Radosław Kobierski Wiek rębny. Rębanie literatury. Pani Bieńczycka

11 lutego, 2009 by

Będąc ostatnio w Miejskiej Galerii Sztuki w Chorzowie i biorąc do ręki pocztówkę z reprodukcją obrazu ojca Wojciecha Kuczoka, malarza chorzowskiego, pytałam podstępnie jego kolegów malarzy:
– Czy bił? Czy naprawdę bił?
Koledzy potwierdzili prawdziwość zdań, całych sekwencji włożonych przez Wojciecha Kuczoka w literacką postać opresyjnego ojca, który stosował metody wychowawcze tak przecież umiłowane polskiej obyczajowości.
Ale nikt z nich nie potwierdził, że bił.

Biorę do ręki wspartą autorytetem wielkiego pisarza, debiutancką powieść Wiek Rębny Radosława Kobierskiego, chorzowskiego kolegi Wojciecha Kuczoka.
Wzięłam tylko dlatego, by po czytaniu wyjątkowo drewnianych tekstów o literaturze Radosława Kobierskiego na sieciowym BL , zrozumieć entuzjastycznie przyjęcie ubiegłoroczne tomiku Lacrimosa – lamencie poetyckim po śmierci ojca.
Jak widać, biblijny wymiar ojcostwa dla pisarzy tego regionu jest ważny.
Debiutancką powieść trzydziestoletni mieszkaniec śląskiej aglomeracji pisze realistycznie i rzetelnie, tak właśnie jakby rąbał drwa na podwórku wiejskiej, biednej i na dodatek wyjątkowo brzydkiej, postindustrialnej zagrody.
Robi to jednostajnie, miarowo, metodycznie jakby sadystycznie i beznamiętnie wymierzał czytelnikowi karę. Ten minorowy pejzaż odmalowany w powieści, ten nieciekawy zbiór postaci, ten wlokący się jak ból zęba nieznośny ciąg nudnych zdarzeń, to w sumie bardzo właściwy i prawdziwy dokument opisujący wchodzenie roczników siedemdziesiąt w świat dorosłych. I być może pisarz musiał to napisać. Natomiast wydać już nie musiał, gdyż powieść nie przeszła z jednego stanu w drugi. Zapis, to jeszcze nie twórczość, a rejestracja niekoniecznie musi być dziełem sztuki. Jeśli w konceptualizmie używa się ciągu fotografii, gdzie odpowiednie ich zestawienie daje nową jakość, śmietnik nieciekawego człowieka w nieciekawych czasach i sprawach nie może być sztuką.

Bardzo trudno mi pisać o twórczości śląskich artystów, gdyż niemal całe życie, oprócz okresu studiów spędziłam tutaj i coraz częściej ze zgrozą i niepokojem dochodzę do coraz radykalniejszych, wręcz faszystowskich wniosków.
Ten krótki (całe szczęście) zbiór składa się z 18 opowiadań, opisujących ludzi zwyczajnych, pospolitych i nieciekawych.
Jest taki rozdział zatytułowany Ołtarz Gandawski, który przeczytałam specjalnie trzy razy, by się dowiedzieć, dlaczego gandawski i dlaczego ołtarz.
Bianka jadąc pociągiem inicjuje akt kopulacyjny z przypadkowym pasażerem, niewidomym mężczyzną i opowiada to narratorowi, który jest jej chłopakiem. Chłopak w monologu stara się opisać stan ducha, jaki w nim nastaje po słowach dziewczyny.
Myślę, że te pozostałe rozdziały zbudował autor na podobnym chwycie artystycznym: zdarzenie, być może i ważne dla narratora i bolesne, wyjątkowe, dla czytelnika, który rozpaczliwie szuka powodów napisania tych zwierzeń, jest zwyczajnym nudziarstwem, identycznym, jak za chwilę zafunduje mi nie do uniknięcia spotkany sąsiad osiedlowy na spacerze z psem. Równie atrakcyjne są tematy bardziej wyraźnie, niż zdrada ukochanej. Np. opowiadanie Wera od porodów opisująca w końcu obiektywnie naprawdę wstrząsający dla każdego, kto obserwował przyjście na świat człowieka, moment. I tu znowu następuję coś niebywałego. Pisarz dobiera słowa właśnie nie te, określające ten, jak Pascal Quignard pisał – najgorszy moment z życia człowieka, a właśnie celuje we wszystko, co nie powinno być napisane. Tak, jakby to, co w akcie twórczym dążyło do szczytowania, zatrzymywało się na poziomie impotencji, skręcało w bok, nie trafiało do celu, umykało. Podobnie jest w opowiadaniu Babka(oczywiście obowiązkowa babcia roczników siedemdziesiąt) tym razem dotyczącym radosnego odejścia na zawsze. Również ten trudny przecież temat czyta się i chce się pozabijać wszystkie na świecie staruszki, by ich śmierci nigdy oczami pisarza nie oglądać.
I są, jak zwykle, koty
Są sceny naprawdę z założenia wyraźne głównie wiejskiego okropnego domu, picie wódki prostackie i ordynarne, popegeerowskie spustoszenia w ludziach i pejzażu. Ale, jak pisałam, wszystko napisane nie tyle nieporadnie, co beznamiętnie, martwo, niezobaczone, bez błyszczących iskier intelektu w opisie, w smaku aktu stwarzania, co natychmiast czytelnikowi się udziela.

Literatura śląska nie odpowie na pytanie, czy bicie dzieci zabija w dzieciństwie ich talent, czy wręcz przeciwnie. Może kiedyś miała takie ambicje, dzisiaj zostały zamazane wszelkie tropy, nie tylko autobiograficzne. Także i te wiodące do odpowiedzi na pytanie, dlaczego produktowi Kobierskiego – gdyż nie można go nazwać literaturą piękną – dano możliwość zaistnienia poprzez druk, autorowi o wyjątkowo nieartystycznej osobowości.
Trudno mi uwierzyć, że ten niewielki literacki talent przejdzie z wieku rębnego w wiek męski.

Kategoria: Bez kategorii | 25 komentarzy »

Mariusz Grzebalski, Pocałunek na wstecznym. liberate me ex inferis!

9 lutego, 2009 by

.
W szaleństwie proporcji, matematycznych obliczeń, na wskroś racjonalnych rachunków naprężeń i sił, w statyce, zawiera się ukryty lęk. Wewnętrzny stan psychiczny o nieznanym źródle i przedmiocie, ale na tyle silny, by zmusić architekta do wpisania Maszkarony w projekt linii prostych.

Z poezją, w szczególności polską poezją, jest trochę inaczej. Poezja jako architektonika ducha związana jest z szerokościami geograficznymi, z określonymi punktami na mapie. Wiadomo, że najlepsi poeci to ci z familoków górnego śląska, bo tam bida była i się pokolenie zbuntowało. Najgorsi są z wybrzeża, bo tam naród produkował solidarnościowców i na nic więcej sił duchowych nie wystarczyło. Jednak od zawsze wylęgarnią poetów był Kraków. Gdyby moje życie dało mi szansę wychowania się w Krakowie, między tamtejszymi gołębiami, drzewami, kamienicami; gdybym tylko mógł regularnie przez ostatnie 32 lata zmuszać najmniejszą cząstkę hemoglobiny by zapierdalała z prędkością światła po organizmie roznosząc krakowskie powietrze, wówczas na pewno bogowie olimpijscy i wszystkie muzy Hellady przemawiałyby do śmiertelników moimi ustami, a ja sam dzięki skrzydełkom u sandałów oszczędziłbym na komunikacji PKS, nie wspominając o nieśmiertelności, którą odziedziczyłbym w spadku po zdetronizowanym Hermesie.

