1977 (13)

7 lutego, 2008 by

13.

Liceum ogólnokształcące. W moich czasach szkoła, która dryfowała na aurze elitarności. W pewnym sensie cieszyłem się, gdy dowiedziałem się o tym, że zdałem egzamin i zostałem przyjęty. Nauczyciele dzieli się na tych, co od zawsze tu uczyli i na nowych. Jedną z nauczycielek starej daty była matematyczka, która nie wytrzymała konfrontacji z nowym rocznikiem i odeszła po małym incydencie. Kobieta ta nawykła do dyscypliny i wymagała jej na każdym kroku, do tego stopnia, że nawet serwetka, w która pakowała bułkę musiała mieć nienaganny kształt równoległoboku foremnego. Żyła w matematycznej rzeczywistości, w której nie było miejsca na najmniejszą aberrację. Podobnie jak onegdaj pitagorejczykami wstrząsnęły liczby niewymierne, tak naszą matematyczkę w osłupienie wprawił rytmiczny pisk, który wydobywał się z pocieranego o nogę krzesła buta klasowego dowcipnisia. Rytmiczne kwiik, kwiik, kwiik, kwiik… trwało kilka dobrych chwil. Wszyscy ukradkiem spoglądaliśmy na kolegę i uśmiechaliśmy się pod nosem, tak żeby kobieta nie zauważyła. Ona w tym czasie pisała coś na tablicy. Kolejne rzędy cyfr i liczb. W końcu nie wytrzymała. Odwróciła się z wrzaskiem:
– Który to?
Nikt go nie wydał, ale okazało się, że pytanie który to? jest tylko retoryczne. Ona dobrze wiedziała czyj but w połączeniu z nogą którego krzesła wydaje ten osobliwy dźwięk, zakłócając doskonale racjonalną harmonię liczb w jej umyśle. Bez żadnych ceregieli podeszła do chłopaka i dosłownie wyrwała go z siedzenia. Szarpiąc nim jak kukiełką zawlekła go do tablicy. Wydała jakieś polecenie. Ten się do niej uśmiechał w stylu: i tak mi nic nie zrobisz!. Matematyczka, mając głęboko w pogardzie wszystkie nowoczesne metody dydaktyczne, chwyciła chłopaka za włosy i kilka razy uderzyła jego głową o tablicę. Widocznie była przekonana o tym, że tylko bezpośredni, intymny kontakt głowy z matematycznym kosmosem narysowanym na tablicy białą kredą, jest najkrótszą i najbardziej skuteczną droga do osiągnięcia harmonii liczb.
To była jedna z ostatnich lekcji z tą panią i jedna z ostatnich lekcji w karierze tej pani. W Polsce, w której wolność i indywidualizm z dnia na dzień stały się sztandarowymi cnotami, nie było miejsca dla potęgi liczb podniesionej o kwadrat siły ramienia staruszki. Nikomu z nas do głowy wówczas nie przyszło, że elitarność tego miejsca była przez lata kształtowana przez despotycznych nauczycieli, przez ową matematyczkę i jej podobnych. Przez pedagogów, którzy byli absolutnie pewni, że to ich przedmiot jest najważniejszy, a cała reszta jest dodatkiem do dania, zaledwie skromna przystawką.
Innym dinozaurem, który nas hodował, a którego po części hodowaliśmy my sami, był nauczyciel języka polskiego. Niski, łysawy pan po pięćdziesiątce. Niebywale mądry i tolerancyjny, ale także wymagający. Jego upodobanie do wolności i tolerancji nie wynikało z przesłanek zewnętrznych. Pewnie i on miał gdzieś transformację ustrojową. Był on gejem, chociaż wówczas nie mówiło się gej, ale po prostu pedał. Jego orientacja, przynajmniej tak mi się wydaje, ukształtowała jego łagodną i tolerancyjna naturę. Bycie gejem w małym miasteczku, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą musiało być jakimś rodzajem krzyża, który ten człowiek dzielnie dźwigał. Nigdy, nawet później, gdy ukończyłem liceum i go spotykałem nie wspomniał słowem o tym, że kocha się w mężczyznach. Ale wówczas wszyscy mieliśmy pewność, że podkochuje się w chłopakach. Każdy jego gest, podanie ręki na przywitanie i pożegnanie, długość tego uścisku, jego intensywność to wszystko było przedmiotem naszych analiz. Konkluzja zawsze była taka sama: nie ma wątpliwości! To pedał!. Pan od polskiego wiedział, że my wiedzieliśmy. Nie przejmował się tym. Robił swoje. Pamiętam, gdy któregoś razu na lekcji czytał swoje wspomnienia. Jakieś pamiętniki. Wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani. Nie jestem pewien, czy to treść była tak fascynująca, czy to może zasługa głosu, który sprawnie modulował. W każdym razie cisza była wówczas grobowa. I nagle ową ciszę przerywa zgrzyt. Jedna z dziewczyn, widocznie znudzona historią przewróciła kartkę w zeszycie. Pan od polskiego przerwał. Spojrzał na niewiastę. Wszyscy na nią spojrzeliśmy z wyrzutem, że ośmieliła się zakłócić owo misterium. Ogniskowała na sobie w tamtej chwili złość wszystkich. Wtedy stało się coś, czego nikt by się nigdy nie spodziewał. Nauczyciel od polskiego eksplodował. Nakrzyczał dziewczynę. Był cały czerwony na twarzy. Wydarł się i wyszedł z klasy. Dziewczyna przy wtórze: To przez ciebie! popłakała się. Od linczu uchronił ją pan od polskiego, który opanował wzburzenie i wrócił do klasy. Przeprosił ją i kontynuował lekcję, ale już więcej nie czytał swoich pamiętników.
Dziewczyna ta była klasycznym outsaiderem. Nie z własnej winy. Była niska i gruba. Tak niska, że jak siadała na drewnianym krześle przy ławce, to nogami nie dotykała posadzki. Bujały się one w powietrzu. Chodziła zawsze swoimi ścieżkami. W tych podróżach towarzyszyła jej wierna przyjaciółka. Nie było wśród nikogo, kto nie byłby dla niej choćby przez chwilę barbarzyńcą. Wprost lub skrycie drwiono z niej. Była mała i gruba, była inna to był wystarczający powód do braku akceptacji.
W klasie, w której mieliśmy język polski, były dziwne okna. Otwierał je i zamykał skomplikowany mechanizm, którego dźwignia była stosunkowo wysoko. Któregoś razu panował taki upał, że pan od polskiego poprosił właśnie ową dziewczynę by otwarła okno. Siedziała ona najbliżej. Podstawiła sobie krzesło. Wspięła się na nim tak, że stała już tylko na czubkach palców a mimo to nie mogła dosięgnąć dźwigni. Oczywiście wszyscy się śmialiśmy, a ja dodatkowo upokorzyłem ją stwierdzeniem:
– Ten problem chyba ciebie przerasta.
Dziewczyna zmarła tuż po ukończeniu liceum. Okazało się, że chorowała od dłuższego czasu. Miała jakieś problemy z układem pokarmowym. W każdym razie wszyscy barbarzyńcy, jej prześladowcy zaczęli się publicznie, zupełnie poprawnie bić w piersi. Powtarzali jak mantrę: moja wina! moja wina!. Ja ją pamiętam jednak cały czas na tym krzesełku, gdy próbowała otworzyć okno. Jak upokorzyłem ją tym problemem, który ją przerósł i jak wówczas odwróciła do mnie głowę i odpowiedziała: ha, ha, ha, ale zabawne.

