Pauza na zastanowienie. Pochylenie wzrokowe nad debiutem poetyckim Moniki Mosiewicz. Pani Bieńczycka

20 maja, 2009 by

Kiedy ze skrzynki pocztowej wyjęłam tomik Cosinus Salsa, o którym autorka zabroniła mi pisać, minęło kilka miesięcy od spotkania z wierszami poetki, z żalem pomyślałam, że mi o nim wypowiedzieć się nie wolno. Nie wolno na przestrzeni wydanego tomiku miłośnie obcować z Moniką Mosiewicz.
W międzyczasie na tym blogu dowcipnym tekstem o wrażeniach wynikłych ze spotkania z wydrukowanym zbiorem poezji Moniki Mosiewicz podzielił się Marek Trojanowski. W tym krótkim tekście, stosując odwieczne kierkegaardowskie uwodzicielskie sposoby mówienia o problemie, dał popis udanego pisania nie wprost.

Jako osoba przyziemna, dozgonnie przyporządkowana Saturnowi, pozwalam sobie jako ta Pani spod Znaku Koziorożca zakwestionować ogrom postaci Moniki Mosiewicz i realistycznie, wbrew męskim spojrzeniom, za pomocą aparatu fonograficznego dać świadectwo nie tyle szczupłości autorki Cosinus Salsy, ale i jej kobiecego piękna.

mosiewicz2

Kategoria: Bez kategorii | 37 komentarzy »

Tadeusz Różewicz Kup kota w worku. Worek poezji. Pani Bieńczycka

18 maja, 2009 by

Tomik Różewicza wydany w ubiegłym roku przez Biuro Literackie jest rewelacyjny. Cokolwiek przeczytam w sieci o nim, zawsze pozostanie w moim odbiorze niezapomnianym, od lat nigdzie tak dobrze niewyartykułowanym rachunkiem wystawionym dzisiejszemu życiu artystycznemu i intelektualnemu w Polsce.
Przeczytajcie proszę recenzję Jakuba Winiarskiego na poewiki, to ja nie będę musiała już tu tych wszystkich cytatów przytaczać i się męczyć, gdyż Jakub Winiarski to bardzo pracowicie i fachowo zrobił. Ani nie mam zamiaru polemizować z autorem recenzji, ani się spierać, jedynie oddaję mu sprawiedliwość w tym, że podjął wielki trud analizując pokaźne, jak na poezję dzisiejszą, późne dzieło Tadeusza Różewicza.
Ponieważ cztery lata temu pisałam o nominowanym do Nike Wyjściu, tomiku napisanym z pozycji zrzędy, który na okrągło ogląda telewizor i nie wychodząc z domu, pomstuje i się wścieka rzutując swoje starcze zniecierpliwienie na jakąś postać wesołego, wyczyszczonego, pozbawionego bakterii staruszka, którego wiersze stają się tak samo bezpłciowe jak niepotrzebne – tak teraz przy lekturze Kota… jestem wręcz olśniona.
Przy pisaniu wierszy do zbioru Kup kota w worku w poetę trzeciego wieku nabiegła prawdziwa krew koloru czerwonego, gęsta, naszpikowana witaminami. I jak w Żółtej łodzi podwodnej Beatlesi powodują, że w napadniętą przez Smutasów martwą Pieprzolandiię nabiega krew, tak dla Różewicza tę rolę sprawczą odegrał Internet.
W 88 roku życia w poetę wsącza się jednostajnie prawdziwymi, życiodajnymi dawkami niesłychane dobrodziejstwo cywilizacyjne w postaci sieciowej energii, którą staruszek, dożywając tak późnego wieku, docenił. Ten tomik to dziękczynny hymn skierowany do Boga (w którego nie wierzy), za to, że pozwolił mu dożyć możliwości zabawy z Siecią i w Sieci.
Ktoś, kto przeczy antycznym zapewnieniom, że Rada Starców to najlepsza rzecz, jaka się może ludzkości przydarzyć, nie jest w błędzie. Z dzienników żony Tołstoja dowiadujemy się, że Tołstoj w pewnym momencie udowadniając jej, że stare dęby się nie myją, nie kąpał się już do śmierci.
Ale poeta Różewicz nie jest ani przykładem, ani wzorcem ( jak np. aktorka Irena Kwiatkowska), jak należy starość przeżywać.
Chodzi jedynie o kondycję psychiczną twórcy, o jego elastyczność intelektualną i możliwość tworzenia, wewnętrznego stawania się i rozwoju.
Jak czytam tutaj tomki poetów, to widzę, że młodzi ludzie zablokowani są już od zarania swojej drogi twórczej, nieprzemakalni, głusi i martwi. Jeśli nawet w prywatnych listach zgłaszają mi pretensje, że piszę na blogu Marka Trojanowskiego z resentymentu, z krzywdy wyrządzonej mi przez nieszufladę, gdzie nikt mnie sobie nie życzył, to jest to kolejny dowód na całkowite zamknięcie się młodego pokolenia literackiego na jakikolwiek rozwój.