Ale w niektórych miejscach bogowie odpowiedzialni za natchnienie poetyckie umieścili na straży bram weny poetyckiej przedziwne Maszkarony. Te bezlitosne bestie mają inne zadanie niż ich odpowiedniki architektoniczne. Maszkarony poetyckie mają odstraszać nie poetów bo jak wiadomo cały dywizjon pancerny generała Heinza Guderiana nie jest w stanie powstrzymać jednego, wychudzonego polskiego wieszcza, hodującego namiętnie prątki gruźlicy w płucach, który jak coś sobie postanowi, to nie ma zmiłuj się. O nie! Maszkarony poetyckie mają odstraszać czytelników od rozkochania się w łonie soczystej, wzruszającej, absolutnie mądrej poezji.

Ale ktoś mógłby zapytać: po co te maszkarony? Jaki jest sens odstraszania od poezji potencjalnych czytelników, skoro jak wskazuje doświadczenie empiryczne: żadna z dziedzin tak szybko nie przerabia zjadacza chleba w anioła, jak poezja?

I jak mawiają niemieccy klasycy, którzy przeżyli stalingradzki kocioł, a którzy nie zdążyli napisać swojej wersji doktora Faustusa: hier liegt sobaka begarben. Otóż gdyby nie poetyckie Maszkarony, każdy obywatel państwa znad Wisły, zamiast wypracowywać dochód narodowy brutto, szybowałby po nieboskłonie na anielskich skrzydłach, które niechybnie doprawiłaby mu najczystsza z najczystszych poezji. Gdyby nie Maszkarony poetyckie, nie powstałaby Solidarnosć, nie byłoby komuny, ani Katynia. Wajda nie nakręciłby swoich filmów a żadne z wydawnictw nie doczekałoby się skryptu z opisem relacji podróży pociągiem i o tym, dlaczego rynek w Smyrnie jest taki zajebisty, że jego blask przyćmiewa rynki krakowskie, opolskie, poznańskie, białołęckie, ludwikowskie, ługowskie, bobrownickie i chuj wie jeszcze jakie byle były polskie.

To Maszkarony poetyckie, z siłą anielskich mieczy strzegących bram Edenu przed ludzką pokusą nieśmiertelności, chronią Polaków od skrzydeł. I tylko pospolity umysł postrzega w tym obawę bogów przed uśpioną potęgą uczłowieczonej małpy, która mówi po polsku. Ale każda chwila głębszej refleksji kieruje sporadyczną, ale jednak myśl słowiańskiej małpy ku trosce stwórcy, który reglamentując dostęp do śnieżnobiałych skrzydeł wybawia od troski związanej z ich pielęgnacją i od nieprzyjemnego uczucia wynikającego z cyklicznego pierzenia się.

Dzięki maszkaronom poetyckim świat jest taki jaki jest. Jedni pracują, inni stoją, drudzy nie pracują a leżą, a trzeci pisząc uważają, że są lepsi niż pierwsi, drudzy a nawet niż ci, który tylko stoją.

Chwała zatem Maszkaronom poetyckim! Chwała im, bo gdyby nie one, żaden z nas nie zaznałby trudu stąpania po ziemi. Nikt, kto potrafi poprawnie powiedzieć: gżegżółka nie doświadczyłby uroku siły grawitacji, która zmusza plemniki do penetracji jak najgłębszych zakamarków kobiecego łona.

Chwała miejscu, które ich najwięcej gromadzi! Chwała współrzędnym: 510636 N / 170120 E! niech żyje mały punkt na mapie, który chroni nas przed zbawieniem!

W 2007 r., Maszkarony poetyckie zaryczały tak donośnie, że odgłos ich wycia rozlega się po dzień dzisiejszy pod strzechami najodleglejszych nawet lepianek, w których mówi się po polsku. Wydaje się to przeczyć prawu rozchodzenia się dźwięku w próżni, ale skądinąd wiadomo, że w kraju cudów, ojczyźnie Jezusa, kraju rodzinnym Matki Boskiej i Witta Stwosza, który jak wskazuje imię i nazwisko musiał być Polakiem, klasyczna fizyka zawodzi. Tu nie działa żadna geometria, żadna optyka. W tym kraju liczą się tylko cuda, a człowiek jest człowiekiem wówczas, gdy sprawnie je czyni i z precyzją odprawia czary.

Relacja naocznego świadka:

I widziałem bestię wychodzącą z wydawnictwa. Miała dziesięć rogów i siedem głów. W dłoniach stokilka stron manuskryptu, a na rogach jej było dziesięć diademów, na jej głowach imiona bluźniercze, wśród nich m.in.: Grzebalski, Mariusz Grzebalski [podkr. – moje] (Zez. 9. 19-7)

Ta sama ciekawość, która każdego dnia wiedzie mnie do piekła, podkusiła mnie, by odnaleźć owe imię. Co też bez zwłoki uczyniłem. Jeden telefon, drugi i trzeci. Za każdym razem pytam znajomych, którzy są bardziej obcykani w literaturze niż ja: Wiecie coś o Grzebalskim? Za każdym razem słyszę wymowne: Nie. Nic nie wiem. A kto to? Rolnik, technik, traktorzysta?.
Dopiero po kilku tygodniach odezwał się mój jak zwykle niezawodny przyjaciel z Moskiewskiego Instytutu Zjawisk Paranormalnych dr Witalij Stuhlpysk. Wysłał on priorytetem załącznik zapisany jako plik PDF (ci Rosjanie! Jak łatwo im przejść obojętnie nad rygorem praw autorskich!) o tytule: Pocałunek na wstecznym.

Znam Witalija nie od dziś. To sprawny wyga w świecie nauki. Syn biednej Rosjanki i majora Wehrmachtu Kastropa Stuhlpyska, który – jakby na przekór nazistom, rozkazom Himmlera i całej tej obłędnej ideologii uebermenscha szukał ciepła i pocieszenia w ramionach wroga, untermenscha, blondynki o imieniu Katarina, w trakcie oblężenia Stalingradu.

Mimo, że Witalij był mądrzejszy od wszystkich skostniałych profesorów stalinowskich, którzy habilitacje robili po tym, jak związali swoje życie prywatne z córkami dygnitarzy partyjnych, on nie zrobił kariery. Zszedł do wolnorynkowego podziemia naukowego, w którym robił za grube dolary ekspertyzy tekstów. Pracował dla tego, kto płaci. Olał etykę i wszystkie etosy, którymi nafaszerował mu głowę ojciec zanim zginął na zesłaniu w Archangielsku. Musiał przeżyć. Dlatego do lat 90. robił dla KGB, później dla GPU. Jego analizy sylwetek autorskich pod kątem badań stylometrycznych były zawsze wysoko cenione. Dosłownie i w przenośni – obojętnie, kto za nie płacił.

Ale do rzeczy. Skłamałbym, że załącznik przesłany przez Witalija przeczytałem z troską średniowiecznego magistra, studiującego dzieła pisane od deski do deski. Moja lekturę przerwał Maszkaron poetycki Gorgona, która zmieniła moje pióro w zielony, fosforyzujący jad, odcięty łeb z wężowym językiem podzielonym na pół, który ssyczy, ssssyczy. Maszkaron ten ujawnia swoje prawdziwe oblicze w tekście: Godzina dziewiąta. Oto ono:

Zielony masztowiec elewacji pręży
żagle okien pierwszym słońcu.
Mewy anten wszczęły na dachu
świetlny zgiełk, czeszą skrzydła
nad bocianim gniazdem klatki schodowej,
którąś ktoś opuszczał się w dół.
Ich pióra dają znaki lusterkiem?

