeje się i nawet zwyczajowe wysunięcie nóg spod kołdry nie pomoże.
Omył twarz, spojrzał na nią i odpowiedział:
– nic.
– przecież widzę. Coś ci jest upierała się.
Nago wyglądała zawsze tak samo, tak samo ładnie. Lubił na nią patrzeć, na jej ładną, bardzo ładną dupeczkę w gruszkę.
– odwróć się.
– co?
– no odwróć. Chcę sobie pooglądać twoją dupcię.
Uśmiechnęła się. Pomału uniosła się na kolanach i odwróciła się. Dwumetrowa wanna z akrylu pozwalała puścić wodzę fantazji. Nie było to jeszcze dżakuzi, nie była to rosyjska balia, ale na początek wystarczała.
– Masza fantastyczny tyłeczek mruczał, onanizując się jedną dłonią, drugą głaszcząc i rozchylając jej pośladki.
– cudowny, cudowny.

– wiesz, każdego dnia budzę się i myślę sobie: życie! Dzisiaj cię wezmę za łeb i powalę na glebę! Dzisiaj, tego jedynego pierdolonego dnia to ja będę zwycięzcą.
Tak sobie myślę każdego poranka i żyję, przeżywam każdy dzień aż do wieczora, aż do wanny z akrylu, w której jestem ja, ona i kilkadziesiąt litrów ciepłej wody.

Oszukuję siebie za każdym razem stawiając fałszywą diagnozę. Magiczna moc diagnozy pozwala zapomnieć na chwile o fałszu. I gdy fatalna diagnoza odchodzi na chwilę do krainy niebytu wszystko staje się piękniejsze. Jestem młody bo jestem i jestem zdrowy, w pełni zdrowy.

Leżę. W każdej możliwej chwili leżę. Lezę, bo kiedy siedzę, to drewnieje mi lewa noga. Diagnozuję. Myślę. Udaję, że wierzę a siłę sprawczą sloganu: każdy jest lekarzem swego ciała. Pierdolę i ciało i lekarzy. Nie dość, że na karku ma troskę o własną duszę, że musze całe życie starać się być dobry, całe życie kilka tysięcy dni spędzonych bez większego sensu w jednym tylko celu: zasłużyć na wieczność. Cały czas mam coś do roboty, a jeszcze dodatkowo mam być lekarzem? Pierdolę. Nie chce być lekarzem, nie chcę się leczyć sam. Chcę, żeby leczyła mnie negroazjatka o `78 cm wzrostu, zajebistej dupie, równie zajebistych cyckach i buzi. Pielęgniarka z takimi zdolnościami manualnymi, o takim wyszkoleniu, o takim stopniu zaawansowania zawodowego, że jak by mi robiła laskę, to prześcieradło wyjmowałbym z dwunastnicy.

Zamiast tego ten tępy ból. Od pośladka w dół. Po linii prostej, bez minimalnej nawet aberracji, bez żadnej możliwości interpretacji Y, gdzie Y będzie różne niż nowotwór nieznanego jeszcze mi rodzaju.

W chorobie jako takiej nie ma nic nadzwyczajnego. Coś się dzieje na poziomie komórkowym. Synapsy, atomy organizm głupieją. Nie wiedzą co robić, jak robić, po co robić. A robić trzeba, bo praca nie tylko czyni wolnym, ale praca to ruch i możliwość ruchu. To nieprzemijająca swoboda poruszenia choćby najmniejszym z palców, zatrzepotania rzęsami, to możliwość latania pod warunkiem, że posiada się cudowny, błękitny podkoszulek z wytatuowany S na przedzie. Sama możliwość wystarczy do życia, do tego by żyć.

Scena pierwsza:

Ulica brukowana. Na jej dwóch strona ciągną się 2 rzędy domów. Stare domy, częściowo bliźniaki. Między ulicą a domami ciągnie się sznur dorodnych lip.
Jest lato. Niebieskie niebo. Upał. Jedynym miejscem wytchnienia jest cień lip.
W strefie jednego z takich cieni, tuz przy płocie jednego z domów siedzą dwaj chłopcy w wieku ok. 11 lat. Oparci plecami o drzewo. Mają zamknięte oczy. Ubrani są w krótkie spodenki stylonowe oraz koszulki. Brudne-szare. Mają identyczne fryzury włosy obcięte na 3 mm. W ustach trzymają suche źdźbła traw.
Jeden do drugiego:

Chłopiec 1:

– skoczymy na piachy?

Chłopiec 2:

– za gorąco.

Chłopiec 1:

– to co będziemy robić?