Wiadomo, że starcy dzięki cudowności dzisiejszej medycyny będą coraz większą plagą i jeśli nie zacznie się ich tępić, dusić poduszkami we śnie i podawać im do zupy cyjanek, jako rzekome lekarstwo o smaku migdałowym, to zaleje nas permanentna starość. Ani się obejrzycie młodzi, a wasze zanikotynowane, zaklejone żelkami, zaczadzone muzyką hiphopową, z atrofią mięsni i ogólną słabizną fizyczną ciało przegra z viagrą, ze staruszkiem, który na rowerze objechał świat dookoła i pozyskał wiedzę, której wy młodzi na wikipedii nigdy nie wyczytacie.
Bezsilni są tacy pisarze jak Jacek Dehnel, czy Mariusz Sieniewicz, którzy opisują w swojej twórczości staruszków nie mając pojęcia co to jest naprawdę starość. Zupełnie nie pojmują, że ktoś, kto jest już po drugiej stronie (a ta druga strona to graniczna pięćdziesiątka), ma dojścia do ukrytych w mózgu zapisów wszystkich faz życia. Że zna zakończenie, czyli to, czego żaden wróżbita nie jest w stanie przewidzieć.
A u Różewicza te właśnie dwa piony żywota ludzkiego z całą bezwzględnością podmiot liryczny – narrator, analizuje.
Robi to z różnych pozycji. To, że akurat jest to tomik wierszy, a nie dziennik, ani esej, ani jakaś poezja pisana prozą, nie ma absolutnie znaczenia. Różewicz nie dba o gatunek ani o czystość języka. Kalambur goni kalambur, Bralczyk jest obrażony celowo, przekręca tam jego nazwisko, myli się, bawi się słowem jak zalecali dadaiści. Jest na ciągłym haju twórczym, ma gonitwę myśli, chwyta w lot to, co przychodzi. Ironizuje, naśmiewa się, wytyka niechrześcijańskość użycia biedronki w wierszach księdza Twardowskiego, szydzi z autorytetów i uznanych wielkości, sław, mediów i literatów. Ma za nic konkursy, nagrody, festiwale, grupy i koterie, jest ponad to wszystko, co wstępującemu poecie wydaje się najważniejsze. A przychodzi do niego bogactwo, nadmiar, chaos o treści pożywnej, pierwszorzędnej, niespotykanej. Przypomina Jeana Baudrillarda, który zaczynając w Spisku sztuki jej krytykę, kończy na afirmacji, na zachwycie.
Różewicz to tu przede wszystkim godność. To królewskie zachowanie się dojrzałej jednostki. Gdy przemawia do dzieci obrzucających go kamieniami i wołających, że dziadek coś pierdoli, analizuje ich słownictwo, inwektywy, dziwi się temu bogactwu, tej niespotykanej nigdy w jego życiu ordynarności, różnorodności i mocy rażenia, tak niedoświadczanej wcześniej, słownej możliwości dzisiejszego zadawania bólu.
Różewicz nigdy nie jest estetyczny. Jest głęboko moralny i etyczny. Jest w tej niefrasobliwości strażnikiem wartości jak wszyscy wielcy: jak Kafka, jak Gombrowicz. Nigdy nie schodzi poniżej, nigdy nie jest lubieżny, włochaty, kącikowy. Jego wersy dotyczące czatów seksualnych w Internecie są dowodem na to, że człowiek jest istotą seksualną do końca, do śmierci. Że potrzeba seksualna u prawdziwych, dojrzałych wewnętrznie ludzi nie wygasa nigdy. Że w seksie jest duchowość. Że jak umiera w artyście potrzeba seksualna, o umiera jako twórca.
Dlatego Różewicz nigdy nie napisze tak obleśnie jak Miłosz w tomiku To, że jego pyta stoi w dalszym ciągu, jak się budzi. Nie, Różewicz opisze tylko wszystkie młode kobiety, które są niegrzeczne, głupie, ale są samą kwintesencją ludzkiego pożądania. Że świat jest teraz piękny i taki nie był nigdy. Że ten, kto przeszedł naloty i partyzantkę, a tam zespołowe latryny, wie co to jest komputer osobisty i jego intymność.
Jest też w tych wymienianych nieustannie kasandrycznych zapowiedziach klęski naszego języka i obyczajów starcze przyzwolenie. Brak buntu, pogodzenie się i pokorne czekanie na dalszą degradację, której jest w pełni świadomy.
Ten tomik to wielki powrót artysty do życia. Artysty, który ma wielki intelektualny potencjał, artysty wykształconego, oczytanego, prawdziwego intelektualisty na europejskim poziomie. Dysponując tym aparatem poznawczym dopiero ośmiela się patrzeć na rzeczywistość. Nie z pozycji biblioteki, ale z doświadczenia, na które złożyło się całe jego twórcze życie.
Montaigne napisał, że nie wystarczy zamieszkać z wiedzą, trzeba ją jeszcze pojąć za żonę. Różewicz bawi się już teraz swoją poetycką inwencją jak małe dziecko sam i to obcowanie nie przypomina wprawdzie już współżycia, ale wchłonąwszy w siebie wszystko staje się jakimś samowystarczalnym, poetyckim dynamitem.
I dlatego powiedzenie Sándora Márai:
Stary człowiek nie powinien zmieniać miejsca pracy. Gdy pozostaje na swoim miejscu, jego współpracownicy głupieją razem z nim i wtedy starość nie jest tak widoczna.
dobrze ilustruje sytuację dzisiejszej polskiej poezji.

Różewicz w tym zbiorze pisze:

„(…) przed zaśnięciem czytam
różne miesięczniki dwumiesięczniki
kwartalniki
artystyczne literackie
i widzę (ze zdziwieniem)
że wiersze moich znakomitych
kolegów (i koleżanek)
stają się powoli podobne
do moich wierszy
a moje stare wiersze
są podobne do
ich nowych wierszy (…)”
(normalny poeta)

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

Marek Sztarbowski, Zwierzę ci się. Obrazy, frazy, razy i dąsy pod choinką.

17 maja, 2009 by

.

Pierwszy raz obraziłam się na wiersze, które kupiłam dla siebie i dla przyjaciół na prezent gwiazdkowy. A dlaczego? ponieważ oczekiwałam zupełnie czegoś innego po przeczytaniu czterech utworów Marco Polo na portalu rynsztok. Sądziłam, że w debiutanckim tomiku „Zwierzę ci się ” Marka Sztarbowskiego znajdę czytelne ślady ekscentrycznej Marianne Moore i będę odkrywała to co niewidzialne, zamglone, użyteczne w myśl słów poetki:

Poezja

Ja także jej nie lubię; są rzecz ważniejsze niż te wszystkie

igraszki,

a jednak

czytając ją, nawet z największym lekceważeniem,

odkrywamy w niej mimo wszystko miejsca prawdziwe.

Ręce, które mogą chwytać, źrenice,

które mogą się rozszerzać, włosy jeżące się

bezwiednie. Wszystkie te rzeczy ważne są nie dlatego,

że nadają się do szumnych komentarzy, ale ponieważ są

użyteczne.” Marianne Moore przeł. Julia Hartwig.

A co znalazłam w wierszach Marka Sztarbowskiego? Zamiast , czarnej peleryny, trójgraniastego kapelusza poetki i wysokich tonów, rozerotyzowaną zabawę słowem, żartobliwy nastrój i rymy!

Dopiero ostatnia strona spowodowała, że się odobraziłam, a ściślej podpis pod zdjęciem autora: „z czasem trzeba chuchnąć w balonik” I ta dwuznaczność, igraszka słowna przypomniała mi, że poezja to nie tylko pesymistyczne wieszczenie z katakumb , ale to także radość i uśmiech przy czytaniu. Sama apelowałam kilka miesięcy wcześniej o ograniczenie tworzenia czarnej, otchłaniowej poezji.