Kiedy miałem nadzieję, że horror się kończy, że ów szkaradny monster jest tylko projekcją mojego chorego umysłu, że to co czytam nie istnieje, że to, co się dzieje nie istnieje naprawdę zjawiła się przed oczami dalsza część tekstu:

Lecz kim jest kobieta bez obaw
przemierza fale powodziowej trawy
pieniącej się czarno w korycie Warty
czyją jest posłanką i jakie niesie wieści?

Nie tylko to, co dobre szybko się kończy, ale także to co szkaradne, złe, co przerażające. Dlatego i wiersz, będący relacją z oblicza Maszkarona, urywa się nagle.

W takich chwilach każdy agnostyk i ateista przekonuje się o mocy i wszechpotędze stwórcy. Świadomość, że wystarczyłby jeden wers więcej, by mózg czytelnika zmienił się w galaretkę, ugnie każde kolano. Nawet tej nogi, którą wieńczy czarny kopyt, obeznany z najtajniejszym duktem piekieł.

Cóż mi teraz pozostało? Nic, ponad misję! Jestem Szymonem, który schodzi ze swego słupa; jestem polskim Chrystusem, który brechą wyciąga każdy gwóźdź zagradzający drogę ku wolności; jestem młotem na czarownice, którego rozmiar, ciężar i sposób działania zawarto w tajemnym malleus meleficarum jestem tym, który ostrzega was przed Mariuszem Grzebalskim i pozostałymi Maszkaronami poetyckimi miasta Wrocław.
Safe our Souls! Bowiem, powiadam wam: extra Vroclaviensiae salus est.

ps.

Wydawnictwo powinno rozważyć umieszczenie na tego typu dziełach dopisku: „Czytasz na własne ryzyko”

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

traktat o kurestwie idealnym

7 lutego, 2009 by

.

Ax. X = X

1. W każdym zbiorze wartości etycznych (E) istnieją takie (e,e, e), które się wzajemnie wykluczają.

2. Sytuacje, w których jednostka X, w skończonych odcinkach czasu: t, t, t wchodzi w relację z elementami zbioru (E), tak że:

A = {t=[(X= e) ^ (X= e)]}
B = { t=[(X= e)] ^ t= [(X= e)]}

określa się jako kurestwo (K)

Komentarz:

Człowiek od świata zwierząt odróżnia zdolność dokonywania wolnego wyboru. Człowiek jest człowiekiem wówczas, kiedy dokonuje takich wyborów. Niemowlęta i osoby psychicznie chore (w niektórych stanach chorobowych) nie są w stanie dokonać wyboru, dlatego nie są ludźmi. Jednak etyka ogólnoludzka nie pozwala traktować dzieci i upośledzonych jako nie-ludzi.

3. Wolny wybór (WW) to określenie swojej pozycji w stosunku do elementów zewnętrznych [EZ] (fizycznych / psychicznych) jak i elementów wewnętrznych (psychicznych) [EW] w danym przedziale czasowym (t). Wybieramy zawsze w ramach danych możliwości. nie można wybrać czegoś, czego nie ma, co nie jest dane jako możliwość.

Komentarz:

Na przykład: prowadząc wojnę, nie mogę jako wódz zdecydować się na użycie działa pozytronowego, o którym wiem z filmu o Star Treeku, że jest w stanie zniszczyć wszystko, włącznie z planetą. Nie mogę go wybrać, ponieważ nie istnieje ono faktualnie w zbiorze środków ofensywno/defensywnych.

4. określenie pozycji to albo: wprowadzenie w określonej jednostce czasu (t) równości lub różnicy między podmiot a przedmiot:

A = [X=EW ^ EZ]
B =[X=EW v EZ]

A=[[XEW ^ EZ]
B=[XEW v EZ]

Komentarz:

Wolność wyboru rozciąga się nie tylko na przedmiot wyboru, ale na wolność samą. Wolność jest gwarantem niej samej: wolność umożliwia wolność i odwrotnie z wykluczeniem przypadków meta- czyli, takich że: {A[X=EW ^ EZ]; }, które rozstrzygane są w ramach teologii.

5. Każdemu EW i EZ można przyporządkować tylko jeden element ze zbioru E.

Komentarz:

ścisłe przyporządkowanie jednej tylko wartości etycznej ze zbioru E dla konkretnego EW czy EZ jest sprzeczne z aksjomatem wolnego wyboru ale nie na poziomie systemu samego. Pojawia się ona tylko wtedy, gdy (X), na mocy aksjomatu (WW) tworzy sytuacje:

A = {t=[(X= e) ^ (X= e)]}
B = { t=[(X= e)] ^ t= [(X= e)]}

stąd: kurestwo (K) jest podobnie jak aksjomat wolnego wyboru (WW), aksjomatem człowieczeństwa.

Komentarz:

Żadne dziecko, ani osoba upośledzona psychicznie nie może być kurwą. Kurestwo pojawia się wraz z wolnym wyborem. Gdyby tej wolności nie było, nie istniałoby kurestwo jako takie, albo każde X byłoby kurwą, na mocy zewnętrznej woli jako rozkazu.

Ax. X=(K) ->X(K)

Komentarz:

jeżeli X raz był kurwą, to ten sam X zawsze będzie dążył do tego by być kurwą. Kurestwo jest atrakcyjne jako konsekwentne urzeczywistnienie wolności. Kurestwo jest bowiem takim stanem, gdy konkretna jednostka w tym samym czasie korzysta ze sprzecznych wartości.
Innymi słowy: w sytuacji kiedy inne jednostki: X,X,X będą wybierały w określonej jednostce czasu jeden element ze zbioru E, tak że:

X= e (e ^ e)
X = e (e ^ e)
X = e (e ^ e)

a:

X = (e ^ e ^ e)

to:

miedzy jednostką X a każdą inna jednostką: X,X,X powstanie relacja pokrewieństwa wyboru.

Tak że:

X X^X
X X^X
X X^X

X= X ^ X ^X

Komentarz:

Wybory, jakich dokonują ludzie różnicują ich wzajemnie i umożliwia postrzeganie obcego jak i identyfikacje siebie. Kurestwo pozwala na zniesienie owej różnicy. Kurwa jawi się jako swój dla każdego innego, mimo że miedzy innymi występują różnice.

Kurwa jest przyjacielem wszystkich. Chce być. Jest w stanie w każdej chwili, na każdym etapie wybrać taką wartość e, by wprowadzić relację pokrewieństwa miedzy siebie a każdą Ina jednostkę ze zbioru X.

Ax. Zbiór X jest funkcją X

Komentarz:

zbiór jednostek dlatego łączy jednostki, ponieważ jest zbiorem czymś co łączy jednostki. Kurwa wprowadzając miedzy każdą jednostkę a siebie relację pokrewieństwa, dąży do zastąpienia funkcji zbioru X, przy zachowaniu różnorodności jego elementów.

Nie istnieje taki zbiór X, gdzie: (X = K) ^ (X=K) ^ (X=K)

Komentarz:

mimo, że kurestwo jest doskonałym wcieleniem zasady wolnego wyboru, to samo kurestwo jako postawa wobec innych jest czymś, co człowiek wybiera. Gdyby wszyscy ludzie byli kurwami, wówczas nie istniałoby coś takiego jak wolny wybór każdy człowiek skazany byłby na bycie kurwą.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

Szczepan Kopyt, [yass]. Paralipomena

6 lutego, 2009 by

[Pierwotnie napisany jako odpowiedź Ewie]

Ależ gra, gra. Tomik [yass] jest bardzo muzyczny. Ściślej biorąc: matematyczny.
Jakoś przez przypadek zacząłem rysować sobie czyli robić to co zwykle robię, gdy czytam po tekście. Padło na: wierszyk z kiszonej kapusty.

