Będąc ostatnio w Miejskiej Galerii Sztuki w Chorzowie i biorąc do ręki pocztówkę z reprodukcją obrazu ojca Wojciecha Kuczoka, malarza chorzowskiego, pytałam podstępnie jego kolegów malarzy:
– Czy bił? Czy naprawdę bił?
Koledzy potwierdzili prawdziwość zdań, całych sekwencji włożonych przez Wojciecha Kuczoka w literacką postać opresyjnego ojca, który stosował metody wychowawcze tak przecież umiłowane polskiej obyczajowości.
Ale nikt z nich nie potwierdził, że bił.
Biorę do ręki wspartą autorytetem wielkiego pisarza, debiutancką powieść Wiek Rębny Radosława Kobierskiego, chorzowskiego kolegi Wojciecha Kuczoka.
Wzięłam tylko dlatego, by po czytaniu wyjątkowo drewnianych tekstów o literaturze Radosława Kobierskiego na sieciowym BL , zrozumieć entuzjastycznie przyjęcie ubiegłoroczne tomiku Lacrimosa – lamencie poetyckim po śmierci ojca.
Jak widać, biblijny wymiar ojcostwa dla pisarzy tego regionu jest ważny.
Debiutancką powieść trzydziestoletni mieszkaniec śląskiej aglomeracji pisze realistycznie i rzetelnie, tak właśnie jakby rąbał drwa na podwórku wiejskiej, biednej i na dodatek wyjątkowo brzydkiej, postindustrialnej zagrody.
Robi to jednostajnie, miarowo, metodycznie jakby sadystycznie i beznamiętnie wymierzał czytelnikowi karę. Ten minorowy pejzaż odmalowany w powieści, ten nieciekawy zbiór postaci, ten wlokący się jak ból zęba nieznośny ciąg nudnych zdarzeń, to w sumie bardzo właściwy i prawdziwy dokument opisujący wchodzenie roczników siedemdziesiąt w świat dorosłych. I być może pisarz musiał to napisać. Natomiast wydać już nie musiał, gdyż powieść nie przeszła z jednego stanu w drugi. Zapis, to jeszcze nie twórczość, a rejestracja niekoniecznie musi być dziełem sztuki. Jeśli w konceptualizmie używa się ciągu fotografii, gdzie odpowiednie ich zestawienie daje nową jakość, śmietnik nieciekawego człowieka w nieciekawych czasach i sprawach nie może być sztuką.
Bardzo trudno mi pisać o twórczości śląskich artystów, gdyż niemal całe życie, oprócz okresu studiów spędziłam tutaj i coraz częściej ze zgrozą i niepokojem dochodzę do coraz radykalniejszych, wręcz faszystowskich wniosków.
Ten krótki (całe szczęście) zbiór składa się z 18 opowiadań, opisujących ludzi zwyczajnych, pospolitych i nieciekawych.
Jest taki rozdział zatytułowany Ołtarz Gandawski, który przeczytałam specjalnie trzy razy, by się dowiedzieć, dlaczego gandawski i dlaczego ołtarz.
Bianka jadąc pociągiem inicjuje akt kopulacyjny z przypadkowym pasażerem, niewidomym mężczyzną i opowiada to narratorowi, który jest jej chłopakiem. Chłopak w monologu stara się opisać stan ducha, jaki w nim nastaje po słowach dziewczyny.
Myślę, że te pozostałe rozdziały zbudował autor na podobnym chwycie artystycznym: zdarzenie, być może i ważne dla narratora i bolesne, wyjątkowe, dla czytelnika, który rozpaczliwie szuka powodów napisania tych zwierzeń, jest zwyczajnym nudziarstwem, identycznym, jak za chwilę zafunduje mi nie do uniknięcia spotkany sąsiad osiedlowy na spacerze z psem. Równie atrakcyjne są tematy bardziej wyraźnie, niż zdrada ukochanej. Np. opowiadanie Wera od porodów opisująca w końcu obiektywnie naprawdę wstrząsający dla każdego, kto obserwował przyjście na świat człowieka, moment. I tu znowu następuję coś niebywałego. Pisarz dobiera słowa właśnie nie te, określające ten, jak Pascal Quignard pisał – najgorszy moment z życia człowieka, a właśnie celuje we wszystko, co nie powinno być napisane. Tak, jakby to, co w akcie twórczym dążyło do szczytowania, zatrzymywało się na poziomie impotencji, skręcało w bok, nie trafiało do celu, umykało. Podobnie jest w opowiadaniu Babka(oczywiście obowiązkowa babcia roczników siedemdziesiąt) tym razem dotyczącym radosnego odejścia na zawsze. Również ten trudny przecież temat czyta się i chce się pozabijać wszystkie na świecie staruszki, by ich śmierci nigdy oczami pisarza nie oglądać.
I są, jak zwykle, koty
Są sceny naprawdę z założenia wyraźne głównie wiejskiego okropnego domu, picie wódki prostackie i ordynarne, popegeerowskie spustoszenia w ludziach i pejzażu. Ale, jak pisałam, wszystko napisane nie tyle nieporadnie, co beznamiętnie, martwo, niezobaczone, bez błyszczących iskier intelektu w opisie, w smaku aktu stwarzania, co natychmiast czytelnikowi się udziela.
Literatura śląska nie odpowie na pytanie, czy bicie dzieci zabija w dzieciństwie ich talent, czy wręcz przeciwnie. Może kiedyś miała takie ambicje, dzisiaj zostały zamazane wszelkie tropy, nie tylko autobiograficzne. Także i te wiodące do odpowiedzi na pytanie, dlaczego produktowi Kobierskiego – gdyż nie można go nazwać literaturą piękną – dano możliwość zaistnienia poprzez druk, autorowi o wyjątkowo nieartystycznej osobowości.
Trudno mi uwierzyć, że ten niewielki literacki talent przejdzie z wieku rębnego w wiek męski.