poliszfikszyn (ANTYMITOLOGIA)

29 lutego, 2008 by

Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy, to jest bowiem książka moja, która dla was i dla wielu została napisana (1MT; w:1-2)

poliszfikszyn-antymitologia.pdf

Oczywiście z apgrejdem ;)

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

POEZJA W RYNSZTOKU

27 lutego, 2008 by

[wersja *.doc:poezja-w-rynsztoku-reportaz.doc]

W 2006 r. uruchomiony został jeden z najdziwniejszych i najciekawszych portali poetyckich w polskim internecie: rynsztok.pl. Wirtualne miejsce, które połączyło skrajnych indywidualistów, znanych poetów i skandalistów, na który i ja trafiłem po wielu perypetiach, włączając w to przygodę z prokuratorem, uczelnianą komisją dyscyplinarną i przewodniczącym związku zawodowego solidarność, który zażądał natychmiastowego wyrzucenia mnie z pracy. Powód: wiersz.

Zasady działania portali poetyckich są proste: publikuje się wiersz/prozę a następnie tekst ten jest komentowany. Każdy zarejestrowany użytkownik, bez znaczenia czy jest to pracownik fizyczny huty, czy naukowiec, czy gospodyni domowa, może publikować swoje wiersze i komentować twórczość innych. Pod tym względem rynsztok.pl niczym się nie wyróżnia od innych tego typu wirtualnych miejsc, może poza małym wyjątkiem: gdyby Miłosz żył na rynsztok.pl rozszarpałyby go trolle jako pierwszy rzuciłbym się ja.

W historii tej występują:

Przemek Ł. (wiek: 39) – biznesmen. Pytany o zawód i zainteresowania odpowiada:

Przemek Ł.: To ciągle się u mnie zmienia. Jeszcze kilka lat temu zarządzałem spółkami informatyczną, budowlaną i elektryczną, dziś koordynuję projekty i budowy dużych obiektów sportowych (stadiony, hale widowiskowe), zarządzam firmą projektową (konstrukcja, architektura) i przekształcam małą firmę budowlaną w firmę projektującą sieci zewnętrzne (woda, gaz, prąd, teren).
Podobnie jest i było z moimi zainteresowaniami. Nigdy nie czytam jednej książki, zawsze czytam ich kilka lub kilkanaście równocześnie. Teraz jest to kilka słowników mitów, książki do meteorologii i nawigacji lotniczej, kilka książek z teoriami stabilności (to do doktoratu), podręcznik architektury (Neufert) i konstrukcji, wykłady Feynmana i wciąż, i wciąż popularne książki Penrose’a. Czytam, powolutku, Umysł Niezmienny Kossowskiej (to chyba jej habilitacyjna rozprawa z psychologii umysłu), wreszcie czytam sporo ostatnio Szestowa i z musu mnóstwo streszczeń różnego, raczej niewielkiego kalibru myślicieli w rodzaju Margalita i podobnych (dziewczyna do egzaminów uczy się tych bredni, wszystkie płaskogenderowe i misiaczkujące chodźcie wszyscy do stajenki – dygresja: mam przez to wrażenie, że myślenie współczesnych akademików jest powierzchowne, ugrzecznione i przede wszystkim ma im zapewnić stabilną pozycję zawodową). Czytam też sporo o wszelkiej maści technikach graficznych, zwłaszcza o drzeworytach i metalorytach.
Książek beletrystycznych, popularnych, literatury pięknej czytam bardzo niewiele. Te czytałem masowo kiedyś, dziesięć lat temu przestałem. Nowości traktuję w jednakowy sposób czytam wyrywkowo kilka stron. Wtedy decyduję, czy czytać całość. W ostatnich latach zdecydowałem, że przeczytam w całości Viana, Ayme, Wyrypajewa, Maufrais, Bargielską. Niemal w całości przeczytałem Lubiewo (Witkowski zabił mnie jednak w końcu standardowo pedalską nudą). Sieczka, taka jaką uprawiają Pilch, czy Masłowska dostała kilka razy szansę wyrywkowego czytania i więcej nie dostanie. Bełkot bez wartości, nijakie pytania egzystencjalne i uniwersalne, wtórny język szkoda mojego czasu. Czytałem też sporo nieznanego zupełnie szerszej publiczności Łukaszewicza wszystkie jego kreacje osobowości są wybitne. To niewątpliwy poetycki geniusz, zupełnie nie na nasze wazeliniarskie czasy. Uzupełniając ten przydługi passus zawsze czytam chętnie Audena. Teraz czytam po raz kolejny i tłumaczę The Prolific and the Devourer.
Co robię? Żyję, sporo piję (śmieje się) – a wiosną, latem i wczesną jesienią latam. Ale latanie trudno opisać i zwerbalizować w warstwie twórczej prowadzi do metafizycznej patetyczności w rodzaju Twierdzy, niedokończonej, ale najpiękniejszej książki Exuperiego. W lotnictwie spotyka się niemal wyłącznie ludzi nietuzinkowych i antypatetycznie patetycznych, stąd i rozmowy przy wódce na lotnisku w pytaniach i odpowiedziach wykraczają mocno poza przyjęty w mainstreamowej, stodolnej naszej literaturze standard

Drugim bohaterem jest Tadeusz B.

Zapytałem go w mailu: ile pan ma lat?. Oto jak odpowiedział: Panie Marku, czy NIP, PESEL, imiona rodziców i adres zamieszkania też podać? :D Przypomnę nieśmiało, że do tej pory nie otrzymałem wiarygodnej odpowiedzi na pytanie: jak to się stało, że tekst „dziecinne problemy” [mój wiersz, który został skasowany na prośbę użytkowników z portalu nieszuflada.pl; za który trafiłem przed obliczę prokuratora; który stał się przyczyną mojego zawieszenia jako pracownika naukowego pewnego uniwersytetu i który w ogóle stał się prolegomeną do historii moich niedoli przyp. M.T.] który był wklejony przez Włodzimierza Holsztyńskiego na Rynsztok zaczął potem figurować pod nickiem JHVH i do dziś tam stoi? Jak to się stało? [Tadeusz B. cały czas uważa, że ja to nie ja, chociaż mu tłumaczyłem, że ja to ja a nie nie-ja. Ale on ciągle wie swoje przyp. M.T.].
Konkludując: Tadeusz B., wiek nieznany.

On też mówi o sobie:

Tadeusz B: Zawodowo już się nie zajmuję. Po dwóch zawałach i nie dającym się farmakologicznie całkiem zniwelować nadciśnieniu ze względu ma martwą nerkę jestem na rencie. Do tego doszła cukrzyca w najbardziej nieprzyjemnej formie.
Na co dzień handluję, tzn. spekuluję najpierw na giełdzie, a od 2004r. na rynku Forex u amerykańskiego brokera. Prawie cały dzień mam zajęty przy kompie.
Kiedyś w lepszym czasie zgromadziłem co nieco grosza i teraz usiłuję jakoś się z tego utrzymać. Sorosem ani Rothschildem nie zostanę, ale nie narzekam.
Teraz nie czytam ze względu na zajęcie i komputerowy nałóg. Kiedyś nie powiem, że sporo ale trochę czytałem. Nie powiem co; bez określonego kierunku zainteresowań.

Mogłoby się wydawać, że postać ta jest mniej kolorowa i ciekawa niż poprzednia. Nic bardziej mylnego w rynsztok.pl, nic nie jest takie jakie się wydaje być. Tadeusz B. jest trollem a to zmienia postać rzeczy. Kim jest troll, o tym za chwilę. Najpierw przedstawię kolejnych bohaterów i także trolli:

Iza G. kobieta sukcesu.
Wysyłam jej sms o treści: Izka, ile masz lat? odpisuje: Napisz, że 57 ;). Łże w żywe oczy, bo trzy lata temu powiedział mi: Mam 37 lat. Ale podobnie jak w przypadku Tadeusza B, napiszę: wiek: nieznany. Iza o sobie też nie powie dużo. Nie dlatego, żeby była małomówna, ale dlatego, że tylko z rana ma czas na pogaduszki, bo od około godziny dziewiątej rzuca się w wir pracy.

Iza G.: Jestem mieszkanką Gdańska, codziennie przemierzam trasę Gdańsk-Sopot-Gdynia ( czasami kilka razy dziennie) prowadzę własną firmę, ale także współpracuję z innymi przedsiębiorstwami, instytucjami przy określonych przedsięwzięciach na zasadzie kontraktu. Codziennie wypowiadam mnóstwo słów, rzadko je sama zapisuję.
Codziennie czytam Rzeczpospolitą, Gazetę Wyborczą, Dziennik, Dziennik Bałtycki, rano czytam newsy polityczne w internecie, a z czasopism : Newsweek, Politykę, Wprost,
służbowo Gazetę Prawną, Financial Times, w zakładach fryzjerskich( raz w tygodniu , raz na dwa tygodnie) czytam kolorowe czasopisma dla pań.
Z sentymentu ( liceum) czytam nieregularnie Odrę, Literaturę na świecie, czytam także okazjonalnie bydgoski Akant i trójmiejskie Migotania przejaśnienia

Na koniec ja, czyli Marek T. (wiek: 31). To tyle, co mam o sobie do powiedzenia i to nie przez wrodzą skromność. Bynajmniej. Wszystko wyjdzie w trakcie. Może zdradzę tylko tyle, że na jednym z portali poetyckich zbanowano mnie za obrazoburczy nick (zdaje się, że o tym już wspomniałem), a na przedostatnim, na którym się zarejestrowałem, bana dostałem na dzień dobry moja sława mnie wyprzedzała.

Któregoś razu, wszyscy niezależnie od siebie znaleźliśmy się w rynsztoku.pl. I pomyśleć, że to wszystko przez poezję.

Za słownikiem PWN: rynsztok:
(1.) otwarty kanał, zwykle wzdłuż krawędzi jezdni, odprowadzający z ulicy wody opadowe i ściekowe (2.) środowisko ludzi zdemoralizowanych.

A co na to Przemek?

Zaczęło się od tego, że po kilkunastu latach zacząłem znów pisać wierszyki i opowiadania. Przez rok publikowałem te etiudki w internecie: a to na grupie dyskusyjnej pl.hum.poezja, a to w świeżo powstałej Nieszufladzie. Któregoś dnia, ktoś postanowił mnie promować, bez mojej wiedzy, w sposób niesmaczny to jest żądający w zamian spolegliwości. Gdzieś około października roku 2003 pod moimi utworami zamieszczonymi na portalu nieszuflada.pl, podpisywanymi wówczas pseudonimami ( głównie gomorrha, grafina cumel, ale też wieloma innymi) zaczęły pojawiać się entuzjastyczne wypowiedzi podobno znanych i ważnych krytyków. Za nic traktowano moje obronne wypowiedzi że nie szukam zorganizowanego w taki sposób poklasku (umiarkowany poklask lubię, zwłaszcza, jeśli nie jest to poklask włażących w dupę kretynów). Doszło do tego, że raz, drugi i trzeci dano mi do zrozumienia, że skoro mi się pomaga to mam przynajmniej milczeć, kiedy cenzuruje się wypowiedzi tego i owego. Cała ta heca skończyła się wyrzuceniem mnie z portalu, jak to się mówi: banem na cokolwiek, co zostanie podpisane moim nazwiskiem. Pisałem zatem podpisując się dziesiątkami pseudonimów, między innymi jako Tomasz Abram, Jadwiga Kraska, czy Przedsiębiorstwo Wielobranżowe Global. Niedługo później wyrzucono z portalu Łukaszewicza (tego po raz drugi, bo raz go wyrzucono ze mną ;), Bargielską i Kopyta, pogrożono palcem Pasewiczowi, w końcu administracja Nieszuflady wycięła moje merytoryczne komentarze do wierszy tylko dlatego, że podpisałem je nazwiskiem. Zrodził się wtedy pomysł zrobienia własnego portalu, w którym nie będzie cenzury, który będzie republiką twórców. Nie myśleliśmy wtedy, że dosięgnie nas nienawiść wielokrotnie obśmianej i małostkowej wierchuszki z Nieszuflady. Mieliśmy chęć, nie marzenie, zrobić coś dla ludzi twórczych i pozbawionych chęci słodzenia sobie – portal, który utrzymując jakość zamkniętej grupy dyskusyjnej Bar (bar.art.pl), którą założył i kapitalnie moderował Alek Radomski (zjawiskowo uzdolniony krytyk) będzie szeroko otwarty na nowe, twórcze osobowości, dla których kariera literacka jest czymś wtórnym, pochodną aktywności intelektualnej. Większość z założycieli serdecznie gardziła nadmuchanymi spotkaniami literackimi i etycznie oraz literacko skompromitowanymi nagrodami literackimi w rodzaju Kościelskich, czy Nike. Tego nie chcieliśmy nawet jakoś podnosić, bo to rozumiało się samo przez się jesteś w literackim establiszmencie = istnieje znacznie większe od zera prawdopodobieństwo, że się skurwiłeś lub niemal pewność, że zachowując naiwność – największy, najcenniejszy skarb – dałeś się wykorzystać branżowym cwaniakom.

Przemek, opowiadając o tworzeniu portalu mówi: my. Ale ja wycinam ich wycinam nazwiska pozostałych ojców i matek rynsztok.pl po to, żeby niniejszy tekst paradoksalnie stał się bardziej obiektywny. Przemek odgrywał i odgrywa rolę spiritus movens na tym portalu.
A teraz mała uwaga: za chwilę zadam tak zwane pytanie dodatkowe, chcąc podrążyć trochę temat rynsztoku.pl jako prowokacji. W odpowiedzi pojawią się już tylko imiona, Przemek nie wiedział, że wytnę nazwiska z poprzedniej wypowiedzi, dlatego dalej posługiwał się już tylko imionami. Dzięki temu nie musiałem ingerować w tekst, co czyni go jeszcze bardziej obiektywnym. Uwaga oto pytanie:

Rynsztok jako prowokacja? Czy rynsztok jako określenie jakości?

Przemek Ł.: Tak, to jest prowokacja i określenie jakości. Chcieliśmy raju, to fakt, ale spodziewaliśmy się czyśćca, czyli żartobliwie, zarazem poważnie mówiąc utraty miłości do miejsca i ludzi w nim. Być może to właśnie owa niewiara, brak pasji do zachowania naiwności a co za tym idzie niewinności doprowadził do szybkiego wyłączania się twórców portalu z jego życia. Szybko wycofała się Justyna, niedługo potem Jarek przestali występować oficjalnie. Szybko zdystansowała się Marta, potem odsunął się Szczepan i Edward. Możliwe także, że Edward i Marta ryzykowali zbyt wielką utratę – utratę ustalonej pozycji w establiszmencie literackim w świecie, który zawsze miałem w dupie, bo w końcu chcę rozmawiać z ciekawymi ludźmi, a nie z przeciętnie ślepymi akwizytorami z wydawnictw, karierowiczami o mniej niż umiarkowanym talencie i percepcji, czy świętojebliwym gronem pedagogicznym ze Dymajpędrackiego Ośrodka Kultury. Możliwe również, że nie chciało im się rozmawiać z zakompleksionymi dupkami, którzy każdą obecność na portalu literackim chcą dyskontować krokiem w literackiej karierze. Takie kurestwo również na rynsztok.pl się zdarza: bezrefleksyjny szczeniak (i nie chodzi tu o wiek), który ledwie dochrapie się pierwszej wrażliwości (tę myli z refleksyjnością), ledwie w nim zestrukturyzuje się pożyczony, a nigdy w pełni przeżyty światopogląd, to już aspiruje do roli wieszcza i Twórcy-Geniusza. Nie ma jednak obrony przed destrukcyjną aktywnością takiej powierzchniowyścigowej piany, nie tylko na żadnym portalu, ale także w życiu stąd, szanując decyzje wyżej wymienionych będę twierdzić, iż popełnili błąd wycofując się z budowy podstaw artystycznie niezależnej Agory bo z nimi republika rynsztok miałaby masę krytyczną, a tak okazało się, iż portalik jest grzeczną anarchią i masę żalu wyraża moimi ustami.

Tak, tak Przemek i Przemek, ale co z innymi bohaterami tej historii? Żeby oddać im głos, Przemek musi coś ważnego jeszcze opowiedzieć, a dokładniej: odpowiedzieć na pytanie, co to/kim jest troll na portalu poetyckim:

Przemku, powiedz proszę, kim jest troll?

Przemek Ł.: Trolle nie robią nic złego. Ale robią coś gorszego – nie robią nic twórczego. Nie przynoszą nic ze sobą, nic poza resentymentem, poza brakiem pasji. Niekiedy wręcz próbują ją odebrać, a przecież jej jest i tak już tak mało. O ile grafomania jest naprawdę groźna, bo spłaszcza widzenie etyczne i estetyczne do najwężej akceptowalnego społecznie jądra, nazwijmy roboczo gustów, o tyle troll jest niebezpieczny dla najbardziej odstających od normy jednostek: te nigdy nie zgodzą się rozmawiać z tak tchórzliwym, jednostkowym gównem, które nie ma odwagi brać na siebie konsekwencji prawnych i społecznych swojego postępowania ceny za wyjawioną indywidualność. Więc troll=gówno jest równaniem uzasadnionym. I, idąc dalej, tak jak potrzebne jest gówno (wydzielina, zdrowotnie potrzebna ciału) tak potrzebny jest troll. Troll jest potrzebny każdemu ustrojowi, choć jest brzydki i brzydki i cuchnie. Jest tą wydzieliną, w której usuwane są z ciała toksyny i ta masa, która nie ma szans wrócić do systemu w postaci energii.

I jeszcze małe wyjaśnienie encyklopedyczne dla nieobeznanych w tym żargonie czytelników:

Trollowanie – wysyłanie wrogich, obraźliwych lub kontrowersyjnych wiadomości na jedno z publicznych „miejsc” w Internecie w celu wzniecenia kłótni Termin „trollowanie” („trolling”) pochodzi od ang. Trolling for fish – metoda łowienia ryb, ponieważ troll „zarzuca haczyk”, poruszając kontrowersyjny temat, często niepotrzebnie, aby wywołać kłótnię. Poprzez wsteczną etymologię uprawiających trollowanie nazwano trollami (od legendarno-baśniowych stworów z mitologii nordyckich). źródło: Wikipedia.

Z kategorią trolla nierozerwalnie wiąże się kategoria bana. To też takie nowe słówko, które jest elementem żargonu internetowego. W zrozumieniu tego, czym jest ban z pomocą przychodzi Wikipedia: Ban (ang. zakaz lub zakazywać) termin stosowany w informatyce do określenia czynności zablokowania dostępu danego użytkownika do wysokopoziomowej usługi internetowej, na przykład komunikatora internetowego czy forum WWW

Na trzech portalach poetyckich, na których pisałem komentowałem i publikowałem wiersze, po pewnym czasie zyskałem przydomek troll. Na czwartym zdążyłem się tylko zarejestrować. Błyskawicznie zablokowano mi konto. Postanowiłem uruchomić własny portal. Tak też się stało. Któregoś razu grzebałem sobie w panelu administracyjnym i bawiłem się whoisem sprawdzałem adresy IP (takie indywidualne numery komputerów, coś jak rejestracje w samochodach). Ku mojemu zaskoczeniu odkryłem, że wiersze i komentarze czyta prokuratura oraz moi pracodawcy. Okazało się, że organy władzy państwowej, jak i funkcjonariusze nauki polskiej bardzo interesują się albo poezją albo trollami. Długo sobie zadawałem pytanie dlaczego? Odpowiedź na nie nasunęła mi się dopiero po przeczytaniu odpowiedzi Tadeusza B., na pytanie: Co to jest troll?

Tadeusz B.: Troll to łatka klasyfikująca jednostkę, która nie chce (nie potrafi?) zaakceptować konwencji określonej przez ogół. Tak określiłbym to w jednym zdaniu.
Troll wie, że jego postawa prędzej czy później zakończy się wykluczeniem, a mimo to nie ulega; mimo, że czuje się pragmatykiem, to jednak bliżej mu do idealistycznego archetypu postaw romantycznych, postaci tragicznej. Troll to w pewnym sensie jednostka nieprzystosowana, pozbawiona zdolności funkcjonowania w grupie, to skrajny indywidualista. Nie znam się na psychologii, ale wg mnie, kluczowym elementem jest ta właśnie cecha. Podobnie jak on ignoruje warunki grupy, tak i grupa nie chce przystać na dyktat warunków z jego strony. Pominę tutaj warunki na jakich funkcjonuje grupa, a więc kolesiostwo, samoutwierdzanie się w poczuciu własnej wyjątkowości etc., bo to najmniej istotne. Rośnie zatem frustracja obu stron nieuchronnie zmierzająca do finału, w którym zwycięzcą (w sensie istnienia) może zostać jedynie grupa. Na tym polega tragiczny romantyzm trolla. Nie chcę rozstrzygać o racji którejkolwiek strony. Wyglądałoby to na usprawiedliwianie swojej postawy, a ja, póki co, nie wiem, która postawa jest słuszna.

Iza G. podobnie odpowie na to pytanie. I nie ma się czemu dziwić, w końcu też doczekała się łatki troll.

Iza G.: Troll to nick, który po pierwsze potrafi pisać poprawnie długie zdania.
Po drugie najczęściej jest lepie wykształcony od większości uczestników i wykorzystuje wiedzę ( punkt pierwszy i drugi nie przesądzają o nazwaniu kogoś trollem, dopiero punkt trzeci). Po trzecie to ktoś, kto narusza hierarchiczną strukturę portalu poetyckiego, czyli nie zgadza się z poglądami dyrekcji, władcy, gwiazdy portalu i jego dworu.
Po czwarte troll nie chce się kolegować z dworem, czyli nie daje się oswoić, jest obcym i dlatego staje się czarnym ludem, obcym. Co jest nieznane, powoduje lęk, to naturalne.
W rynsztoku.pl nazwano mnie trollem, ponieważ rozmawiam z innymi trollami, a prawdopodobnie trollem zostaje się przez zarażenie rozmową z trollami – to byłby mój punkt piąty.

A co na to ja?

Marek T: Dla potrzeb dyskusji internetowych wynaleziono tzw. prawo Godwina. W skrócie rzecz ujmując zakłada ono, że jeżeli ktoś na pewnym etapie rozmowy użyje argumentu odwołującego się do nazizmu (np. odpisze: Tak mówił Hitler w 1933 r.!), to dyskusje uważa się za zakończoną a ten, kto użył tego argumentu przegrał spór. Owo prawo Godwina świetnie spisałoby się w dyskusjach na portalach poetyckich, z małym zastrzeżeniem: ten, kto nazwie rozmówcę trollem, przegrywa. Kategoria troll jest nic nie znaczącym i pustym pojęciem, który służy dyskredytacji rozmówcy/komentatora, gdy brak argumentów merytorycznych.

Następnym krokiem jest ban. Administrator portalu naciska przycisk ENTER i kończy z krnąbrnym użytkownikiem. Pytam Tadeusza B., ile razy został zbanowany i za co? Oto jego odpowiedź:

Tadeusz B.: Hohoho! Duuuużo tego było. Co gdzie wejdę, to mnie banują :D
Za co? Za mówienie prawdy. Wystarczy, że raz komuś z lokalnej koterii coś wytkniesz i po tobie. Już mają cię na oku i systematycznie będą nękać. Jeśli dasz ciała i posłusznie uklękniesz, zgodzisz się na rolę w szeregu poklaskującego chórku, to przeżyjesz. W innym wypadku ban masz jak w banku.
Przy czym ja się nie skarżę. Nie mogę oczekiwać, że kiedy na uroczystym raucie zdejmę komuś muszkę i rozepnę kołnierzyk, by pokazać jego brudną szyję, to spotkam się ze zrozumieniem z jego strony. I nie mam złudzeń co do tego, jaki koniec będą miały moje harce. Prawo właściciela zawsze będzie stawiało mnie na straconej pozycji i nie ma na to skutecznej rady. Pozostaje zmiana IP poprzez proxy i dalsze nękanie. Ale ostatnio i z tym sobie radzą.

Wszystkie trolle trafiają do rynsztoka…

… a tam znowu są wiersze, poeci i możliwość pisania komentarzy. W przeciwieństwie do innych portali, tu dla wszelkiej odmiany trolli otwiera się kraina łagodności. Są poeci, z których można zdzierać skórę. Poeci, jak na prawdziwych poetów przystało wykazując całkowitą ułomność immunologiczną na krytykę. Obrażają się na trolli, wyzywają a mimo to dalej publikują swoje wiersze. Jakaś masochistyczna pobudka nimi powoduje, gdy używają opcji Dawaj na warsztat czyli, gdy publikują swoje teksty. Pytanie dlaczego?

Możliwe odpowiedzi.

1) Trolle lubią poezję

Tadeusz B.: Oczywiście, że lubię. Mógłbym obszernie uzasadnić, dlaczego, ale nie zrobię tego. Czy lubię komentować? Raczej nie, tzn. nigdy nie komentuję wierszy, które w jakiś szczególny sposób mnie poruszyły. Wstydzę się uczuć i tyle. No, może nie tyle się wstydzę przed sobą, ile przed otoczeniem. Kiedy na pogrzebie ściska mi krtań, a z oczu płyną łzy wtedy się wstydzę. Nawet, gdy usprawiedliwiają to okoliczności. Jednocześnie potrafię być spontaniczny. Czy to nie jest zagadka dla psychologa?

Iza G.: Lubię poezję, jestem nią otulona od lat. Safona, Cwietajewa, Marianne Moore ukształtowały moją wrażliwość. Komentuję wybiórczo, ponieważ poeci i poetki są delikatnymi mimozami i każde słowo pod wierszem nie koleżanki, analizują i co najciekawsze bardzo często doszukują się złych intencji.

Przydałoby się, żebym i ja coś powiedział na ten temat. Ale jak tu uniknąć zarzutu prywaty i braku obiektywizmu? Jest tylko jeden sposób: sięgnę do jednej ze swoich wypowiedzi, w dyskusji na rynsztok.pl, w której brałem udział zanim wpadłem na pomysł by napisać ten tekst.

Marek T.: Jaka miłość do poezji? Ja nie cierpię poezji, nienawidzę jej. W każdym komentarzu daje tego wyraz. Gdzie tylko w wierszu pojawia się poezja, natychmiast to wykpiwam, to jest moja doktryna. Czy każda miłość musi zaczynać się od „kocham…”, czy jesteś sobie w stanie wyobrazić taki rodzaj magnetyzmu w którym kocham zmienia się w nienawidzę? Ośrodek miłości i nienawiści w mózgu – czego dowodzą frenolodzy – sąsiadują ze sobą. Między nimi nie ma ostrej granicy.
Moja nienawiść do poezji, pozwala mi zobaczyć w niej wszystko, czego zakochany nie widzi. Bo jeżeli kochasz, to idealizujesz podmiot. Jeżeli nienawidzisz, to wyolbrzymiasz każdą niedoskonałość, w twoich oczach urasta ona do rangi monstrum, potwora. Widzisz to wszystko wyraźnie, bo skala jest inna. Nienawiść pozwala dostrzec więcej niuansów. Kochasz poetyckie skurwienie, schromienie, karykaturalność. Kochasz i afirmujesz, bo kochasz. Ja nienawidzę, dlatego nie zgadzam się, protestuję, wydzieram się [2007-11-16]

2) Trolle nie mają żadnych autorytetów i nie wierzą w jakąkolwiek prawdę.