Trauma po zajęciach z teorii prawdy, którą noszę w sobie a z którą zmagam się od kilkunastu lat, nie pozwoliła mi przejść obojętnie nad początkiem pierwszego wersu. Jednak nie ten początek jest ważny, ale inne fragmenty, które odkryłem przez przypadek.

Wgapiając się w kolejne wersy, drwiąc z mądrych słów, które Kopyt włożył do tekstu (abrazja. Interglacjał) tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że to mądry tekst, niektóre wyrażenia zakreślałem czerwonym długopisem. Oto one (w nawiasach podany jest numer wersu) :

rodzą się w (w. 5)
czekoladek (w. 8)
broni (w. 12)

Miejsca te następnie połączyłem. Zrobiłem to z czystej ciekawości. Chciałem zobaczyć, jak będzie wyglądał trójkąt wpisany w tekst. Dopiero po chwili zwróciłem uwagę, że prosta łącząca punkty, to osobliwy zbiór ciągów znakowych, które ułożone kolejno wg reguły przyprostokątnej, tworzą autonomiczną całość, pod warunkiem, że się je ułoży parami. Oto ona:

rodzą się w uśmiechu
klatkach czekoladek
aksjomatów broni

może ciebie Ewo ten fragment nie przekonywać. Ale zwróć uwagę, na matematyczną perspektywę na przeskalowanie trójkąta, które otrzymujemy w tej hybrydzie poezji i matematyki. Połączenie tych samych wyrażeń skutkować będzie pojawieniem się trójkąta o tym samym kącie między przyprostokątnymi, lecz o mniejszej długości ramion. Ta matematyczna redukcja udzieliła się semantyce tekstu. Z palcem mógłbym wykazać tożsamość znaczeniową między oryginałem a tymi trzema wersami.

Moim zdaniem podobnych dowodów na muzyczność / matematyczność wierszy można przeprowadzić jeszcze więcej w oparciu o teksty z [yass].

Można się pokusić o stworzenie takiej odmiany keplerowskiej stelli octangulis, którą można by stosować w ramach poezji. Figury wpisywane w słowa, słowa, które układają się w figury schematy, które gwarantują perfekcję. Wyobrażasz sobie ten rodzaj szaleństwa, który zamyka poezje najpierw w regułach kwadratu, a później sześcianu foremnego. Masz dodatkowy wymiar poezji, którego interpretacja wymaga wprowadzenia ogólnego wzoru na przestrzeń, w strukturze formalnej wiersza, oraz wymyślenia trójwymiarowej hermeneutyki, która będzie musiała uwzględnić sferę liczb. Być może jest w tej utopii coś z kabały, ale nie można odmówić atrakcyjności jeżeli nie poznawczej, to na pewno intelektualnej temu pomysłowi.

Piszesz o zaangażowaniu Kopyta.

Zaangażowanie jest czymś specyficznie ludzkim. Takim pradawnym instynktem, rodzajem miłości, która żąda odnalezienia czegoś więcej aniżeli tylko drugie ja.
Każdy więc sobie szuka idei, porządku, zasad i trudno mieć pretensję, że poeci także to robią.
Jeżeli Kopyt udziela się w ramach struktur lewicowych i robi to z potrzeby serca (wszak zaangażowanie jest odmianą miłości), to należy tylko życzyć mu powodzenia czyli tego, czego się życzy każdej młodej parze na nowej drodze życia.

Jeżeli Kopyt traktuje lewicowość tak, jak Patrycja Markowska nazwisko swojego ojca. Jeżeli przedmiot zaangażowania traktuje jako instrument / narzędzie do osiągniecia jakiegoś celu ogólnego: sława, uznanie, możliwość publikacji, przychylna krytyka, to też nie należy się temu dziwić.

Zwróć uwagę, że lewicowość w światku artystycznym jest teraz bardziej modna niż gejostwo. Pedalstwo już nikogo nie dziwi, nie zaskakuje. Nie jest ani egzotyczne, ani nieestetyczne. Dzisiaj geje komentują na kanałach vivy zachowania gwiazd, style ubierania. Podsumowują osiągnięcia roku, wymachując przy tym charakterystycznie łapkami i robiąc usta w równie charakterystyczną dla pedalstwa rureczkę, tak małe o. Innymi słowy: pedały wydymały społeczne ego tak, że społeczne ego, nawet gdy dyma je jeszcze jakiś pedał, to i tak tego nie czuje.

Dlatego artyści wzięli się za politykę. I tu też nie chcą być tylko zwolennikami partii danej opcji, ale muszą pojawić się medialnie, zacząć żyć jako element społecznego ego.

Najkrótszą i najprostszą drogą do tego jest – podobnie jak w przypadku recytowanego do obiektywu kamery wyznania: jestem pedałem wywołanie szoku.
Dzisiaj lewicowość, jeżeli artysta publicznie ogłosi: Marks i Engels mieli całkowitą rację w krytyce burżuazyjnej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Powróćmy do 11. tezy o Feuerbachu. Zmieniajmy rzeczywistość! Nie ograniczajmy się tylko do czczych interpretacji. Do broni! to nagle wszyscy zwracają na takiego artystę uwagę.

Jedni dlatego, bo:

1) uważają, że poecie nie przystoja takie deklaracja, bo poeta, to sługa boży a bóg ma w dupie politykę.
2) Inni dlatego, że widzą w tym szwindel, rodzaj przemyślanego zabiegu marketingowego, by zwiększyć swoje szanse w środowisku, sprzedając kilka tomików więcej.
3) Jeszcze inni wezmą te deklaracje poważnie i zaczną studiować ponownie wszystkie teksty zaangażowanego artysty pod kątem owego zaangażowania by:
3.1. wykryć rozbieżność miedzy obecnymi deklaracjami a wcześniejszymi poglądami.
3.2. dowieść, że poeta od zawsze miał takie a nie inne poglądy. Że marksistowski humanizm skrywany był głęboko w jego sercu i duszy, ale niestety ze względu na krwiożerczych, kapitalistycznych wampirów, czających się w redakcjach wydawniczych, nie mógł się wcześniej określić. Dopiero teraz, gdy Sierakowskiego jest jakby więcej w TVN może przestać się bać i może być sobą w pełni.

4) pojawią się też naśladowcy, którzy z popkulturowego symbolu czegewary na tle gwiazdy, zrobią sobie fetysz i zamiast rozkładówki plejboja powieszą na ścianie, by uwiarygodnić swoje zaangażowanie. Wszystko po to, by pozwolić się unieść tej samej, nośnej fali. I tylko jedno się liczy: nieważne jaka fala, ale ważne by była nośna.

Z falami i zaangażowaniem bywa jednak tak, że czasami te dwa zjawiska mogą skrócić życie tego, kto z nimi igra lub nierozważnie się obchodzi.
Najgorsza jest tzw. śmieszność historyczna. Czyli jeżeli ta sama osoba A, na przestrzeni danego odcinka czasu: t zamiast określonego X , gdzie X oznacza pewne przekonanie, prezentuje także Y i Z, tak że w zbiorze: [XYZ] wszystkie elementy są wzajemnie sprzeczne.
Wówczas mamy do czynienia z kurewstwem. A żadna inna osoba w tłumie nie jest tak szybko i bezbłędnie identyfikowana jak właśnie kurwa.