Marek Sztarbowski jest laureatem takiej i takiej i takiej nagrody. (Nagrody nie są dla mnie istotne) W internecie bywa na pl.hum.poezja, poezja.org, nieszuflada.pl, jest lirycznie.pl i używa nicków: Sokrates, Boskie Kalosze, Wstrentny, marco, NiutoN. Nie ma informacji, że ma nick Marco Polo i wkleja wiersze na rynsztoku.Przyjęłam więc, że marco i Marco Polo to dwie różne osoby i dwa różne spojrzenia. Najwyraźniej pomyliłam się. Nieznany poeta, nieznane wiersze i tylko ja i hutny zajączek z wiersza „Zwierzęcość”

„Miłość w tobie rozpryskam, jak zajączek hutny,/ po udach porozcieram w żądzach pchły kosmate, /mieralną poczujesz w omdleniu usz watę” a na końcu podmiot liryczny i tak wróci do żony po kwadransach rozpusty.” I puść mnie, ach już wypuść do żony, bogdanko.”

W wierszu „Małpolud” wyzwolona kobieta postanowiła zabawić się pościelowo w sado-macho i krzycząc żąda batów i pożarcia. Narrator tłumaczy się lękkliwie:

„Słuchaj” – mówię – „kochana…/przecież ja mam już tyle lat,/ słabe zęby i drżące kolana -/ jak chcesz, żebym ja ciebie jadł?” Na nic prośby, chutliwa pani jest nieubłagana i smaga słowami: „Zboczeńcu! Sadysto! Łobuzie!/ chcę się kochać gdy jesteś na luzie,/ kiedy zwierzę z ciebie wyziera /- a ty tulisz i ględzisz…Cholera!!!”

I dlatego narrator zwierza mi się, ze zwierzęcej natury, z problemów damsko – męskich, bo komu ma sie zwierzyć jak nie czytelniczce, nawet takiej obrażalskiej jak ja. Jestem jego trzciną.

Słoń (albo dotyk miłości)

„Czy dotyk może się przyzwyczaić? Ten dziki słoń afrykański /schwytany w klatkę ciepłych kobiecych kształtów /wpierw oszalały i drżący w innym świecie/ wreszcie czekający na codzienne/ bara, bara, bara […] (sorry, teraz będzie część niecenzuralna)/ ch.j z wolnością? ch.j z animals planet? ch.j rezerwatom? /i słoniom też ch.j? /- O widzę kochany słoniu,/ że na pewno będziesz miał liczne potomstwo!”

To dowód na to, że słoń oswoił się z więzieniem kobiecego ciała i całkiem mu z tym dobrze. I czy to nie jest pogodny wiersz o rozterkach i walce płci z perspektywą krat? Jest! na dodatek z optymistycznym zakończeniem i dziećmi, z którymi narrator pewnie będzie w przyszłości chodził do zoo.

Według mnie najciekawszy wiersz w tomiku to „Co może zobaczyć przez okno pan z naprzeciwka”

„Ale ale…ktoś spyta – o co właściwie, panie Marku, chodzi w tym przepięknym wierszu?/ Przede wszystkim w tym wierszu chodzą mi/ przeróżne myśli po głowie: drzewa są nieistotne/ pan jest nieistotny i pies niepotrzebnie tak długi./Ów wiersz sam się pisze (jeszcze) lecz koniec jego/ każdemu bliski, bo spójrzcie tylko:/ Wieczór (jeszcze).”

W tym utworze zawarta jest istota poezji Marka Sztarbowskiego . Autor nie zmusza sie do pisania wierszy, nie ślęczy godzinami nad jednym słowem, to co usłyszy, poczuje, zapisuje. Nie wzoruje się, samodzielnie ocenia rzeczywistość, ma pogodny dystans wobec własnych słów. Dlatego potrafi się nimi bawić. Jego poezja ma wspólną cechę z poezją Marianne Moore: językową inwencję, eksperymentowanie słowami, odnajdowanie kilku znaczeń słowa. Wiersze Marka Sztarbowskiego skrzą się dowcipem, nie ma w nich zbyt ciężkich wulgarnych nut. Poeta wszak od razu przeprasza , gdy używa niecenzuralnego słownictwa, wulgaryzmy używane przez niego nie rażą. Jeżeli ktoś ma chandrę, powinien niezwłocznie przeczytać wiersze z tomiku „Zwierzę ci się” . Gwarantuję, że poprawiają nastrój błyskawicznie. Przyjemnie jest czytać mądre, zabawne i nieudziwnione wiersze po wcześniejszej porcji pesymistycznych dyrdymałów poukrywanych w piętrowych metaforach.

Kategoria: Bez kategorii | 17 komentarzy »

Monika Mosiewicz, Cosinus salsa. Traktat o odchudzaniu się przy grilu

14 maja, 2009 by

.

Unikalne doświadczenia, kolekcjonowane przez okres dzieciństwa, dojrzewania i wieku dorosłego, nadają kształt charakterom i osobowości. Jest to jawny truizm, ale czy istnieje ktoś, kto zdołałby rozwiązać zagadnienie wpływu świata zewnętrznego na świat wewnętrzny i na odwrót? Czy istnieje jakiś rodzaj wiedzy prawdziwej na ten temat? Takiej, która nie wynikałaby z aksjomatów naiwnego materializmu, ani nie pochodziła z objawienia?

Problemy komunikacji między duszą a ciałem analizowane są w zaciszach katedr uniwersyteckich i jak się okazało w debiutach literackich polskich poetów współczesnych.
Zbigniew Machej nie bez powodu skomponował z tej okazji wiersz, który kunsztem dorównuje którejś z części Dziadów. Z tego powodu warto przytoczyć fragment owej laudacji:

Uwaga! Uwaga!
Panie i Panowie
Oto nowy diament
Gwieździsty naszej poezji!

Po tych słowach nawet laik nieobeznany z polską sceną poetycką wie, że w taki sposób można pisać tylko o jednej osobie o poecie w spódnicy za kolana, o Monice Mosiewicz.

Cosinus salsa to czterdzieści tekstów ułożonych w wersy, czasami nawet w strofki. Ten sam Zbigniew, który pisał o diamentach gwieździstych naszej poezji, nie zawaha się dostrzec fenomenu illuminatio w owych trzewiach intelektualnych wciśniętych między kartonowe okładki:

Czytajcie go (tomiczek m.t.) i chwytajcie,
bo was na pewno oświeci.

Na ostatniej stronie okładki, siedem milimetrów pod nazwiskiem Zbigniew Machej widnieje inna minirecenzja. Czytam w niej o tym, że lekko, że przyjemnie, że śmiech. Miłosz Biedrzycki bo to on skonstruował notkę numer 2 doda też coś o jedzeniu o sposobie podania. I to właśnie dzięki Miłoszowi Biedrzyckiemu odkryłem coś, co według mnie nie tylko przesądza o autentyczności dzieła, o prawdzie immanentnej wydrukowanej dwunastką TNR na papierze kredowym, ale prawdę o człowieku, jego wnętrzu i cierpieniu. Odkryłem tragedię dziewczynki, która odkrywa pierwszą bruzdę celulitu, która na własnej wadze łazienkowej, wyprodukowanej przez zakłady zbrojeniowe Łucznik obserwowała w skali tygodnia charakterystyczną dla efektu yo-yo cosinusoidę.