Dowód:

Tadeusz B.: W poezji nie ma autorytetów. A prawdy? Jeśli będę miał zamiar ich poszukiwać, to raczej w stronę filozofów się zwrócę niż do poetów.
Poeta nie mówi prawdy. Jego świat tkwi raczej w sferze iluzji ukrytej w często wieloznacznych metaforach. Na tym właśnie polega siła przyciągania poezji. Na iluzji.

Iza G: Nie mam autorytetów, używam pojęcia ulubieńcy.

Marek T.: Mnie nie obchodzą poeci, poetki, to czy maja 100 tomów folio wydanych, czy nie. Jeżeli Miłosz wkleiłby tu tekst, który mi się nie podoba – to napiszę o tym [2008-02-08]

W konfrontacji z takimi podejściami nie uratuje poety nic, zwłaszcza uznane nazwisko, gdy pisze kiepskie wiersze. I na tym etapie pojawia się kolosalna różnica między poezją wydawana w tomikach, a tą, która jest publikowana w internecie.

Przemek Ł: Medium nie wpływa na jakość myśli, medium nobliwie papierowe często tę jakość pogarsza. Buce, które niejednokrotnie rządzą wydawnictwami sądzą zapewne, że najlepiej przysłużą się właścicielowi wydawnictwa środowiskową poprawnością. Efekt tego jest taki, że najczęściej właściciel wydawnictwa żyje pełną piersią, śmiga katamaranem na Kajmanach, karmi z ręki piranie, żyje zatem piersią tak pełną, iż opis przy tym zawsze wyda się lichy, a zarządcy wydawnictw i kierownicy działów kleją chujowe tomiki po nocach, wrzeszcząc równie chujowo na redaktorów, korektorów i zecerów, i marzą tylko jak to się odegrają, jak wszystkim pokażą swoją klasę na kolejnej 3811 (Moda na sukces, Kiepscy?) trasie koncertowej kolejnej gwiazdy a potem (tu fanfary, gazy, złoty dym) dostaną Nike, Kościelskich, czy inną nagrodę z wymiętej medialnie dupy w skompromitowanym nepotycznym seksem z laureatami i jałową myślą akademickim gronie klakierów.

Powyższy, chamskomedialny mechanizm daje się w równej mierze ale w innej skali we znaki w internecie: Przemciu, Mareczku, Eduś gjenjalne!. A potem dostajesz na mejla, myk, z chuja cięty tomik bzdetów o życiu i tem najważniejszem. Wazelina nie ma struktury krystalicznej, ale bylejakość ją tworzy i inną bylejakość do niej przekonuje, nazad i nazad

Tadeusz B.: Ależ to kolosalna różnica! W Internecie poznaję na żywo twórcę, wiem mniej więcej, kto zacz. To kluczowe, bo poezja stanowi swoisty rodzaj ekshibicjonizmu autora ukrytego za plecami podmiotu lirycznego. Czy twierdzenie, jakoby można było całkowicie oddzielić autora od podmiotu lirycznego jest utopijne? Moim zdaniem nie. I tu jest problem. Bo ja w papierowej twórczości nie widzę osobowości. Ja nie wiem, czy podsunięto mi różę papierową, czy prawdziwą. Jak sprawdzę dotykiem, powącham, przekonam się, wtedy będę wiedział. U niektórych o autentyczności świadczy życiorys (np. Wojaczek). A dlaczego stwierdzenie autentyczności jest ważne? Bo u mnie poezja przede wszystkim gra na emocjach, empatii, nie chcę intelektualnych rebusów z podwójnym i krotnym dnem, nie chcę zagadek. Więc jeśli już coś mnie poruszy, a potem okazuje się, że to było tylko zręcznie utkane, żeby u mnie określone emocje wywołać, to czuję się oszukany i wystawiony na pośmiewisko. To najdotkliwszy ból.

Marek T.: Internet umożliwia skrócenie dystansu między twórcą a odbiorcą. Reakcja na wiersz ma charakter na żywo. Poeta doświadcza czegoś unikalnego: a mianowicie jakiego rodzaju wrażenie wzbudza jego tekst. Z tomikami bywa różnie. Poezja wydawana w nakładach po 500 1000 egzemplarzy zalega przeważnie w hurtowniach, regałach księgarń czy bibliotek, w oczekiwaniu na swojego krytyka, pasjonata. Odległość między poetą a odbiorcą staje się wręcz kosmiczna. Poeta zaczyna jawić się jako gwiazda odległej galaktyki, nie zaś jako człowiek. To fałszuje odbiór tekstu, lub czasami czyni go niemożliwym, bo niektóre teksty są tak hermetyczne, że wymagają komentarza odautorskiego.

Na zakończenie oddam głos Przemkowi Ł. Jest to jedyny fragment w tym tekście, który wyrywam z premedytacją kontekstu.

Przemek Ł.: Paradoksalnie, na rynsztok.pl udało się spotkać starym, zgorzkniałym nieco, ale wciąż radosnym literackim wyjadaczom z ludźmi, którzy czegoś chcą. Którzy nie powstydziliby się wpisać sobie w indeksie, na okładce, frazy szczególnie bliskiego im wiersza. To nie oznacza, że nie potrafimy być trzeźwi i cyniczni ale to oznacza, że na rynsztok.pl prędzej niż na innych portalach odnaleźć można ludzi, którzy nie wstydzą się tego, iż mają pasję, a przez to są naiwni. I ugodzeni w tę naiwność bezbronni. To dziś takie niemodne nie mieć dystansu do wszystkiego, nie być dekadentem, bo jeśli nie jesteś dekadentem, znaczy, iż jesteś postromantykiem, albo nie daj boziu na pożyczonym rowerku: neopozytywistą. Za największy sukces mikronanospołeczny poczytuję sobie, iż dzięki rynsztok.pl udało mi się i moim kolegom zarazić kilka osób pasją i naiwnością. To jest prawdziwy fundament osobniczej niezależności, bo prawdziwa wolność to nie tyle jest nawet termin metafizyczny, co termin żalu nieosiągalnej etyki za nierozpoznaną epistemologią. Więc pies jebał istniejące trendy delty rzeki Wisły, zasrane jury jednego z drugim zakłamanego, ważnego konkursu: ważne, aby mieć odwagę raz wygrać euforię, innym razem żenująco rozchrzanić się z pasją.

Od Autora:

Rynsztok.pl nie jest jedynym poetyckim portalem w polskim internecie, ale tylko ten w credo ma przykazanie: Być może ucieszy Cię informacja, że ten serwis nie jest dobrem kultury narodowej i dlatego publikacja na nim wymaga odwagi. Jeżeli jej nie masz, to nie jesteś poetą.

Podpisano Marek T.( wiek: 31)

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dziwki (5)

22 lutego, 2008 by

5.

– Zjesz coś? zapytała dziewczyna z czarnymi włosami, gdy wszedł do mieszkania.
M spojrzał na nią. Stała w przedpokoju, ubrana w jego koszulę. Teraz już wiedział, dlaczego wszystkie kobiety mają obsesję na punkcie męskich koszul. Wyglądają w nich wręcz cudownie. Trochę niewinnie, jak małe dziewczynki, które przebrały się w ubrania dorosłych, ale jednocześnie tak prywatnie, bo przecież to była jego koszula.
– Hmm westchnął, ściągając płaszcz Jeszcze tu jesteś?
– A chciałbyś, żebym sobie poszła? zapytała uśmiechając się.
– Co jest na obiad? zmienił temat M.
– Kopytka.
– A jakieś mięso? Jedzenie bez mięsa się nie liczy.
– Coś tam jest odpowiedziała Rozbierz się i umyj ręce, już nakrywam do stołu.
Obiad smakował wybornie. Zjedli go razem w milczeniu. Kiedy skończyli dziewczyna wzięła się za zmywanie naczyń. M w tym czasie dopijał kompot i obserwował jak ta się krząta przy zlewozmywaku.
– Nie zapytasz mnie jak było w pracy? zapytał po chwili.
Dziewczyna nie odwracając się do niego odpowiedziała:
– Jak było?
– Wiesz, wydaje mi się, że jesteś najuczciwszym człowiekiem na tym świecie powiedział, zmieniając temat. Dziewczyna nie zareagowała w jakiś szczególny sposób. Zmywając kolejne talerze odpowiedziała spokojnie:
– Przecież jestem dziwką.
M, wyjadając resztki owoców ze szklanki kontynuował:
– I widzisz, o to mi chodzi. Jesteś bezpardonowo szczera. Nawet, gdy wcielasz się w kolejne, kuriozalne role, spełniając marzenia klientów, to i tak jesteś sobą. Jesteś dziwką. Nigdy nikomu nie pozostawiasz złudzeń, co do tego.
Dziewczyna nie skomentowała tej uwagi. Gdy skończyła zmywać talerze, podeszła do M i wzięła od niego pustą szklankę po kompocie i odłożyła ją do zlewu.
– Coś jak klasyczny paradoks kłamcy, w wersji o kurwach, a ja jestem twoim metajęzykiem powiedział M, obserwując krzątającą się kobietę.
– Kiedyś mi to wszystko wyjaśnisz odpowiedziała, wycierając mokre dłonie w ściereczkę.
– Co teraz chciałbyś robić? zapytała.
– A jakie mam opcje?
Dziewczyna zaczęła powoli rozpinać guziki w koszuli i uśmiechając się jednoznacznie odpowiedziała:
– Wszystkie i udała się do sypialni.
M posłusznie poszedł za nią.

Są różne rodzaje seksu. Nudny taki, w którym główną rolę odgrywa znudzony i zmęczony pracą mąż oraz równie znudzona żona, której rola ogranicza się do rozłożenia ud. Bywa także namiętny taki, który towarzyszy odkrywaniu nowych obszarów partnera czy partnerki na początku znajomości. Ale jest też seks zwierzęcy, dziki, w którym nie ma żadnych reguł i zasad. Nie ma tabu, nie ma kultury, socjalizacji i człowieczeństwa. Cały świat mknie wówczas na oślep, w dzikim pędzie, jak gdyby za chwilę miał roztrzaskać się o mur. Nie istnieje w takich chwilach nic oprócz egoizmu. Każdy dba o swój orgazm, o własne endorfiny. Ona bez wstydu stymuluje własną łechtaczkę. On ślini palce i wsuwa jej do odbytu i tylko tyle pamiętają z tego wszystkiego. Reszta jest dziełem id i rozgrzanego do białości libido.
Wracają na kilka minut do raju, w którym nie ma boga, który mógłby ich skarcić. Są w ogrodzie, w którym nie zdążyło wyrosnąć drzewo poznania. Nie wiedzą, co to przepaski biodrowe, co to znaczy okrywać piersi. Właściwie nie wiedzą nic w tej chwili. Bo po co im wiedza tu i teraz? Wszystkie obszary mózgu upijają się nawałem endorfin. Nawet wyobraźnia nie działa, gdyż w tej chwili fantazja staje się rzeczywistością, a rzeczywistość staje się najskrytszą fantazją. Realizuje się, spełnia się z całą mocą i bez żadnych niedomówień. Nie istnieje żadna filozoficzna definicja realizowania się, która wyczerpywałaby sens tego zjawiska. W takich chwilach tworzy się nowy świat od podstaw, który trwa bardzo krótko. Za każdym razem unikalny, za każdym razem spala się jak sekundowe słońce, topiąc wszystko co zbędne dookoła: uczucia, konwenanse czy zasady. Właściwie nie ma tu czasu na kocham cię, na romantyczne szepty albo grę wstępną. Wszystko zaczyna się nagle i tak samo się kończy.

– Właśnie odkryłem nowy wymiar przyjemności powiedział M, wpatrując się w sufit. Dziewczyna, kładąc głowę na jego torsie i wsłuchując się w łomotanie serca oraz szybki oddech zapytała cicho:
– Czy mógłbyś sobie wyobrazić, że znikamy w tej chwili? Że mamy jedno wspólne wspomnienie tak bardzo intensywne, że reszta się nie liczy?
M pogładził jej włosy i położył dłoń na jej nagich plecach. Pod palcami czuł jej pot. Roztarł go między opuszkami i podniósł rękę do nosa. Wąchał, starając się wyodrębnić cząsteczki niedawnej przyjemności. Z jej wilgoci chciał wydestylować pełny aromat spotkania, by odurzyć się nim jeszcze choćby na kilka krótkich chwil.
– No powiedz. Mógłbyś? ponowiła dziewczyna podnosząc głowę i spoglądając mu prosto w oczy.
– Nie chciałbym zniknąć odpowiedział W tej chwili chciałbym być nieśmiertelny, by przeżywać to wszystko jeszcze raz i jeszcze i tak w nieskończoność. Gdybym miał cień nadziei, że bóg istnieje, że istnieje niebo, to cały dekalog wytatuowałbym sobie na piersi i od tej chwili przestrzegałbym każdego przykazania. Ale nie dlatego, by się mu podobać. Chciałbym pójść do nieba tylko po to, by się wiecznie z tobą kochać, tak jak teraz.
– Ale wiesz, że dziwki nie idą do nieba odpowiedziała spokojnie głaszcząc go po piersi.
– To wyzwałbym go od skurwysynów, żeby jak najszybciej trafić do piekła, do ciebie.
– Nie przeklinaj upomniała go cicho.
– Poważnie. Powiedziałbym mu to wprost, bez żadnych ogródek. Nie zawahałbym się ani przez moment.
Dziewczyna nic nie powiedziała. Wsłuchiwała się w oddech M. Już dawno nie czuła na swojej twarzy takiego rodzaju ciepła, dawno nikt nie dotykał w taki sposób jej włosów. Nikomu nie spoglądała tak głęboko w oczy, jak teraz.
– Czy możesz mi coś obiecać? zapytał M przerywając intymną ciszę.
– Co?
– Obiecaj mi, że nigdy nie powiesz, że mnie kochasz i nie będziesz czekała na takie wyznanie z mojej strony.
– Dlaczego? zapytała, siadając na krawędzi łóżka.
M przekręcił się na bok, by mieć ją cały czas na widoku i odpowiedział spokojnie:
– Bo wszystkie kochania się kiedyś kończą. Prędzej czy później szlag trafia miłość i na jej miejscu pojawia się rutyna. Wiesz, najpierw są kwiaty, czułe słówka, później już tylko czułe słówka a na końcu zwykła nuda. Ludzie są ze sobą, bo mają jakieś wspólne zobowiązania, bo kredyty, bo wspólne rozliczenia podatkowe i inne duperele. Ludzi dopada codzienność. On wraca z pracy, przynosząc w głowie problemy i nie ma ochoty na seks. Ona to samo, a kiedy już się jej zechce, w jakiś słoneczny weekendzik, to rozkłada mechanicznie uda. On ją wali, bo w końcu są razem, powtarzają sobie kocham cię, a to zobowiązuje. Dają sobie minutę, dwie góra trzy. Góra, dół, góra dół i tak trzydzieści kilka razy. On zaciska powieki, spuszcza się i jednocześnie przypominają mu się te chwilę zanim powiedział pierwszy raz: kocham cię. Następnie rozwala się na łóżku i pyta: Dobrze ci było?. Babka odpowiada, że tak, bo co niby innego ma powiedzieć człowiekowi, którego kocha? Kiedy tak kłamie zaczyna wierzyć, że orgazm kobiecy to mit. Zaczyna szukać przyjemności w kolorowych gazetkach, w żarciu, w rytualnych spotkaniach z koleżanki przy piwie, na których wspólnie obgadują swoich ukochanych, którzy po drugim piwie zmieniają się w nieudaczników. W takich chwilach dopada ich świadomość, że mają po trzydzieści kilka lat i nie jeżdżą Mercedesami, nie mają futer z norek, nie mieszkają w willach z basenem a co gorsza dawno nie miały solidnego orgazmu, który wywołuje drżenie ud. Zaczynają zastanawiać się czy może nie znaleźć sobie kochanka? Ale to też pomysł do dupy, bo dawno zdążyły się nawpierdalać kilogramów ptysi, bitej śmietany, czekolad, żeby osłodzić sobie codzienną szarówkę. I największymi szczęściarami są te z nich, które przygruchają sobie jakiegoś małolata, najlepiej studenciaka, który będzie je pierdolił na dywanie czy stole, który będzie szarpał je za kudły, gryzł i lał po pośladkach, dla którego będą ścierały kolana robiąc mu laskę na jego pstrykniecie palcami. On w tym czasie, ten sam, który każdego ranka całuje ją na pożegnanie, gdy wychodzi z pracy, kiedy tylko opuści mieszkanie zaczyna odczuwać ulgę. Zrzuca z siebie całą obłudę zawierającej się w codziennym: pa, kochana. Dziś wrócę o tej i o tej i idzie szczęśliwy do biura. Tam spotyka kolesi, którzy mają taki sam problem. Prędzej czy później któryś z nich odkryje urok obcej pizdy i zacznie o tym opowiadać. W prywatnych rozmowach pojawi się obraz wyuzdanej kochanki, która nie marudzi, nie urodziła dzieci, która nie ma wielkiego, wypchanego kilogramami słoniny bebzola. Kochanki, która bez żadnych ceregieli potrafi wypiąć tyłek, rozszerzyć dłońmi pośladki i powiedzieć: rżnij mnie!. On jest jednak bardzo przywiązany do słowa kocham cię. Wróci pewnego dnia do domu i zaproponuje swojej kobiecie: Wypnij się do mnie i poproś, żebym cię zerżnął. Ona spojrzy na niego jak na debila i odpowie: Odbiło ci?. Na tym zakończy się próba rewitalizacji związku. Od tej pory on sobie da radę sam, albo przy pomocy dłoni, albo kochanki, albo dziwki. Rozumiesz o co mi chodzi? skwitował.
Dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy na bok i powiedziała cicho, uśmiechając się:
– Odwróć się, zrobię ci masaż.
M położył się na brzuchu. Dziewczyna usiadła na nim okrakiem. Zupełnie naga. M czuł ciepło jej łona na plecach i delikatną skórę po wewnętrznej stronie ud. Była rozpalona.
– No i jak? ponowił pytanie Zgadzasz się? Możesz mi to obiecać?
Dziewczyna zaczęła delikatnie masować jego barki i ramiona. M poczuł przyjemne mrowienie na karku.
– Jako dziwka mogę obiecać ci, co tylko zechcesz.
– No to obiecaj mruknął M.
– Obiecuję powiedziała cicho i zaczęła mocniej uciskać mięsnie w okolicy szyi. M zamknął oczy i dał się ponieść błogiej przyjemności. Było mu dobrze. Z błogostanu wyrwał go piskliwy dźwięk dzwonka. Ktoś dobijał się do drzwi. M chciał się podnieść, lecz dziewczyna przytrzymując go powiedziała:
– Nie otwieraj.
Niespodziewany gość nie dawał za wygraną. Ciągle naciskał przycisk dzwonka. M spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga.
– Czekaj, zobaczę kto to powiedział i wygramolił się spod dziewczyny. Naciągając spodnie podszedł do drzwi. Spojrzał przez judasza i zobaczył Piotra.
– Co jest? zapytał otwierając drzwi.
Piotr bez słowa wszedł do środka. Od razu skierował się do kuchni i siadł przy stole, kładąc na nim plastykową torbę. M zamknął drzwi i wolnym krokiem udał się za przyjacielem.
– Czy ty mógłbyś chociaż raz być przewidywalny? zapytał, wstawiając czajnik na gaz Herbaty?
– Po śmierci będę przewidywalny odpowiedział i dodał Przychodzę z prezentem.
M odwrócił głowę i spojrzał na przyjaciela. Był jakiś inny. Nie tyle dziwny, ale zwyczajnie inny. Jego oczy płonęły a twarz promieniowała. Przypominał szalonego naukowca, który właśnie odkrył magiczną recepturę przemiany ołowiu w złoto domowym sposobem.
– Dzięki, ale póki co, mam dość twoich ziołowych mieszanek odpowiedział spokojnie M wyciągając z górnej szafki pudełko z zieloną herbatą. Wsypał dwie łyżeczki do szklanki i zalał wrzątkiem. Podał ją Piotrowi.
– Nie przedstawisz mnie? zapytała dziewczyna z czarnymi włosami, wchodząc do kuchni.
Piotr spojrzał na nią, później na przyjaciela. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. Nie spodziewał się, że M mógłby o tej porze kogoś gościć, a w szczególności kobietę i na dodatek tak ładną.
Następnie jeszcze raz pytająco utkwił wzrok na M, a ten odpowiedział:
– Nie patrz się tak na mnie, nie wiem jak ma na imię. Ostatnio była dla mnie Anitką. A ty byś wolał pewnie coś innego. Mówię ci, dla każdego coś innego.
– Hahaha zaśmiał się Piotr. Po czym wstał, podszedł do niej i wyciągając rękę powiedział:
– Serwus, Piotr jestem.
– A ja jestem kurwą odpowiedziała uśmiechając się.
– Serio?
– Tak. Czy to coś złego?
– Nie, nie. Przeciwnie. Ale nie wiedziałem, że M w końcu zmądrzał. A tu popatrz, popatrz. Kiedy ja przychodzę do niego z niespodzianką on mi funduje taką surprizę. Wiedziałem, że kiedyś wyjdzie na ludzi skwitował.
M podszedł ostrożnie do stołu z szklanką w ręku, tak by nie rozlać.
– Nie opowiadaj głupot, tylko zrób coś z tym tobołem, bo nie mam gdzie postawić herbaty.
– A tak, tak. Już robię miejsce powiedział Piotr podnosząc reklamówkę Włóż to do lodówki, jak możesz.
– Obsłuż się sam mruknął M i dodał Jaką to masz niespodziankę?
Piotr schował plastykowy worek do zamrażalnika, zamknął lodówkę i powiedział:
– E, to bez znaczenia. Przebiłeś mnie i to nie na żarty i spojrzał na dziewczynę, która przedstawiła się jako kurwa.
– Zawsze fascynowały mnie takie kobiety jak ty powiedział do dziewczyny Ten sposób bezpruderyjnej egzystencji, w której nie liczy się dobro ani zło, w którym najważniejsze jest to, co poza. Opowiedz mi o tym.
– A po co? zapytała, opierając się o szafkę.
– Nie wiem, czy M ci opowiadał, ale mam obsesję na punkcie przekraczania granic. Ale kiedy spotykam takie istoty jak ty, to czuję się jakbym wyważał drzwi, które dawno zostały otwarte odpowiedział podnosząc szklankę do ust. Wziął mały łyk. Skrzywił się.
– Nie smakuje? wtrącił się M, widząc reakcję Piotra.
– Nie, jest tylko gorąca odpowiedział Piotr i kontynuował Tak, żyjesz w pięknym świecie, kompletnie odwróconym.
Dziewczyna podeszła do stołu. Usiadła na przeciwko Piotra, oparła łokcie o blat i położyła głowę na dłoniach.
– A co w tym pięknego? zapytała.
– Wszystko, wszystko. Z perspektywy zdradzanych żon i kochanek, z perspektywy polityków i całej tej cuchnącej obłudą otoczki, jesteś ucieleśnieniem najgorszego zła. Nie wątpię, że wszystkie świętoszki jednogłośnie zdecydowałby o odizolowaniu takich kobiet jak ty od zdrowej tkanki społecznej w leprozorium. Jednak żaden z owych moralistów nie zadaje sobie pytania: dzięki komu jesteś kim jesteś? Czy byłabyś dziwką, gdyby ktoś nie przychodził do ciebie z wypchanym portfelem? Ale nawet gdy zaświta w głowach tych obłudników pytanie, gdy nagle zbudzi się sumienie społeczne, to natychmiast jest ono tłumione. Bo odpowiedź na nie będzie jednoznaczna, demaskująca fałszywą moralność. Oni wszyscy się ciebie boją, bo wstydzą się tego, kim są. Jesteś ich lustrem, w których oglądają siebie prawdziwych, za każdym razem, gdy cię odwiedzają. I to mi się w tobie podoba, to czyni cię unikalną. Zazdroszczę ci skwitował.
– Zamieńmy się powiedziała z uśmiechem.
Piotr odkładając szklankę na stół odpowiedział całkiem poważnie:
– Na razie nie mogę, bo póki co mam jakieś tam jeszcze zobowiązania. Ale pracuję nad tym, pracuję…
– Nie chrzań, boisz się wtrącił się M.
Piotr spojrzał z politowaniem na przyjaciela i odparł:
– Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że nie istnieje na tym świecie coś, czego mógłbym się bać.
– No to dawaj, ruszaj na ulicę! Wypinaj dupę za dwieście peelenów zażartował M.
Piotr spoważniał na twarzy. Odwrócił się przodem do stojącego przy szafce przyjaciela i spokojnie odpowiedział:
– A wiesz, masz rację. Trochę się boję…
– Wiedziałem, hehehe zaśmiał się M.
– Gówno wiedziałeś powiedział spokojnie Nie boję się ulicy, ani tego, że będę dawał dupy. Boję się porażki.
– Jak to porażki? wtrąciła się dziewczyna.
Piotr wstał i podszedł do okna. Odsunął firankę i otworzył jedno skrzydło. Wychylił się na zewnątrz by zaciągnąć się trochę mniej śmierdzącym o tej porze miejskim powietrzem. Po czym odwrócił się i powiedział:
– Moi drodzy, kurestwo jest produktem patriarchatu. Tylko taka struktura społeczna, w której dominującą rolę odgrywają mężczyźni, jest w stanie wygenerować instytucję dziwki. Gdyby światem rządziły kobiety, to my prężylibyśmy się pod latarniami…
– Co ty za bzdury wygadujesz? przerwał mu M.
– To nie są bzdury. Pozwól, że ci przypomnę parę faktów. Po pierwsze: język. Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego najgorsze choroby, które mogą dotknąć człowieka są rodzaju żeńskiego? Taka cholera, dżuma, ospa, grypa. Ba! Nawet rzeczownik: choroba jest rodzaju żeńskiego. Albo takie średniowiecze. Tu babki miały kompletnie przesrane. Większość procesów o czary dotyczyła kobiet. To nagie ciała kobiece troskliwi mnisi palili na stosach, by oczyścić żeńskie dusze w ogniu. Biorąc pod uwagę te wszystkie historyczne tortury, na które zostałyście skazane w momencie ukształtowania się w okresie prenatalnym cipki miedzy udami, to naprawdę szczerzę się dziwię a z drugiej strony podziwiam, że przeżyłyście do dziś. Ale wracając do dziwek i patriarchatu kontynuował Weźmy takiego Radka. Chłopak co wieczór dyma coraz to inne dupeczki, ale czy ktoś o nim powie, że jest kurwą? Dziwką?
– No nie odpowiedział M.
– Właśnie, nie! Przeciwnie inni faceci patrzą na niego z podziwem a nawet z zazdrością. Jest rodzajem bohatera, wcieleniem wszystkich cnót patriarchatu. Oto on! Radek! Wielki jebaka! Co dziwniejsze, inne babki ulegają tej aurze, bo co robią? Lepią się do niego, jak pszczoły do miodu. Byle mu się podłożyć, wypiąć albo chociaż obciągnąć…
– Nie, nie. To nie tak przerwał M Upraszczasz to wszystko. Pomijasz aspekt estetyczny.
– Estetyczny?
– Tak. Różnica między męską a żeńską dziwką nie sprowadza się do jakiegoś tam kulturowego czy historycznego znaczenia patriarchatu. Tu chodzi o estetykę. Bo zobacz, taki oto przykład: oblizujesz palucha a następnie wkładasz do słoika z miodem. Co się po jakimś czasie z tym miodem?
– Skwasi się.
– No właśnie, ale palec można umyć, jest czysty. Skażony jest tylko miód. I teraz sam wiesz o co mi chodzi z estetyką. Facet może ruchać ile chce, ale podobnie jak palec, który może być umyty, tak i on pozostanie czysty. Nic prostszego, jak położyć fiuta na krawędzi umywali i opłukać go wodą.
– Hehehe zaśmiał się Piotr Tak głupiej teorii jeszcze nie słyszałem. Ale coś w tym jest. Faktycznie z wyobrażenie kurewskiej waginy jest jednoznaczne: pojemnik na spermę, prawie jak słoik na miód wielokwiatowy.
Dziewczyna wstała od stołu i udała się do sypialni. Wychodząc z kuchni powiedziała, kiwając z politowaniem głową:
– Jak dzieci, jak dzieci.