Teraz byłoby dobrze, gdybym napisał traktat o dymaniu kurwy.

Zastanawiałaś się kiedyś Ewo, dlaczego nikt nie kocha się z kurwą, ale każdy kurwę jebie, pierdoli, dyma, rucha. Dlaczego pojęcie kurewstwa wyklucza pojęcie miłości?

Kategoria: Bez kategorii | 10 komentarzy »

tu było ” Nic” – czyli nic nie było. Dosłownie: nie było niczego

4 lutego, 2009 by

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

zamiast patrzeć na nic, lepiej oglądać krzyżyki

Kategoria: Bez kategorii | 46 komentarzy »

Szczepan Kopyt, [yass]. Parerga

4 lutego, 2009 by

.

Zgodnie z tradycją oryginalne dywany perskie poznaje się po jednym fałszywym splocie. Każde bowiem dzieło, opuszczające warsztat tkacki czeladnika, którego rękę prowadzi wola Allaha, z założenia jest niedoskonałe. Żaden mistrz tkactwa, który zawierzył doczesność i nieśmiertelność zasadom Koranu, nie odważy się wyręczyć Allaha w tworzeniu rzeczy doskonałych.

Tomik [yass] to zbiór osobliwych tekstów, który można porównać do zbioru liczbowego, w którym wszystkie liczby i cyfry zostały napisane tylko do połowy, a niektóre zaledwie w 30 %. Wierszy, których perfekcja została świadomie zakłócona przez ich stwórcę. Wygląda to tak, jak gdyby autor bardzo się spieszył i chcąc powiedziec wszystko, co ma do powiedzenia opuszczał swój pomysł w połowie, przechodząc do kolejnego tekstu. Każdy z nich pozostawił jako niedoskonały.

Oto pierwszy lepszy tekst: (katolicy w barach mlecznych śmierdzą niemiłosiernie). Tu poeta skończył pisać wiersz po trzecim wersie, osierocając resztą ze swego talent. Pierwsze trzy wersy wyglądają tak:

katolicy w barach mlecznych śmierdzą niemiłosiernie
bóg dał im wątróbkę i smażone buraczki
zginął za ich grzechy

Reszta pozbawiona jest naiwnej bezpośredniości (naiwność jest w tym przypadku zaletą), zawartej w wyobrażeniu boga, który spragnionych napoi a głodnych nakarmi. Którego nieskończoność wystawiana jest na próbę w trakcie każdej transsubstancjacji, która dokonuje się tuż obok, gdzieś w zatłoczonym barze w godzinach wydawania posiłków. Którego świętość i miłosierdzie testuje się podmieniając ciało jego syna na buraczki i wątróbkę serwowaną równie powszechnie i mechanicznie jak hostie w trakcie nabożeństw porannych.

Sacrum na aluminiowej łyżce, na porcelitowym talerzu z wytartym logo PSS SPOŁEM smakuje za każdym razem. Brak wyboru, brak jakiegokolwiek przeznaczenia. Jednostajny ruch po linii zbawienia, życia może nie tyle wiecznego, ale ważnego tu na ziemi. Sacrum to przeżycie za wszelką cenę, bez godności, bez człowieczeństwa, bez ciała chrystusa. To troska o każdą kilokalorię w mroźny dzień.

W dalszej części tekstu jest tylko radio Maryja, kościół, córki jadące na saksy, gruby ksiądz, który lubi młodzież. W reszcie kończy się uniwersalizm, który ustępuje określonej poprawności lewicowego widzimisię. Sztampa, codzienność kleryków walonych w dupę przez przełożonych. Ale ta sztampa nie jest w stanie odtruć intelektualnie – zakłócić produkcji mózgowej stymulowanej przez wers numer jeden, dwa i trzy.

Kolejny wierszem z tomiku, o którym można jednocześnie powiedzieć, że jest bardzo dobry i zarazem bardzo zły jest słuchając Stańki.

bałagan w pokoju powstaje pewnie
dlatego, żeby mnie coś uspokajało
jest zimno, pani maria nie grzeje wiosną
która przychodzi szybciej w poznaniu, chyba
już od lutego, biały sufit i ściany
przekonują mnie raz do riemanna

raz do łobaczewskiego, to proste
ilinie życia się wygięły w etykę spiral
dna,

– i tu się dobry wiersz kończy. W dalszej części następuje wiersz zły. Stosunek relacji dobra i zła jest w tym przypadku prawie 1 : 1. Niespełna 9 wersów dobrych na 20 wszystkich wersów w tekście.

Można doszukiwać się w tej estetycznej dychotomii relacji poety z walki wewnętrznej, która rozgrywa się między siłami dobra i zła na polach autorskiej psyche. Jednak o wiele ciekawsza jest analiza tego nieuklidesowego pokoju, zbudowanego na rozchwianym piątym aksjomacie. Życie w rozciągliwej przestrzeni musi mieć strukturę balonówki, które mimo to dążyć będzie do jakiegokolwiek constans rozwodnionej sinusoidy klasycznej etyki.

Reszta tekstu? Reszta jest jak zwykle fatalna. Tajemnica białego sufitu ustępuje kapciom, które prowadzą wojnę podjazdową, koleżankom, które śpią na wykładach czy gołębiach dziobiących beton.

I następne, losowo wybrana strona yassu. Kolejny fragment, po którym następuje pustka. 4 wersy conffesiopleniczne, w których skruszony poeta wyznaje:

włączyłem komputer z przyzwyczajenia
i piszę wiersz okolicznościowy
z uwagi na to że wszyscy śpią
a ja nie

Później dzieje się to, co dziać się musi w każdym z kolejnych tekstów z tomiku. Nastąpi 9 wersów, które nie wytrzymują na żadnej z płaszczyzn interpretacyjnych konfrontacji z pierwszą strofą.

Jakieś dwadzieścia lat temu miałem sen. Śniło mi się, że lizałem cipę pewnej dziewczynie / kobiecie. Ile miała lat główna bohaterka mojego snu nie pamiętam. Właściwie trudno powiedzieć kto był głównym bohaterem tego snu: czy owa dama, czy cipa, czy też charakterystyczny, kwaskowaty, niemożliwy do pomylenia z niczym smak cipy.
W każdym razie było tak, że sen wyprzedzał empirię. Pamiętam doskonale pierwszy raz, kiedy kubek smakowy łapczywie napełniałem smakiem, sączącym się z warg sromowych, pochwy czy diabeł wie tam z jeszcze czego.
Pamięć jest o tyle wyraźna, że skojarzyłem wówczas senne marzenie doświadczenie mentalne, które wyprzedziło badanie empiryczne. Skądś musiałem wiedzieć. Skąd?

nie jadłem owoców. mam na trzecie konstanty.
mówię wtedy tam wejść. skrzepy tabaki. pomiędzy wargami

krystalizuje się seks. że chce się turlać i mieć białą brodę

(anarchist cookbook) 3 wersy z 10. Reszta do niczego.