Ta niezwykle cenna wskazówka Biedrzyckiego Miłosza brzmi: Podczas czytania tego zbioru czułem się podobnie jak podczas dobrze przyrządzonej potrawy: pożywne składniki tworzą nowa jakość dzięki zaskakującym zestawieniom, a wszystko razem dodatkowo zyskuje przez sposób podania. Polecam!.

Dodatkową wskazówką interpretacyjną, która wydaje się nie tyle ułatwiać recepcję 40. tekstów tego późnego debiutu, jest zdjęcie autorki.
cosinus-salsa
W odpowiedniej stylizacji, aranżacji świetlnej, Monika Mosiewicz sprawia wrażenie skrzyżowania małego Azjaty z serialu Partnerzy geniusza kung-fu o imieniu Erni Lee z długowłosą, animowaną Pocahontas. Całości wizerunku dopełniają okulary o przepuszczalności 25% – tak jak u Bono lidera U2. Na takie jak nosi Kora Jackowska jest dla Mosiewicz jeszcze za wcześnie.

Nie byłoby w tym zdjęciu nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Monice Mosiewicz w owej artystycznej aranżacji zabrakło lewej strony ciała. I ten właśnie brak ciała, który na fotografii zaczyna się na wysokości obojczyka (od tego miejsca zdjęcie zlewa się po lewej stronie postaci z okładką) w połączeniu z interpretacyjnym tropem kulinarnym Biedrzyckiego wydaje się być kluczem do odkrycia esencji tomiku Cosinus salsa Moniki Mosiewicz.

Trop kulinarny wydaje się być o tyle uzasadniony, że sam tytuł omawianego dzieła ma konotacje kulinarne. Salsa może być rodzajem tańca ale także rodzajem potrawy. Tu nie bez znaczenia jest też graficzne przedstawienie limonki na pierwszej stronie okładki. Jednakże najważniejsze tropy interpretacyjne, heroiczne opisy walki z celulitem, drobiazgowe opisy zbijania masy ciała a także bezsilność wobec pragnienia opróżnienia lodówki o godzinie drugiej w nocy te relacje ukryte zostały w wersach.

Ale od początku.

Czterdzieści wierszy Cosinus salsy nie zostało zawieszonych w próżni. Tomik bowiem rozpoczyna się mottem. I co nie bez znaczenia: jest to jeden wers, oszczędny, dietetyczny jak jedna marchewka na dobę w jadłospisie grubaski, która wierzy w to, że przed sezonem urlopowym schudnie 20-30 kg i będzie mogła bez szkody dla otoczenia, bez narażenia się na niechcianą pomoc organizacji Greenpeace, która ratuje wieloryby, położyć się na plaży i poopalać. Warto go przytoczyć, bo okazuje się, że motyw tuszy w poezji Moniki Mosiewicz rozpoczyna się właśnie w tym wersie. Oto on:

nie da się dwa razy przejść przez to samo lustro

szklarz znad frezu

Oryginalny fragment D 91 doczekał się licznych opracowań i interpretacji. Dlatego też zignorowanie autorskiej odpowiedzi Mosiewicz na dziedzictwo intelektualne Heraklita byłoby istotnym zaniedbaniem interpretacyjnym.

Motyw lustra w literaturze występuje z taką samą częstotliwością jak motyw zranionego serca czy miłości. Jednak w tym użyciu, jaki zaproponowała autorka Cosinus salsy, lustro pozbawione zostało swoje dwuznaczności. Lustro jest czymś, przez co można przejść tylko jeden raz. Zwraca uwagę fakt, że Monika Mosiewicz rezygnuje z pierwotnego wejść do, zastępując ową frazę oryginału przejść przez.

Przejść można przez dziurę w płocie, przez drzwi, przez okno, przez kanał. Przejść można dosłownie przez wszystko pod warunkiem oczywiście, że się jest wystarczająco szczupłym. I tu Monika Mosiewicz sygnalizuje czytelnikowi implicite problem, z którym się zmierzy na kanwie poezji. A mianowicie problem nadwagi. Jaki jest inny sens łączenia archetypu lustra oraz czynności przechodzenia? Czyż szklarz znad frezu nie zajmuje się szkleniem? Wpasowywaniem kolejnej tafli powlekanego srebrem szkła w drewnianą ramę zdobioną frezem? Dlaczego lustro tu funkcjonuje jako coś jednorazowego, nietrwałego, coś co stłucze się, rozpadnie się, skapituluje w kontakcie z tkanką tłuszczu, fałdem brzusznym napędzanym energią kinetyczną obrotu sylwetki. Rozbije się na kawałki.

Studiowanie w odbiciu lustrzanym nowych fałd tłuszczu na brzuchu, krwawych rozstępów na skórze, kolejnych decymetrów kwadratowych celulitisu na pośladkach, przedramionach, na policzkach jest zajęciem typowo kobiecym. Ale Monika Mosiewicz jako poetka w swoim debiucie postanowiła rozprawić się z światem kobiecych słabości do bitej śmietany, do słoiczka smalcu wieprzowego konsumowanego w trakcie emisji serialu M jak miłość, do zwierząt futerkowych.

W pierwszym tekście autorka wyjątkowo udanie połączy ze sobą trzy konsumpcyjne motywy|: rzeźni, mlaskania i nażarcia się.
Napisze:

wiewiórko, wiewióreczko, co mi rzeźnię robisz
Dalej:
śniegu mlaskający, śniegu nażarty śniegiem
(serce jak kastet)

Zaskakuje precyzja użycia kategorii rzeźni, mlaskania i nażarcia. Mosiewicz jako poetka wydaje się ujawniać czytelnikowi swoją fascynacją wielkimi szlachtohofami, swoje uwielbienie dla Smithfield Foods koncernu, dzięki któremu każdy może zjeść przynajmniej raz w tygodniu jednego mielonego kotleta. Zachwyt poetycki debiutantki nie kończy się na zwykłym nażarciu. Tak jak wskazywał Biedrzycki, ten rodzaj poezji, który przedstawia Mosiewicz jest przykładem powolnej uczty, którą wymaga odpowiedniej kontemplacji.