Chłopiec 2 wstaje, otrzepuje spodenki. Spogląda na przyjaciela i mówi:

– nic. Zabiję cię.

Scena:

Chłopiec 1 uśmiecha się, myśląc, że to żart. Nie otwiera oczu. Jego twarz zwrócona jest w przestrzeń między liściastymi gałęziami lipy, w której prześwituje właśnie słońce. Chłopiec dwa podchodzi do niego. Staje nad nim. Wyjmuje z kieszeni nóż. Scyzoryk, czerwony, szwajcarski.

Scena 2:

W rzeźni krowy ustawione są w szeregu, jedna za drugą, w oczekiwaniu na swoją kolejkę w klatce, w której otrzymują strzał w głowę. zbliżenie ich oczu. Żywych oczu jak patrzą, jak widzą swoje przeznaczenie.

Scena 3.

Przyspieszenie czasu. Przyspieszona pora dnia. Mija szybko dzień, nastaje noc. Słońce zachodzi. Wschodzi księżyc.

Scena 4.

Rozkład ciała świńskiej półtuszy w przyspieszeniu. Zbliżenie wykluwającej się larwy muchy z jaja. Cykl larwy żerującej, przedstawienie procesu przepoczwarzenia. Pokazana mucha w locie. Ostatnia scena: mucha dorosła znosi jaja na świńskiej półtuszy.

Scena 5.

Scena z życia miasta w przyspieszeniu. Ulica. Ludzie szybko chodzą jak mrówki. Auta szybko jeżdżą pozornie bez celu jednak w określonych kierunkach. Zbliżenie na losowe okno w mieście. Wgląd do środka. Pogląd sceny seksu. Ona leży beznamiętnie ona na niej. Penetracja. Zapłodnienie. Ciąża. Zbliżenie USG płodu. Podsłuch bicia serca płodu. Scena porodu. Odcięcie pępowiny. Chrzest, komunia. Pierwszy rozkwaszony nos od uderzenia w pierwszej bójce.

Scena 6.

Dzieci bawią się przy sztucznym jeziorku, między blokami osiedla z wielkiej płyty. Jezioro jest zapuszczone, pływają w nim różne śmieci. Puste plastykowe butelki przy brzegu. Zdechły kot biało czarny z wyłupiastym oczami, do których przyssane są pijawki. Przy tym stawie, na brzegu bawi się dwójka dzieci. Dotykają patykiem spuchnie tego martwego kota.

Dialog:

Chłopiec 1:

– ukłuj go mocno patykiem. Ciekawe co ma w środku. Przebij go.

Scena 7.

Chłopiec 2 próbuje wbić naostrzony kij w spuchnięty brzuch kota. Popycha ale bez skutecznie. W końcu wyjmuje kij i próbuje go naostrzyć. Wyciąga z kieszeni scyzoryk, czerwony szwajcarski. Bierze kij pod pachę i ostrzy go. W tym czasie chłopiec 1: znajduje żabę, biegnie do chłopca 2 i krzyczy:

Chłopiec 1
:

– mam, patrz, mam żabę! dmuchamy? dmuchamy?

Scena 6.

Pokój jakby hotelowy, ascetyczny. Jedno łóżko jedna szafka i telewizor. Na łóżku dwóch chłopców, młodych. Rozebrani w łóżku. Jeden leży na drugim. Jeden mówi do drugiego:

Chłopiec 1:

-będzie bolało?

Chłopiec 2:

-nie wiem.

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

Maciej Robert, Puste pola. Być jak Britnej Spirs albo jak Majkel Dżekson

15 stycznia, 2009 by

.
Nie powinno nikogo dziwić, bo nie dziwi to też mnie, że tym, który szturmem zdobył zaplecza redakcji wydawnictw literackich był nie kto inny ale Jacek Dehnel. Na tle wydawanej na dzień dzisiejszy poezji, jego produkcje na temat nagłych refleksji, które produkuje jego umysł bądź to w trakcie podróży rodzimą PKP bądź to przejażdżek równie rodzinnym PKS-em, stanowią ostoję sensu, zrozumienia. W konfrontacji z rymowankami np. Czerniawskiego, Woźniaka, Radczyńskiej, teksty Dehnela, nawet gdy są opisem flory osiedlowych sztucznych jezior zaprojektowanych przez PRL-owskich urbanistów (wizjer) muszą wzbudzać zachwyt. Taki też zachwyt wzbudzają. A dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo zachwyt wzbudzać muszą.