Nie sposób przeoczyć stereofonii yassowej w tym tomiku. Każdy z diamentów jest perfekcyjnie oszlifowanym brylantem osadzonym w bezwartościowym tombaku. Doskonałe wersy doskonale zaspokajają apetyt, potrzebę, która każe w którymś momencie czytać, doszukiwać się w ciągach: abcdefghijklłmno nie tyle treści, ale przekazów. Znaków STOP; ZAKAZ WJADU; ZAKAZ PARKOWANIA czegoś, co umożliwi orientację w przestrzeniach bolyaiowskich, w których aksjomat dobra i zła zmienia się w część tej przestrzeni, naginając się, wyginając wg ogólnego prawa sinusoidy. Aż korci, by stworzyć trzecią wartość o równym statusie jakie ma dobro i zło. Wymyślić coś, co wymknie się zarówno odcieniom szarości jak i mniejszemu złu żadnego stopniowania, ale nowa wartość: niewymyślane / niewymyślne X.

a koleżanka mi mówi
że wyglądam
jakbym potrzebował odpocząć
gdzieś w sanatorium

możliwe mówię

(śniadanie w bufecie) stosunek 5 : 13

Rok temu miałem sen, w którym umierałem. Wyglądało to tak: leżę na łóżku. Nie jestem ani stary, ani młody. Po prostu jestem i umieram. Najdziwniejsze jest to, że wiem, że umieram. Nie jest to śmierć rakowa, wypadkowa, chorobowa śni mi się prosta czynność umierania. Czynność wygląda tak:
Najpierw zamykają się oczy. Oddech jeden i drugi. Nie ma nic. Jest ciemność, którą zakłóca moja myśl, myśl o tym, że umieram i w związku z tym zaczynam panikować. W międzyczasie ( a międzyczas wydłuża się tu do granic możliwości) nabieram powietrza. Głęboki oddech. Jak najgłębszy, byle jak najwięcej powietrza nabrać w płuca. Bo wiem nie wiem skąd ale wiem, że to mój ostatni oddech, że żadnego więcej nie będzie. Chcę wykorzystać życiodajną funkcję do granic możliwości. Czuję jak mi płuca rozpiera.
Leżę. Myślę. Dziwię się, że to tak wygląda. Zaczynam być ciekawy.
Jest ciemno, a ja mam tylko litry zużytego powietrza w płucach i nic więcej. Nie widzę przed sobą ani raju, ani piekła. Widzę pustkę. W końcu wypuszczam powietrze, kończę swój ostatni oddech. I jest ciemno. Żadnej myśli, świetlistego tunelu, ognia piekielnego. Nie ma nic. Nawet czerń przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie ma żadnej myśli o wszędobylskiej czerni. Nie ma nic.

Tomik [yass] Szczepana Kopyta, to obowiązkowa lektura dla każdego, kto lubi dobre wiersze. Ja wiem, że Szczepan brzmi gorzej niż Kopyt, a Kopyt brzmi gorzej niż Szczepan. Ale [yass] ma swoją, unikalną fonikę. Jest tak odległa od blichtru, smrodu, fanfaronad wieszczowskich, jest tak bliska umysłowości śródziemnomorskiej, że zaprzyjaźnia się z czytelnikiem.
Jest kawiarnianym stolikiem, który jednoczy najlepszych kumpli. Smakiem polewanej wódki, schłodzonej do konsystencji gliceryny, którą się pije tylko w najbardziej intymnych gronach.

ueberealitaet.JPG

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Szczepan Kopyt, [yass]. Prolegomena

2 lutego, 2009 by

.

Niektórzy uważają, że to wychowanie robi z człowieka poetę. Ale gdyby tak było, to wystarczy odpowiedni żłobek, w którym z kaseciaków marki Kasprzak leniwie sączyłby się Pan Tadeusz w melorecytacji Michała Żebrowskiego, a po jakimś czasie cały świat mówiłby trzynastozgłoskowcem.

Inni uważają, że egzotyczna pasja czy równie egzotyczne wykształcenie wystarczy, by pisać wiersze. Ale i ten punkt widzenia ma istotną słabość: każdy bowiem pedofil musiałby być najlepszym poetą. Nie można bowiem odmówić egzotyki tejże pasji, jaką jest pedofilia. Wówczas organy ścigania poszukiwałyby pedofilii nie dlatego, by chronić najmłodszych przed zgubnymi skutkami miłości, ale na zlecenie Ministerstwa Kultury, które musiałoby znaleźć zajęcie dla Grażyny Torbickiej, by ta mogła wręczyć jakąś nagrodę, przeprowadzić wywiad, albo wypowiedzieć się o poezji.

Są też fetyszyści, dla których bycie poetą, jest równoznaczne z odpustowym pierścionkiem na małym paluszku, takim co to w trakcie świąt kościelnych straganiarze przed kościołami sprzedają. W zbiorze fetyszy nie może zabraknąć starych kapot, cyrkowych cylindrów i innych, śmierdzących naftaliną szmat z lumpeksów. Fetyszyści literaccy wierzą w magie retro. Są przekonani, że za każdym razem, kiedy ubierają strój z innej epoki stają się ludźmi z innej epoki. Ta koncepcja także nie jest wolna od aporii. Bowiem pierwszy lepszy menel, który wygrzebałby gdzieś w śmieciach pogryziony przez myszy cylinder, natychmiast ustawiałby się w kolejce do Grażyny Torbickiej, która wręczałaby mu nagrodę Nike.

Ultrafetyszystom nie wystarczają same kapoty, oni chcieliby jeszcze mieć takie same nazwiska jak kiedyś. Każdy z nich z chęcią dodałby sobie jakieś nieme h do nazwiska, jakieś von przed nazwiskiem. Ale i ta koncepcja ma istotne słabości. Łatwo sobie wyobrazić tego samego menela, który wcześniej dogrzebał się do cylindra, a który teraz majsterkuje żyletką w starym dowodzie osobistym wydrapując literki, dopisując literki by ogłosić światu literackiemu narodziny: von Mehnela. Jednak ani von ani h nie zagwarantują ciepła sączącego się spod pach ściskającej i całującej Grażyny na gali w Kongresowej.

Podobnych teorii krytyka literacka i teoria literatury zna mnóstwo. Mieszają się one, tworząc kolejne, jeszcze bardziej absurdalne uogólnienia teoretyczne na temat pochodzenia poezji. W tej mnogości jest też tzw. teoria odwrotnej fonii nazwiska. W tej koncepcji, która wyłoniła się z ultrafetyszyzmu, istotną role odgrywa naukowa teoria tonu, a ściślej rzecz biorąc: dźwięku nazwiska. Wszystkie skomplikowane wywody na temat rozchodzenia się dźwięku nazwiska w różnych przestrzeniach, oraz wzory i prawa uzależniające jakość pisanych wierszy od wydźwięku nazwiska domniemanego poety można streścić następująco:

Brzmienie nazwiska jest odwrotnie proporcjonalne do jakości wierszy.

Innymi słowy: im głupsze, brzydsze nazwisko poety tym lepsze wiersze poety.

I tak:

Łośko brzmi fatalnie, zwłaszcza to ś, po którym natychmiast następuje sylaba ko. Dla obcokrajowców nie do wymówienia. W ogóle, katastrofa foniczna!

Radczyńska piękne, hrabiowskie nieomal Raczyńska ale jednak wkradło się tam d. No i nie bez znaczenia jest ta pięknie brzmiąca, sterylnie polska końcówka -ska.

Bargielska nie tak hrabiowskie jak Radczyńska, ale także o pięknej fonice, chociaż odczuwa się tu implikację czeladniczą, w postaci konsonansu pralniczego z urządzeniem zwanym: maglem (bargiel-magiel). Niektórzy analitycy skłaniają się ku konsonansowi z rzeczownikiem burdel, co nie ma większego znaczenia dla estetyki brzmienia.

Pasewicz – fonika dobra i gdyby nie intuicyjny rym: Pasewicz, Pasewicz polskiej poezji królewicz, to pewnie w th znalazłyby się wiersze o omułkach, przegrzebkach, małżach czyli o tych rewolucyjnych archetypach literackich, które przemyca do poezji szerokim strumieniem Justyna Radczyńska.