Monika Mosiewicz jest poetką wpisującą się w szeroka falę buntu przeciwko światu, przeciwko ludzkim słabościom. Będzie starała się napiętnować wszystkie te żądze i instynkty, które powodują jej kończynami, gdy bezwolnie idzie do mięsnego by kupić kilo polędwicy wędzonej na zimo, dwa kilo śląskiej i pęto podwawelskiej. W tekście numer dwa napisze jakby z wyrzutem:

no i tak, spróbowałam
(Zorbing)

Autorskie confessio z własnych słabości po chwili zastąpi znamiennym powtórzeniem:

lekkich, lekkich tchnień na karku
(Zorbing)

Nieprzypadkowy dubel przymiotnika w połączeniu z pierwszą strofą kolejnego tekstu:

Pedantyczna bezchmurność
zacięta w powrotach na brzeg butelka,
mewa obezwładniona pod wiatrem

(Interferencje)

pozwala dotrzeć czytelnikowi do zastrzeżonych poziomów autorskich pragnień poetki. W tym kryptoświecie nie ma miejsca na niedoskonałość, na celulitis, na ociężałość ruchu. Świat ten jest rzeczywistością fotograficzną Leni Riefenstahl w której szczupłe, wysportowane blondwłose ratowniczki ocierają się o spocony tors samego Davida Hasselhoffa, który w tym czasie prowadzi dialog filozoficzny ze swoim mówiącym autem.

W kolejnych tekstach zawartych w Cosinus salsa archetypy kulinarne także nie są bez znaczenia. W wierszu Wiatr leniwie tasuje powietrze, Monika Mosiewicz dwa razy użyje zdania: Wiatr wydyma jej bluzkę.
Mamy tu do czynienia z typowym wyparciem, z negacją rzeczywistości. Otyłość jako fakt empiryczny jest w tym tekście przedstawiana jako efekt oddziaływania czynnika atmosferycznego na garderobę.

Nieuświadomiona potrzeba eksterioryzacji bogatego w doświadczenia wnętrza poetki w pewnym momencie bierze górę nad wyrachowanym opanowaniem się w określonej sytuacji X. Znamy ten stan z grupowej terapii dla alkoholików, na których ludzie spotykają się po to, by w odpowiednim momencie wstać, spojrzeć innym w oczy, zobaczyć w nich siebie i powiedzieć:

Nazywam się Jan Kowalski i jestem alkoholikiem.

Monika Mosiewicz zaproponuje autorską formę analogicznej deklaracji terapeutycznej. Jeden ze swoich tekstów zatytułuje:

Nie lubię śledzi

Nowatorstwo tego rozwiązania polega na tym, że:
Z jednej strony poetka wyklucza poza nawias zainteresowań kulinarnych istotną część pożywienia. Tym samym wyklucza raz na zawsze z jadłospisu ileś tam kalorii.
Z drugiej zaś proponuje dietę stopniową, polegająca na powolnym acz systematycznym wykluczaniu z diety pewnych produktów. Czyli najpierw śledzie, później wieprzowina, jabłka, wołowina etc., etc., aż w końcu człowiek zaczyna żywić się praną z kosmosu. I zdaje się to o kosmicznej energii pisze Monika Mosiewicz w tekście W podróży:

Nigdy nie chciał być miejscem, zawsze był jak podróż,
obmyślona przez cel, a nie drogę

(w podróży)

Terapia odchudzająca, którą proponuje Monika Mosiewicz wszystkim ludziom z nadwagą, będzie miała szanse powodzenia o ile autorka uwiarygodni ją własnymi, zgubionymi kilogramami masy ciała. Wierzę w to, że jej się uda, że sukces debiutu literackiego przełoży się na walkę z trzęsącym się od śmiechu tłuszczu na brzuchu, nawet gdy człowiek dawno przestał się śmiać. Podzielam optymizm Moniki Mosiewicz, która w jednym, z ostatnich tekstów Cosinus salsy nie tylko dokonała rehabilitacji archetypu lustra, które przypomnę w sposób autorski roztrzaskane zostało w motcie rozpoczynającym tomik, ale także tym razem jako samoświadoma ograniczeń i słabości przedstawiła inwokację do dietetycznego tym razem jedzenia. Tekst ten, ze względu na rangę oraz treść zasługuje na przytoczenie:

truskawki, ostrygi, futra, turkawki
podrygi: zostawiamy w nieznanych pokojach
widziałeś: mają tu mydła z zatopionymi skarabeuszami.

Lustra: o, te zabieramy ze sobą, powabne szale
owijają miejsca, w które dopiero wejdziemy
a każdy ma swoje osobno.

Tak: z podniesioną głową,
w chłodnym zenicie stajemy się lżejsi.

(zimowe garden party)

Cosinus salsa należy do kanonu lektur obowiązkowych tych wszystkich, którzy przynajmniej raz w życiu zmarnowali piętnaście minut przed telewizorem oglądając relację redaktor Markowskiej z kolejnych rekordów bitych przez członków Klubu Kwadransowych Grubasów.

Kategoria: Bez kategorii | 17 komentarzy »

Tomasz Pułka, Paralaksa w weekend. No to sobie nie pogadaliśmy

11 maja, 2009 by

.

Istnieje taka szkoła interpretacji tekstu, w której najważniejszy jest dialog między czytelnikiem a twórcą. Dialog ów ma charakter zapośredniczony. Tym co łączy umysł czytelnika z umysłem twórcy jest wytwór działalności twórczej artysty. W ramach tej szkoły dzieło traci swoją autonomiczną wartość jako dzieło sztuki. Dopiero jako element zapośredniczający, umożliwiający kontakt odbiorcy z nadawcą nabiera wartości, stając się czymś uznanym i zaczyna funkcjonować w przestrzeni społecznej jako element kultury.

Dokładnie o godzinie 13.11, dnia 11. maja roku 2009, siedząc bezczynnie w domu w oczekiwaniu na telefon od pani z Powiatowego Urzędu Pracy, która skieruje mnie do kolejnej fabryki telewizorów na rozmowę kwalifikacyjną, w trakcie której będę musiał udawać kompletnego głupka, by nie spędzić kolejncyh 32. lat życia dzielących mnie od emerytury przy taśmie montażowej, postanowiłem wejść w dialog z artystą, z jakimś polskim poetą współczesnym.

Padło na Tomasza Pułkę.