Przeraźliwie zrozumiałe dehnelowskie wersy o złotej rybce, która spod lodu łypie na rybaka i wydaje się do niego mówić: nie ma chuja! wygrywają walkowerem pojedynek z wszelkiej maści poezjowymi bełkotnikami. I być może pierwszy raz w życiu, ale zawsze pierwszy raz być musi, przyszło mi pochwalić młodzieżowego działacza Jacka Dehnela, za jego klarowne, proste w treści i formie teksty, których interpretacje zakłócane są jedynie aberracjami meteorologicznymi.

Niniejszym posypuję głowę popiołem. W akcie skruchy, by dać dowód szczerości intencji i autentyczności żalu, pozwolę nawet wziąć mój lewy sutek w usta każdemu pokrzywdzonemu na co najmniej minutę i possać go. Pozwolę wyssać sobie z piersi ostatnie resztki mego samczego potu, testosteronu, soku męskiego. Oddam istotną część siebie z małym zastrzeżeniem: nie ogolę cycków.

A kiedy już usiądziesz zadowolony z siebie. Kiedy, zwaliwszy konia, spoczniesz. Zaczniesz używać substancji szarej w sposób taki jaki ja jej używam i zobaczysz. Nie ma chuja! usłyszysz znajomy głos fisza spod lodu, bo tylko mrożonki nordisa jesteś w stanie przyjąć bez przykrych konsekwencji o charakterze gastrologicznym. I dowiesz się, że jest takie coś, co zwie się:

ale do rzeczy:

W poszukiwaniu alternatywy dla salcesonu lansowanego przez wrocławskie Biuro Literackie, do pasztetowej, która ścieli się pod nogami userów nieszuflada.pl, w opozycji do wszelkiej maści dehnelów, czerniawskich, radczyńskich, kuciakówien przyglądałem się innym wydawcom.
Pierwsza i dziewicza była kserokopia.art.pl. Łukaszewicz trafił w dychę z Pasewiczem. Ufając opiatom bełkotu zaufał Bargielskiej funfelce (klasyczna relacja destrukcyjna: wydawca wydaje znajomych, bo są znajomymi) no i stało się, kserokopia zredukowana została do zapisu gadki telefonicznej między Jarkiem i Justysią, o treści:

Jarek:
– Cześć Justyś, jak się masz?
Justyś:
– Źle. Mam okres.
Jarek:
– Oooo..
Justyś:
– Żadne kurwa oooo
Jarek:
– A co?
Justyś:
– Chujów sto
Jarek:
– Czyli China-Shipping
Justyś:
-No.

Trudno przypuszczać by ten dialog mógł zainteresować kogoś spoza fatalnego tandemu zainteresowanych interlokutorów. Dlatego los kserokopii, stał się udziałem miliona wydawnictw jednorazowych. Gdybym zadał pytanie Łukaszewiczowi: dlaczego nie wydał tekstów Przemka Łośko? Wiem, że byłoby to jawne kolesiostwo, jasne, ale w przypadku Łośko można być kolesiem jego teksty, jak to mawiali starożytni Rosjanie: sprechen fuer sich selbst. Tu porażka wydawnicza nie wchodziła w rachubę. Czy Łukaszewicz i Łośko nie byli najsławniejszymi dezerterami nieszuflady? Jasne. Czy są funflami? Jasne. Ale jasne jest także, że w tym przypadku kategoria funfla nie ograniczałaby się wyłącznie do ilości wspólnie wypitej wódy, wspólnie wyruchanych dupeczek członkiń fanklubu ale w tym przypadku za funflem stałyby teksty rozkapryszonego tygrysa, Benedykta dumma i innych wirtualnych wcieleń Przemka.

Historia ludzkości roi się od takich zmarnowanych okazji, ale to nie jest żaden argument za tym, by okazje były marnowane. Jednak czego dowodzi historia historii ludzkości okazje maja to do siebie, że najbardziej lubią być marnowane i dlatego do wydawnictw trafiają puste pola (chodzi o tomik Macieja Roberta, wydany przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi, w 2008 r.).

Dlaczego akurat książka poetycka Roberta służy tu za przykład antydydatyczny, za szwajnplac, na który można się odlać, którym można się podetrzeć nie narażając się na zarzut dewastacji kultury czy w ogóle towarzyskiego fopa?
Dlatego, że akurat tomik Macieja Robaka wpadł w moje szkaradne łapy. I teraz przyznam szczerze: chciałem napisać post z kategorii: sugar free by ponapawać się moją zajebiście ładną mordą w podpisie. Przyznaję, że moja nadzieja graniczyła w pewnym momencie z pewnością ale graniczyła zaledwie przez dokładnie pierwszych 3 i wersu wszystkich wierszy, które wchodzą w skład tomiku.