Piotr jeszcze chwilę zabawił u przyjaciela. Wypytywał go rodzaj żeński, który tak beztrosko panoszył się w jego mieszkaniu. M opowiedział mu historię o swojej wyprawie do getta, gdzie odurzony halucynogennym napojem spotkał dziewczynę z czarnymi włosami. Opowiedział też o pierwszych wspólnych przeżyciach i o tym, że nigdy nie wiedział, że istnieją takie rodzaje przyjemności. Piotr cierpliwie wysłuchał całej opowieści. Cieszył się, że M znalazł w końcu jakąś kobietę. Należało mu się, po tylu latach samotności. Poza tym uważał go za bezwzględnie dobrego człowieka, takiego, co ma zasady. Wiedział, że M będzie o nią dbał, że dziwka jest przy nim bezpieczna. A poczucia bezpieczeństwa potrzebuje przecież każdy. To jest o wiele ważniejsze niż nonsensowne kochanie.
Zbliżała się pierwsza w nocy. Piotr spojrzał na zegarek i powiedział:
– Dobra, zbieram się i tak się już mocno zasiedziałem.
– Nie chcesz zostać do rana? zapytał M Gdzie się teraz będziesz szlajał po nocy?
– Nie. Idę a ty się nie martw o mnie, tylko o stygnącą w sypialni kobietę. Teraz ona jest twoim oczkiem w głowie odparł.
– Jak chcesz powiedział M i odprowadził przyjaciela do drzwi.
– Ty, a co to za niespodzianka, z którą przyszedłeś? zapytał na odchodne.
Piotr się tajemniczo uśmiechnął, owinął szyję szalikiem i odparł:
– Długo by tłumaczyć. Wyjaśnię ci następnym razem.

Przyjaciele rozstali się. M zapomniał o reklamówce w zamrażalniku. Zmęczony poszedł do sypialni. Stał chwilę przed łóżkiem i przyglądał się śpiącej dziewczynie. Kontury jej ciała majaczyły na kołdrze. Właściwie, to widział je tylko on. Człowiek z zewnątrz zobaczyłby tu tylko zafałdowania, ale dla niego w tych fałdach była nagość, erotyka i uczucie przyjemności, o której nie miał do dnia dzisiejszego bladego pojęcia.
Położył się obok. Była gorąca, bardzo gorąca i pachniała kobietą.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dziwki (4)

18 lutego, 2008 by

4.

M szykował się do wyjścia. Wiedział, że jak przyjdzie do biura, to będzie musiał zmierzyć się z dużą, szarą kopertą, w której były warunki nowego zlecenia. Świadomość tego nie robiła na nim jakiegoś szczególnego wrażenia. Nie to, co na początki, gdy tuż po ukończeniu studiów odmówił propozycji asystentury na uniwersytecie i zajął się reklamą. Wówczas wierzył, że będzie kreatorem gustów społecznych. Oczywiście, jak zawsze w takim przypadku, śmiałe wizje młodzieńcze roztrzaskały się o bruk. Wiele razy słyszał: Ty naprawdę uważasz, że ci, którzy kupują …. (i tu padała nazwa produktu) myślą, zastanawiają się? Twoje projekty są zbyt ambitne. Musisz traktować ludzi jak bydło, a nie jak istoty rozumne. M nie miał zamiaru słuchać tego rodzaju porad i prawdopodobnie dlatego nie jeździ dziś najnowszym modelem BMW. Umykały mu najbardziej intratne projekty. Ale mimo, że w środowisku miał opinię ekscentryka, to bardzo liczono się z jego zdaniem, zwłaszcza od czasu gdy jego koncepcja jedermanna istotnie zmieniała sposób postrzegania konsumenta i rodzaj dialogu między producentem a targetem jego produktów.

Właśnie zasznurowywał buty, gdy z kuchni wyszła dziewczyna w czarnych włosach z zawiniątkiem w dłoni i powiedziała:
– Nie zapomnij śniadania do pracy.
M spojrzał na nią, wyprostował się. Sięgając po płaszcz, wiszący na wieszaku odpowiedział:
– A wiesz, że prawie zapomniałem o tobie.
– Zdążyłam się zorientować. Wstałeś bez słowa i bez słowa wychodzisz. Nieźle ci namieszałam tym makaronem.
M poprawiając wierzchnie okrycie odpowiedział:
– Prawdopodobnie wieczorem będę odczuwał skutki twojej obecności. Póki co, jestem w szoku i niech tak zostanie.
– Haha zaśmiała się tylko weź śniadanie, też własnej roboty.
Schowawszy zawiniątko do torby M wyszedł z mieszkania. Zostawił dziewczynę samą. Nie zastanawiał się, czy dziwka go okradnie, czy zniszczy mieszkanie. Zwyczajnie ślepo jej zaufał, tak jak człowiek potrafi zaufać, gdy nie ma nic do stracenia a wszystko do wygrania.
Gdy był już przy drzwiach, z zewnątrz dobiegło go charakterystyczne ujadanie pieska starszego pana. Kurwa! zaklął w myślach, ale się nie wycofał. Śmiało otworzył drzwi, w przekonaniu, że uda mu się spławić ubeka.
– Dzień dobry sąsiedzie powiedział z obłudnym uśmieszkiem starszy pan.
– Dzień dobry mruknął M i chciał jak najszybciej wyminąć upierdliwego sąsiada, który stał naprzeciw. Ten jednak złapał go za rękaw i zapytał:
– Czy nie zauważył pan nikogo podejrzanego wczoraj w bloku?
– Nie. A kogo powinien był zauważyć? zapytał M.
Dziadek energicznie szarpnął smycz, by skarcić ujadającego pieska i powiedział:
– A kręciła się tu w pobliżu naszego bloku jakaś kobieta. Wysoka. Włosy koloru czarnego…
– Dużo kobiet się tu kręci przerwał mu M i pomyślał w duchu: Popatrz, popatrz, chuju jeden ty. Rysopisy podajesz jak z policyjnych listów gończych.
– Tak, tak drogi sąsiedzie. Ma pan racje, to jest miejsce publiczne. Ale ta kobieta wyglądała raczej na jedną z tych dziewczyn z domu publicznego. Pewnie szukała tej agencji spod trójki i pomyliła bloki. Przez kilka godzin kręciła się pod naszą klatką. Założę się, że to była kurewka, a moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła. Mam nosa do tych spraw, mówię panu skwitował.
M domyślił się, że stary ubek nie wie, że owa dziewczyna weszła razem z nim do bloku. Gdyby było inaczej, to nie wścibski dziadziuś nie omieszkałby zapytać go o wprost o to, kim on jest. Postanowił zmienić temat.
– Ależ sąsiedzie, co tam dziewczyna. Zdradzę panu, ale tak w sekrecie, żeby to zostało między nami…
– Dobrze przerwał ubek, przyjmując poważny wyraz twarzy.
– Wie pan, że szykują na pana petycję?
– Jaką petycję? Na mnie?! zapytał głośno.
– Ciii syknął M, kładąc palec na usta. Następnie rozejrzał się dookoła, tak, żeby ubek odniósł wrażenie, że nie chce on, by osoby postronne usłyszały co ma do powiedzenia i kontynuował Tak, tak, szykują na pana petycję. Nie wiem dokładnie o co chodzi, czy o pana samego, czy o pana ślicznego pieska, ale coś majstrują. Musi być pan bardziej ostrożny…
– Ale kto, kto? zapytał szeptem starszy pan.
– Nie wiem, ale słyszałem, że mają na pana jakieś papiery, teczki jakieś wyszeptał M Tylko niech pan nikomu o tym nie mówi, bo natychmiast się zorientują, że to ja panu powiedziałem. Bardzo lubię pana i tego pańskiego, miłego pieseczka. Uważam, że wiele dobrego pan zrobił dla osiedla i nie chciałbym, żeby spotkały pana jakieś przykrości. To byłoby niesprawiedliwe kłamał.
Starszy pan zaczął nerwowo wycierać twarz dłonią. Po chwili spojrzał na M. Świdrującym wzrokiem wprawnego śledczego zaczął lustrować jego twarz w poszukiwaniu choćby najmniejszej oznaki, że ten mógłby go okłamać. M jednak nic nie dał po sobie znać.
– Mówi pan poważnie? zapytał w końcu.
– Sąsiedzie, przecież pan wie, że pana lubię i cenię za to, co pan dla nas wszystkich robi. Nigdy nie zażartowałbym z pana w tak okrutny sposób. Ale jedno jest pewne, ja bym na pana miejscu był czujny. Pan wybaczy, ale spieszę się do pracy. Autobus mi ucieknie. Do widzenia panu pożegnał się. Odchodząc widział jeszcze jak starszy pan wyciąga swój czarny notes kieszonkowy i coś w nim notuje. Hehehe, teraz będziesz miał nad czym myśleć ubeku zaśmiał się w duchu.
M nigdy by nie przypuszczał, że rozmowa z byłym funkcjonariuszem bezpieki sprawi mu kiedykolwiek aż taką przyjemność. W wyjątkowo dobrym nastroju, co rzadko mu się zdarzało, energicznym krokiem szedł w kierunku przystanku pogwizdując sobie beztrosko.
Na autobus czekał jak zwykle tłum. O dziwo tym razem nie drażniło go przepychanie się do małej budki kiosku po bilet. Było mu jakoś lżej. Muszę częściej gadać z ubekiem, to lepsze niż prozac na dzień dobry pomyślał. Kupiwszy bilet stanął na uboczu. Dzisiaj, co dziwne, nie rozglądał się w poszukiwaniu królowej Kenzo.
Autobus przyjechał z kilkuminutowym późnieniem. M wsiadł do środka. Nawet udało mu się wypatrzyć wolne miejsce. Zaczął się powoli przeciskać w jego kierunku.
– Przepraszam, przepraszam powtarzał i parł naprzód.
Gdy jednak zobaczył siwiuteńkiego dziadka o kulach, w grubych okularach, który z naprzeciwka także parł do wolnego miejsca, zrezygnował. Dziadek sunął jak czołg. Niby stary, niby zniedołężniały, a zapierdala jak Tygrys w trzydziestym dziewiątym przez Polskę pomyślał Dlaczego oni w szpitalach nie są tacy żwawi, ani na komisjach zusowskich, gdy waży się los ich rent? Tam ledwo się ruszają. A tu, no popatrz, popatrz. Heheheh, jak czołgi. M stał i obserwował niebywałą moc siły przebicia wieku podeszłego. Nawet gdyby był pierwszy, to i tak pewnie wstałby i ustąpił miejsca dziadkowi. Jakoś nie mógłby siedzieć spokojnie, gdyby nad głową stał mu siedemdziesięciolatek z kulą pod pachą i rzężąc oddychał.
– Zobacz pan jaki szybki ten dziadziuś. Skubany! odezwał się ktoś z boku. M odwrócił się i zobaczył jak zupełnie obcy mu człowiek z uśmieszkiem na twarzy podziwia ten swoisty bieg przeszkodami w wykonaniu dziadka o kulach.
– Faktycznie odpowiedział, po czym dalej obserwował emeryta.
– Wie pan, on za każdym razem tak robi. Kiedyś próbowałem się z nim ścigać, ale zawsze mnie wyprzedzał. Skąd on bierze tą energię? Człowiek wsiada i jeżeli uda mu się dopchać do drążka i złapać przed pierwszym zakrętem, to jest dumny z siebie. A dziadziuś jak tylko wsiądzie, to natychmiast biegnie do swojego miejsca. Autobus skręca, dziadziuś całym ciałem zwala się na innych i myśli pan, że przeprosi?
– A nie?
– Gdzie tam. To inni go przepraszają i jeszcze pytają, czy mu się nic nie stało. Dziadziuś doskonale przystosował się do wieku emerytalnego. A mówią, że starość nie jest ani dobra ani przyjemna odpowiedział nieznajomy.
M zastanowił się chwilę i odpowiedział:
– Starość ma swoje…
– O! Patrz pan! Patrz! przerwał mu nagle nieznajomy, kiwając głową w stronę pustego siedzenia Babka w ciąży zajęła jego miejsce. Teraz będą jaja.
Faktycznie, na wolnym miejscu usiadła młoda kobieta w bardzo zaawansowanej ciąży. Tym czasem emeryt był już prawie na miejscu. Przepchał się jeszcze przez ostatnie żywa przeszkody i stanął przy siedzeniu. Złapał się jedną ręką za oparcie siedzenia, w drugiej trzymał kulę i patrzał na dziewczynę.
– Paradoks powiedział M do nieznajomego pasażera.
– Że co?
– Ano paradoks: ciąża przeciwko starości, starość przeciwko ciąży i jedno tylko miejsce.
– E tam odpowiedział nieznajomy patrz pan, zobaczysz pan jak sobie dziadzio poradzi. Za każdym razem udaje mu się przepędzić intruza.
Autobus łagodnie skręcił w kolejną zatoczkę. Na pasażerów zadziałała w tym momencie siła bezwładności. Wszyscy delikatnie pochylili się prawo. Wszyscy, oprócz dziadka o kulach. On zareagował tak, jakby autobus zderzył się czołowo z ciągnikiem siodłowym. Odrzucając kulę runął całym ciałem na ciężarną kobietę. Scena ta wywołała poruszenie. Ktoś próbował starszego pana podnosić, ktoś pytał: Nic się panu nie stało?. Ktoś inny schylał się po kulę.
– Widzisz pan, a nie mówiłem? zadrwił nieznajomy.
M nic nie odpowiedział, cały czas obserwował reakcję ludzi, zwłaszcza ciężarnej. Ta siliła się na uśmiech, nawet wtedy, gdy dziadziuś z całych sił wspierając się ręką o jej wydatny brzuch próbował wstawać. Dziewczyna spocona i czerwona na twarzy próbowała mu pomóc. Ten jednak w tym momencie przypomniał bezwładny worek mięsa. Dopiero dzięki pomocy innych pasażerów, udało się podnieść staruszka, który uśmiechając się i poprawiając duże okulary mówił:
– Oh, bardzo panią przepraszam, już nie te lata.
Jakaś pani w średnim wieku, która siedziała miejsce przed, a która cały czas obserwowała zamieszanie zaczęła rugać ciężarną:
– Taka młoda, powinna ustąpić miejsca. Nie widzi, że starszy i nie ma już sił? Ja w pani wieku…
Dziewczyna z brzuchem zaczęła z trudem podnosić się z siedzenia, mówiąc:
– Proszę, proszę usiąść. Ja za chwilę wysiadam.
Dziadziuś położył jej dłoń na ramieniu i powiedział:
– Siedź dziecko, siedź. Postoję.
– Ależ niech pan usiądzie upierała się.
– Nie, nie. Mam laskę, sobie poradzę odpowiadał, uśmiechając się.
– Trzeba był wcześniej o tym pomyśleć zanim usiadła wtrąciła się oburzona pani w średnim wieku.
Dziewczyna zamilkła. Siląc się na uśmiech próbowała wstać. Dziadziuś ciągle powtarzał:
– Nie trzeba, dziecko nie trzeba.
– Widzisz pan, on tak zawsze odezwał się nieznajomy za chwilę usiądzie. Wygląda na to, że najpierw chce upokorzyć człowieka, dać mu nauczkę. Później dopiero siada. Ale patrz pan dalej skwitował.
M obserwował dalszy bieg wydarzeń. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Dziadziuś stał oparty o kulę i siedzenie. Ciężarna spoglądała w okno a inni wydawali się zapomnieć o całej sytuacji. Nagle dziadziuś zaczął poprawiać okulary.
– O teraz numer z okularami powiedział nieznajomy.
– Z okularami? zapytał M.
– Zaraz mu spadną.
– Skąd pan wie?
– Zawsze spadają. Patrz pan, o teraz odparł nieznajomy kiwając głową w stronę dziadziusia.
M przypatrywał się dziadkowi, który zdjął okulary i jak gdyby nigdy nic upuścił je na głowę kobiety w ciąży.
– Przepraszam, przepraszam powiedział dziadziuś taki niezdara ze mnie.
Dziewczyna z trudem próbowała schylić się, by podnieść okulary, które wylądowały pod siedzeniem. Dziadziuś także się schylał ale stracił równowagę i rozmyślnie runął z impetem na kobietę i jej wydatny brzuch. Zrobiło się zamieszanie. Znowu ktoś, podnosząc staruszka dopytywał się: Nic się panu nie stało?.
– Dość tego mruknął M i zaczął się przeciskać w stronę dziadka.
– Panie, czekaj pan powstrzymał go nieznajomy to jeszcze nic. Następny numer jest z kulą. Zobaczysz pan jak ją zdzieli niechcący w głowę.
M nie odpowiedział. Mijając kolejnych pasażerów znalazł się przy dziadku. Ten w międzyczasie odzyskał okulary i dalej stał oparty o kulę i siedzenie. M stanął obok, cały czas uważnie obserwując gesty emeryta. Kiedy autobus wjeżdżał do kolejnej zatoczki, zauważył jak dziadziuś dyskretnie unosi kulę i ustawia ją tak, by jej rączka była na wysokości głowy dziewczyny. Autobus łagodnie skręcił w prawo i dziadziuś znowu z impetem runął. Jednak M był szybszy. Złapał go silnym uchwytem i powiedział:
– Proszę uważać.
Dziadziuś podniósł głowę, by przyjrzeć się dokładnie osobnikowi, który pokrzyżował mu plany. M uśmiechając się do niego półgębkiem dodał:
– Żeby pan sobie tą kulą krzywdy nie zrobił.
Dziadzio był wściekły. Jego plan zemsty nie powiódł się. Udając wdzięczność powiedział:
– Dziękuję panu bardzo. Taka niezdara ze mnie, rozumie pan, starość nie radość.
M chciał coś odpowiedzieć, ale uprzedziła go ciężarna kobieta, która z trudem podniosła się z siedzenia mówiąc:
– Przepraszam bardzo. Tu wysiadam i pogramoliła się ku drzwiom.

Na następnym przystanku wysiadł M. Z dobrego samopoczucia, które miał wychodząc z domu, pozostały strzępy. Zostało mu tak niewiele, może rok, może dwa, góra pięć lat życia. Tak niewiele, a taki chuj z niego. Można być skurwielem jak się jest młodym, człowiek ma wówczas tyle czasu na pokutę i żal za grzechy. Ale draństwo nad grobem nie ma żadnego sensu klął w myślach.
Wchodząc do biura powiedział do sekretarki:
– Pani Basiu, kawę, ale mocną proszę.
– Już gotowa szefie odpowiedziała i znikła na chwilę w pomieszczeniu socjalnym. Gdy pojawiła się z kubkiem gorącej kawy M usiadł przy jej biurku i powiedział:
– Wie pani co, pani Basiu. Dzisiaj się obudziłem. Było inaczej niż zwykle. Myślę sobie: W końcu i mi zaświeciło słońce. Wychodzę z mieszkania, na ostatnich schodach obiecuję sobie: Będę lepszym człowiekiem!. Wszystko mnie cieszy. No, może nie tak zupełnie cieszy, ale na pewno nie drażni. Nawet mój ubek jest jakiś inny. Wszystko ładnie pięknie. Czuję, jak wzbijam się na szczyt własnego człowieczeństwa. Naprawdę jest mi lżej. I nagle widzę dziadka-sadystę…
– Sadystę? przerwała sekretarka, która słuchała z zainteresowaniem wyznania. W końcu rzadko się zwierzał jej z czegokolwiek. M przełknął łyk kawy i powiedział:
– Mmm, dobra ta kawa. Tak, tak, pani Basiu, sadystę. Oni wszyscy na tych uniwersytetach trzeciego wieku, w domach spokojnej starości czy też świetlicach dla emerytów muszą trenować jakiś rodzaj walki w tłumie. Pierwszy raz takie coś na oczy widziałem.
– A co się takiego stało? zapytała Basia.
– Nieważne odpowiedział, podnosząc kubek do ust Pani Basiu, mam do pani pytanie.
– Proszę śmiało pytać. Pan szefie, może mnie o wszystko pytać, dosłownie o wszystko odpowiedział, spodziewając się jakiegoś intymnego pytania w stylu: Czy goli pani cipkę?, które mogłaby sobie w nieskończoność powtarzać w intymnym zaciszu toalety biurowej, pocierając palcem łechtaczkę.
– Jak długo można być w życiu kanalią? Chodzi mi o to, wie pani, że chyba w pewnym momencie należy powiedzieć sobie dość. Że nie można przez całe życie odnajdywać satysfakcji w robieniu innym na złość, w zawiści, w intrygach. Rozumie pani?
– Tak.
– Bo wie pani, życie się kiedyś skończy. I nieważne czy po śmierci jest tunel z światełkiem na końcu, czy go nie ma, to jedno jest pewne: zostaje indywidualna historia. Nawet, gdy nie jest ona interesująca dla biografów, to jednak ona istnieje. Niech sobie pani wyobrazi, że całe życie jest niczym innym jak sztuką dobrego i godnego umierania. Co zostaje z tej godności i dobroci, gdy człowiek przez całe życie jest moralną kurwą?
– No tak odpowiedziała smutno sekretarka.
M zamyślił się. Popijał kolejne łyki kawy. Po chwili Basia odezwała się:
– Nie wszyscy mogą być aniołami.
M spojrzał na nią i odpowiedział:
– Jasne, ale czy żądam czegoś niemożliwego?
Basia nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Nie mogła odmówić racji temu stwierdzeniu. M oblizując łyżeczkę zapytał:
– Czy była pani kiedyś w gettcie? Na tej ulicy z latarniami?
– Tam gdzie są prostytutki?
– Nie odpowiedziała.
– A powinna pani. Wszyscy tam powinni chodzić i uczyć się zasad postępowania.
– Szef żartuje uśmiechnęła się
– Ani trochę. Dziwki mają swój własny kodeks, jasne reguły. Zresztą musze pani powiedzieć, że gdyby wszyscy ludzie byli jak te dziwki, żylibyśmy w raju.
Sekretarka ze zdziwieniem spojrzała na M. Nie skomentował tej uwagi. Tym czasem M skończył kawę. Odstawił kubek i zapytał, zmieniając temat:
– Są już te dokumenty?
– Tak szefie, położyłam na biurku odpowiedziała.

M udał się do swojego gabinetu. Rozsiadł się wygodnie w swoim ulubionym fotelu i zabrał się do przeglądania materiałów. Otworzył szarą kopertę. Przeczytał list przewodni. Taaa, te same bzdety co zwykle powiedział w duchu. Tym razem chodziło o zorganizowanie kampanii reklamowej dla domu mody. M nie lubił takich zleceń. Fatałaszki miały dla niego taka samą rangę jak jedzenie dla kotów. W przeciwieństwie do wspólnika nie zależało mu na pieniądzach, chociaż zdawał sobie sprawę, że z czegoś trzeba żyć. Przeglądał kolejne charakterystyki produktu, wertując materiały z koperty.
– Cześć powiedział Radek, wchodząc do jego gabinetu Coś ty nagadał naszej Basi, że teraz siedzi zamyślona?
– Rozmawialiśmy o aniołach mruknął M nie odrywając wzroku od kolejnych zdjęć wyjetych z koperty.
– Też nie macie o czym gadać. Mówię ci, umów się z nią. Zamiast bawić się w księdza, zabrałbyś ją na drinka a później pobawilibyście się lekarza hehehe powiedział ironicznie.
M nie skomentował tego. Cały czas uważnie przeglądał dokumentację.
– A wiesz, byłem wczoraj w nowym klubie. Otworzyli go w centrum, tam gdzie kiedyś była księgarnia. Wiesz gdzie? Nie?
– Taaa burknął M, nie odrywając wzroku od papierów.
– Super knajpa. Tabuny dupeczek. Laski od szesnastu w górę. Aż człowiekowi jakoś tak lepiej na duchu, gdy pobędzie w takim miejscu. I tak siedzę sobie, a tu dwie gówniary podchodzą. Gadka, drink, gadka i ani się obejrzałem a już zaczęły się łasić jak kotki. I wiesz jak się skończyło?
– Jak? zapytał M spoglądając na wspólnika.
– Eksperymentalnie!
M odłożył dokumenty na bok. Oparł się na biurku i spoglądając w oczy Radkowi powiedział:
– Za długo się zadawałeś z tymi pojebanymi amfetaminowcami z dołu, których jedynym celem w życiu jest nieustanne zapierdalanie naprzód. Też masz jakąś taką bezsensowną ciągotkę hedonistyczną. Stałą manierę przeżywania tych samych emocji. Praca, knajpa i jebanie; praca, knajpa i jebanie. I tak cały czas, w kółko. Czy ty nie widzisz, że każdy twój dzień wygląda tak samo, każdy wieczór jest identyczny, za wyjątkiem pizd, które penetrujesz?
– Co ty się do mnie przypierdalasz?! krzyknął poirytowany wspólnik Ksiądz jesteś? Czy jaki chuj?
– Nie przeklinaj odpowiedział spokojnie M, sięgając ponownie po dokumenty Z tymi kurwami i chujami ci jakoś nie do twarzy.
– Weź ty się ode mnie odpierdol!
– Przypomnij sobie dlaczego do mnie przyszedłeś powiedział M Siedzieliśmy tu i rozmawialiśmy. Ty powiedziałeś, że nie chcesz być taki sam jak oni, jak ci wszyscy z piętra poniżej. Że znudziły cię garnitury, znużyła gonitwa za sukcesem, że chciałbyś zrobić coś ważnego, coś istotnego. I co robisz?
– Jak ci się nie podobam, to idź do tego swojego filozofka, z nim sobie rozmawiaj.
– Filozofię zostaw w spokoju, nie o nią chodzi, ale o życie, o sposób jego przeżycia…
– I ty mi mówisz o życiu?! przerwał mu Radek Ty!? To twoje wieczne narzekanie, marudzenie, nastawienie krytyczne i wieczna kontra mają być sposobem na życie? Twój ograniczony świat, w którym miotasz się między swoim ubekiem, nieznajomą dupą z przystanku, w której się zakochałeś i pracą, ma być jakimś wzorem, modelem uniwersalnym?
Chyba kpisz! skwitował.
M uśmiechnął się życzliwie. Po raz pierwszy usłyszał od wspólnika tego rodzaju wyznanie. Do tej pory zawsze rozmawiali tylko o pracy, lub wysłuchiwał jego historii o kolejnych ciziach poderwanych w knajpie, które jak szybko przeleciał, tak szybko porzucił.
– Masz rację, jestem w nieustannej kontrze odpowiedział I to właśnie dzięki niej ten mój, jak to nazwałeś ograniczony świat, staje się wielkim kosmosem, rzeczywistością detaliczną. Moja kontra pozwala mi dostrzec najmniejsze niedoskonałości, które oczywiście wyolbrzymiam do rangi monstrów. Taki ubek nie jest już tylko nieszkodliwym reliktem dawnej epoki, ale staje się moim śmiertelnym wrogiem. Kobieta z przystanku, zmienia się nagle w boginię. Wszystko jest jasne i wyraźne. Jak widzisz mój świat, to rzeczywistość potworów i bogów. Czy to nie jest lepsze niż twoje cizie stylizowane na studentki kulturoznawstwa, które ruchasz z takim zapałem każdego wieczoru? Czy to nie wydaje się tobie monotonne?
– A idź w pizdu! powiedział Radek, wstając z krzesła Już więcej nic ci nie powiem.
– Nie trzaskaj drzwiami jak będziesz wychodził powiedział M do wychodzącego wspólnika.
Radek oczywiście trzasnął drzwiami. M uśmiechnął się pobłażliwie i wrócił do lektury dokumentów.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dziwki (3)

15 lutego, 2008 by

3.