O godzinie 13.26 czyli dokładnie kwadrans po tym, jak powziąłem zamiar dialogu z artystą prawą ręką sięgnąłem pod biblioteczny regał, by wyjąć spod jego nóżki tomiczek, który skutecznie stabilizował stary, rozklekotany mebel z końca XVIII w. Paralaksa w weekend Tomasza Pułki bo o tym tomiczku mowa oprócz doskonałych cech czysto użytkowych jest zbiorem wierszy, które jak oczekiwałem urozmaicą mi wczesne popołudnie. Staną się pomostem między mną Markiem Trojanowskim (konsumentem), a Tomaszem Pułką (artystą-poetą, który pewnie ma własny biogram w wikipedii, bo jest tak sławny).

Dlatego też już o godzinie 13.34, tego samego dnia, rozpocząłem rozmowę z Tomaszem Pułką. Oto relacja z tejże pogawędki:

MT: Cześć Tomek.

TP: [milczenie]

MT: No cześć.

TP: [milczenie]

MT: coś się nam gadka nie klei. To może zacznijmy standardowo. Ja zbieram znaczki a ty masz jakieś hobby?

TP: Mieliśmy klatkę po myszkach (na miejsce)

MT: Poważnie? Też kiedyś miałem szczura, ale dziadek mi go ukatrupił, jak przyszedł do nas w gości na obiad. A mój brat Adam powiedział…

TP: I jeśli Adam powiedział A, to mierząc w linii prostej do punktu B jest tylko zaprzeczeniem (wiersz dla Adama Grzelca)

MT: Hmmm, ale co jest zaprzeczeniem?

TP: [milczenie]

MT: Nie bądź taki, powiedz. Nie daj się prosić.

TP: [milczenie]

MT: No dobra, łaski bez. A umiesz powiedzieć coś dziwnego?

TP: A powtarzam za tobą, bo cenię sobie rozłogi mgły, czepiające się snu (wiersz dla…)

MT: Eee, ja tego nie mówiłem…

TP: więc wyjmij broń ze schowka (wiersz dla...)

MT: Tomek, nie rób sobie jaj, opowiedz lepiej co dzisiaj robiłeś?

TP: Dzisiaj przycinałem z matką winorośl (paralaksa w weekend)

MT: I jak było?

TP: Byłem głodny (paralaksa w weekend)

MT: A mama nie dała ci jeść?

TP: Matka w słońcu wygladała jak rdza (paralaksa…)

MT: Nie, nie. Tomek, nie o to pytałem…

TP: Potrąciliśmy sarnę (rozdział)

MT: O! To mieliście jednak co jeść? A dlaczego ją potrąciliście? Jak to się stało?

TP: Patrzyła na szybę, nie widząc nas zupełnie (rozdział)

MT: Kłusujecie widzę tam po lasach, że ho, ho. A dziki chociaż badacie?

TP: szyby drżą jak pielgrzymka (oswajanie snu)

MT: Ja o dzikach a ty mi o dziwnych rzeczach opowiadasz. Opowiedz lepiej o dzieciństwie, chciałbym cię bliżej poznać.

TP: mieliśmy plac zabaw (oswajanie snu)

MT: Fajowo. A jaraliście fajki? My z braćmi debiutowaliśmy w rolach nałogowych palaczy na Radomskich, które paliła mama. A jak to było u was?

TP: Całe miasto tlące ślady (**)

MT: Powaga? A co to są te ślady, które wszyscy w mieście jarali?

TP: Dobre dzisiaj ściany (**)

MT: To u was naprawdę bieda była, skoro ściany jedliście. Co jak co, ale u nas zawsze chleb z cukrem był.

TP: Chodźmy wypocząć, całkiem blisko do hotelu (**)

MT: Tomek, no wiesz…

TP: Mam ci się do pokazania (**)

MT: Ale ja się nie całuję na pierwszych randkach.

TP: wezmę cię na ręce, przeniosę przez pokój (niezobowiązujące siedem i pół minuty)

MT: Nie dasz rady, nie w siedem i pół minuty. Mam 190 cm wzrostu i 120 kg wagi. Przepukliny dostaniesz.

TP: Świat jest o tej porze podejrzanie przestronny (wiersz dla Julii Szychowiak)

MT: Wielkość nie jest kwestią pory, ale dawki metanabolu i zastrzyków z omnadrenu. A tak prywatnie ci powiem, że fajnie są te twoje dedykacje dla kolesiów i kolesiówek.

TP: Na niby. (szew)

MT: Skoro tak uważasz.

MT: Tomek, a masz dziewczynę?

TP: dużo dziewczynek (szew)

MT: A jak lubisz?

TP: Rekwizyty. Zupa rybna, papierosy (Wiersz, bo poszła do łazienki)

MT: Uuuu, to ty ostry koleś jesteś.

TP: jak suchy wąż, który karmi się dziećmi (radio, książki i kucharki)

MT: Tomek, a powiedz jeszcze coś głupiego?

TP: Retencja, korzenie, przecenione sploty dłoni oznajmujące zamyślenie (Pierwszy wiersz dla…)

Gadkę ową z Tomaszem Pułką mógłbym kontynuować jeszcze długo. Ale wybiła godzina 14.16. Jest poniedziałek. Słońce świeci. Sokrates mawiał, że chodzi między ludzi, by z nimi porozmawiać, dowiedzieć się czegoś. Bo czego się miałby dowiedzieć od drzew w lesie? Ludzie są bardziej interesujący niż kamienie czy zielone konary.

Po zpośredniczonej rozmowie z Tomaszem Pułką współczesnym poetą, który ma pewnie biogram w wikipedii marzę tylko o jednym: by wejść do głębokiego lasu, zgubić się między gałęziami, położyć się na grubym mchu i nie mieć dookoła siebie żadnej istoty dwunożnej, nieopierzonej, która potrafi mówić. Być Robinsonem, który zabił i zjadł swojego Piętaszka. Dawno nie uczestniczyłem w tak bezcelowej i nonsensownej gadaninie.

Jest godzina 14.21. Sprawdzam mebel czy się nie kolebie na boki. Jest ok., a to oznacza, że Paralaksa w weekend Tomasza Pułki powróciła do swojego jedynego kontekstu użycia, przestrzeni kultury, do której pasuje jak ulał.

Kategoria: Bez kategorii | 23 komentarze »

Zasada Przedostatniego Pytania. Czesława Bieleckiego dialog w niedzielę.

10 maja, 2009 by

Wczoraj napisałam o czujniku, który włącza się w mojej głowie , gdy chcę zakończyć rozmowę zdaniem wartościującym z użyciem kwantyfikatorów.

Dzisiaj napiszę o zasadzie przedostatniego pytania, o której kilka lat temu pisał Czesław Bielecki, ale najpierw o tym czym jest według autora dialog.