Cyt.:

zaraz za oknem jadalni rozpościerał się
sad jeden krok już wystarczał, by
dotykać czereśni i jabłek, wspinać się na
drzewa. Naręcza

.
(dekady)

Później zaczęło się typowe, polsko-narodowe, poetycko-wieszczowskie bagieneczko. Bo oto,
tam, gdzie są trzy kropeczki, w oryginale poeta umieścił oktawy, by co powszechne wśród polskich wieszczy skazać wszelkich interpretatorów na domysły, na podróżowanie ślepymi uliczkami w przekonaniu, że zmierza się w kierunku absolutu.

Można cytować teksty Macieja Roberta składające się na tomik puste pola. Można, przy zachowaniu szczególnych środków ostrożności, próbować odgadywać co poeta miał na myśli?, gdy pisał:

pleśni moszczą się wygodnie w lepkiej / opadzinie (dekady)
mięso w asyście kwaśnych soków (tło)
złowieszcze grudki kurzu (bezokolicznik)
uderzeniowe fale czołgają się na / przełaj (wybuch)

[zagadki-kalambury wybierałem losowo z kolejnych tekstów Robaka z tomiku Puste pola.]

Można cytować bez końca, by w ostateczności wpaść w pułapkę dehnelizmu czyli te same sidła, które zastawił Jacek Dehnel na czytelników w tekście: wizjer. A mianowicie Dehnel rzuca swoim czytelnikom zarówno akolitom jak i doktrynalnym krytykom karasia na stół i obwieszcza głosem wieszcza:

– Proszę państwa, to nie jest karaś, to nie jest także ryba, to jest proszę Państwa ichtis!
– cooooo?
– ichtis, kurwa, ichtis, proszę Państwa i kurwa jego mać!

No i rozpoczyna się siermiężna łopatologia, w której to co pod spodem oznacz świat nieznany, to co na wierzchu oznacz świat znany, który poznajemy przez łudzące zmysły. Pojawia się dychotomia, uniwersalna eschatologia, archetyp ryby, chrystusa, lodu, wody miliard interpretacji, w których gówno nie jest gównem ale finalnym produktem metabolizmu. ale najważniejsze, że pojawia się poeta niezrozumiały, niedoceniony, który pisze niby o welonach z akwarium, ale to nie welony ale glonojady z pyskiem przyspawanym do szyby mocą praw natury. A skoro natura, to natychmiast lex naturae / ius naturalis; to stan natury i żążak ruso, to to, to owanto. To w końcu krytyka teleologii jako milleniumende, jako fędesieklu, jako chuj wie jeszcze czego – czyli tego wszystkiego, co znajdzie Wielki Paj-Chi-Wo Recenzent Winiarski.

U Macieja Roberta jest podobnie, z małym zastrzeżeniem. O ile Jacek Dehnel pisze prosto wręcz siermiężnie, w tej samej manierze, tym samym stylem, w tym samym miejscy i w tym samym momencie stosując te same znaki interpunkcyjne tak Robert w tomiku puste pola dla odmiany szuka swojej szansy w nieprzewidywalności: chciałby zaskoczyć. Zaskakując zaś, a precyzyjniej się wyrażając: starając zaskoczyć czytelnika, stosuje chwyty przewidywalne, oklepane. Począwszy od poetyki zdań dziwnych, skończywszy na zdaniach fingujących sens.
Innymi słowy: kompletny niewypał.

Dla przykładu:

Noc wzięła i poszła. Teraz trzeba
przewietrzyć
znaki wygniecione w stęchliźnie pościeli
(grzech zostawiać tak wszystko) rozwiesić ją
na pręcie wyczyszczonym z rdzy, gdzieś w
kącie ogrodu

(obroty)

I konia z rzędem temu, kto odpowie na pytanie: co poeta miał na myśli?
Konia oddaję łaskawie, bo wiem, że poeta w tym przypadku, gdy przemawiał nie myślał.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

Piotr Macierzyński Danse macabre i inne sposoby spędzania wolnego czasu. Tańcz, jak ci zagrają. Pani Bieńczycka

13 stycznia, 2009 by

Poetyckie pokolenie siedemdziesiąt, jak i pewnie inne pokolenia niezależnie od wieku, zdają się zupełnie nie brać pod uwagę znaczenia czasu w naszym ziemskim bytowaniu, i tego, czy nam się to podoba czy nie, czas który upłynął jest zjawiskiem tak samo konkretnym i nieuchronnym jak ten, który nadejdzie. I cokolwiek swoimi małymi rączkami i małym rozumkiem wyrządzimy i przyrządzimy, i nawet jeśli nam ksiądz katolicki wszystko przy spowiedzi z twardego wymaże, to jednak co było to jest i będzie, nikt nie jest władny tego zmienić.