– Pani Basiu, czy przyszedł już ten ponurak? zawołał głośno Radek od siebie z gabinetu.
– Nie szefie, jeszcze nie odpowiedziała sekretarka, przewracając kolejne stosy kartek na biurku.
– Niech pani do niego zadzwoni i go obudzi. Pani Basiu, niech mu pani powie, żeby wyciągnął swoje kosmate dupsko z wyrka i pofatygował się do pracy i niech pani powie też, że prawdopodobnie wygraliśmy przetarg na prowadzenie kampanii dla… nie dokończył, bo w drzwiach stanęła Basia i powiedziała:
– Ależ szefie, M nie ma telefonu. Jak mam do niego zadzwonić?
– No tak, zapomniałem. Czekamy zatem odparł i dodał z uśmiechem – Ale pani dzisiaj ładnie wygląda pani Basiu, kwitnąco, naprawdę kwitnąco.
– Czy pan wie szefie, że to podpada pod molestowanie seksualne? zażartowała.
– Chyba nie zalicza się pani do tych babsztyli, feministek, które nie golą nóg, pach i wąsów, które własną brzydotę zasłaniają ideologią? Pani Basiu, tych orangutanów nie sposób molestować odpowiedział Radek siląc się na powagę.
– Skądże, żadna ze mnie feministka. Tak zażartowałam sobie uśmiechnęła się.
– To dobrze pani Basiu, że potrafimy jeszcze żartować odpowiedział już całkiem poważnie Radek A tak serio to, co pani sądzi o feminizmie?
– Hmmm zastanowiła się Basia, po czym odpowiedziała Nie wyobrażam sobie, żebym chodziła bez stanika…
– Ale wie pani, że dziś już nie chodzi o te zbrojone drutem stalowym cyckonosze, ale ten cały szum z równouprawnieniem przerwał jej Radek.
– Do końca życia chciałabym być niewolnicą odpowiedziała z uśmiechem.
– Ja poważnie pytam, a pani sobie żartuje.
– Haha zaśmiała się Wcale nie żartuję. Nic a nic.
Sekretarka nie żartowała, chociaż chciała żeby jej odpowiedź odebrana była jako dowcip. Basia, od kiedy poznała M była gotowa poddać się każdej formie panowania z jego strony. Wielokrotnie wyobrażała sobie, jak posłusznie spełnia jego wszelkie zachcianki, nawet te najbardziej kuriozalne. Kiedy masturbowała się w toalecie biurowej, wyobrażała sobie jak władczo stoi nad nią, rozpina pasek i ściągając bieliznę mówi: Odwróć się. Teraz cię zerżnę w dupę. Chciała być jego kurwą, dziwką gotową na każde zawołanie. Nigdy nie powiedziałby mu: Nie dzisiaj. Głowa mnie boli. Wszystkie gesty M, które przecież godziły w feministyczną ideologię, tak jak na przykład wczorajszy tekst o wietrzeniu majtkami pomieszczenia, podsycały jej pragnienie poddaństwa. W jakiś niezrozumiały sposób, zamiast stopniowo zrażać się do niego, lgnęła doń mentalnie i uczuciowo.
– Cześć, o czym sobie tak beztrosko rozmawiacie? zapytał M, wchodząc do gabinetu Radka.
– O wilku mowa! powiedział Radek właśnie się zastanawiamy z panią Basią, co by ci kupić pod choinkę.
– I co wymyśliliście?
– Że zrzucimy się tobie na komórkę.
– Komórkę? zapytał M, ściągając płaszcz i odstawiając aktówkę.
– Żeby można się było do ciebie dodzwonić. No i pani Basia mogłaby ci w końcu wysyłać romantyczne sms-y odpowiedział wspólnik uśmiechając się do sekretarki stojącej w drzwiach. M spojrzał na niego ze zdziwieniem, później na Basię i powiedział cynicznie:
– Jakiego geniuszu trzeba, by takie coś wykombinować? Długo się wspinaliście na te intelektualne wyżyny? Załóżcie firmę i nazwijcie ją: Co dwie głowy, to nie jedna!. Już widzę te nagłówki w gazetach: Kolejny rewelacyjny koncept. Produkt burzy genialnych umysłów! Proszę państwa to nie brainstorm! To oko cyklonu!
– To ja zrobię kawę powiedziała Basia i szybko wyszła z gabinetu.
– No! Wreszcie jakiś dobry pomysł! powiedział głośno M.
– Hehe zaśmiał się Radek – sarkazm jak zwykle dopisuje. To dobrze, bo mamy ten kontrakt dla domu mody.
– Slipy, stringi czy kiecki tym razem? zapytał siadając na sofie.
– Sam zobaczysz. Papiery mają przyjść lada dzień odpowiedział Radek
– Chuj! Nieważne. To i tak lepsze niż żarcie dla kotów zaklął M i zamknął oczy. Czekał na kawę.
– Coś niewyspany jesteś? zapytał Radek To ja wstałem rześki jak skowronek, a ty nie dość, że zaspałeś, to jeszcze się nie wyspałeś.
– Zaraz tam zaspałem! odpowiedział głośno To przez tego ubeka nie zdążyłem na autobus. Wiesz, co teraz temu burakowi przeszkadza?
– Co?
– Dziwki odburknął.
– Jak to?
– Wyobraź sobie, że już wczoraj wieczorem mnie zaczepił i pieprzył o inicjatywie obywatelskiej, że trzeba podpisać jakieś petycje, bo ten chuj właśnie wytropił na osiedlu agencje towarzyską. I dzisiaj, wychodzę z mieszkania a tu przed blokiem stoi już komitecik z ubekiem i jego pieskiem na czele. Zaczepiają mieszkańców, w tym mnie. Chcieli, żebym się przyłączył do pikiety protestacyjnej, podpisał jakąś petycję w stylu: My, niżej podpisani, nie chcemy…. Wciskają mi kit, że tu chodzi o zasady moralne, o naukę Chrystusa, o dobro naszych dzieci, które mogą się zgorszyć i dobro zniewolonych kobiet zmuszanych do nierządu.
– Ale jaja! Serio? zapytał z niedowierzaniem Radek.
– Wiesz powiedział, rozkładając się wygodnie na sofie i spoglądając w sufit Takie typki, jak mój ubek mają tylko jeden cel w życiu: dojebać, dojebać każdemu za wszelką cenę. Czy ty myślisz, że on ma jakieś zasady, kryteria? Że robi to dla idei? Zmieniają się czasy, zmieniają się światopoglądy i taki materialista z dnia na dzień staje się idealistą. Z ubeka zmienia się w Torquemadę albo szalonego Savonraolę. Metody oczywiście te same. Ta gnida jest gorsza niż wszystkie kurwy świata razem wzięte. Te panienki z agencji przy nim to święte męczenniczki.
– Fakt przytaknął Radek.
Rozmowę przerwała pani Basia, która weszła z kubkiem kawy dla M. Postawiła na szklanym blacie stolika i bez słowa wyszła.
– A wiesz powiedział nagle M, przyjmując pozycję siedzącą Wczoraj piłem świetną kawę. Czy słyszałeś kiedyś o kawie rumowej?
– Pewnie jakaś chemiczna mieszanka odpowiedział sceptycznie wspólnik.
M pociągając łyk mocnej kawy z kubka, którą przygotowała sekretarka odpowiedział:
– A chuj! Może i chemiczna, ale dobra. Naprawdę dobra. Nie przeszkadza ci glutaminian sodu w chińskich zupkach a chemii się czepiasz odburknął M.
– A gdzie piłeś taką kawę? U tego swojego filozofa? Czymś ci przyprawił, że tak smakowała? zadrwił Radek.
– A właśnie, że nie u Piotra.
– Nie ściemniaj, że masz jeszcze jakichś innych znajomych.
– U kurwy odpowiedział zdawkowo M, wypijając ostatni łyk z kubka Teraz jestem prawdziwym kurwiarzem. Możesz tak do mnie mówić.
Radek nie skomentował tego, uznając to za żart. Nigdy do głowy by mu nie przyszło, że jego wspólnik mógłby skorzystać z usług prostytutki. M był zbyt nieśmiały. Dla Radka M był małym dzieckiem, którego zamknięto w ciało czteredziestoparoletniego mężczyzny. Jego naiwny obraz świata, niepoprawny idealizm, w który wierzył, to wszystko było takie nierealne. Dziecięce, wprost z piaskownicy. Zdawał sobie sprawę, że przepadłby w każdej innej firmie, w której nie mógłby być dla siebie żeglarzem, okrętem i sterem. Nie znosił przede wszystkim głupoty i gdyby trafił na głupszego od siebie szefa, to natychmiast by to wyczuł, a po minucie wyzwałby go od debili. W tym sensie był w pewnym stopniu nieprzystosowany. M klął jak szewc, ale miał jedną ważną zaletę kiedy kogoś nie darzył sympatią, to automatycznie nie pozostawiał złudzeń, że jest inaczej. Był niesamowicie szczery. Oczywiście miało to swoje niedogodności, bo gdy prezentowali projekty reklamowe, M mówił wprost, co myśli o danym produkcie. Formułował sądy dosadnie i bez żadnych ogródek, w stylu: sądzę, iż…. Radek podejrzewał, że owa pornografia lingwistyczna przybrała u M postać pewnego światopoglądu. Że każda kurwa czy chuj, którymi M nasycał swoje otoczenie, nie były zwykłymi wulgaryzmami. On sam wiele razy miał ochotę rzucić pizdą, ale powstrzymywało go to, co określa się kulturą, ogólnie – wychowaniem. M w tym zakresie był kontrkulturowy, był typem wiecznego buntownika. Poniekąd zazdrościł mu i podziwiał, że tak łatwo i tak beztrosko lekceważy przyjęte normy zachowań społecznych. Doskonale pamięta jak się poznali. Radek pracował piętro niżej. Często widywał M w windzie, ale pierwszy raz zobaczył go w akcji, gdy ten przyszedł do jego szefowej. Był to taki typ kobiety, która przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ubrana w szary kostiumik i białą bluzeczkę wszędzie biega z laptopem i wiecznie dzwoniącym telefonem. Ambicja zżerała ją do tego stopnia, że nie zważając na koszty, nie przebierając w środkach dążyła do osiągnięcia zamierzonego celu. A były nim coraz lepsze wyniki finansowe podawane w rocznych bilansach. Łechtały ją kolejne nagrody, statuetki i to one miały dla niej wartość, a nie pracownicy, którzy tyrali na jej sukces. Któregoś razu się zdarzyło, że M przyszedł do jej szefowej. Zaczęli o czymś rozmawiać. Szefowa zaczęła coś krzyczeć i płakać, i wówczas usłyszał jak M do niej mówi całkiem spokojnie:
– Ty głupia, śmierdząca zgniłym śledziem pizdo, której flora bakteryjna rozpuszcza powłoki ze złota. Twój mózg produkuje taki rodzaj gówna, przy którym odpady radioaktywne, to mleczko dla niemowląt. Wycierasz się perspirantem pod pachami, w kroczu i między owłosionymi cyckami, a śmierdzi od ciebie z daleka. Nie masz w sobie nic z honoru, ani godności. Jak tak bardzo chcesz mnie w chuja robić, to powiedz wprost, umyję go dla ciebie i będziesz mogła ssać do woli.
Pamięta, że po tym incydencie szefowa długo nie mogła odzyskać równowagi psychicznej. Straciła swoją pewność siebie. Wiedziała, że wszyscy jej podwładni byli świadkami tej rozmowy, a właściwie to monologu M. Jej autorytet budowany na despocji runął jak domek z kart. Od tamtego czasu straciła pewność kroku. O ile wcześniej przypominała strażniczkę KZ-Auschwitz, gdy przechadzała się między stanowiskami pracy, domagając się wyników od podwładnych, tak teraz przemykała jak myszka do swojego biura i nie wychodziła zeń do końca dnia.
W tydzień po tym zdarzeniu Radek umówił się z szefową na spotkanie i złożył na jej ręce lakoniczne wypowiedzenie: Odchodzę. Kwadrans po tym siedział piętro wyżej, w biurze M i rozmawiał o pracy. M przyjął go, a po krótkim czasie, gdy zorientował się, jak zaradnym jest pracownikiem, uczynił zeń wspólnika. I tak od pewnego czasu prowadzili razem firmę.

– Wiesz, dzisiaj też szybciej wyjdę powiedział M Jak przyjdą dokumenty, to zostawcie je u mnie na biurku. Jutro z rana się im przyjrzę. Dziś nie mam do tego głowy, jestem w rozsypce po tej ubeckiej awanturce. Mówię ci, kiedyś go zamorduję. To tylko kwestia czasu skwitował.
– Nie ma sprawy odpowiedział Radek Ja posiedzę dziś trochę sam na sam z Basią. Muszę przygotować dokumenty dla księgowych.
Wychodząc z gabinetu M powiedział na pożegnanie:
– Nawet nie chcę myśleć, co z panią Basiu tu wyprawiacie pod moja nieobecność.
– Hehehe roześmiał się wspólnik orgietka za orgietką.
– Że co? dobiegło nagle z drugiego pomieszczenia. To był głos sekretarki, która słyszała całą rozmowę. M położył palec na usta i szeptem powiedział do Radka:
– Ciii….

Dlaczego mam ciebie cały czas w głowie? myślał M, wychodząc z biurowca. Pogoda była fatalna. Lało. M spojrzał na rozpędzonych przechodniów, którzy teraz z parasolami w dłoniach, garbiąc się, przyspieszali kroku. Zapiął szczelnie płaszcz i podszedł do krawędzi ulicy wzywając ruchem ręki taksówkę.
– Na 26 czerwca proszę powiedział do taksówkarza.
– Robi się odpowiedział i dodał Fatalna pogoda.
M nie odpowiedział. Nie miał ochoty na pogawędkę z taryfiarzem. Usadowił się wygodnie na tylnim siedzeniu i słuchał muzyki z radia, mieszającej się z uderzeniami kropel deszczu o szybę w drzwiach. Jechał do Piotra. Chciał z nim porozmawiać o dziwce, którą niedawno poznał i przed którą zdążył się już skompromitować. Wiedział, że może mu zaufać i zwierzyć się ze wszystkiego. Był takim przyjacielem, na którego czeka się całe życie. Oni mieli to szczęście, że się odnaleźli. Przypominali te pradawne platońskie stworzenia, istoty kuliste, doskonałe, równe bogom olimpijskim. Do tego stopnia doskonałe, że zazdrosne bóstwa porozdzierały je na połówki i porozrzucały po świecie żeby się nie mogły odnaleźć, by połączone zagroziły całemu Olimpowi. Piotr i M odnaleźli się w sześciomiliardowej populacji. Jednak w ich świecie nie było żadnych krain spływających ambrozją, które mogliby podbić. Żyli sobie tak po prostu. Jeden z drugim, jeden obok drugiego.
Nagle M poczuł gwałtowne szarpnięcie i usłyszał pisk opon. Bezwładnie uderzył w siedzenie taksówkarza.
– Kurwa! Jak jeździsz chuju pierdolony! zaklął na całe gardło taksówkarz, dając sygnał klaksonem Wieśniaku, kurwa ty jeden!
– Co się stało? zapytał lekko oszołomiony.
– Skurwysyn zajechał mi drogę! syknął głośno kierowca cięgle naciskając klakson.
M spojrzał przez przednią szybę i zobaczył przed nimi białe auto z obcą rejestracją.
– Nietutejszy powiedział spokojnie do taksówkarza.
– Się chuj najpierw nauczy jeździć u siebie na polu, a dopiero później jedzie do miasta. No rusz się! Do przodu kurwa! Na chuj czekasz!
– Dlaczego pan przeklina? Przecież on pana nie słyszy zapytał spokojnie M.
Kierowca bijąc nerwowo w klakson odpowiedział:
– Się zdenerwowałem kurwa i chuj. Czekaj pan, ja mu kurwa zaraz dam. Podjadę mu pod samą dupę i się wieśniak osra i dodał gazu. Taksówka zbliżyła się na niebezpieczną odległość do białego auta i kierowca ponownie zatrąbił.
– I co chuju ze wsi! Co teraz! Cykasz się wieśniaku?!
Całe zajście rozgrywało się na jednej z głównych ulic w okolicy skrzyżowania, na którym o tej porze dnia ruch był niesamowity. M nie był zachwycony reakcją taksówkarza. Na szczęście białe auto skręciło w prawo, oni pojechali prosto. Taksówkarz jednak ciągle klął pod nosem, wyzywając od najgorszych kierowcę, który zajechał mu drogę.
– Nie klnij tak już człowieku powiedział M, zmęczony słuchaniem tych bezsensownych wulgaryzmów. Kierowca spojrzał w jego odbicie w lusterku i zapytał:
– A co? Nie podobają się panu brzydkie słówka?
– Te pana są bezsensu, wykrzykuje je pan do kierownicy i co gorsze muszę ich słuchać. Pan nie lubi nowicjuszy za kierownicą, a ja nie znoszę braku sensu. Rozumie pan?
Kierowca zamilkł. Uznał, że ma do czynienia z jeszcze jednym świętoszkowatym klientem, który na sam dźwięk słowa: cholera a nie daj boże kurwa mać dostaje gęsiej skórki. M też nic nie powiedział. Siedział wpatrzony w szybę i oglądał mijane budynki i przemoczonych ludzi. W końcu dotarli na miejsce. M zapłacił za kurs udał się prosto do mieszkania przyjaciela.
Piotr przywitał go z uśmiechem na twarzy. M rozpłaszczył się i udał się z przyjacielem do pokoju. Zajął stałe miejsce.
– Herbatki? zapytał gospodarz.
– Nie, nie. Nie tym razem. A gdzie masz małą Anitkę? zapytał wyglądając w kierunku kuchni.
– Zjadłem ją. Doskonale komponowała się z pomidorówką i tym jej makaronem. Będzie mi jej brakować odpowiedział uśmiechając się i oblizał usta.
Każdy normalny człowiek potraktowałby taką odpowiedź, jako dowcip. Ale przecież zarówno Piotr jak i M wymykali się wszelkim definicjom tego, co normalne.
– W chuja walisz? zapytał M.
– Nie odpowiedział spokojnie przyjaciel Nie wierzysz, to idź sprawdź. Na kuchence stoi jeszcze garnek, a w nim kawałki Anitki. Zostało od wczoraj.
M wstał i szybko poszedł do kuchni. Faktycznie, na kuchence stał emaliowany garnek, w którym na dnie były resztki zupy pomidorowej. Przemieszał ją chochelką. Gdy wypłynęły na powierzchnię kawałki szaro-sinego mięsa pochylił się nad garnkiem, by je dokładnie obejrzeć. Wyglądały całkiem normalnie, jak pokrojone w nieregularne kostki gotowane mięso. W zasadzie, to mogły to być resztki prehistorycznego mamuta, które Piotr jakimś cudem nabyłby po okazyjnej cenie na straganie od przybyszów zza wschodniej granicy, a i tak by się nie zorientował. W końcu zaczął ją wąchać. Miał nadzieję, że może zmysł powonienia wykryje obecność jakiejś cząstki małej Anitki w czerwonawej breji. Jednak oprócz intensywnego zapachu bazylii i pomidorów nic szczególnego nie wyczuł.
– Weź trochę. Spróbuj. Moim zdaniem za mało pikantna odezwał się Piotr, który w tej chwili stał za jego plecami i przyglądał się, jak przyjaciel zachwyca się jego zupą Ale najpierw podgrzej ją trochę. Nie ma nic gorszego niż zimny tłuszcz osadzający się na ustach.
M odwrócił się. Spojrzał na przyjaciela. Kiedy zobaczył ten sam uśmiech na twarzy, który towarzyszył jego wyznaniu: Zjadłem ją, bez wahania podniósł chochelkę do ust i siorbnął odrobinę.
– No i jak. Za mało pikantna. Ale kwaskowata akurat. No powiedz spokojnie powiedział Piotr.
– No kwaskowata odparł M, mlaskając. Nie wyczuwał nic dziwnego w tej zupie a w szczególności akcentu, aromatu, który świadczyłby o obecności choćby paznokcia lolitki, którą poznał u przyjaciel minionego dnia.
– Ten kwasek to od jej cipki. Gotowałem ją osobno w małym kubeczku a później przetarłem bulion przez sitko, żeby kłaków nie było powiedział spokojnie Piotr. Następnie podszedł do suszarki wziął łyżkę i przyłączył się do konsumpcji. M zamurowało wyznanie kuchmistrza-ludojada.
– Mówię ci, żaden koncentrat, przecier a nawet pomidory nie dadzą tak subtelnego kwasku. Spróbuj jeszcze. Dopiero za drugim razem czuć to wyraźnie.
M nic nie powiedział. Nie miał ochoty więcej próbować. Czymś innym jest eksperyment z uspokajającą melisą skrzyżowaną z jadowitym i agresywnym sporyszem, a czymś innym zupa z człowieka. Przyglądał się uważnie Piotrowi, jak ten stoi nad garnkiem i wyjada resztki wczorajszej pomidorówki. Po jakiejś chwili Piotr wrzucił łyżkę do zlewu. Spojrzał na przyjaciela i kiedy zobaczył jego zaskoczony wyraz twarzy, otarł rękawem usta i zapytał:
– No co? Nie smakowała?
M nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wiedział, że Piotr jest zdolny do wszystkiego, że chce stworzyć system etyki, w której główną kategorią byłaby idea jenseitsu. Odkąd opętała go koncepcja wszystkiego, co poza, przeprowadzał różne dziwne, czasami kuriozalne a czasami interesujące eksperymenty. Wszystko testował na sobie. Jednak M nigdy nie przypuszczałby, że Piotr poczęstuje go tego rodzaju pomidorówką. Teraz w osłupieniu przyglądał się przyjacielowi.
– Co cię bardziej przeraża, to że Anitka nie żyje, czy to, że przed chwilą jej spróbowałeś? A może to, że nie odpowiedziałeś, gdy spytała cię czy podoba ci się jej cipka? zapytał spokojnie Piotr wstawiając wodę na herbatę.
– Nie wierzę ci. Wciskasz mi kit! Za chwilę okaże się, że gówniara wyskoczy z szafy i będziecie wspólnie cieszyć się, że zrobiliście ze mnie durnia! głośno odpowiedział.
Piotr odwrócił się twarzą do przyjaciela.
– Dlaczego miałbym cię kłamać w tak błahej sprawie?
– Błahej! Kurwa! Ty to nazywasz błahą sprawą? Mało tego, że gotujesz ludzi z zupy, ale karmisz nimi gości i nazywasz to błahostką? krzyknął M. Nie wytrzymał presji stoickiego spokoju Piotra. Kiedy jego wnętrze wrzało, on spokojnie oddawała się zwykłym rytuałom dnia codziennego i spokojnie, jak gdyby nic się szczególnego nie stało, zadawał pytania, w stylu: Ładną mamy pogodę. Nieprawda?.
Piotr sięgnął po ogólnokrajową gazetę codzienną, która leżała złożona na kuchennej szafce, podał ją przyjacielowi i powiedział:
– Otwórz na stronie szesnastej.
M bez słowa wziął gazetę. Wertował kolejne strony. Przed oczami migały mu różne wytłuszczone nagłówki, całostronicowe reklamy operatorów telefonii komórkowych i bilanse kursów akcji spółek giełdowych zamieszczone w dużych tabelkach. W końcu zatrzymał się na stronie numer szesnaście, zaczął się jej dokładnie przyglądać.
– I co? zapytał Radek.
– Jakie co?
– No przeczytaj
Pięć i pół miliona ofiar w Kongo-Kinszasie w ciągu ostatnich 10 lat… przeczytał pod nosem.
– No właśnie. Widzisz, czy to nie jest bardziej przerażające niż smaczna skądinąd Anitka uduszona pod pokrywką? zapytał Piotr zalewając gotującą się właśnie wodą szklankę z mieszanką ziołową na dnie.
– Przyjmij sobie dla uproszczenia rachunku kontynuował że dziesięć lat, to jakieś trzy tysiące sześćset dni. Podziel później pięć milionów przez trzy tysiące sześćset. Następnie wynik dzienny podziel przez czterdzieści osiem godzin, a jak będzie ci się chciało, to uwzględnij też minuty a nawet sekundy w rachubie. Wiesz ile to?
M osłupiały spoglądał to na gazetę, to na przyjaciela, to na emaliowany garnek. Wiedział do czego zmierza Piotr w swoim wywodzie. Chce mu uświadomić nieproporcjonalność śmierci. Dowieść, że skoro tak abstrakcyjna forma, jak pięć i pół miliona trupów, znalazła się gdzieś na nastej stronie gazety, to zniknięcie Anitki nie powinno już dziwić nikogo, bo w porównaniu z rzezią w Kongo jest ona zaledwie rozgniecioną pod gazetą muszką. Siła owej racjonalistycznej interpretacji była nie do podważenia, jednak w M wrzało coś, co nazywa się uczuciem. W tej chwili miał przed oczami obraz małej, nagiej dziewczynki rozłożonej na tapczanie w gościnnym pokoju mieszkania Piotra.
– Kurwa! Co ty mi tu za kit wciskasz? Człowieku! Czy ty nie wiesz, że ludzi nie można jeść?! krzyknął i rzucił gazetą w przyjaciela.
– Ja? Ja o tym wiem, ale ty też wiesz a mimo to spróbowałeś odpowiedział spokojnie Piotr zbierając gazetę z podłogi.
– Kurwa! Kurwa! Kurwa! klął na głos M, wychodząc do przedpokoju. Zdjął płaszcz z wieszaka.
– Nie udawaj świętoszka mówił spokojnie Piotr podążając za nim dziewięćdziesiąt procent ludzi w tym kraju, to kanibale. Słyszałeś przecież o transsubstancjacji. Wierząc w dogmat, godzisz się na kanibalizm. Nikomu, oprócz ciebie to nie przeszkadza.
– A przestań pierdolić klął M, zakładając chaotycznie prochowiec Żeby takie coś wykombinować musiałeś studiować te wszystkie napuszone książeczki o wartościach? Ty kurwa jedź do tego Konga i będziesz tam bez żadnych problemów jako nadworny ideolog Sese Seko będziesz uzasadniał, że wszelka opozycja polityczna najlepiej smakuje w pieczonych bananach i gotowanymi patatami.
– Pataty?
– Chuj, może być nawet miód afrykańskich pszczół. Może cię któraś w końcu upierdoli w ten głupi łeb i ci mózg od tego urośnie syknął M i zaczął szarpać się z zamkiem, chcąc jak najszybciej wyjść z mieszkania.
– Czekaj, pomogę ci powiedział Piotr i podszedł do drzwi.
– Sam sobie poradzę warczał zdenerwowany M. Przyszedł do przyjaciela, by się z nim podzielić wrażeniami wczorajszego popołudnia, a tu taka niespodzianka: Anita w pomidorówce, a w zasadzie: pomidorówka z Anity. Gdyby wiedział, że tak to wszystko będzie wyglądać, to nigdy nie wyszedłby z biura. Siedziałby i czekał na dokumenty przetargowe.
– Dobrze, dobrze uspokajał Piotr sam sobie poradzisz, sam.
M kręcił zamkiem to w lewo, to w prawo i szarpał drzwiami. Te jednak nie chciały się otworzyć. W pewnym momencie poczuł, że od zewnątrz ktoś naciska na klamkę. Usłyszał zgrzyt w zamku. Drzwi się otworzyły i zobaczył Anitkę objuczoną reklamówkami.
– O! Sie masz! przywitała się szczerząc do niego zęby w uśmiechu. Następnie minęła go i podeszła do Piotra mówiąc:
– Nie było świeżego mleka. Kupiłam ci UHT. Nie chciało mi się szukać. Może być?
Piotr odebrał od niej jedną z plastykowych toreb i powiedział:
– Wiesz, że razem z M zjedliśmy ciebie przed chwilą?
Anitka nie wiedząc o co chodzi, odpowiedziała żartem:
– Zostawiliście coś dla mnie?
Piotr się roześmiał i powiedział:
– Nic z ciebie nie zostało.
M stracił całkowicie orientację. Anitka w pomidorówce, Anitka z zakupami, wspomnienie wczorajszej Anitki nago. Był kompletnie skołowany. Nie bawiła go ta gra słowna. W kontekście całej sytuacji nie była ona śmieszna ale makabryczna. Spojrzał na Piotra z wyrzutem w oczach i powiedział:
– Ale kurwa z ciebie! Prawdziwa dziwka!
I wyszedł, trzaskając drzwiami. Kiedy schodził po schodach z góry dobiegł go głos przyjaciela:
– Nie fochaj się! Wpadnij jutro! Jutro też będzie Anitka!
– Żeby się tak zrobić w jajo. Kurwa! klął pod nosem.
Natychmiast złapał taksówkę i kazał zawieść się prosto pod blok. Nie miał już ochoty jechać do getta, chociaż jeszcze niedawno bardzo chciał się spotkać z kobietą w czarnych włosach. Specjalnie po to zabrał z domowej skarbonki banknot dwustuzłotowy. Po tym całym zdarzeniu musiał najpierw ochłonąć. Jak mogłem pomyśleć, że on je ludzi? dziwił się w duchu sam sobie Jak!?.
Po kilku minutach jazdy M przestał sobie robić wyrzuty z powodu swej naiwności. Uśmiechał się do siebie i z siebie. Zaledwie kilka chwil wystarczyło by nabrał do sprawy dystansu i zaczął postrzegać ją w kategoriach dowcipu. Hehe, bulion z cipki… hehehe! śmiał się w duchu. Kiedy znaleźli się na osiedlu z powrotem wrócił mu dobry humor. Czekaj, ja też ci zrobię podobny numer. Czekaj, czekaj! obiecywał sobie w myślach, gdy regulował należność za kurs.
Podszedł do drzwi klatki, w której mieszkał. Sięgnął po klucz i już chciał wejść do środka, gdy nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Panie, daj pan spokój. Mówiłem już, że nie podpiszę powiedział, nie oglądając się za siebie. Był pewien, że to ten dziadek ubek, który chciał wymóc na nim dziś rano złożenie podpisu pod petycją. Miał on taki zwyczaj, że od czasu do czasu łapał swoich rozmówców za rękę, żeby mu nie uciekli.
– Cześć, przyszłam ci zrobić makaron powiedział miły, znajomy głos.
M odwrócił się gwałtownie i zobaczył ją. To była ta sama kobieta z tymi samymi czarnymi włosami i tak samo ładna jak wczoraj. Stała teraz przed nim i uśmiechała się do niego subtelnie. M zaniemówił.
– Wpuścisz mnie do kuchni, czy mam go zrobić tutaj? zażartowała dziewczyna widząc, że M jest co najmniej zaskoczony.
– Ekhm odkaszlnął M, chcąc zyskać jak najwięcej czasu na ułożenie poprawnej odpowiedzi, to znaczy takiej, która go nie skompromituje jak wszystkie wczorajsze. Po chwili, starając się opanować emocje, zapytał:
– Skąd wzięłaś adres?
– Zaczynasz od standardowych pytań? Jestem dziwką, nie zapominaj o tym odpowiedziała z uśmiechem Chodź, zrobię ci ten makaron.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dziwki (2)