„Dialog nie jest ani sumowaniem monologów, ani swobodną przyjacielską rozmową, ani też negocjacją, gdyż zakres konfrontacji pozostaje nieokreślony. Milczącym założeniem jest że nawet jak nie ma szans na kompromis czy sukces, to nadal bardziej opłaca się mieć partnera – choćby nawet trudnego, który nam się przeciwstawia, niż nie mieć żadnego. Wymaga to odwagi cywilnej i intelektualnej. Musimy wierzyć w siebie inaczej konfrontacja nas osłabi. Na zapleczu stołu dialogu czai się siła lub drzemie bezsilność.”

Tak rozumiany dialog zakłada opozycję dwóch stron, ale dzieki temu możemy skorygować nasz subiektywny punkt widzenia. I nawet jeżeli zamierzamy w przyszłości zwalczać adwersarza, ignorować go, warto poznać jego poglądy, a nie z góry zakładać: nie, bo nie. Bardzo trudno samemu sobie wyznaczać standardy i cele i w chłodny sposób je oceniać. Nieważne są intencje i sentymentalne uczucia, którymi zalewamy nasze nieudane pomysły. Grafomana nie usprawiedliwa fakt, że lubi pisać, ani to, że pisze za darmo. Zalety charakteru twórcy lub jego zły stan zdrowia nie wystarczą abym czytała jego utwory, a jeżeli już przeczytam, mam prawo napisać o nich co myślę.

„Dlatego dociekanie prawdziwych intencji naszych działań może być przedmiotem rozważań literackich lub naukowych, ale – w sferze codziennej – lepiej nie roztkliwiać się nad własną szlachetnością. Moją młodość zakończyłem odkryciem Zasady Przedostatniego Pytania. Ludzie kierują się nią w życiu częściej niż by się o to podejrzewali. Doskonale wiedzą, które pytanie nie pozostawi im już złudzeń co do faktu, iż popełnili jakąś niegodziwość. Więc zamiast samemu obnażyć sie psychicznie i przyglądać sie swojej podłości w lustrze własnego umysłu, wolą zatrzymać się przy tym przedostatnim pytaniu, które pozostawi jeszcze komfort łudzenia się, że wszystko jest mniej więcej w porządku. Chwilę płytkiego namysłu nad sobą kończy niczego nie rozstrzygające stwierdzenie: Takie jest życie…Nasz moralny instynkt samozachowawczy każe nam raczej oszukiwać się, niż dociekać prawdy o sobie.” Czesław Bielecki, Głowa

Takie jest życie” wymaga zastosowania właściwego kwantyfikatora. Zasada Przedostatniego Pytania skutecznie uodpornia na krytykę. Dlatego tak często stosują ją twórcy, żeby zablokować to, czego nie chcą się o sobie dowiedzieć. Lepiej zatrzymać sie przed pytaniem, które może obnażyć naszą słabość, tchórzostwo, a najczęściej zwyczajną marność.

W niedzielę wszystko może być wielką metaforą, w której zasady i rozmowa kłócą się o pierwszeństwo.

Kategoria: Bez kategorii | 42 komentarze »

Otwarta Prośba do Wielmożnej i Szanownej Pani Prezes Fundacji Literatury w Internecie Justyny Radczyńskiej-Misiurewicz.

9 maja, 2009 by

.

Droga, Szanowna, Szacowna, Wielmożna, Wielce Utalentowana Pani Prezes,

Piszę do Pani ten list, bo jest Pani jedyną osobą na tym świecie, która może mi pomóc.

Fundacja Literatury w Internecie, której tak dzielnie i z takim oddaniem Pani od lat prezesuje, ma zapisane w punkcie numer 2 statutu, że jednym z celów FLI jest:

wspieranie edukacji literackiej i humanistycznej w zakresie związanym z literaturą współczesną, umiejętnościami pisarskimi, poetyckimi i dziennikarskimi, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju zdolności humanistycznych młodzieży z małych miast i miejscowości.

Zapewne Pani nie wie, ale jestem wieśniakiem. Miejscowość, w której się wychowałem, w której mieszkam od lat i z której piszę do Pani te słowa, to dziura zabita dechami. O jakimkolwiek życiu kulturalnym u nas nikt nie słyszał. Ale ja jednak żyję i chcę żyć. Stąd moja prośba.

Jak Pani Szanowna wie, od jakiegoś czasu piszę różne teksty o dziesiątkach i setkach tomików, które zalegają na regałach tanich księgarni. Publikuję je w internecie na stronie: www.historiamoichniedoli.pl.

I w związku z tym mam prośbę. Nie, nie proszę się nie obawiać, nie chodzi mi o pieniądze, ani o etat w zarządzie Pani Fundacji. Nie proszę także o to, by na świecie był pokój i żeby dzieci w Afryce nie głodowały, ani o to, by literaci z portalu www.nieszuflada.pl, który jest Pani własnością nie przezywali mnie „głupi chujku”.

Charakter mojej prośby być może trochę Panią onieśmieli, może nawet zaskoczy. Ale chodzi mi o to, by porozmawiała Pani przy stole, podczas obiadu, kolacji a może podczas wspólnego rytuału wieczornej ablucji (np. w przerwie między szczotkowaniem zębów a płukaniem jamy ustnej odpowiednim płynem), z Pani Szanownym Małżonkiem Wielmożnym Panem Pawłem Misiurewiczem Prezesem Zarządu firmy informatycznej, która jest głównym sponsorem Pani portalu: www.nieszuflada.pl. Innymi słowy niech Pani porozmawia z Mężem jak Prezes Zarządu z Prezesem Zarządu. Chodzi o to, żeby o ile to możliwe zadzwonił do administracji google.pl, tudzież wysłał majla z prośbą, by google.pl nie kasowało z indeksu wpisów ze strony na której publikuję swoje teksty.
Taki właśnie smutny los spotkał wpis: https://historiamoichniedoli.com/?p=593

Spełnienie mojej prośby nie będzie wymagało od Pani wysiłku ani specjalnych zabiegów. Wystarczy, że Pani tak napomknie, mruknie, burknie jakby od niechcenia Szanownemu Mężowi słowa: Pawełku, kochanie, no zrób coś z tym..

Gdyby mogła mi Pani pomóc, to z wdzięczności napisałbym do samego Ministra Kultury pismo z podziękowaniem, w którym wychwalałbym pod niebiosa Wielce Szanowną Panią, Fundację Literatury w Internecie. Z chęcią także podpisałbym się pod odpowiednimi rekomendacjami, które uwiarygodniłbym nie tylko swoim szczerym słowem ale tytułem doktorskim i podpisem z krwi, którą utoczyłbym z małego paluszka. Referencje te mogłaby Pani dołączyć do sprawozdania z działalności Fundacji za rok 2009.