Podmiot liryczny Piotra Macierzyńskiego we wszystkich wierszach zachowuje się tak, jakby czas w którym przyszło mu żyć nagle został zesłany na ziemię specjalnie dla niego, by mu niekoniecznie życie ułatwić, ale przynajmniej mu nie przeszkadzać. Mija więc wiktoriański wychów, mamy swobodę i wolność, i czytelnik z autentycznym zachwytem dzieli tę zdobycz. Bohater wiersza Czy Bóg naprawdę się o nas troszczy zostaje wyrzucony z domu, toksyczny ojciec pozwala mu zabrać komplet świerszczyków na drogę, ale nie jest to, jak w Panu Dropsie i jego trupie Brzechwy, jego niespodziewany kapitał. Świat, który odnajduje jest o dziwo idealnie skrojony do jego potrzeb, jak i dla tych, których na swojej drodze spotyka:

obmyślałem gdzie by tu zrobić kupę za darmo
a potem przyszła Justyna i zaprosiła mnie na kupę do siebie
i tak już u niej zostałem

Ale fizjologia, która staje się w miarę czytania głównym, jak u dziecka w fazie analnej bohaterem tych wierszy nie jest ani uciążliwością, ani pomocą. Swoboda, z jaką podchodzi do ubiegłowiecznego tabu nic też nie ułatwia. Miłość fizyczna, przedstawiana w wierszach na różne sposoby, tak jak można na wiele sposobów sporządzić kartofle, gdyż w stanie surowym doprowadzić mogą i do zgonu jedzącego, jest uprawiana na równi z wszystkimi czynnościami, jakimi bohater zbioru wierszy się zajmuje:

ani razu nie udało jej się wygrać ze mną w szachy tylko raz
nastąpiła sytuacja patowa gdy grała nago
i ciągle brała do buzi mojego konia
ale nigdy nie potrafiła wziąć mnie za rękę

(Przestać zagłuszyć zapomnieć)

Odczuwa wyrzuty sumienia, gdyż podmiot liryczny jest jeszcze człowiekiem religijnym i tę religijność próbuje zrozumieć opisując odrzucone, lub odrzucane rytuały. W wierszu przypominającym katolicką spowiedź, (48 moich grzechów głównych) wymienia swoje przewiny, które w konsekwencji są tylko usprawiedliwioną koniecznością.
Nie wiem, czy to jest przedstawienie przedstawiciela pokolenia X, czy pokolenia nic, czy głos bezradności człowieka uwikłanego w dzisiejszą cywilizację, w poezję:

żyjemy w społeczeństwie kochającym konkursy
(Jasna Góra)

Nie wiem, na ile autor utożsamia się z bohaterem debiutanckiego tomiku i czy tytuł ma konkretne odniesienie do wiersza Charlesa Baudelairea. Nie wiem, gdyż wypowiedź poetycka, jeśli nie jest spowiedzią dziecięcia wieku, jest skargą rozbeczanego, rozwydrzonego dziecka.

Absolutnie nie widzę powodów, dlaczego dzisiejszy intelektualista, a przecież musi nim być ktoś, kto swoimi wierszami ośmiela się niepokoić wszechświat, rezygnuje z poszukiwań odpowiedzi na ten nieszczęsny stan w jakim się znajduje, trwa w nim i na dodatek z wyraźną przyjemnością. Ale mimo wszystko, na tle swojego pokolenia – egzaltowanego, koturnowego i skłamanego – Piotr Macierzyński pisze przynajmniej szczerze, inteligentnie i dowcipnie. Z dużą przyjemnością przeczytałam o tęsknocie za przyjaźnią, za uczuciami wyższymi, czyli jednak za poszukiwaniem przyczyn:

Eryku tyle lat byliśmy przyjaciółmi
i tylko raz spotkaliśmy się pod prysznicem
ale i tak nic z tego nie wyszło

(***)

Autoironia może jeszcze tego poetę do czegoś doprowadzi. Chociaż, jak czytam inne wiersze na portalu literackie.pl mam uczucie, że Piotr Macierzyński nie tańczy tańca śmierci, ale jak znerwicowany pies, goni własny ogon, natrętnie powracając do tych samych tematów ze zbioru Dance macabre. I w dalszym ciągu w swoim samozadowoleniu puszcza oko do czytelnika:

czasem słuchając tego, co mówią jurorzy
na konkursach poetyckich
myślę że mam wielkie szczęście
w losowaniu
bo niemożliwe żeby czytali moje wiersze

[X X X (im lepiej poznaję kobiety…)]

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

« Wstecz