13 lutego, 2008 by

2.

Popołudnie u Piotra, pominąwszy incydent z Anitą, przebiegało ustalonym rytmem. Przyjaciele pili herbatę. Piotr tłumaczył proporcję nowej mieszanki liści melisy, wysuszonej skórki pomarańczy oraz zmielonych drobinek silnie halucynogennego grzyba sporyszu, które także dosypał, by jak to mówił: Każdy łyk przybliżył do prawdy. M nie miał nic przeciwko tego typu eksperymentom. Nie to, żeby był narkomanem. Po prostu dobrze się czuł w towarzystwie przyjaciela, a uczucie komfortu wzmagało się po każdym kolejnym łyku.
Przyjaciele wypili jeszcze jedną szklankę herbaty, po czym M zaczął szykować się do wyjścia. Ubierając w przedpokoju prochowiec, jeszcze raz rzucił okiem w kierunku kuchni i powiedział do Piotra:
– Po tych twoich wynalazkach, ta Anitka wcale nie jest już taka niewinna. Ma w sobie tyle kurewskiego piękna, kuszącego piękna. Wiesz?
– Ty zostaw małą Anitkę w spokoju odpowiedział ironicznie Piotr.
– Nic od niej nie chcę, zwyczajnie ci mówię jak jest.
– Ty może nic nie chcesz, ale ja za chwilę będę chciał. Poproszę ją, żeby ugotowała pomidorówkę i zrobiła do niej makaron. Kurewsko dobry makaron, jaki tylko ona potrafi zrobić.
– Taaaa, kurewski makaron zakpił M.
– Haha, no, kurewski. Trzymaj się i wpadnij jeszcze, jak tylko będziesz miał ochotę pożegnał Piotr przyjaciela.

M znowu znalazł się na ruchliwej ulicy. Tym razem dokładnie wiedział gdzie chce iść.
Wszystko wydawało mu się teraz bardziej kolorowe i wyraźne. Każdy kontur był ostry jak żyletka. Nawet głosy przechodniów, których mijał zdawały się nabierać sensu. Rozmowy telefoniczne, polifoniczne dzwonki komórek układały się w przedziwne opery. Wszystko stało się dziwną całością, narkotyczną konstrukcją. Przesadził z tym sporyszem chyba ale może i dobrze, koloru nigdy za wiele pomyślał.
M stracił zupełnie poczucie czasu. Ani się spostrzegł a był u celu. Była to wąska uliczka. Coś w rodzaju getta. Po obu jej stronach w regularnych odstępach stały latarnie. Każda z nich miała swój numerek i swoją dziwkę, która wygrzewała się w jej świetle przez całą noc. Ulica prostytutek rządziła się jedna regułą. Na początku, przy pierwszych latarniach o najniższych numerach, stały najładniejsze kobiety. Zadbane, o nienagannej cerze i figurze. Swoimi ciałami i wybielonymi zębami wabiły najlepszych klientów. Tych bogatych, którym zależało nie tylko na szybkim seksie, ale na estetyce. To właśnie tutaj M poczuł pierwszy raz intensywny zapach Kenzo.
Im dalej w głąb ulicy, im wyższe numery na latarniach, tym brzydsze dziwki i niższe stawki za usługi. Na końcu zaś, w miejscu gdzie nie było już latarń, w miejscu do którego nie dochodziło nawet ich rozproszone sztuczne światło, zniszczone kobiety oddawały się za wino. Te lepsze spośród nich żądały jako zapłaty dodatkowo paczki papierosów, ale w zamian oferowały seks połączony ze wspólną konsumpcją wina.
M przychodził tu od czasu do czasu. Nigdy nie miał śmiałości by skorzystać z usług, którejś z kobiet. Za każdym razem udawał brak zainteresowania i nie zwracał na nie uwagi. Przynajmniej na te z początku ulicy. Dopiero, gdy znajdował się na końcu, dokładnie się przyglądał. Być może dlatego, że nie widział w tych zniszczonych dziwkach kobiet, ale chodzące waginy. Często był świadkiem scenek, gdy któraś z nich z rozkraczonymi nogami stała pochylona a od tyłu posuwał ją równie doświadczony życiem co ona, amator miłości od tyłu.
Te ostatnie kobiety, jakie miała do zaoferowania wszystkim spragnionym miłości bez słowa, ulica były dla M całkowicie odczłowieczone, dlatego obserwacja ich nie wzbudzała w nim uczucia wstydu. Miał dziwne przeczucie, że zachwyca się światem, który go nie widzi, który się nim nie interesuje.

Nie spiesząc się minął pierwsze dwie latarnie. Dziś szedł wyjątkowo wolnym krokiem. Co więcej, śmiało przyglądał się luksusowym prostytutkom. Sporysz robił swoje. Ten sam narkotyk, który tłumił w nim wrodzoną nieśmiałość, stał się jego przewodnikiem.
– Jak byś chciał, żebym miała na imię? zagadnęła go wysoka brunetka.
M przystanął na chwilę i odpowiedział:
– A czy mogłabyś w ogóle nie mieć imienia?
– A chciałbyś?
– Hmmm zamyślił się i podchodząc do niej powiedział Właściwie, to nie. Chciałbym, żebyś miała na imię Anita. Albo nie, będę mówił do ciebie Anitka, mała Anitka.
– Czy mam do ciebie mówić wujku czy tatusiu? Jak wolisz? zapytała kobieta, uśmiechając się.
– Anitko, masz do mnie mówić. Tylko mówić, a nie mnie nazywać. Zgoda? odpowiedział M i położył dłoń na jej talii.
– Dobrze zgodziła się Chodźmy do mnie. Mam tu pokój dodała, wskazując na pobliski budynek.
M zgodził się bez słowa i po chwili miał nie tylko sporysz za przewodnika, ale wysoką i bardzo ładną brunetkę. Wchodzili coraz wyżej i wyżej po schodach w milczeniu. Dla kobiety był on kolejnym klientem, który przyszedł do niej spełnić swoje marzenia. Dla M sytuacja ta była zupełnie nowa. Nigdy do tej pory nie korzystał z usług prostytutki. Nie miał na tyle odwagi. W końcu dziewczyna zatrzymała się przed wąskimi, zniszczonymi drzwiami. Wyciągnęła z małej, czerwonej torebki, którą miała cały czas na ramieniu, klucz i otworzyła je. W pomieszczeniu panował półmrok. Światło z ulicy rozświetlało niektóre części pomieszczenia. Dziewczyna zapaliła światło i zapytała:
– Chcesz skorzystać z łazienki?
– Nie, myłem się już dziś rano odpowiedział M.
– Haha zaśmiała się ja też się myłam rano. No dobrze, to co byś chciał ze mną zrobić? zapytała.
M stał przez chwilę bez ruchu rozglądając się po pokoju. Był w nim tylko jeden mebel duże łóżko. Po chwili spojrzał na kobietę i powiedział:
– Anitko zrób mi makaron.
– Ugotować ci makaron? zapytała z niedowierzaniem. M jakby niedosłyszał jej pytania dalej rozglądał się po pokoju. Dziewczyna właśnie w tej chwili zdała sobie sprawę, że M nie jest standardowym klientem, że jest jednym z tych dziwaków, którzy potrzebują rozmowy a nie seksu. Podniosła się z łóżka i powiedziała obojętnym tonem:
Dobrze, skoro chcesz makaron, to chyba jakiś mam. Zaraz ci ugotuję.
– Anitko ale ja bym chciał, żebyś mi zrobiła makaron, taki własnej roboty powiedział M.
– Nie umiem.
– A Piotrowi jakoś potrafisz odparł M, nie spoglądając na nią nawet. W tej chwili narkotyk zaczął działać z całą mocą. Zawładnęła nim jedna obsesja: naga, młodziutka Anitka robiąca makaron. Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Stała w drzwiach kuchni i obserwowała M. On tym czasem podszedł do łóżka, wypróbował ręką twardość materaca a następnie położył się na nim na wznak. M leżał tak chwilę wpatrując się w sufit, który wydawał się dziwnie falować. Wyciągnął w jego kierunku dłoń, jakby chciał go dosięgnąć i zawołał:
– Anitko, zobacz! Prawie go dotykam!
Dziewczyna dopiero teraz zorientowała się, że jej klient jest naćpany. Podeszła do niego i powiedziała:
– Nie przeciągajmy tego.
M wyciągając już dwie dłonie w kierunku sufitu nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Nic nie odpowiedział. Zniecierpliwiona dziewczyna rozebrała się, zostawiając na sobie tylko bieliznę i usiadła na nim okrakiem. Rozpinając mu koszulę szeptała cicho:
– Jak byś chciał?
M dopiero teraz ją zauważył. Rozłożył ręce na łóżku i powiedział:
– Chciałbym, żeby było lepiej. Chciałbym być twoim prywatnym Jezusem. Zobacz czy nie wyglądam jak on?
Dziewczyna wyprostowała się, spojrzała na klienta, który faktycznie w tej pozie i z tą umartwiona miną przypomniał trochę rozpiętego na krzyżu nazarejczyka, uśmiechając się odpowiedziała:
– Tak, jesteś moim Jezusem.
Następnie pochyliła się i zaczęła delikatnie całować jego szyję, klatkę piersiową i brzuch jednocześnie rozpinając pasek spodni.
– Wiesz Anitko…
– Tak wyszeptała dziewczyna rozpinając spodnie M i całując go w podbrzusze.
– Każdy powinien mieć swojego Jezusa, takiego kogoś, kto by za nas cierpiał i jednocześnie nam zaoszczędził cierpień. Za każdym razem by umierał za cudze grzechy, by zmartwychwstać i znowu umrzeć. Wyobraź sobie, że grzeszysz do przez cały dzień, w wieczorem umiera twój prywatny zbawca. Ty masz znowu czyste konto. W tym czasie, gdy on zmartwychwstaje, ty od nowa grzeszysz, a on za chwilę znowu umiera za twoje winy. Jesteś clear. Czy nie sądzisz, że byłoby jakoś lepiej?
– Tak, mój jezusku, tak… szeptała dziewczyna biorąc właśnie jego penisa do ust.
– Aghhhh westchnął z rozkoszy M jeszcze szerzej rozkładając ramiona i mocno chwytając pościel. W tej chwili fala endorfin rozlała się po jego mózgu. Nie było już miejsca na majaki narkotyczne, na Anitkę ani na makaron. Koncentrował się na najczystszej przyjemności, która zresztą uniemożliwiała mu skupienie uwagi na czymś innym. Zacisnął powieki, oddając swój los w dłonie i usta kobiety – profesjonalistki w swej dziedzinie. Rozkosz oralna trwała zaledwie kilkanaście minut. Anita przerwała, wyprostowała się i powiedziała:
– Dzisiaj mój ty mesjaszu, pożytku z ciebie żadna z nas nie będzie miała.
M otworzył oczy, uniósł głowę i spojrzał w okolice podbrzusza. Zawsze po tych herbatkach u przyjaciela miał problemy z potencją, w szczególności gdy pili jak to je Piotr nazywał: napary psylocybiniczne. Ale tym razem brak erekcji go zaskoczył.
– Taaaa odburknął. Działanie narkotyku na tyle osłabło, że zaczął odczuwać wstyd.
– Pewnie mi nie uwierzysz, jak ci powiem, że mi się to normalnie nie zdarza. To wszystko wina herbaty, za dużo wypiłem. Kurwa dodał i podciągnął spodnie.
– Oczywiście odparła, wstając z łóżka i zakładając podomkę zawsze wierzę.
M zaczął się ubierać. Gdy zapinał ostatnie guziki w koszuli, dziewczyna wyszła z kuchni, niosąc w ręku dwa kubki.
– Napij się chociaż kawy. Postawi cię na nogi no i w końcu będziesz miał za co zapłacić powiedziała podając mu z uśmiechem jeden.
– Postawi, dobrze powiedziane. Kurwa! Wyszedłem na kompletnego idiotę.
– Nie musisz tak kląć powiedziała siadając na przeciwko niego bądź, co bądź jestem kobietą.
– A ty co, nie klniesz? Ani razu się porządnie nie wkurwiłaś? zapytał M połykając pierwszy łyk mocnej kawy.
– Kiedyś tak, ale od kiedy zaczęłam pracować na ulicy to nie. Tu mnie nic już nie dziwi. Chyba, że klient tego wymaga. Ale i tak wówczas musi za to zapłacić odpowiedziała spokojnie, poprawiając podomkę.
M nie potraktował poważnie tej odpowiedzi, a właściwie to nie chciał jej potraktować poważnie. On pochodził przecież ze świata cywilizowanego, kulturalnego, ona zaś była wyklęta, z marginesu. Nie dopuszczał do siebie myśli, że kobieta ta mogłaby go uczyć kultury.
Zapadło milczenie. M dopijał swoją kawę. Nawet mu smakowała. Wyczuwał w niej posmak rumu. Pierwszy raz mam tak silną halucynację smakową. Żadnych eksperymentów więcej! kurwa! Żadnej dolewki! Druga szklanka, to była przesada! pomyślał w duchu. Tym czasem dziewczyna spojrzała na zegar wiszący na ścianie i powiedziała:
– Mamy jeszcze całe czterdzieści minut. Co chciałbyś robić?
– Lepiej sobie pójdę, blokuję ci klientów odparł szorstko M, odstawiając pusty kubek na podłodze.
– Spieszysz się gdzieś?
– Nie.
– Mi też się nie spieszy, zwłaszcza tam na dół. Zostań. Co ci szkodzi?
M był zaskoczony tą propozycją. Do tej pory sądził, że dziwki pracują na akord. Ta jednak była jakaś dziwna. Nie zależało jej na nowym kliencie, na kolejnym dwustuzłotowym banknocie. Spojrzał na nią. Właściwie to dopiero teraz po raz pierwszy zaczął się jej dokładnie przyglądać. Miała bardzo foremną twarz i takie normalne, ciemne oczy zwykłe, kobiece. Należała do tego rodzaju kobiet, która to gestem palca była w stanie złamać nawet najbardziej zatwardziałego żonkisia. Dla niej warto było zdradzić żonę, choćby niewiadomo jak mocno kochała. Jej uroda uwalniała najskrytsze fantazje, które dodatkowo potęgowała świadomość, że jest kurwą.
– Dolać ci jeszcze zapytała, wskazując na kubek.
– Tak, tak odpowiedział.
Dziewczyna wzięła kubek i poszła do kuchni. Krzątając się w niej chwilę głośno powiedziała:
– Dobra jest ta kawa rumowa, co nie?
– A wiesz, że myślałem, że ten posmak rumu, to kolejna moja halucynacja? odpowiedział M.
– Nie. To jest mieszanka rumowa odpowiedziała wchodząc z powrotem do pokoju Kupuję ją w sklepie obok. Mają tam różne gatunki, ale ta mi najlepiej smakuje.
– Dzięki powiedział M, odbierając kubek Powiedz jak masz właściwie na imię?
– Anitka powiedziała z uśmiechem.
– Nie, nie rób sobie jaj odpowiedział poirytowany M, który w tej chwili przypomniał sobie niedawny dialog z ulicy.
– A wiesz, że już nie pamiętam powiedziała poważnie Co godzinę jestem kimś innym. Na życzenie raz Kasią, Basią, Anią. Czasami jestem Suką, Pizdą, Kurwą. Bywa tak, że klienci życzą sobie bym była Córeczką, Ciocią, Mamusią a nawet Teściową.
– Hmmm… to jesteś jak Legion, bo ciebie jest wiele.
– Co?
– Nieważne. Powiedz, jak się znalazłaś na ulicy? zapytał M, zmieniając temat. Nie chciało mu się tłumaczyć biblijnej opowieści o multidemonie, którego wygnano z człowieka i zamknięto w stadzie świń.
– I co ci mam odpowiedzieć? zapytała wstając z krzesła Wiesz ile razy zdawano mi to pytanie? Bo to wygląda tak. Przychodzę tu z nimi. Oni robią swoje. Zwykle są tak napaleni, że zajmuje im to jakieś piętnaście minut, w trakcie których staje im pięć, sześć razy. Kiedy skończą mnie rżnąć, kiedy przestają do mnie mówić Córeczko, Aniu, Kasiu, Mamusiu czy co tam im jeszcze do głowy wpadnie, to zaczynają widzieć we mnie człowieka. Dzieje się z nimi coś dziwnego. Tak jakby było im głupio, jakby się wstydzili, że jeszcze chwilę wcześniej wkładali penisa w moją waginę wykrzykując, co im tylko fantazja podpowie. I wtedy przychodzi czas na pytania sztampowe, czyli: Jak masz naprawdę na imię? Dlaczego jesteś dziwką? Jesteś taka ładna, dlaczego nie znajdziesz sobie normalnej pracy?. Wówczas im opowiadam gotowe historyjki. Jak tak bardzo chcesz, to mogę ci je powtórzyć. Znam je wszystkie na pamięć.
– Hmmm westchnął skonfundowany M. W sumie, gdyby był na jej miejscu też by to samo odpowiedział. Rozumiał ją. Było mu głupio, że jego kreatywny umysł, płodzący najgłupsze, ale za to najbardziej chwytliwe slogany reklamowe, nie był w stanie wyprodukować w tej chwili pytania, które zadowoliłoby kobietę. Teraz wściekał się nie tylko na penisa, który odmówił posłuszeństwa, ale na równie jałowy w tym momencie umysł.
– Wiesz odezwał się po chwili to wszystko nie ma sensu. Nie wychodzi mi dymanie, ani gadka. To przez to, że od lat nie byłem z kobietą. Nie dość, że mam maniery capa…
– O! przerwała mu dziewczyna Teraz też wyjeżdżasz ze standardem. Takie spowiedzi o braku kobiety w życiu, o niedopieszczeniu słucham przed, w trakcie i po. Najnudniejsze są te po. Klient kończy, wyciera penisa dyskretnie w pościel, zapala papierosa i zaczyna traktować mnie jak spowiednika, jak taksówkarza, któremu może opowiedzieć historię swojego życia, a później odejść. I tak między nami mówiąc, słucham tego też za pieniądze skwitowała, po czym odwróciła się, kierując się do łazienki.
– To weź mi kurwa powiedz, o czym mam z tobą rozmawiać? Zachowujesz się jak wybredna, zmanierowana księżniczka. Taka, co to w życiu wszystkiego już spróbowała i jedyne, co jest ją w stanie zadowolić, to głowa kolejnego amanta podana na tacy! wykrzyczał M, zrywając się z łóżka Wsadź sobie w głęboko w pizdę swoją rumową kawkę. Ile płacę?
– O widzisz, zaczynasz mnie traktować jak kobietę powiedziała spokojnie. Spojrzawszy na M, który szarpał się z prochowcem w poszukiwaniu portfela dodała:
– Wiesz, jak mi brakuje kłótni? Najnormalniejszej w świecie kłótni. Takiej, która wybucha między kobietą a mężczyzną po kilku pierwszych miesiącach związku.
– Ocipiałaś? warknął zdziwiony.
– Nie. Uspokój się odpowiedziała podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu Zostań jeszcze. Mamy całe dwadzieścia minut.
– Chcesz, żebym cię traktował jak kobietę, to traktuj mnie jak mężczyznę a nie jak klienta odpowiedział gniewnie M, pozwalając się udobruchać. Kobieta wzięła od niego płaszcz i powiesiła na oparciu krzesła. M wrócił do niedopitej kawy.
– Wiesz od czego są dziwki? zapytała.
– Nie zadawaj głupich pytań odpowiedział M, ciągle jeszcze udając wzburzonego poprzednią sytuacją.
– W tym nie ma nic głupiego powiedziała, odgarniając kosmyk włosów z twarzy Dziwki spełniają marzenia. Są wymarzonymi kobietami, które z tymi realnymi nie maja nic wspólnego. Dlaczego ci wszyscy faceci do nas przychodzą?
– Nie wiem, ty mi powiedz. Wiesz przecież lepiej ironizował.
– Nie bądź cyniczny. Każdy klient przekraczając te drzwi wskazała palcem na wejście do mieszkania ma już gotowe marzenie. Zachowuje się jak dziecko, które właśnie przyszło do św. Mikołaja i czeka na prezent, który na pewno dostanie. Nie na byle jaki prezent, nie na niechcianego konika z plastyku, ale na wymarzoną zabawkę. Taką, którą właśnie chce. Przecież większość tych facetów ma żony, ma kochanki, ma sekretarki, z którymi sypia. Ale jednak cały czas do nas przychodzą. Żaden z nich nie odważy się zrobić ze swoją partnerką tego, co zrobi za tymi drzwiami. Tu nie istnieją dla nich żadne hamulce, żadne dekalogi, żadne normy moralne. Cały cywilizowany świat kończy się dla nich w świetle latarni z numerem. Jakaś dziwna świadomość godzinnego braku ograniczeń, za który zapłacą dwieście złotych, pozwala być im prawdziwymi. Tym sposobem z troskliwych mężów, stają sadystycznymi draniami, którzy odnajdują prawdziwą przyjemność w zadawaniu cierpienia. Albo ci, którzy są macho, zmieniają się w skomlące pieski. Nieskończona ilość spektakli, w których jest tylko jeden aktor, a mianowicie my, dziwki. Bo niezależnie, czy to będzie pan z telewizji, czy anonimowa głowa rodziny lub też macho, zawsze odgrywamy jakieś role. Każda z nas na godzinę staje się wymarzoną kobietą, która szczeka, miauczy, łasi się, bije lub wyzywa, w zależności od wymogów gotowego scenariusza, który piszą sami klienci…
– Przecież za to wam płacą przerwał jej M.
– Tak, masz racje. Taka praca. Tylko, że widzisz, tak jak każdy aktor marzy o tym, by zagrać Hamleta, tak i ja marzę o tym, by raz zagrać kobietę.
– Nie rozumiem. Przecież nie jesteś ani owczarkiem niemieckim, ani świnką morską, ale kobietą powiedział ironicznie.
– Nie, nie. Nie jestem kobietą, ale dziwką. A chciałabym chociaż raz spotkać klienta, który powiedziałby mi: chciałbym, żebyś przez godzinę była zwykła, żebyś się ze mną pokłóciła, zrobiła mi awanturę o to, że przychodzę późno do domu, że upiłem się z kolegami w knajpie, że nie wyniosłem rano śmieci, że nie umyłem tobie pleców i w ogóle, że już ciebie nie kocham tak jak kiedyś. Rozumiesz co mam na myśli?
– Hmm… westchnął M Innymi słowy masz dość. Chciałabyś się wyrwać z ulicy. Jesteś jedną z tych romantycznych dziwek, które marzą o swoim królewiczu, który je zbawi od fatalnego przeznaczenia.
– Nie, nie jestem romantyczką. Na ulicy romantyzm spływa wraz z pierwszym deszczem wprost do rynsztoku. Nie jestem naiwniarą, która ma nadzieję, że któregoś pięknego dnia, jakiś bogaty klient powie mi: Pakuj się! Porywam cię stąd. A następnie zabiera mnie do swoich rodziców na niedzielny obiadek, na którym przedstawia mnie mówiąc: Mamo, tato oto kurwa, którą wasz syn, o szlachetnym sercu wyrwał światłom latarni. Ona zostanie moją żoną. Rodzice są oczywiście na początku zaskoczeni wyborem syna. Próbują delikatnie wpłynąć na zmianę jego planów życiowych. On jednak się upiera, bo mnie kocha. I w związku z tym, że synek jest jedynakiem, godzą się na nasz ślub. Przecież to nonsens skwitowała.
– Faktycznie, nonsens potwierdził To czego właściwie chcesz?
Dziewczyna podeszła do okna. Spoglądając w nie chwile odezwała się:
– Chciałabym być jak ta latarnia. Chciałabym tylko świecić.
M nie odpowiedział nic. Przyglądał się uważnie jej sylwetce na tle okna. Właściwie nie zrozumiał dokładnie, o co jej chodzi z tą latarnią. Był tylko pewien jednego, że kobieta ta ma swoje marzenia, pragnienia, które chciałby zaspokoić. Nie było w tym wszystkim ani grama romantyzmu czy też niedorzeczności. Była dziwką, która chce przez godzinę wcielić się w rolę normalnej kobiety.
Spojrzał na zegar ścienny. Kończyła się jego godzina. Sięgnął po portfel i wyjął z niego dwa banknoty stuzłotowe i położył na poduszce. Wstał, zakładając prochowiec powiedział:
– Już czas.
Dziewczyna ocknęła się z zamyślenia. Odwróciła się. Spojrzała na M, który stał ubrany na środku pokoju, następnie na zegar i powiedziała:
– Faktycznie.
– Pieniądze położyłem na poduszce i słuchaj, jak chcesz, to mogę tu wpadać częściej. Mogę być twoim chłopakiem, ty będziesz moją dziewczyną. Będę robił ci awantury, a musisz wiedzieć, że jestem w tym specjalistą. Zresztą już teraz możemy zacząć przedstawienie. Zrobisz mi na odchodne kanapki, tak wiesz, że niby szykujesz mi śniadanie do pracy. Je cię opierdolę za to, że za mało masła dałaś. Później odprowadzisz mnie do drzwi i zadasz pytanie: O której wrócisz kochanie. Ja ci powiem, że o tej i o tej. Następnie wyjdę, a ty za mną wybiegniesz i powiesz, że zapomniałem chusteczek higienicznych i powiesz mi: Przecież zawsze bierzesz jedną paczkę do pracy. Co ty na to?
Dziewczyna uśmiechnęła się. Podeszła do poduszki, wzięła pieniądze i schowała do torebki.
– No co ty na to?
– Nie chodzi o to, czego ja chcę. Pytanie jest, czy ty tak chcesz odpowiedziała i podeszła do drzwi.
M był zaskoczony taką odpowiedzią. Nie wiedział co ma naprędce odpowiedzieć. Dopiero gdy dziewczyna zaczęła otwierać drzwi, odparł:
– Chcesz, to cię mogę pierwszy raz okłamać i powiedzieć czy chcę czy nie? To będzie nasze wspólne związkowe kłamstewko. Coś w rodzaju odpowiedzi na pytanie, które zadawane jest po dwudziestu latach współżycia: Kochasz mnie? Tak, kochanie, przecież wiesz, że kocham.
– Haha zaśmiała się. Spoglądając mu w oczy powiedziała Nie, nie kłam mnie. Na to jest za wcześnie.