Siwczyk fonika fatalna, ale podobnie jak nazwisko Kuciak, jest to wyjątek, który czyni z teorii odwróconej fonii nazwiska, teorię. Każda bowiem teoria, aby była teorią, musi posiadać wyjątek.

Wiśniewski, Kaźmierski, Kobyliński, Winiarski – to ta sama liga foniczna pięknych brzmień. Tu nie ma żadnego zaskoczenia.

Można tak mnożyć argumenty potwierdzające słuszność tej osobliwej eugeniki poetyckiej, jaką jest teoria odwróconej fonii nazwiska, ale moim zdaniem niefalsyfikowalnym argumentem przemawiającym za prawdziwością tej teorii, jest przypadek poety: Szczepana Kopyta(o)[nie mam pojęcia jak to odmienić! Fatalna fonika, przy której intuicja deklinacyjna zawodzi].

Trudno mi sobie wyobrazić dzieciństwo Szczepana Kopyta. Niepoliczalne tabuny krwiożerczych bestii z tornistrami na plecach, które za nic mają zasady współżycia społecznego, które gówno wiedza o dekalogach, których jedynym celem jest atak i zniszczenie. Setka dzieciaków, która regularnie atakowała na każdej z pięciominutowych przerw małego Szczepana okrzykiem: kopyto! kopyto-skarżypyto! kopyto-koryto! szczepan-fortepian!

Łatwo sobie z kolei wyobrazić mechanizmy samoobrony, które wytworzył mały Szczepan. Tysiące pompek na kostkach, powtórzeń na tricepsa, wszystkie ciosy karate i medytacje njin-jitsu, które miały go wzmocnić, sprawić by był najsilniejszy, by w którymś momencie mógł stanąć sam naprzeciwko bandy prześladowców i krzyknąć:

– A teraz wszyscy macie przepierdolone.

Osamotniony przez skuteczne odium imienia i nazwiska, przez fatalną fonikę, którą sprezentowali mu rodzice, rejestrując jego narodziny w odpowiednim urzędzie, pozostając w skutecznym oddaleniu od społeczeństwa mały Szczepan dorastał, wzbogacając swój świat wewnętrzny bo tylko to mu pozostało.

Mijały lata, aż w końcu nastał rok 2004. Rok tryumfu i zarazem odwetu jeden z najpiękniejszych dni w życiu Szczepana. Chwila, którą z nikim by się nie podzielił, nawet pod rygorem kary śmierci. Oto on, on poeta tryumfujący nad wrogami, nad kulturą, która każdego dnia produkuje legiony małych ss-manów z tornistrami na plecach, których celem jest znalezienie ofiary, popychadła, któremu za głupie imię i jeszcze głupsze nazwisko mogą urządzić mały holokaust w trakcie długiej przerwy między lekcjami.
Tego roku Szczepan Kopyt został laureatem nagrody im. Jacka Bierezina nagrody, która w odróżnieniu od laurki od Kościelskich honoruje jakość.

Teraz leży przede mną tomik [yass] Szczepana Kopyta(o). Jestem bezradny. Gubię się w połowie pierwszego wersu tuż za stroną tytułową:

przepchnij życie przez banał

Czytam. I gubię się.

cdn

ueberealitaet.JPG

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Winien, niech ma. Zbilansowanie poezji zarażajacej.

1 lutego, 2009 by

`

Ludwik XlV stwierdził, że każdy może być poetą, a on król słońce poetą największym i zaczął pisać wiersze. Pokazał je krytykowi i poecie Nicolasowi Boileau-Despreaux i poprosił o bezstronną ich ocenę.

„- Wasza Królewska Mość – odrzekł na to po pobieżnym rzucie oka znakomity poeta – nie ma rzeczy niemożliwych. Wasza Królewska Mość chciała napisać potworne bzdury i udało się to jej znakomicie.” (Anegdoty i facecje. Karol Mórawski)

Dlaczego teraz brakuje recenzentom odwagi by powiedzieć w oczy poetce, poecie – nie czas jeszcze na wydanie tomiku i jeżeli nie czujesz przymusu pisania, nie pisz, zajmij się czymś innym na rok, dwa, na wieczność. Krytycy nie stracą głowy, nie zostanie skonfiskowany im majątek. Ryzykują co najwyżej chwilowym zły samopoczuciem, bo zawsze przyjemniej jest być miłym i wyrozumiałym dla niedociągnięć innych. I obiad z deserem za darmochę z wdzięcznym, pochwalonym nieszczerze autorem też jest argumentem nie do pogardzenia. Dlatego tomiki są wydawne bez opamiętania, organizowane są coraz nowe konkursy poetyckie, w najmniejszych wsiach wręczane są nagrody aby można było się pochwalić: o popatrz na ten dyplom, na nim napisano, że jestem poetką, poetą. Nie szkodzi, że dzieł tych prawie nikt nie czyta i o nich się nie dyskutuje. Ale nie ma się co dziwić, nikt nie chce zarazić się taką poezją. O przepraszam, zaraża się Ewa, Marek i ja, ale dlaczego? o tym dalej.

Po przeczytaniu kilkunastu tomików, poczułam, że czytam ciągle to samo. Te same tematy, podobne opisy, brak emocji, posiłkowanie się cytatami niewiadomo po co, nagminne dedykacje i nawet poszukiwania duchowe ( rozterki?) oparte były na tych samych kalkach.

Miałam wrażenie, że czytani i omawiani przez nas poeci i poetki zostali zamknięci przez dłuższy czas razem, w ponurym domu za bardzo wysokim murem, a drzwi do budynku zostały zamurowane, aby nikt niepowołany ( czytaj nie ze swojego towarzystwa) nie wdarł się i nie zaczął siać zamętu. W domu odbywało się obowiązkowe wdrukowywanie w podświadomość, w świadomość, w nadświadomość zdania: tylko jak piszemy tak samo, istniejemy. Nie wiem jakimi metodami psychologicznymi udało się tego dokonać, ale że udało się, dowodem są przeczytane przez nas tomiki.

Jeżeli czytam o dzieciństwie, to zawsze powtarza się motyw wody, łąki, dziadka, babci. Aby stać się poetą, od najmłodszych lat trzeba więc mieszkać na wsi i zapominać o ubraniu spodni. O braku garderoby piszą poeci i to według mnie jest natręctwo. Nie ma kataklizmów, rozwodów, alkoholizmu najbliższych, wypadków, nie ma emocji większych niż skacząca żaba w kałuży.

Okres dojrzewania to czas nadal zdejmowania spodni u poetów, a u poetek wątpliwości czy dobrze brzmią napisane przez nie słowa i czy neologizmy, metafory wystarczą jak się nie ma nic innego do powiedzenia.

Czas dorosły to poszukiwanie duchowych ścieżek, ale nie aktywnie, tylko pisemnie i powierzchownie. Wystarczy, że odmienia się boga przez Buddę, Jezusa, Apolina, Jahwe i miesza się bogami jak w tyglu. To ma świadczyć o tolerancji, otwartości na inne kultury, a daje przeświadczenie, że autor zdobył wiedzę o religiach, o kulturze, na jednodniowym kursie korespondencyjnym.

Gdy poetka/poeta pisze o miłości, to pisze tak jakby bał się, że zostanie wybatożony za okazanie chwilowych emocji. Na wielkie emocje nie ma co liczyć. Stan zakochiwania się z piorunami i z błyskawicami jest kategorycznie zabroniony poetkom i poetom z towarzystwa. Za to mogą w wersach bezkarnie filozofować na bazie wiedzy ze skryptów, ponieważ ilu filozofów przeczyta ich wiersze? Odpowiadam: tylu samo co fizyków.