Szkoła średnia, na dodatek w mieście była dla mnie czymś egzotycznym. Dużo nowych rzeczy, właściwie to całkiem nowy świat. Samochody, drogie ciuchy, bransoletki i łańcuszki ze złota, piękne dziewczyny to wszystko było tak różne od moich żab, jaszczurek czy zaskrońców. Należało dokładnie zbadać ten teren.
Chodziło się do knajpy na piwo. Najpierw po lekcjach, a w ostatniej klasie to już w trakcie długiej przerwy. Zacząłem palić papierosy i pierwszy raz zostałem przyłapany na paleniu.
Pewnego razu tak sobie stałem i paliłem. Wówczas modne były papierosy Caro, w czerwonym opakowaniu. Nagle ktoś z tyłu pociągnął mnie za rękaw. Odwracam się a tu znana ze srogości nauczycielka języka niemieckiego.
– Wyrzuć tego papierosa powiedziała.
Oczywiście bez zawahania wykonałem polecenie.
– Masz jeszcze inne?
– Nie, pani profesor, nie.
Ona powiedziała wówczas coś, że będzie sprawdzała, że mnie przeszuka. No to wyjąłem paczkę z kieszeni i jej dałem. Na drugi dzień miałem język niemiecki. Przychodzę a pani zaczyna od pochwały. Mówi, że wczoraj złapała mnie na paleniu i kiedy zapytała czy mam inne papierosy odpowiedziałem, że nie. Ale kiedy ona powiedziała, że mi wierzy, że nie będzie sprawdzała, to poruszyło mnie sumienie i oddałem jej całą paczkę.

O dziewczynach jeszcze wówczas poważnie nie myślałem. Oczywiście podkochiwałem się skrycie, ale te moje miłości miały charakter raczej platonicznego uwielbienia na dodatek tak niestabilnego, że nie warto było sobie tym zaprzątać głowy. Jeżeli miałem wybierać między wypadem z kolegami na miasto, a randką, to wybierałem zawsze to pierwsze. Kobiety wydawały mi się takie nudne. Mówiły cały czas o tych samych problemach. Na to, jako zdobywca nowego świata, nie miałem czasu ani ochoty. Ale któregoś razu zacząłem spotykać się z bardzo fajną dziewczyną. Wyglądała jak aniołek. Drobna twarz, włosy jak sprężynki. I tak się jakoś złożyło, a to była wiosna, że wyładowaliśmy na trawniku w parku. Ja na ziemi, ona na mnie i zaczyna mnie całować. Miała więcej wprawy niż ja. Zwłaszcza, że to był mój pierwszy pocałunek z tak zwanym z języczkiem. Kilka dni z rzędu praktykowałem techniki wpychania swojego języka do jej ust. Uczyłem się jak oddychać nosem, żeby się nie udusić w trakcie. W końcu zabrała mnie do swojego domu i przedstawiła mamie. Była to bardzo miła kobieta. Natychmiast chciała mi zrobić zdjęcie z córką. Zrobiła. Ale dla mnie owo zdjęcie było czymś więcej niż tylko kawałkiem kolorowego obrazka. Szybko w głowie ułożyłem sobie dalszy bieg wydarzeń: poznałem mamę, za chwilę jej ojca i resztę rodziny i ślub. Perspektywa ożenku do dziś działa na mnie mobilizująco. Na drugi dzień powiedziałem dziewczynie prawdę, że jestem jeszcze za młody i za głupi, aby się poważnie bawić. No i się rozstaliśmy.
Kilka lat później zobaczyłem ją z wózkiem i z mężem. Spacerowali sobie całą rodzinką. Jest takim samym aniołem jak wówczas, tylko tym razem nie do mnie się uśmiechała.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.