Wyszli razem. Na dworze panował mrok, który przybierał na sile w miejscach skrzyżowań sztucznych świateł latarni. Rozstali się. M udał się w kierunku swojego mieszkania. Gdy wychodził z ulicy-getta obejrzał się, by jeszcze raz zobaczyć ową przedziwną dziwkę, z którą spędził ostatnia godzinę. Stała ona i rozmawiała z koleżankami. Miał nadzieję, że spojrzy w jego stronę. Ona jednak zachowała się tak, jakby zapomniała o nim w momencie wyjścia na ulicę.
Mijał znajome ulice i wystawy sklepowe, cały czas myśląc o kobiecie z długimi włosami.
Kotłowały mu się w głowie wszystkie wrażenia, od Anitki, przez endorfiny, po kompromitację w łóżku. W to wszystko wpleciona była treść rozmowy o pragnieniu prostytutki, która chciałby jako dziwka raz wcielić się w rolę kobiety. Myślał też o Piotrze, jego herbatkach i głupich pomysłach. Zastanawiał się, czy opowiedzieć wspólnikowi o dzisiejszej przygodzie. Nie, uzna mnie za świra i wyśmieje, że zadaje się z dziwkami. Zresztą chuj mu do tego! postanowił.
Ani się spostrzegł, a był już pod blokiem, w którym mieszkał. Rozglądnął się uważnie dookoła, czy czasami nie ma w pobliżu starego ubeka z pieskiem. Chyba menda już śpi, całe szczęście pomyślał, gdy nie zobaczył nigdzie znajomej sylwetki. Wyjął z kieszeni klucz, włożył do zamka i już chciał otworzyć drzwi, gdy nagle ktoś go uprzedził. Był to znienawidzony przez niego starszy pan, który wyprowadzał wieczorem pieska.
– Dobry wieczór sąsiedzie powiedział z tym samym obłudnym uśmieszkiem na twarzy starszy pan.
– Dobry wieczór odpowiedział trochę zaskoczony M.
– Dzisiaj później z pracy? zapytał emeryt, skracając smycz swego pupilka, który obszczekiwał nogawkę M.
– Trochę się zasiedziałem odpowiedział. Już kurwa nie możesz wytrzymać! Jebany chuju! Już byś chciał wszystko wiedzieć! klął w duchu.
M chciał jak najszybciej wejść do klatki. Nie miał najmniejszej ochoty na pogawędkę. Zresztą zawsze unikał rozmów z natrętnym sąsiadem.
– Sąsiedzie zagadnął go pan z pieskiem zbieramy właśnie podpisy pod petycją.
– Jaką petycją? odburknął M, wiedząc, że ubek mu tak łatwo nie odpuści, że nie uda mu się go spławić, zanim nie wysłucha co ma do powiedzenia.
– To pan nie wie? Pod trójką zainstalowano nam agencję towarzyską.
– Nic mi o tym nie wiadomo odpowiedział zdziwiony.
– Tak, bo oni tak cichutko, dyskretnie, żeby nie było nic słychać…
– No to jak cichutka i nic nie słychać, to po co pisać petycje? przerwał ubekowi.
– W interesie społecznym odpowiedział emerytowany ubek, który był lekko zdziwiony reakcją M.
M naprawdę nie miał ochoty na dalszą rozmowę, tym bardziej o interesach społecznych i to na dodatek, gdy jego interlokutorem miał być dawny aparatczyk i ambitny funkcjonariusz pionu do walki z opozycją. Powiedział:
– Proszę pana, czy możemy rozmowę przełożyć na przykład na jutro? Jestem dziś bardzo zmęczony, a agencja przecież przez noc nie ucieknie. A nawet gdyby uciekła, to tym lepiej. Nieprawda?
– Lekceważy pan zjawisko, przyjmując tak aspołeczną postawę. Obywatele powinni interesować się swoim najbliższym otoczeniem. Dbać o nie, a w razie potrzeby radykalnie interweniować odpowiedział wzburzony.
– Naprawdę, proszę wybaczyć, ale pointerweniuje jutro. Dobranoc panu odpowiedział M i wszedł do klatki.
– Co za pierdolona gnida! klął pod nosem pokonując kolejne stopnie a z dołu dobiegało go ujadanie jamnika Ten jego jebany kundelek, to bydle powinien oddać w interesie społecznym do rakarza. Sra i szczeka. Spać kurwa nie daje! Dziwki mu przeszkadzają! Kurwa szczyt! Ja pierdolę! Kiedyś solidaruchy, teraz kurwy!
Kiedy znalazł się w mieszkaniu spojrzał jeszcze przez okno. Obserwował jak na dole pod blokiem numer trzy, który był na przeciwko kręcił się wścibski dziadziuś.
– I co, niby wyprowadzasz pieseczka na spacer? mruknął. Nie chciało mu się dalej oglądać tego spektaklu. Ściągnął niedbale ubranie, rzucając je na podłogę i położył się do łóżka. Nastawił budzik i zasnął. Jutro musiał przeżyć kolejny dzień.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dziwki (1)

10 lutego, 2008 by

Niech akcja tej powieści dzieje się w mieście. Mieście z tego rodzaju, w którym wszystko niknie, rozpływa się, w którym rozpoznawalny świat ogranicza się do konkretnych ulic, rewirów, placów zabaw i zawsze tych samych dziwek. Poza tym nie ma nic.
Oto główny bohater: mężczyzna, lat około czterdzieści i trochę. Szczupły. Włosy czarne, szpakowate. Nazywa się M. przynajmniej tak się będzie przedstawiał, i tak będą zwracały się do niego kolejne postacie w książce. M. chce być jednym z bohaterów kultury masowej, tym samym, który towarzyszy Jamesowi Bondowi we wszystkich akcjach. O ile w książkach o Bondzie M. jest zawsze na drugim planie, tak w tej powieści M. jest głównym bohaterem. I jeszcze jedna istotna uwaga: nie należy mylić M z Józefem K., ani z nikim innym.

M spał tak samo jak każdej nocy – jak zabity. Szczelnie przykryty kołdrą. Skręcał na noc grzejniki by oszczędzić na ogrzewaniu. Wiele razy wysyłał pisma do spółdzielni z protestami przeciwko sukcesywnej podwyżce. Jednak żadne z nich nie przyniosło spodziewanego efektu. Kiedy ostatecznie zagroził, że nie będzie płacił czynszu, prezes spółdzielni osobiście podpisał korespondencję, w której uprzejmie poinformowano go o możliwości eksmisji. Dlatego od jakiegoś czasu przestał komunikować się z systemem, który jak czuł, okrada go sukcesywnie i tylko płacił kolejne rachunki za czynsz.
Ze snu wyrwał go budzik. Ten sam, który budził go od lat w tym samym miejscu. M automatycznym ruchem ręki unieszkodliwił machinę naciskając na ślepo odpowiedni przycisk i pomału zwlekał się z łóżka. Usiadł na krawędzi i zaczął przecierać twarz. Po chwili wstał i udał się stała trasą najpierw do kuchni, by włączyć wodę na kawę a następnie do łazienki.
– Co my tu mamy? mruknął M, włączając radio. Zawsze rano słuchał pilnie informacji o korkach drogowych. Tylko te njusy go interesowały, żadne tam kulturalne bzdury a nie daj boże polityczne.
Nagle z głośnika dobiegł go komunikat: A teraz jak zwykle o tej porze czas na Kontrwywiad. Gościem Kamila Durczoka będzie…
– Ja ci kurwa dam kontrwywiad! Chuju jebany! wrzasnął M, z impetem rzucając odbiornikiem o ścianę.
– Muszę kupić nowe. I tak to trzeszczało powiedział do siebie oglądając to, co zostało po odbiorniku.
– Nie dadzą człowiekowi zjeść w spokoju śniadania, tak jakby uważali, że kromka chleba z masłem i kawa nie smakują bez pierdolenia o tych burakach z sejmu. Co mnie obchodzi dziura budżetowa?! Kurrrwa! zaklął siarczyście i nie dopiwszy kawy zaczął szykować się do pracy.
Wychodząc z mieszkania upewnił się czy dobrze zamknął drzwi i udał się w kierunku znajomego przystanku. Po drodze spotkał sąsiada, który zawsze wyprowadzał swojego pieska o tej porze dnia.
– Dzień dobry sąsiedzie. Ładny dzisiaj dzień mamy.
– Dzień dobry. Ano ładny, ładny odpowiedział grzecznie M i żeby nie wdawać się w dyskusje szybko poszedł w swoim kierunku. Kurwa! Jaki ładny! Ty staruchu niańczysz sobie pieska na emeryturze, a ja napierdalam dzień w dzień jak wół. Pierdolony ubeku! Wszystkimi i wszystkim się interesujesz, teraz żyjesz z resortowej renty, a ja tyram! Kurwa! klął w myślach. M nie lubił sąsiada z pieskiem. Zawsze się spotykali, zawsze o tej samej porze i zawsze dwa razy dziennie. Starszy pan nie zaliczał się do tych wynędzniałych, odartych z godności emerytów, którzy na starość, by przeżyć, musieli zapoznać się z iście surrvivalowskimi technikami przeżycia za czterysta sześćdziesiąt złotych emerytury na miesiąc. W czasie, gdy jego rówieśnicy wprawiali się w sztuce ułamków, starszy pan regularnie stołował się w dobrych restauracjach, kupował nowe płaszcze, kapelusze i rozprawiał o polityce z każdym znajomym, którego spotkał. Wszyscy jednak znali jego przeszłość. W czasie komuny nie tylko był członkiem PZPR, ale jednym z ambitniejszych, wysoko postawionych śledczych pereelowskiej bezpieki. Starszy pan nie krył się z tym. Czasami nawet w żartach opowiadał jak to wszystkich politycznych na początku lat osiemdziesiątych wysyłali do zakładu we Wronkach, gdzie ich jak to mówił: W dupę walili. Emerytowano go na początku lat dziewięćdziesiątych. Ale nawet wówczas, gdy był w stanie spoczynku wielu chodziło do niego załatwiać swoje sprawy. Mówiono, że ma jeszcze układy. M nie lubił go ani jako śledczego, ani teraz. Kłaniał mu się, a raczej odkłaniał czysto mechanicznie. W tym dzień dobry nie było ani odrobiny dobroci. Był tylko nic nie znaczący gest.
Na przystanku zastał tłum. Ten sam, który stał tu każdego dnia. M rozglądał się uważnie, chcąc dostrzec ładną panią, która od jakiegoś czasu jeździła razem z nim autobusem. Była to kobieta zjawiskowej urody. Dojrzała. Taka, która dopiero rozkwita po pierwszej ciąży. Jesteś! zawołał w duchu M, gdy dostrzegł w tłumie charakterystyczny kolor jej złotych włosów. Zaczął się dyskretnie przeciskać w jej kierunku. Stanął tuż za nią. Nie miał odwagi by cokolwiek powiedzieć, zapytać o coś banalnego, choćby o godzinę. Jak zwykle ograniczył się do roli biernego towarzysza jej codziennej podróży. Zamknął na chwilę oczy, by doświadczać jej pełni aromatów. Na pamięć zdążył już poznać proporcję piżma i mandarynek w perfumach, którymi się skrapiała. Kenzo Jungle Elephant! Jesteś moją królową Kenzo! powtarzał w myślach, sublimując kolejne cząsteczki perfum z aury, która ją otaczała.
– Cześć. Znowu do pracy? dobiegło go z boku.
M otrząsnął się z letargu. Okazało się, że do jego przystankowej nimfy podszedł jakiś jej znajomy. Zaczęli coś rozmawiać. M wściekł się. Odsunął się na pół kroku i odwrócił głowę. Nie chciał, żeby ów intruz odkrył jego fascynację. Znowu zamknął oczy by słuchać. Tym razem pochłaniał każde jej słowo. Nagle poczuł gwałtowny napór. Ktoś, pchając się na niego mówił:
– Wsiadasz pan czy nie!
Okazało się, że podjechał właśnie autobus. Jego królowa Kenzo był już w środku, nieprzerwanie rozmawiając ze znajomym. Przepychając się wszedł do środka. Obserwował ją całą drogę, sposób w jaki się uśmiecha, jak odgarnia włosy z twarzy. Rejestrował każdy detal. Kiedy wysiadła na swoim przystanku, odprowadził ją wzrokiem. Ta jednak nie spojrzała w stronę odjeżdżającego autobusu. Jak zwykle się spieszyła. Gdzie tak biegniesz? Zabierz mnie z sobą! marzył M, oglądając jak jej sylwetka znika między innymi przechodniami. Wiedział, że i tym razem nie będzie w stanie skoncentrować się w pracy, że będzie miał ja cały czas w głowie, tuż przed oczami. Że będzie czuł jej drapieżne Kenzo.

Już w windzie poczuł znajomy smród biura. Mieszanina charakterystycznego ozonu wydobywającego się z wiecznie pracującej kopiarki i kwaśnego potu. Kiedy mijali kolejne piętra odór natężał się.
– Czuje pan? Coś tu śmierdzi? zagadnął nieznajomego w windzie.
– Nie. Nic. Wszystko w porządku. Ja nic nie czuję odpowiedział, podnosząc nos do góry i wciągając kilkakrotnie powietrze. Pozostali pasażerowie też zaczęli wąchać i podobnie jak nieznajomy odpowiadali jeden przez drugiego:
– Nic nie czuć. Normalnie. Wszystko w porządku.
Wysiadł na ostatnim piętrze. Tam mieściło się biuro agencji, której był współwłaścicielem. Wchodząc do środka powiedział do sekretarki:
– Pani Basiu, jak długo pani u mnie pracuje?
– Już trzeci rok panie prezesie.
– To już trzy lata?
– Tak odpowiedziała zadowolona.
– Pani Basiu, czy w ciągu tych trzech lat nie wpadła pani na pomysł, by odświeżacza powietrza użyć nie tylko w kiblu, ale także tu, w biurze? Nie czuje pani jak śmierdzi? Proszę coś z tym zrobić!
– Ale z czym szefie?
– Z gównem! warknął M Nie czuje pani jak tu śmierdzi?
– Ale nic nie…
– Posłuchaj mnie babsztylu, rusz dupę i zrób coś z tym smrodem. Oddychać tu nie można. Jak nie chcesz odświeżaczem, to wachluj powietrze majtkami. Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale za pięć minut ma tu pachnieć. Niech to nawet będzie zapach twojej cipy, ale ten odór potu jest nie do wytrzymania!
– Znowu się czepiasz naszej dzielnej pani Basi odezwał się ktoś z tyłu. To był wspólnik M. od lat prowadzili agencję reklamy. Z różnym efektem. Radek w przeciwieństwie do M był bardziej otwarty. Łatwiej przychodziło mu nawiązywanie nowych znajomości. Ale Radek przy wszystkich swoich zaletach nie miał tego, co M, a mianowicie to M był kreatywny. Stanowili zgrany zespół. R załatwiał klientów, przedstawiał projekty natomiast M wymyślał kampanie, slogany, układał scenariusze reklamówek. M nigdy nie chodził na spotkania biznesowe. Zawsze starał się od tego wymigać.
– Pani Basiu, proszę się nie przejmować – powiedział Radek do sekretarki puszczając do niej oczko M pewnie źle spał. Wie pani, ten ostatni projekt bardzo dał się nam wszystkim we znaki. Proszę się nie gniewać i niech pani zrobi nam pyszną kawę, taką, którą tylko pani potrafi zrobić. Zgoda?
– Tak, przepraszam… naprawdę mi przykro pani Basiu powiedział M, który dziś naprawdę nie wyglądał najlepiej
Pani Basia zatrudniła się w agencji trzy lata temu. Jest szczupła i nawet może się podobać. Mimo drobnej postury jest niesamowicie dzielną i zaradną osobą. Studiowała sinologię na jednym z lepszych uniwersytetów. Kiedy odbierała dyplom marzyła o pracy tłumaczki przy ONZ. Okazało się jednak, że nie ma tam żadnych wakatów i zmuszona była do poszukiwania pracy na rynku. Wysyłała setki aplikacji. Większość z nich pozostawała bez odpowiedzi. Kiedy jednak ktoś już zaprosił ją na rozmowę kwalifikacyjną, to odpadała. Powtarzano jej wszędzie: Ma pani zbyt duże kwalifikacje. Zmarnuje się pani u nas. Spławiano ją, chociaż ona w pewnym momencie była tak zdesperowana, że przyjęłaby posadę za najniższą krajową. Któregoś razu usłyszała, że w pewnej agencji R&M poszukują asystentki. Nie obiecując sobie wiele wysłała swoje CV. Po tygodniu zaproszono ją telefonicznie na rozmowę. Ubrała się odpowiednio i poszła. Rozmawiał z nią Radek. Pamięta, że zrobił na niej bardzo dobre wrażenie. Uśmiechał się, żartował. Ale bardziej zaintrygował ją mruk, który przemykał przez biuro, w którym miała rozmowę wstępną. Był to właśnie M. Miał on w sobie coś takiego, co jednocześnie odpychało i przyciągało. W pewnym sensie wyzwalał w niej uczucia macierzyńskie, te, które z każdej kobiety potrafią w jednej chwili uczynić czułą opiekunkę, tulącą do piersi swoje dziecię. I chociaż nie dał jej żadnego powodu, by poczuła się jako przedmiot pożądania, to i tak coraz mocniej do niego lgnęła. Pierwszy raz M odezwał się do niej, gdy odbywała rozmowę z Radkiem. Wszedł do pomieszczenia, by nalać sobie kawy i nie spoglądając nawet na nią zapytał:
– Czy dobrą kawę pani przy?
– Bardzo dobrą. Zawsze do filiżanki dodaję szczyptę cynamonu i dwa ziarenka kardamonu zielonego. Jest bardzo dobra. Na pewno nigdy pan nie pił takiej dobrej odpowiedziała zupełnie szczerze. M jakby zignorował to, co przed chwilą usłyszał nalał do kubka kawy i nie odwracając się do Basi mruknął:
– Taaaaaa
A następnie wyszedł. Była lekko zmieszana reakcją przyszłego pracodawcy, ale Radek uspokoił ją, tłumacząc jej, że M taki po prostu jest, że jako taki jest nieszkodliwy i nie należy się zbytnio przejmować jego reakcjami.
Basia dostała pracę. Każdego dnia o wpół do ósmej otwierała biuro, sprawdzała maile i parzyła kawę. Ta w najlepszym kubku była zawsze dla M. Zresztą tylko jemu przynosiła osobiście na biurko. Kawa dla Radka stała w pomieszczeniu socjalnym. Radek podejrzewał, że sekretarka zauroczyła się w M i często na ten temat żartował. Kiedy na przykład M wychodził gdzieś z biura w trakcie godzin pracy, ten głośno mówił:
– Niech się pani nie boi, pani Basiu, on wróci.
Basia całkowicie zawstydzona udawała w takich sytuacjach, że pracuje na komputerze.
Być może owo niewinne uczucie umarłoby śmiercią naturalną, gdyby nie pewien incydent. Któregoś dnia M przyszedł wcześniej do pracy. Musiał dopracować jeszcze jakiś projekt. Spotkali się razem w windzie. Mijali kolejne piętra. Ona próbowała coś powiedzieć, zwyczajnie zagaić jakąś gadkę, żeby nie było głupio. Milczenie w takich sytuacjach jest głupie. Wspominała coś o pogodzie, o tym, że jest wiosna i jak to ładnie się robi na dworze. I wówczas M przerwał jej:
– Pani Basiu, czy goli pani cipkę?
– Tak odpowiedziała bez zastanowienia. Sama się dziwiła. Odpowiedziała tak automatycznie, jak gdyby przez ostatnie miesiące nic innego nie robiła, tylko przygotowywała się do odpowiedzi na to pytanie. I wówczas M pierwszy raz spojrzał na nią i odpowiedział:
– To dobrze, to dobrze pani Basiu.
Nic się więcej w windzie nie zdarzyło. Po tym zdarzeniu M jak gdyby nigdy nic robił swoje.
Basia jednak od tamtej chwili im bardziej myślała o M, tym bardziej się w nim kochała. Myśl po myśli. Sen po śnie. Fantazja po fantazji. Orgazm po orgazmie.