Autorzy dedykują swoje wiersze koleżankom i kolegom współmieszkańcom domu za wysokim murem, bo komu innemu mogą? przecież nikogo innego nie znają. Mamy, bracia, siostry, kochanki, kochankowie , najbliższe osoby, niech nie liczą na zapis na górze strony, w tomiku. Taka dedykacja się nie opłaca, nie ma z niej korzyści.

Na zajęciach za zamkniętymi drzwiami poeci zostali nauczeni sztuczki pisarskiej. Jeżeli nie wiesz o czym pisać cytuj. Nieważne, że cytat nie ma żadnego związku z innymi wersami, ale za to wiersz od razu wygląda tak jakby pisał go erudyta, człowiek nowoczesny, światowy bywalec.

W ponurym domu wytępiono optymizm i poczucie humoru. Poetki i poeci nie mają prawa żartować, cieszyć się i o tym pisać w wierszach.

Zbilansowana przeze mnie poezja zaraża przede wszystkim pesymizmem wywołanym co najwyżej bólem zęba (nic już mnie nie bawi, nic mnie już nie nęci).To mój podstawowy zarzut.

„uważam, że jest jakaś liga o najwyższej wartości, poetów, którzy uciekają od towarzystwa, od zbiurokratyzowania, uciekają przed ludźmi.
bez biureczek, bez watermanów i parkerów z bicami, z ołówkami w kieszeniach wyświechtanych spodni, którymi na wymiętych fiszkach coś nieustannie zapisują” takch poetów według mnie szuka Marek, dlatego zacytowałam akurat te jego słowa i dlatego czyta, omawia i dręczy pisemnie dzieła poetów z nadania towarzyskiego, a nie z talentu.

A Ewa?

” Ja po prostu nie widzę w Jacku Bierucie wielkiego poety tylko takiego zrozpaczonego artystę, który goni za poezją i który widzi ją i ona mu ciągle ucieka. Nie potrafi jej przygwoździć, ona umyka.” Ewa zauważa rozpacz poetów z nadania i im współczuje, ale nie należy do osób które fałszywie pocieszają i utwierdzają w przekonaniu, że pisać wiersze każdy może.

I na tym koniec mojego bilansu omówionej przez nas tu poezji za rok 2008.

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

Julia Szychowiak, Po sobie. Będzie o Krystynie Miłobędzkiej i zniszczeniach kultury

1 lutego, 2009 by

.

Kiedy Weronika Rosati z tarasu widokowego na Okęciu obserwowała samolot rejsowy LOT-u z ukochanym Mariuszem na pokładzie, który właśnie kołował na pasie startowym, myślała tylko o jednym. W jej prześlicznej główce i chociaż twarz tego nie zdradzała kotłowała się następująca wątpliwość: Czy może zaufać człowiekowi, który trzymał prawą dłoń pięć centymetrów nad czerwonym przyciskiem nuklearnym i miał okazję rozjebać ten cały burdel w pizdu, tak zmarnował okazję?

W roku 2007 kultura śródziemnomorska miała także swoją szansę, szansę na to, by zapomnieć o rebusie, sfinksowej zagadce, której nie wykombinował babsztyl skrzyżowany z kotem, ale pierwszego sortu wieszczka słowiańska: Krystyna Miłobędzka. Oto zagadka:

Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.

Gdyby Edypowi zamiast sfinksa to Krysia Miłobędzka ze swoim rebusem zagrodziła drogę do Teb, to Edyp nie miałby najmniejszej szansy na wyruchanie mamy i ani chybi jeden z najciekawszych bohaterów mitologii greckiej spocząłby na dnie przepaści z odgryzioną głową a wraz z nim najfajniejszy kompleks seksualny.

Na szczęście kiedy Grecy zajmowali się tworzeniem kultury, słowianie uczyli się rzucać kamieniami w zachodnich sąsiadów, którzy regularnie strzelali do nich z łuków. Kiedy w 1410 r. pod wodzą Jagiełły w końcu się jakoś odkuli, mszcząc historyczne krzywdy, Greków już dawno nie było. Wynaleźli Sfinksa, Styks, Charona, konflikty tragiczne a następnie wymarli szczęśliwie nie doczekawszy narodzin Krystyny Miłobędzkiej.

Jedno z praw Murphyego brzmi:

Jeżeli coś się może wydarzyć, to się na pewno wydarzy.

Dlatego przyjąć należy, że zjawisko Krysi Miłobędzkiej było nie do uniknięcia. Jako człowiek pochylam głowę przed koniecznościami dziejowymi. Jednak jakaś wewnętrzna troska o ludzkość, o kulturę, którą noszę w sobie od dziecka, zmienia mnie na kilka chwil w Piotra Kraśko, który stojąc na tle dymiących jeszcze zgliszcz jakiegoś przedszkola na lubelszczyźnie, w którym na skutek spięcia instalacji elektrycznej spłonęło żywcem 20. maluchów, 11. średniaków, 30. starszaków, 4. przedszkolanki i jedna kucharka, spogląda w kamerę i pyta:

Czy musiało dojść do tej tragedii?

Dlaczego niepowtarzalna okazja, szansa na to, by miłobędzkie rebusy odeszły do najbardziej niedostępnego zakątka, najbardziej wstydliwej i najbardziej zapomnianej historii świata została tak łatwo zaprzepaszczona?

Ale to nie jest wina Krystyny Miłobędzkiej, ale tajnych spiskowców z Biura Literackiego, których zamiarem jest doprowadzenie nie tylko tej instytucji wydawniczej do bankructwa, ale dyskredytacja tego, co polskie, co słowiańskie i piękne. Za nic mają słowiańskie piękno, tego boćka, który przysiada na szczycie dachu krytego strzechą, tych słowików, które śpiewają zakochanym parom przechadzających się letnią porą brzegami Wisły.

Ci agenci od Springera podsunęli w 2007 r., świstek naczelnemu, by parafował polecenie druku tomiku Julii Szychowiak, Po sobie.Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wrocławskie Biuro Literackie wydaje się specjalizować w wydawaniu mamuś i córeczek, lansując tezę o genetycznych chromosomach alfa, które odpowiedzialne są za wieszczenia. Także zniszczenia w ramach ducha i kultury byłyby znikome, gdyby nie to, że na tytułowe stronie super dzieła jak byk stoi rebus:

Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

„sonet dla czarnej mamby” Przemek Łośko

31 stycznia, 2009 by

`

w.

złota szczupaczka prosiła cię kiedyś
żebyś z nią wiązał pokrzywę i letnią
noc w jedno, a inne z tytanią zwiedził
przenigdy, później, przeplotnią półsenną –
syczała mamba przez pierś przerzucając
lok złoty, czas złoty, i wszystko złotem
prześwietlając z bieli, aż w sadzę gałąź
ciała przeszła i wiatr rozwiał co potem.

byliśmy w sobie i będziemy w sobie
więcej niż setny kadr zapomnieć zdoła –
huczało echo w ucho przepowiedni
i huczeć będzie, kiedy rym sąsiedni
od kreweciarki i od dookoła
uśmiechy weźmie i zetrze je z powiek

Henry Fuseli – Tytania i Spodek (Masterpieces of Western Art I, str. 379)
William Hogarth – Kreweciarka (Masterpieces of Western Art I, str. 381

Kategoria: Bez kategorii | 26 komentarzy »

« Wstecz Dalej »