– Co ci strzeliło do głowy z tymi majtkami? zapytał Radek, obejmując M ramieniem i prowadząc go do gabinetu To bardzo porządna kobieta, nie dopierdalaj jej tak. Jak widzę, jak znosi twoje fochy, to mi się jej szkoda robi. Ożeniłbyś się z nią i miałbyś jak w niebie. Mówię ci, jak w niebie.
– Kurwa, sam nie wiem odpowiedział M już od rana wszystko mnie wkurwia.
– Znowu radio poszło się walić?
– Szóste w tym półroczu. Jak tak dalej pójdzie, to będę zarabiał tylko na to gówno odparł M siadając na skórzanej kanapie w gabinecie.
– W ogóle wszystko ostatnio mnie jakoś irytuje. Mam tak od tygodnia.
– Hmmm westchnął Radek.
– No widzisz, nawet twoje hymkanie mnie wkurwia. Wyobraź sobie, że jak tu wjeżdżałem, to czułem cały czas kwaśny smród potu. Myślę, że to od tych gówniarzy w gajerkach, którzy robią pod nami. Widziałeś jak oni się ruszają? Jak mróweczki, od biurka, do biurka, od telefonu, do telefonu, od faksu do faksu. To spod ich pach ciągnie ten smród i dolatuje aż tutaj. Mówię ci.
– He, he zaśmiał się Radek faktycznie, oni działają na innych obrotach niż my.
– Nie ma co się śmiać, kiedyś odwiedzę ich z bejzbolem i wpierdolę im wszystkim. Pozabijam tych debili. Zresztą zrobię przysługę nie tylko sobie, ale światu. Wiesz ile oni wciągają tego białego świństwa do nosa, żeby móc cały dzień zapierdalać na takich obrotach? Stary! Kilogramy! Połowę pensji zostawiają u dealerów! Taaa… zamilkł na chwilę. Radek milczał, wiedział, że M czasami musi się wygadać. Po chwili M kontynuował:
– Albo ten mój ubek. Wiesz, ten, który mieszka na moim osiedlu.
– No, co z nim.
– Nic. Z nim jest wszystko w porządku. Dalej notuje, zbiera dane, gromadzi materiał operacyjny. Tylko, że mi to nagle zaczęło przeszkadzać. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak walczyć muszę z samym sobą, by mu nie wpierdolić? Skopałbym najpierw jego, a później ten dywanik, który ciąga za sobą na smyczy, do którego mówi: mój ty pieseczku, cium, cium. Ja bym mu pociumkał. Kurwa! Normalnie chu… nie dokończył, bo właśnie weszła Basia z kawą.
– O, uratowała nas pani! powiedział żartobliwie Radek pomagając zdjąć filiżanki z tacy Co byśmy bez pani zrobili.
Basia zmieszana szybko opuściła pokój. Radek odezwał się do M:
– Fajna dupcia, nie uważasz. Zgrabna, ładna, spokojna. Dla ciebie jest idealna. Zresztą ty z żadną babą normalną nie wytrzymasz dłużej niż tydzień. Dlatego jesteś sam jak kołek. Kiedy tylko pokażesz swoje chimery, każda ucieknie. A tu masz pod ręką, naszą Basię. Ona ciebie zna jak żadna inna, a mimo to leci na ciebie…
– Leci? Chyba ci kawa zaszkodziła przerwał mu M.
– Serio! Nie zauważyłeś jak się rumieni, jak spuszcza oczy, gdy się pojawiasz? Zresztą ona tylko tobie nosi kawę ekstra. Ja muszę zasuwać do socjalnego.
– Pierdolisz.
– Ty jesteś naprawdę ślepy, skoro tego nie widzisz.
– A chuj z tym, jeszcze mi baby trzeba na głowie do pełni szczęścia. Nie mam ochoty zastanawiać się nad tym w tej chwili.
– A co masz lepszego do roboty? wtrącił się Radek.
M odłożył filiżankę z niedopitą kawą na stoliku. Założył ręce za głowę i rozłożył się wygodnie na biurowej sofie z dermy.
– Wiesz, nie to, żebym źle sypiał. Przeciwnie. W pokoju piździ i śpi się super. Ale gdy tylko budzi mnie ten pierdolony, mechaniczny, pozbawiony ludzkich uczuć budzik, kiedy otwieram oczy i podnoszę się z łóżka, to myślę tylko o jednym powiedział wpatrzony w biały sufit.
– O czym? zapytał Radek.
– O tym, żeby się dzień skończył.
– No co ty?
– Może nie tak od razu. Chciałbym pójść na przystanek nawdychać się Kenzo, napatrzeć się, może nawet otrzeć delikatnie o jej płaszcz…
– A! hahaha! przerwał Radek Mówisz o tej swojej czterdziestce, do której wzdychasz?
– Tak.
– No i co byś robił cały dzień?
– Kochałbym się z nią… powiedział rozmarzony M, który nie odrywał wzroku z sufitu.
– A którą ręką? Hahahaha! zakpił żartobliwie Radek.
– Co ty możesz wiedzieć o miłości powiedział gniewnie M, przyjmując pozycję siedzącą Przerzucasz te swoje panienki na kilogramy, z kupki na kupkę. Łasisz się do nich, rżniesz i zostawiasz. Za grosz w tym uczucia…
– Przeciwnie przerwał mu Radek za każdym razem je kocham.
– Nie pierdol! podniesionym głosem powiedział M Takie kity to im wciskaj a nie mnie.
– No już się tak nie irytuj mistrzu powiedział Radek, podchodząc do M i poklepując go lekko po ramieniu Już wiem skąd u ciebie taki podły nastrój.
– A co ty? Mój terapeuta jesteś? zakpił ciągle podenerwowany M.
– A pewnie. Tyle lat z tobą wytrzymałem, teraz powinni mi order dać. Ale słuchaj, teraz mówię poważnie, wyskoczmy gdzieś na wódkę? Pogadamy, poznamy jakieś dupeczki. Zobaczysz inaczej się poczujesz. Nic tak nie odpręża jak niezobowiązujący seks. Wiesz ile panienek tylko czeka na takie okazje?
– Hmmm mruknął M spoglądając niezdecydowanie na Radka. Propozycja średnio mu się podobała, ale dzisiejszy dzień był dla niego tego rodzaju dniem, który najchętniej przeleżałby w łóżku. Po chwili namysłu odpowiedział:
– Nie. Dzisiaj nie. Nie będzie ze mnie pożytku. Rozwalę dzień i tobie. W tym swoim nastroju nie nadaje się do niczego. Ani do picia ani do ruchania. Chyba za dużo ostatnio pracowałem. Wykończyła mnie ta kampania reklamowa psiego żarcia. Już nigdy nie zgodzę się na taki projekt.
– No co ty? Przecież górę szmalu za to zgarnęliśmy odpowiedział Radek.
– Tak, tylko nie chce mi się więcej kombinować jak skutecznie przekonać mojego ubeka, że ta a nie inna mielonka ze zdechłego konia, będzie najlepiej smakowała jego kundlowi.
– E tam, nie było aż tak źle. Ten tekst: Koń ma siedem żyć, który umieściłeś na puszce z mielonką dla kota, był strzałem w dziesiątkę. Wszystkim się podobał.
– Taaaaa… mruknął M, dopijając kawę.
– Dobra, nie ma co stary powiedział Radek, widząc w jakim nastroju jest jego wspólnik dzisiaj żadnego pożytku z nas nie będzie. Zbieramy się. Jutro jest sobota, a my rozpoczniemy ją sobie dzisiaj. Co ty na to?
– Czasami powiesz coś do rzeczy powiedział M, podnosząc się z kanapy.
Wychodząc z biura, Radek oznajmił sekretarce, że ma wolne. Następnie windą zjechali na parter. Na ulicy panował ruch weekendowy. Wszyscy się gdzieś spieszyli. Radek wezwał taksówkę. Kiedy ta podjechała powiedział do M:
– No to jak? Napijemy się razem? Zmieniłeś zdanie?
– Nie, nie. Jedź sam, ja się przejdę gdzieś jeszcze. Muszę trochę pozbierać myśli do kupy.
– No jak chcesz. Ja się będę dobrze bawił.
– Wiem. Zawsze się dobrze bawisz łajdaku powiedział z ironią w głosie M.
Taksówka odjechała. M zapiął szary prochowiec udał się w swoim kierunku. Mijał po drodze sklepy, przyglądał się kolorowym wystawom. Często obserwował kompozycje prezentacji towarów. To, co jest na pierwszym planie, jakie jest tło i oświetlenie. Często inspirował się tymi widokami tworząc własne koncepcje promocji marki. Lubił te swoje spacery po galeriach handlowych, chociaż za każdym razem irytowało go, gdy wchodził do sklepu i nagle atakowało go pięć ładnych sprzedawczyń z pytaniem: W czym możemy panu pomóc?. I jak miał im wytłumaczyć, że przychodzi tylko pooglądać? Że nie chce nic kupić. Frustrację pogłębiał fakt, że zawsze były to ładne dziewczyny. Niezależnie od tego, czy wchodził do mięsnego, czy do rybnego, czy może obuwniczego zawsze pomoc w wyborze towaru oferowała mu super laska. Zwykle wysztyftowana, w obcisłych dżinsach, w ciasnej bluzeczce. Tak ciasnej, że z łatwością rozpoznawał sterczące sutki. To go całkowicie onieśmielało. Dzięki tym obserwacjom stworzył on nową koncepcję reklamy, w której produkt prezentowany był nie przez modela czy modelkę, ale przez tak zwanego jedermanna zwykłego człowieka, takiego, co to spotykamy zawsze na ulicy. M odkrył, że dystans między konsumentem a jedermannem nie istnieje. Nie ma nawet przepaści estetycznej. Wysportowane brzuchy, wybielone zęby tudzież licówki B1, które kolorem i kształtem przypominają produkty CERSANIT-u nie mogą być przekonujące i odbierane są jako sygnały z nierzeczywistego świata. Podobnie jak super laski, hostessy, które przechadzają się z tackami po sklepie i wciskają ludziom pasztetową. Kto w to uwierzy, że te dziewczyny naprawdę jedzą takie coś? A przecież w reklamie chodzi o to, by sprzedać rzeczywisty produkt.
Po dwóch godzinach błąkania się bez celu M postanowił odwiedzić jedynego przyjaciela jakiego miał – Piotra. Poznał go jeszcze na studiach. Razem studiowali filozofię. Obaj się świetnie zapowiadali. Już na pierwszym roku zaskakiwali profesorów swoją znajomością i interpretacjami kantowskiej Prolegomeny. M mimo, że złożono mu propozycje asystentury, nie skorzystał z oferty. Chciał spróbować innego życia, prawdziwego. Tego, które kwitło poza akademickimi murami. Piotr został. Szybko obronił doktorat i habilitację. Specjalizował się w etyce. Mimo, że ich drogi zawodowe rozeszły się, często się spotykali. Rozmawiali o dawnych czasach studenckich, o tym czym się różni ten świat od tego, w którym razem studiowali. Poza tym M czuł, że Piotr jest jedyną osobą, która go rozumie, z która może szczerze porozmawiać.
Piotr mieszkał w przedwojennej kamienicy nieopodal starego rynku. Rudera ta od lat prosiła się o remont. Na klatce unosił się zawsze nieznośny smród wysychających szczyn. Poza Piotrem, chyba nie mieszkał w niej żaden lokator, który oddawałby mocz do muszli klozetowej. Na półpiętrach walały się puste flaszki po tanich winach, małe przeźroczyste woreczki po narkotykach, od czasu do czasu nawet pojawiały się strzykawki. Z graffiti, które zdobiło ściany można było ułożyć dziesięciotomowy leksykon bardzo niepoprawnej polszczyzny. M za każdym razem podziwiał kreatywność tych wszystkich, którzy wymyślali tak finezyjne konstrukcje jak: matkojebca czy rżnięty w dupę z prędkością świata.
M często pytał przyjaciela dlaczego mieszka w takiej spelunie? Czy się nie boi, że któregoś razu go zabiją? Okradną? Ten odpowiadał, że jako etyk, chce być blisko życia. Chce być w jego epicentrum chce wiedzieć jakie ono jest, diagnozować jego bolączki, przypadłości. By być wiarygodnym w swych teoriach na temat tego, jakie życie być powinno.
– Co może wiedzieć taki król o życiu swoich poddanych, gdy całe życie siedzi zamknięty w pałacu ze złota? Co może etyk wiedzieć o życiu, gdy cały czas przesiaduje między książkami w luksusowych bibliotekach, jada w równie luksusowych restauracjach, jeździ nowoczesnym samochodem, rozmawia tylko z podobnymi mu, uczonymi profesorami? Żeby wiedzieć jakie jest życie, trzeba je poznać. Nie ma innej drogi, jak tylko przez empirię powtarzał zawsze Piotr, gdy M poruszał problem śmierdzącej kamienicy.
Ten dogmat bezwzględnego i bezpardonowego empiryzmu doprowadził Piotra do najczarniejszych obszarów życia. Najpierw była marihuana, później jej działanie wzbogacał wódką i różnymi innymi specyfikami. Stopniowo odkrywał, jak to zwykł mawiać essentiae vitae. M podziwiał przyjaciela w jednym. Mimo tych wszystkich eksperymentów, doświadczeń, które gromadził, jakaś dziwna siła chroniła go przed uzależnieniem, w które popadał człowiek, stając się narkomanem. Wydawało się, że istnieje jakiś dziwny enzym w jego ciele, który blokuje receptory w mózgu odpowiedzialne za uzależnienie. Albo jest to po prostu niebywale silna wola, która w połączeniu z rozwiniętym w nim instynktem racjonalności, powstrzymuje go przed upadkiem psychicznym i pozwala bez żadnych konsekwencji gromadzić kolejne doświadczenia. Był klasycznym bricoleurem, którego zdominowało tylko jedno pragnienie: kolekcja wszystkich możliwych wrażeń.

M spacerkiem doszedł do kamienicy. Zanim wszedł do klatki spojrzał w okno mieszkania piotra. Było uchylone. Pewnie znowu się upala pomyślał i wszedł do środka. Na klatkach jak zwykle to samo: smród i bród. W pośpiechu wszedł na drugie piętro i zapukał do drzwi mieszkania przyjaciela.
– Serwus stary! powiedział mu Piotr, otwierając drzwi. Piotr miał dziwną manię wygrzebywania archaizmów językowych. Nikt dzisiaj na powitanie nie mówi serwus, nawet edytor tekstu nie rozpoznaje tego wyrazu. Jest: Serwu, nerwu, serwis, serwuj, ale nie ma serwus.
– Wiesz, tak wpadłem. Nie przeszkadzam? Nie miałem co robić powiedział M.
– Zwariowałeś? Właź! Napijesz się czegoś? zapytał Piotr.
– Możesz zrobić jedną z tych swoich dziwnych herbat odpowiedział M ściągając płaszcz.
– Zaraz tam dziwnych. Chyba jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby jakaś tobie nie posmakowała powiedział gospodarz i poszedł do kuchni.
– Dlatego właśnie mówię, że są dziwne.
– Idź do pokoju, zaraz przyjdę dobiegł go głos z kuchni.
M znał mieszkanie przyjaciela na pamięć. Był tutaj częstym gościem. Natychmiast udał się do pokoju z dużym oknem, które oglądał przed chwilą z ulicy. Tym razem nie wszedł do środka. Stanął w drzwiach jak wryty.
– K..kuu…kurwa, co tu się dzieje? Kurwa.
– Aaaa, to Anita odpowiedział spokojnie Piotr, który właśnie nadchodził z herbatą Poznajcie się. Anita, to jest M, M to jest Anita.
– Cześć M, czy podoba ci się moja cipka? zapytała dziewczyna, która leżała całkiem naga na łóżku. M stał ciągle stał jak oniemiały w przejściu, gdy tymczasem jego przyjaciel postawił dwie herbaty na stoliku i usiadł na krześle.
– No co się tak patrzysz? zapytał z lekkim uśmieszkiem na twarzy Gołej dupy nie widziałeś.
– Ale kurwa, to prawie dziecko. Ma góra trzynaście lat. Pojebało cię już do reszty? zaklął M.
– No co ty? Anitko, powiedz ile masz lat? zapytał Piotr nawet nie patrząc w stronę dziewczyny, cały czas dokładnie lustrując reakcję przyjaciela.
– Dokładnie osiemnaście odpowiedziała dziewczynka.
– Sam widzisz, jest pełnoletnia.
– Kurwa, przecież widać, że gówniara kłamie wściekał się M.
– Anitko, powiedz czy ty nas kłamiesz? ponownie zapytał Piotr.
– Nie. Nigdy nikogo nie okłamałam odpowiedziała dziewczyna i położyła dłoń na kroczu Podoba ci się moja cipka, czy nie?
– Za chwilę Anitko, za chwilę powiedział Piotr i zwracając się do przyjaciela powiedział:
– Sam widzisz, dziewczyna nie kłamie. Skoro nie kłamie, to mówi prawdę. Zresztą nie ma powodów, by wątpić, że mogłaby kłamać w tej chwili. Spotkałem ją trzy godziny temu i wyobraź sobie przez te trzy godziny ani razu mnie nie okłamała. Zatem przyjmuję, że mówi prawdę…
– Skończ do chuja z tą sofistyką przerwał mu oburzony M Ta smarkula jest za młoda, by tu leżeć. Zbieraj szmaty i wynoś się stąd!
Dziewczyna ani drgnęła. Masturbując się uśmiechała się do M, spoglądając od czasu do czasu na Piotra. M nie dał za wygraną. Pozbierał jej rzeczy z podłogi i rzucił na tapczan.
– Wypierdalaj mówię! warknął.
– Spokojnie, przecież nikt z nas jej nic złego nie robi. Dziewczyna sobie leży. Poleży trochę i pójdzie uspokajał go Piotr Napij się herbaty i jak nie chcesz, to nie patrz na nią. Traktuj ją jak powietrze, albo jak obrazek, który wisi na ścianie. Wyobraź sobie, że jest przedmiotem, kawałkiem mięsa, szynką parmeńską, która leży w pościeli. Chyba stać cię na taką abstrakcję?
– Mam w dupie takie abstrakcje! Ona wypierdala, albo ja idę. Wybieraj postawił ultimatum M.
Piotr wiedział, że przyjaciel w tej chwili nie żartuje. Spojrzał na dziewczynę i powiedział:
– Anitko, ubierz się i idź do kuchni. Poczekaj tam chwilę.
Dziewczyna posłusznie wykonała polecenie. Zwinnie nałożyła białe majtki i bawełnianą koszulkę. Następnie spoglądając z delikatnym uśmieszkiem na M poszła do kuchni.
– Ulżyło ci? Siadaj powiedział Piotr do przyjaciela.
– Ty, weź mi ty powiedz, co ty odpierdalasz? zapytał M, siadając przy stole, na którym stała szklanka z parującą herbatą Po co ściągasz tu te małolaty? Chcesz mieć problemy? Mało ci gówna w życiu? Wiesz, że nikt się z tobą cackał nie będzie. Jak cię przyuważą, zaraz ambitny prokurator postara się dla ciebie o dziesięć lat i przez całych dziesięć lat będą cię w dupę walić, na końcu nie będziesz wiedział kiedy srasz. Gówno samo ci będzie z dupy wypadało. Zrobią tobie naturalny otwór stomiczny. Wiesz, co oni w pierdlu robią z pedofilami?
– Kolejne nowe doświadczenie odpowiedział ironicznie Piotr, pociągając łyk ze szklanki Spróbuj, czy nie jest wyborna?
– Nie zmieniaj mi tu tematu! warknął M.
– Wcale nie zmieniam. Smak tej herbaty wyjątkowo dobrze koresponduje z pięknem ciała Anity. Z jej niewinnością, małymi piersiami, idealnie gładką skórą. Prawdziwy antyk. Pamiętasz? Veritas aedequatio rei et intellectus est.
M nie odpowiedział. Wziął łyk herbaty. Odstawił szklankę i spoglądając na przyjaciela siedzącego na przeciwko powiedział:
– Ty już nie jesteś szalony. Szaleństwo dla ciebie jest światem, ty wychodzisz poza szaleństwo, poza świat. Tego chcesz?
Piotr uśmiechnął się. Wstał od stołu i podszedł do okna. Odwrócony tyłem do M powiedział:
– Po części masz rację. Ale tylko po części. Poszukuję unikalnych wrażeń, ale czy to jest szaleństwo? Raczej nie. Uważam, że należałoby to nazwać pełnią człowieczeństwa. Nie po to dobry bóg stworzył drzewo poznania, by tłumić zmysły na różne sfery rzeczywistości. Żeby tworzyć z nich tabu. Istota wszelkich granic, zwłaszcza tych dotyczących poznania, polega na tym, by je przekraczać. Nie istnieją granice bezwzględne. Każda prędzej czy później upada, otwierając nową rzeczywistość.
– Oczywiście, masz rację co do granic powiedział M ale czy ty nie widzisz, że nie przekraczasz żadnej granicy, tylko huśtasz tym drzewem poznania dobra i zła? W tej chwili z tą Anitką to popierdoliły się tobie jabłka, tak zahuśtałeś.
– I o to chodzi! odpowiedział głośno Piotr, odwracając się twarzą do przyjaciela A kto powiedział, że tym drzewem huśtać nie wolno? Zresztą tu nie o huśtanie chodzi…
– A o co? zapytał M, spoglądając uważnie na przyjaciela, którego sylwetka rozpływała się teraz w słonecznej poświacie, gdyż stał pod słońce, które świeciło przez okno. Wyglądał trochę nierealnie, jego kontury rozpływały się, stając się na krańcach przeźroczyste.
– O to by je wyrwać przyjacielu. By je wyrwać z korzeniami odpowiedział spokojnie Piotr i siadając przy stole dodał:
– Pij tą herbatę. To specjalna mieszanka.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (15)

10 lutego, 2008 by

15.

Cztery lata ogólniaka minęły bardzo szybko. W tym czasie ani ja, ani nauczyciele nie próżnowaliśmy. Oni wciskali mi do głowy z różnym skutkiem bardzo mądre rzeczy, ja sukcesywnie poznawałem zasady życia i przetrwania w mieście. Edukacja na poziomie średnim obejmuje nie tylko kształcenie ducha, ale i hartowanie ciała. O ten etap rozwoju zatroszczyłem się sam, przy dzielnym wsparciu kolegi.
Któregoś pięknego, zimowego dnia spuściłem ojcu dwa litry wina porzeczkowego, które sam robił. Przecież musiałem w końcu się pierwszy raz w życiu upić. Zapakowałem brzęczące flaszki do plecaka i pojechałem do szkoły. Zamiast na lekcje, poszliśmy z kolegą na dworzec kolejowy. Jakby instynktownie coś nas ciągnęło w tym kierunku. Prawdopodobnie powodowała nami ta sama intuicja, która każe wszystkim menelom podążać w kierunku ciepłego dworca. Ulokowaliśmy się w starym wagonie towarowym, stojącym na bocznicy. Wypiliśmy pierwszą butelkę, po chwili druga była pusta. Na dworze było zimno, więc nie odczuwaliśmy mocy wina własnej roboty. Czuliśmy się dobrze, na tyle dobrze by wrócić do szkoły na zajęcia. Trafiliśmy akurat na lekcje rosyjskiego. Prowadziła je przyjemna pani, która zamiast uczyć języka Puszkina, opowiadała o przepisach kulinarnych z dziewczynami.
Siedliśmy w klasie, w ostatniej ławce tuż przy oknie i co gorsza: przy samym kaloryferze. Na początku wszystko wydawało się być normalne, po chwili alkohol zaczął uderzać do głowy z zwielokrotnioną mocą. Pani zauważyła, że coś z nami nie tak. Kiedy zaczęliśmy się głupio śmiać, i prawie zasypialiśmy na ławkach, pani powiedziała:
– Chłopcy, wyjdźcie. Widzę, że się źle czujecie.
– Tak, tak pani profesor odpowiedzieliśmy i już nas nie było. Do końca dnia łaziliśmy po mieście bez celu i sensu, starając się jak najszybciej wytrzeźwieć. Wiedziałem, że muszę wrócić trzeźwiuteńki do domu, bo ojciec nie byłby tak wyrozumiały jak pani od rosyjskiego.
Kupiliśmy dużo miętowych gum i landrynek miętowych. Kupiliśmy także dwa bochenki suchego chleba. Byliśmy przekonani, że jak się napchamy chlebem, to nam przejdzie. W końcu jak się pije i w międzyczasie je, to się nie jest tak szybko pijanym. Tę prawidłowość zaobserwowaliśmy niezależnie. Oczywiście owo w międzyczasie, zauroczeni pierwszym w życiu upijaniem się przeoczyliśmy i jedzenie chleba po fakcie na nic się zdało. I tak oto lekkim krokiem, żeby nie powiedzieć: zataczając się, błąkaliśmy się po mieście a dookoła nas ścielił się intensywny odór mięty pomieszany z odorem sfermentowanych porzeczek. Ale najważniejsze w tym wszystkim było to, że pierwszą lekcję pijaństwa miałem za sobą.

Zanim zdałem maturę, dużo się na słuchałem o tym, jaki to banalny egzamin. Że w zasadzie matura jest tylko formalnością, że to nic takiego szczególnego. Być może i tak jest, ale nie dla tego, kto pisze już w nagłówku maturalnego wypracowania: Pisemny egzamin dojżałości z języka polskiego. A ja tak właśnie napisałem: dojżałość przez ż.
Po kilku godzinach pisania, oddałem pracę i pojechałem do domu. Już na drugi dzień wszyscy maturzyści mi gratulowali, że wywinąłem niezły numer. Byli przekonani, że tak specjalnie napisałem. Nawet nauczyciele poloniści się dowcipkowali. Mi jednak nie było do śmiechu. Owo dojżałości napisałem tak, jak uważałem, że powinno być napisane. Całe szczęście, że był to jedyny błąd ortograficzny i pracę oceniono pozytywnie.
Drugim egzaminem pisemnym była historia. Tu nie było zaskoczenia co do oceny mierny.
Zresztą podobną ocenę otrzymało jakieś 40% roku, co też nie było zaskoczeniem. Czy w ogóle może zaskoczyć czymś człowiek, który informuje: Jeżeli zobaczę kogoś z was u mnie na ślubie, to będzie miał przejebane i nie zda matury. Pan ów zakochał się w pewnej dziewczynie z liceum. Tak się składało, że używając ówczesnego żargonu chodziła ona z chłopakiem z naszej klasy. Łatwo więc sobie wyobrazić jego frustrację.

Koniec końców zdałem maturę i stanąłem przed dylematem: co dalej?. Nie zaliczałem się do tych, którzy w wieku dziesięciu lat wiedzieli dokładnie, co będą robić w życiu. Dla mnie każdy kolejny rok był czymś w rodzaju tabula rasa. Miałem głowę nafaszerowana pomysłami. Chciałem być jednocześnie policjantem, archeologiem i lekarzem medycyny. Zacząłem rozważać kolejne możliwości. I tak: policjantem, jak się okazało nie mogłem być. Nie to, żebym nie spełniał warunków: wzrost: 190 cm, waga wówczas 95 kg, w głowie też mniej więcej poukładane. Przeszkoda wówczas miała charakter systemowy. Przyjmowano do policji najpierw dzieci funkcjonariuszy, a później resztę. Gdy się dowiedziałem ilu chętnych przypada na jedno miejsce, zrezygnowałem. Od archeologii i w ogóle od historii odstraszył mnie skutecznie licealny historyk, który w zalotach kompletnie postradał rozum. Pozostała mi medycyna. Gdy przypomniałem sobie wydarzenie ze świniobiciem, gdy na widok krwi zemdlałem, to szybko porzuciłem plan zostania chirurgiem. Gdybym stracił przytomność operując pacjenta, to dopiero byłby powód do wstydu. Ani się spostrzegłem, a drogą eliminacji wykluczyłem wszystkie możliwości. Zostałem sam na sam z pustką w głowie i pytaniem: co dalej?. Coś trzeba było jednak robić, żeby nie pójść do wojska.
Marzyły mi się studia w jakimś dużym mieście, na jakimś prestiżowym uniwersytecie. Rodzice szybko jednak pozbawili mnie złudzeń. Powiedzieli:
– Synu my ci nie pomożemy. Nie stać nas. Szukaj sobie czegoś na miejscu.
No to zacząłem szukać pod nosem. Tym sposobem wpadł mi w ręce informator o studiach na pobliskiej WSP. Przeglądałem ofertę i szukałem kierunku, na który będzie można się najłatwiej dostać. Kryterium wyboru było proste: najprostszy egzamin. Tym sposobem odnalazłem egzotyczną pozycję: Filozofia. Studia dzienne magisterskie. Był to nowy kierunek na tej uczelni. Egzamin miał dwa etapy: test z języka obcego i rozmowa kwalifikacyjna. Dodatkowym argumentem, który przemawiał za tym wyborem, było moje zamiłowanie do czytania książek. Pomyślałem sobie:
Lubię czytać, a tu się chyba dużo czyta. Egzaminy tutaj pewnie będą polegały na dyskusji o książkach. Nic prostszego!
Złożyłem dokumenty, zdałem, zostałem przyjęty. Zaczęło nas razem jakieś pięćdziesiąt osób.
Po pierwszym egzaminie została połowa. Dlaczego? Otóż już na pierwszym wykładzie rozwiały się moje złudzenia, co do istoty filozofii. Pewien pan profesor, który przyjeżdżał co dwa tygodnie z Krakowa, by edukować w zakresie filozofii studentów w małym miasteczku przygranicznym, rozpoczął wykład następująco:
– Dzień dobry. Nazywam się…. [tak a siak]. Zacznijmy od tez Gorgiasza…
I tylko tyle zrozumiałem z pierwszego wykładu. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim było to, że gość mówił po polsku. Mimo to nie rozumiałem z tego ani słowa. Całkowicie nowe dla mnie pojęcia, którymi przyprawiał swój wykład: epistemologia, gnoseologia, prawda, mniemanie, doksy, paradoksy, ontologie, pogłębiały moją studencka depresję. Do tej pory nie mam bladego pojęcia jaka jest różnica między transcendentalny a transcendentny. Kiedy ostatnio, gdy w trakcie pijaństwa zapytałem o istotę owego rozróżnienia znajomych filozofów, nie potrafiliśmy znaleźć jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Tak czy siak ów wykładowy maraton filozoficzny był dla mnie zwykłym bełkotem i takim pozostał do dziś. Tylko, że dzisiaj łatwo daję sobie z nim radę, wówczas nie miałem narzędzi by obnażać napuszony żargon mądrych słówek. Tak było niemal na każdych zajęciach. Ze wszystkich stron atakowano mnie a to teoriami prawdy, a to teoriami bytu. Ani chwili wytchnienia. Dodatkowo kazano czytać teksty, z rodzaju usypiaczy. Człowiek czyta pierwsze zdanie, które zaczyna się na jednej stronie i kończy dopiero trzy strony dalej i zasypia. Gdzie tu podmiot? Gdzie orzeczenie? Prawdziwa matnia. Dopiero niedawno odkryłem, że czytanie takich tekstów sprawia mi dziwną przyjemność z gatunku tych, o których pisał Lepold Sacher-Masoch. Czytanie normalnych książek nie daje już satysfakcji. Nie wiem, być może ukształtowała się w moim umyśle jakaś odmiana odruchu bezwarunkowego: widzę tekst, to mój umysł apriori traktuje tekst jako filozoficzny. Nie potrafię wyjaśnić przyczyn tego zjawiska.
W każdym bądź razie studia nie należały do łatwych. Kiedy koledzy z innych kierunków opowiadali o tym, jak to mają łatwo, że najgorszy był pierwszy rok, a teraz już luz, trochę im zazdrościłem. U mnie co semestr pojawiała się nowa egzotyczna dziedzina wiedzy. Nigdy nie darzyłem szczególną sympatią nauk ścisłych. Matematykę omijałem z daleka. Ale kiedy na studiach zaczął się kurs logiki, ucieszyłem się. Był to jedyny wykład, jedyne ćwiczenia, na których wszystko wydawało się proste. W porównaniu z kantowsko-heglowskim bełkotem, zdanie [(p -> q) ^ ~q] -> ~p było banalnie proste. Nareszcie pojawiło się światełko w tunelu, który wydawał się nie mieć wyjścia. O ile wszędzie pozostawiano nas z pytaniami bez odpowiedzi, tak profesor od logiki (zresztą światowej sławy specjalista od logiki pytań) mówił o prawdzie, wynikaniu, konsekwencjach. Wszystko to miało sens.
Jednym z najciekawszych wykładów, na jaki chodziłem, był wykład z historii filozofii. Prowadził go leciwy profesor, mediewista, jeden z uczniów Jana Legowicza. Osobowość niezwykle barwna i fascynująca w pewnym sensie. Jego sposób narracji zainteresowałby nawet wielbłądy. W każdym razie zawsze na wykładach miał komplet. Tylko raz wywinęliśmy mu numer.
To była zima. On jak zwykle pojawił się na wykładzie i zdaje się, ze był podziębiony. Aula była wyposażona w system klimatyzacji. Podkręciliśmy temperaturę maksymalnie. I po jakimś czasie jego organizm nie wytrzymał. Powiedział, że jest mu duszno i że dzisiaj skończymy szybciej zajęcia. Okazało się, że trafił później do szpitala. Miał jakieś problemy z sercem. Już nigdy więcej nie zrobiliśmy numeru z klimatyzacją. Za to on nam zrobił numer na egzaminie.
Zanim wbiliśmy się w garnitury i ustawiliśmy ładnie w kolejce przed drzwiami w oczekiwaniu na egzamin, nasłuchaliśmy się legend o jego bezwzględności, jako egzaminatora. Wszedłem w pierwszej trójce i to mnie, jako pierwszego zaczął pytać. Egzaminu tego nie zapomnę nigdy. Pierwsze pytanie o Platona:
– Niech mi pan łaskawie opowie o teorii miłości Platona.
No to ja mu mówię, że to, że tamto i na koniec o ideach. A profesor do mnie:
– Bzdury pan gadasz! Miłość platońska, to miłość chłopca, któremu zarost się na twarzy nie pojawił i dojrzałego mężczyzny. Panie, to miłość pedalska!
I już wiedziałem, że nie będzie łatwo. Profesor zadaje mi kolejne pytanie o szkoły sokratyczne. No i ja mu odpowiadam. Ten mi znowu:
– Panie, ale bambuły mi pan tu wciskasz!
No to po mnie! myślę. A ten mi kolejne pytanie:
– W którym roku i za co potępiono Tomasza z Akwinu?
Tak się złożyło, że wcześniej czytałem jego rozdział w Historii filozofii średniowiecznej pod redakcją Legowicza. Zatem zapytałem go przebiegle:
– A o które potępienie pan pyta. Były dwa.
– Ale pan sprytny! Dobrze, dobrze… To niech mi pan powie czego dotyczyło owo potępienie?
Mówię mu to i siamto. A ten przerywa mi i pyta:
– A ile tez zawierało potępienie?
Bez wahania odpowiedziałem:
– 514
– Bzdura, bo … i tu wymienił jakąś liczbę i dodał:
– Panie, masz pan mózg jak ser szwajcarski. Taaaakie dziury! i zatoczył palcem w powietrzu okrąg. Spocony z nerwów, wiedziałem że czeka mnie poprawka. Ten jednak zamiast wpisać mi pałę do indeksu powiedział:
– Łaskawy panie, chciałbym od pana usłyszeć jedno, poprawnie zbudowane zdanie na temat teorii supozycji Ockhama. Co pan na ten temat powie?
Zastanowiłem się chwilę. Nic nie przychodziło mi do głowy zupełna pustka. Wiedziałem tylko, że suppositio z łaciny znaczy zastępować. Nie miałem już nic do stracenia. Spokojnie powiedziałem wszystko, co na ten temat wiedziałem:
– Teoria supozycji polegała na zastępowaniu…
– Dobrze, dziękuję. Widzę, że pan wie przerwał mi profesor i zwrócił się do kolegi, który siedział obok:
– Pan dokończy.
Pan nie dokończył, bo w tym samym czasie do gabinetu weszła sekretarka, by poinformować profesora o jakimś ważnym telefonie. Ten wyszedł, zostawiając nas samych. Po dziesięciu minutach wrócił i powiedział:
– Panowie, słabiutko, słabiutko. Trzeba w końcu wrzucić ten drugi bieg. Gdzie wasze indeksy?
Daliśmy indeksy, on wpisał wszystkim oceny dostateczne i zaprosił kolejne trzy osoby.
Wyszedłem z gabinetu całkiem mokry. Koszulę mogłem wykręcać. Ale jednocześnie ucieszony tym, że zdałem. Następni nie mieli tyle szczęścia.
Tak się jakoś później poukładało, że jako jedyny z roku napisałem pod opieką tego profesora pracę magisterską. Skończyłem studia i za namową promotora rozpocząłem swoją przygodę z tym, co określa się nauką polską.

To jest zupełnie inna historia i jeszcze zaczeka na swoją kolej, by ją opowiedzieć.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (14)

8 lutego, 2008 by

14.

Berlin z perspektywy szwarcarbajtera wygląda trochę inaczej, niż gdy się go zwiedza zorganizowaną wycieczką. O istnieniu Museum-Insel długo nie miałem pojęcia. Każdy dzień był roboczy. Mam nadzieję, że dobry bóg widział, jak w każdą niedziele siedziałem to w rowie, to na jakimś murze, to w studzience kanalizacyjnej i tyrałem za fünf Mark die Stunde.
Pierwsza praca była u znajomego kuzyna. Jego matka była właścicielką wielkiej, przedwojennej kamienicy. Zadanie było proste: dokopać się do początku fundamentów i tak dookoła domu, a następnie je zaizolować. No i machałem łopatą kilka tygodni, a że machałem z takim przekonaniem i zapałem, to wkrótce stałem się obiektem podziwu nie tylko mieszkańców kamienicy, ale też okolicznych mieszkańców. Schodzili się regularnie i podziwiali jak mi szybko idzie. Wówczas byłem dopiero na etapie nauki języka niemieckiego, dlatego często udawałem po prostu, że nie zauważam gapiów. Nie chciałem wdawać się w rozmowę, by nie zostać zdekonspirowany jako szwarcarbajter. Tak czy siak szpadel dosłownie palił mi się w dłoniach. Jakiś wewnętrzny głos mi podpowiadał, że jak będę dobrze i szybko pracował, to za chwilę dostane inną, lepiej płatną pracę innymi słowy: Arbeit macht reich. Wkrótce zostałem przeniesiony w inne miejsce. Okazało się, zresztą można było się tego spodziewać, że żywa koparka, pracująca bez żadnej przerwy nawet w największym upale, wzbudziła zainteresowanie władz. Dlatego z dnia na dzień znalazłem się na budowie. Wyznaczono mi odcinek kawał ściany do rozbiórki. Poinformowano mnie, że jak się spisze, to będę mógł tu długo pracować, bo całą stodołę należy rozebrać. Moim pracodawcą był starszy, bardzo bogaty Niemiec. Pokazując mi szopkę z narzędziami, poklepał mnie po plecach i swoja polszczyzną powiedział do mnie, uśmiechając się:
– No, polaczek! No polaczek!
Jako, że mam w głębokim poważaniu coś, co nazywa się godnością narodową, zignorowałem polaczka i wziąłem się do roboty. Niemiec przyjechał wieczorem, by sprawdzić jak mi poszło. Osłupiały przyglądał się, jak kończę burzyć stodołę. Resztki ostatniej ściany waliły się pod młotem. Pokiwał z uznaniem głową, pomlaskał i powiedział do mnie:
– Junge, hast du gut gearbeitet.
Po tym ani razu nie powiedział do mnie polaczek.
Burzenie ścian to żadna praca. Ba! Nawet sprawiał mi dziką przyjemność widok walącej się ściany z cegieł. Najgorsze było przede mną. Wszystkie cegły należało oczyścić. Siedziałem więc kolejny dzień i czyściłem je z zaprawy. Mój pracodawca zorientował się, że to praca żmudna i nie pójdzie tak łatwo a zdaje się, że goniły go jakieś terminy, więc został mi przydzielony szwarcarbajter do brygady. Był to starszy pan z Polski Władek miał na imię. Pracowaliśmy tak jeszcze tydzień, przy czym dopiero ostatniego dnia, gdy wszystko było skończone odezwałem się do niego po polsku. Wcześniej mówiłem z nim po niemiecku, nie chcąc się zdradzić, że jestem z Polski. Nie dlatego, że się wstydziłem swojej narodowości, ale dlatego, że stosunki między Polakami na emigracji są fatalne. Za granicą dla Polaka lepiej być obcokrajowcem niż Polakiem. O tym przekonałem się także na własnej skórze.
Kolejną pracę, z rekomendacji owego bogatego Niemca, dostałem w dużym kompleksie sportowo-rekreacyjnym. Cel misji: skucie wszystkich płytek w szatniach. Dostałem oprócz szpadla młotek i przecinak. No i kułem je i żeby nie było mi smutno, po kilku dniach dostałem do pomocy Mołdawianina. Rozmawialiśmy sobie po rosyjsku i było nawet wesoło. Oczywiście do pewnego momentu, bo kiedy skuliśmy pojawiła się brygada polskich glazurników, którzy mieli położyć płytki. I tak zupełnie na dzień dobry, kiedy odmówiłem wnoszenia kartonów z płytkami, bo właśnie dźwigałem wiadra z gruzem, jeden z rodaków rzucił we mnie szpadlem. Uniknąłem ciosu, a szpadel z hukiem wbił się w regipsową ścianę.
Za chwilę zaczęła się szarpanina, później jatka. Najpierw biłem się sam, za chwilę dołączył Iwan, który odpychał innego Polaka. Po chwili dołączył jeszcze jeden Mołdawianin, który też pracował tam jako ogrodnik. I tak oto tłukliśmy się trzech na trzech. Szanse były więc wyrównane.
Finał był taki, że z rozbitą głową spędziłem kilka godzin w krzakach. Ktoś zauważył bijatykę i wezwał policję. Niemieccy funkcjonariusze przybyli błyskawicznie, ale nas już nie zastali. Wszyscy uciekliśmy. Oczywiście nie wróciłem więcej do tej pracy. Powiedziałem o całym zdarzeniu kuzynowi, który troskliwie opatrywał mi ranę na głowie. Tak się złożyło, że odwiedzili go wówczas znajomi, wśród nich Nadia. Piękna dziewczyna. Jej ojciec, były pracownik ministerstwa spraw zagranicznych DDR, konsul w Kairze i Budpeszcie, miał mały domek. Miał w planach rozbudowę ogrodu. Chciał sobie postawić altanę. Nadia jeszcze tego samego dnia zawiozła mnie do niego. Ten, zawodowo nieufny człowiek, przyjął mnie z dystansem. Wręcz ozięble. Także na próbę, pokazał co mam zrobić. Do dziś pamiętam, że miałem zerwać cały trawnik i ułożyć darń z boku, żeby się nie zniszczyła, by można ja było ponownie położyć, bo skończeniu budowy altany. To była dla mnie betka. Burzyłem ściany, kopałem rowy, biłem się z Polakami, zatem zerwanie murawy to nic.
Na drugi dzień od godziny siódmej rano wziąłem się do roboty. Mój nowy pracodawca pojechał do pracy, jego żona także. Mnie zostawili u siebie w ogrodzie z karteczką, na której było napisane, co mam zrobić tak na wszelki wypadek, bym nie zapomniał. Praca była rozpisana na cały dzień. Czyli do godziny dwudziestej, bo wówczas kończyłem. Jednak już o godzinie jedenastej nie miałem co robić. Żona mojego pracodawcy pracowała jako nauczycielka. Przyjechała wcześniej by sprawdzić jak mi idzie. Zdziwiła się, że wszystko zrobione i natychmiast zadzwoniła do męża, by zapytać się co teraz.
Na drugi dzień karteczka była zapisana obustronnie. Ale i tym razem wszystko zrobiłem na długo przed dwudziestą, zanim przyjechał mój pracodawca. I tak się jakoś wszystko potoczyło, że wkrótce zaczęliśmy przy kolacji pić wódkę, rozprawiać o wyższości gospodarki komunistycznej nad wolnorynkową. Analizowaliśmy przyczyny upadku starego, dobrego, socjalistycznego świata, zadając sobie pytanie: gdzie popełniono błąd? w którym momencie?.
Przed końcem wakacji wybudowałem mu altanę, z której się ucieszył. Zresztą do dzisiaj, gdy go latem odwiedzam, siadamy w niej. Nie pijemy tyle, co wówczas, ale ciągle rozmawiamy o socjalizmie, o socjalistycznej etyce.
Od tamtej pory nie tułałem się więcej po budowach. Każdego lata jeździłem do niego i pracowałem. On wiedział, że studiuję i sam nakłaniał mnie do tego bym nie spędzał dni wyłącznie na pracy. Żebym zaczął zwiedzać Berlin. Dawał mi pieniądze, zupełnie ekstra, na bilety do muzeów, na wejście do bibliotek. I tym sposobem odkryłem Muzeum Pergamonu, do którego często jeździłem by siedzieć na wielkich marmurowych schodach świątyni pergamońskiej. Z czasem dotarłem też do bibliotek berlińskich i antykwariatów. Miałem możliwość podziwiania księgozbioru Juergena Kuczyńskiego. Poznałem też skruszonego SS-Mana, który się rozpłakał jak dowiedział się, że jestem Polakiem. Tyle przygód w tak krótkim czasie.
Jednak nie niemieckie marki, nie wspomnienia były największym skarbem, który przeszmuglowałem jako szfarcarbajter przez przejście graniczne w Słubicach, ale znajomość języka niemieckiego. Mógłbym skończyć jeszcze tysiąc różnych kursów i kursików, ale żaden z nich nie dałby mi tyle, co nocne rozmowy z byłym dyplomatą.
Ostatni, dłuższy mój pobyt w Berlinie związany był z pracą nad książką. Przesiadywałem całymi godzinami w różnych archiwach i bibliotekach. Spotykałem się z ludźmi, których nazwiska znałem z wcześniej przeczytanych książek i artykułów. Dyskutowaliśmy o tym, dlaczego filozofowie, istoty przecież szlachetne i niebywale rozumne upaprali się w narodowosocjalistycznym bagnie.
Z tej wyprawy wróciłem bez ani jednego grosza, ale za to z pełnymi walizkami książek, kseroksów i notatek, z głową huczącą od pomysłów, wątpliwości i pytań, na które do dziś nie znalazłem odpowiedzi.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (13)

7 lutego, 2008 by

13.

Liceum ogólnokształcące. W moich czasach szkoła, która dryfowała na aurze elitarności. W pewnym sensie cieszyłem się, gdy dowiedziałem się o tym, że zdałem egzamin i zostałem przyjęty. Nauczyciele dzieli się na tych, co od zawsze tu uczyli i na nowych. Jedną z nauczycielek starej daty była matematyczka, która nie wytrzymała konfrontacji z nowym rocznikiem i odeszła po małym incydencie. Kobieta ta nawykła do dyscypliny i wymagała jej na każdym kroku, do tego stopnia, że nawet serwetka, w która pakowała bułkę musiała mieć nienaganny kształt równoległoboku foremnego. Żyła w matematycznej rzeczywistości, w której nie było miejsca na najmniejszą aberrację. Podobnie jak onegdaj pitagorejczykami wstrząsnęły liczby niewymierne, tak naszą matematyczkę w osłupienie wprawił rytmiczny pisk, który wydobywał się z pocieranego o nogę krzesła buta klasowego dowcipnisia. Rytmiczne kwiik, kwiik, kwiik, kwiik… trwało kilka dobrych chwil. Wszyscy ukradkiem spoglądaliśmy na kolegę i uśmiechaliśmy się pod nosem, tak żeby kobieta nie zauważyła. Ona w tym czasie pisała coś na tablicy. Kolejne rzędy cyfr i liczb. W końcu nie wytrzymała. Odwróciła się z wrzaskiem:
– Który to?
Nikt go nie wydał, ale okazało się, że pytanie który to? jest tylko retoryczne. Ona dobrze wiedziała czyj but w połączeniu z nogą którego krzesła wydaje ten osobliwy dźwięk, zakłócając doskonale racjonalną harmonię liczb w jej umyśle. Bez żadnych ceregieli podeszła do chłopaka i dosłownie wyrwała go z siedzenia. Szarpiąc nim jak kukiełką zawlekła go do tablicy. Wydała jakieś polecenie. Ten się do niej uśmiechał w stylu: i tak mi nic nie zrobisz!. Matematyczka, mając głęboko w pogardzie wszystkie nowoczesne metody dydaktyczne, chwyciła chłopaka za włosy i kilka razy uderzyła jego głową o tablicę. Widocznie była przekonana o tym, że tylko bezpośredni, intymny kontakt głowy z matematycznym kosmosem narysowanym na tablicy białą kredą, jest najkrótszą i najbardziej skuteczną droga do osiągnięcia harmonii liczb.
To była jedna z ostatnich lekcji z tą panią i jedna z ostatnich lekcji w karierze tej pani. W Polsce, w której wolność i indywidualizm z dnia na dzień stały się sztandarowymi cnotami, nie było miejsca dla potęgi liczb podniesionej o kwadrat siły ramienia staruszki. Nikomu z nas do głowy wówczas nie przyszło, że elitarność tego miejsca była przez lata kształtowana przez despotycznych nauczycieli, przez ową matematyczkę i jej podobnych. Przez pedagogów, którzy byli absolutnie pewni, że to ich przedmiot jest najważniejszy, a cała reszta jest dodatkiem do dania, zaledwie skromna przystawką.
Innym dinozaurem, który nas hodował, a którego po części hodowaliśmy my sami, był nauczyciel języka polskiego. Niski, łysawy pan po pięćdziesiątce. Niebywale mądry i tolerancyjny, ale także wymagający. Jego upodobanie do wolności i tolerancji nie wynikało z przesłanek zewnętrznych. Pewnie i on miał gdzieś transformację ustrojową. Był on gejem, chociaż wówczas nie mówiło się gej, ale po prostu pedał. Jego orientacja, przynajmniej tak mi się wydaje, ukształtowała jego łagodną i tolerancyjna naturę. Bycie gejem w małym miasteczku, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą musiało być jakimś rodzajem krzyża, który ten człowiek dzielnie dźwigał. Nigdy, nawet później, gdy ukończyłem liceum i go spotykałem nie wspomniał słowem o tym, że kocha się w mężczyznach. Ale wówczas wszyscy mieliśmy pewność, że podkochuje się w chłopakach. Każdy jego gest, podanie ręki na przywitanie i pożegnanie, długość tego uścisku, jego intensywność to wszystko było przedmiotem naszych analiz. Konkluzja zawsze była taka sama: nie ma wątpliwości! To pedał!. Pan od polskiego wiedział, że my wiedzieliśmy. Nie przejmował się tym. Robił swoje. Pamiętam, gdy któregoś razu na lekcji czytał swoje wspomnienia. Jakieś pamiętniki. Wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani. Nie jestem pewien, czy to treść była tak fascynująca, czy to może zasługa głosu, który sprawnie modulował. W każdym razie cisza była wówczas grobowa. I nagle ową ciszę przerywa zgrzyt. Jedna z dziewczyn, widocznie znudzona historią przewróciła kartkę w zeszycie. Pan od polskiego przerwał. Spojrzał na niewiastę. Wszyscy na nią spojrzeliśmy z wyrzutem, że ośmieliła się zakłócić owo misterium. Ogniskowała na sobie w tamtej chwili złość wszystkich. Wtedy stało się coś, czego nikt by się nigdy nie spodziewał. Nauczyciel od polskiego eksplodował. Nakrzyczał dziewczynę. Był cały czerwony na twarzy. Wydarł się i wyszedł z klasy. Dziewczyna przy wtórze: To przez ciebie! popłakała się. Od linczu uchronił ją pan od polskiego, który opanował wzburzenie i wrócił do klasy. Przeprosił ją i kontynuował lekcję, ale już więcej nie czytał swoich pamiętników.
Dziewczyna ta była klasycznym outsaiderem. Nie z własnej winy. Była niska i gruba. Tak niska, że jak siadała na drewnianym krześle przy ławce, to nogami nie dotykała posadzki. Bujały się one w powietrzu. Chodziła zawsze swoimi ścieżkami. W tych podróżach towarzyszyła jej wierna przyjaciółka. Nie było wśród nikogo, kto nie byłby dla niej choćby przez chwilę barbarzyńcą. Wprost lub skrycie drwiono z niej. Była mała i gruba, była inna to był wystarczający powód do braku akceptacji.
W klasie, w której mieliśmy język polski, były dziwne okna. Otwierał je i zamykał skomplikowany mechanizm, którego dźwignia była stosunkowo wysoko. Któregoś razu panował taki upał, że pan od polskiego poprosił właśnie ową dziewczynę by otwarła okno. Siedziała ona najbliżej. Podstawiła sobie krzesło. Wspięła się na nim tak, że stała już tylko na czubkach palców a mimo to nie mogła dosięgnąć dźwigni. Oczywiście wszyscy się śmialiśmy, a ja dodatkowo upokorzyłem ją stwierdzeniem:
– Ten problem chyba ciebie przerasta.
Dziewczyna zmarła tuż po ukończeniu liceum. Okazało się, że chorowała od dłuższego czasu. Miała jakieś problemy z układem pokarmowym. W każdym razie wszyscy barbarzyńcy, jej prześladowcy zaczęli się publicznie, zupełnie poprawnie bić w piersi. Powtarzali jak mantrę: moja wina! moja wina!. Ja ją pamiętam jednak cały czas na tym krzesełku, gdy próbowała otworzyć okno. Jak upokorzyłem ją tym problemem, który ją przerósł i jak wówczas odwróciła do mnie głowę i odpowiedziała: ha, ha, ha, ale zabawne.

Szkoła średnia, na dodatek w mieście była dla mnie czymś egzotycznym. Dużo nowych rzeczy, właściwie to całkiem nowy świat. Samochody, drogie ciuchy, bransoletki i łańcuszki ze złota, piękne dziewczyny to wszystko było tak różne od moich żab, jaszczurek czy zaskrońców. Należało dokładnie zbadać ten teren.
Chodziło się do knajpy na piwo. Najpierw po lekcjach, a w ostatniej klasie to już w trakcie długiej przerwy. Zacząłem palić papierosy i pierwszy raz zostałem przyłapany na paleniu.
Pewnego razu tak sobie stałem i paliłem. Wówczas modne były papierosy Caro, w czerwonym opakowaniu. Nagle ktoś z tyłu pociągnął mnie za rękaw. Odwracam się a tu znana ze srogości nauczycielka języka niemieckiego.
– Wyrzuć tego papierosa powiedziała.
Oczywiście bez zawahania wykonałem polecenie.
– Masz jeszcze inne?
– Nie, pani profesor, nie.
Ona powiedziała wówczas coś, że będzie sprawdzała, że mnie przeszuka. No to wyjąłem paczkę z kieszeni i jej dałem. Na drugi dzień miałem język niemiecki. Przychodzę a pani zaczyna od pochwały. Mówi, że wczoraj złapała mnie na paleniu i kiedy zapytała czy mam inne papierosy odpowiedziałem, że nie. Ale kiedy ona powiedziała, że mi wierzy, że nie będzie sprawdzała, to poruszyło mnie sumienie i oddałem jej całą paczkę.

O dziewczynach jeszcze wówczas poważnie nie myślałem. Oczywiście podkochiwałem się skrycie, ale te moje miłości miały charakter raczej platonicznego uwielbienia na dodatek tak niestabilnego, że nie warto było sobie tym zaprzątać głowy. Jeżeli miałem wybierać między wypadem z kolegami na miasto, a randką, to wybierałem zawsze to pierwsze. Kobiety wydawały mi się takie nudne. Mówiły cały czas o tych samych problemach. Na to, jako zdobywca nowego świata, nie miałem czasu ani ochoty. Ale któregoś razu zacząłem spotykać się z bardzo fajną dziewczyną. Wyglądała jak aniołek. Drobna twarz, włosy jak sprężynki. I tak się jakoś złożyło, a to była wiosna, że wyładowaliśmy na trawniku w parku. Ja na ziemi, ona na mnie i zaczyna mnie całować. Miała więcej wprawy niż ja. Zwłaszcza, że to był mój pierwszy pocałunek z tak zwanym z języczkiem. Kilka dni z rzędu praktykowałem techniki wpychania swojego języka do jej ust. Uczyłem się jak oddychać nosem, żeby się nie udusić w trakcie. W końcu zabrała mnie do swojego domu i przedstawiła mamie. Była to bardzo miła kobieta. Natychmiast chciała mi zrobić zdjęcie z córką. Zrobiła. Ale dla mnie owo zdjęcie było czymś więcej niż tylko kawałkiem kolorowego obrazka. Szybko w głowie ułożyłem sobie dalszy bieg wydarzeń: poznałem mamę, za chwilę jej ojca i resztę rodziny i ślub. Perspektywa ożenku do dziś działa na mnie mobilizująco. Na drugi dzień powiedziałem dziewczynie prawdę, że jestem jeszcze za młody i za głupi, aby się poważnie bawić. No i się rozstaliśmy.
Kilka lat później zobaczyłem ją z wózkiem i z mężem. Spacerowali sobie całą rodzinką. Jest takim samym aniołem jak wówczas, tylko tym razem nie do mnie się uśmiechała.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz Dalej »