Byłbym Szanownej Pani Prezes za to bardzo wdzięczny.

Z poważaniem, z wyrazami najgłębszego szacunku, ze zgiętym karkiem i pozostający w trzeciej fazie francuskiego pokłonu

Marek Trojanowski
wieśniak i doktor nauk humanistycznych

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

Aleksandra Zbierska, Wibrujące ucho. brrrrr, brrrrr, brrrrr

5 maja, 2009 by

.
Aleksadra Zbierska. Wiekowo używając kategorii porno – plasująca się pomiędzy mature a granny. Wydała tomiczek.

Blondyna, z klawiaturą wylicowanych zębów, biel C1 – czyli tzw. „biel cersanitowska”. Łapka figlarnie tudzież zapraszająco wygięta w stylu „rodinowskim”, że niby podpiera główkę ciężką od kotłoczacych się w niej myśli. Ale z łapką jednak coś jest nie tak, coś jakby odrobinkę za duża, jakby źle wykadrowana, jakby to była łapka kulomiotki z NRD, w szczytowej formie tuż przed olimpiadą w Moskwie, a nie autorki Wibrującego ucha

Grzyweczka ścięta pod lekkim skosem. Dzień wcześniej potraktowana 30% roztworem podchlorynu i 60% roztworem nadtlenku wodoru tuż nad umywalką w mieszkaniu Aleksandry Zbierskiej. Lekki balejaż, tak na wszelki wypadek, żeby złamać idealną żółć chemicznej bieli. Tylko tyle mógł zrobić fryzjer w tej sytuacji.

Oczy: soczewki kontaktowe, kolorowe – odcień błękit laguny. Nad oczami brwi starannie wydepilowane w półkola rowerowe. Żadnego kąta, ani jednego śladu charakteru. Ale takie się podobają.

Usta: pomadka / czerwień strażacka /. Takiej samej używała Madonna w Kim jest ta dziewczyna . Oblicze Aleksandry: żadnej zmarszczki, zmarszczeczki, zmarszczuni.
Perfekcyjna gładź gipsowa. To też ma po Madonnie.

Szyjka, ramiączko i jedno strzemiączko. Czarniutkie, wąziutkie jak paseczek w stringach, biegnący między pośladkami. W związku z tym, że to jednak zdjęcie twarzy, to kilka słów powiedzieć należy o tym jak to promienie światła załamują się na kości policzkowej. Wydatnej jak u Arnolad Schwarzeneggera, gdy zdarł sobie skórę z głowy w terminatorze jedynce. Takiej kości Madonna nie miała w żadnym klipie..

Po wytarciu matrycy z białawej, ciągnącej się cieczy o ziemistym posmaku, ujrzałem wersy piękne, o semantyce tak ostrej jak konturówka, której używa Aleksandra Zbierska:

Tak, miał coś na swoją obronę – nie chciał
zrobić jej krzywdy, ale odróżniał myśli od żądz.

(Horse sense)

To pewnie o tym wersie krytyk Ryszard Chłopek napisał : wibrujące ucho, ucho rozedrgane, wpadające w rezonans. A może ów krytyk multiplikował synonimy słowa wibrujące po to, by zdać krytyczna relację z lektury tego głębokiego i bogatego w dna znaczeniowe fragmentu:

Dzieciak błaga o darowanie mu życia.
Trzyma się lodu, a jego dusza jest już
kulką – toczy się, coraz dalej i dalej

(Gangbang)

A może zwyczajnie krytyk Ryszard o nazwisku Chłopek spojrzał krytycznym okiem na fotografię poetki Aleksandry Zbierskiej, a następnie wszystkie wrażenia jakie powstały w związku z tlenioną grzywą i czerwienią strażacką ust skonfrontował z tytułem wiersza: Gangbang i oraz Horse Sense i nie potrafił opanować drżenia to prawej, to lewej reki. Nie potrafił oddalić myśli o logicznym synonimie pojęcia wibrować o lateksowym wibratorze w rozmiarze L. I tylko doświadczenie, bagaż socjalizacji i wyborny warsztat krytyka literackiego, które zdobył Ryszard Chłopek uchroniły go o wprowadzeniu fallicznego archetypu do swojej interpretacji nowego dzieła Aleksandry Zbierskiej.

A od poetki Zbierskiej należałoby wymagać szczególnej formy wibracji, totalnej epilepsji ucha środkowego, przenoszonej nerwem wprost do mózgu. Poetka wbrew opinii Chłopka o imieniu Ryszard stara się napisać coś ważnego, coś istotnego. Aleksandra stara się przekazać swemu odbiorcy tajemnicę porównywalną do biblijnego sekretu stworzenia według liczby, miary i wagi. Zbierska pisze:

Lubię różowe mydełka, balsamy do ciała
i kulki z płynem do kąpieli.

(Matka nigdy się nie uśmiecha – modli się )

I tylko najtęższe umysły rabinów, od niemowlęctwa szkolone w technikach kabały są w stanie odkryć w wersach poetki misterium znaczenia zapowiedziane przez krytyka literackiego Ryszarda Ch., w metaforze: to tak jakby swoje ucho odłączyć od siebie i odejść.
Bo cóż innego pozostaje czytelnikowi, jak odciąć sobie uszy, zakopać je kilometr pod ziemią i odejść.

Aleksandra Zbierska jest poetką świadomą swego unikalnego talentu oraz daru mądrości, który przypadł jej w nie bój się tego powiedzieć wprost niesprawiedliwym udziale.

Pod rzadką grzyweczką blondwłosów przetykanych pojedyńczymi kosmykami w brązie, kryje się enneract, hipersześcian, którego każdy z n-wymiarów zawiera w sobie potencjał poprzednika i następnika. Bo wiersze Zbierskiej dowolnie czytane i odczytywane nie są ani groteską ani absolutem, ale jednym i drugim w tym samym czasie i tej samej przestrzeni.

Oto przykład. Oto jeden wers. Chciałoby się rzec wersik, wyretuszowny w Photoshopie źle wydepilowany wąsik, ale jednak nie bo to wers, który Heraklit wcieliłby żywcem do swoich ocalałych fragmentów gdyby żył oczywiście. Oto słowa prorocze, słowa o umieraniu, o to drwina ze śmierci. Oto słowa poetki Aleksandry Zbierskiej:

Śmierć przez utopienie lekka nie jest
(Ewolucyjna tęsknota pingwina)

Czy można chcieć czegoś więcej od opisu śmierci, oprócz tego by:

Po pierwsze: by był
Po drugie: by rozstrzygał o fakcie umierania
Po trzecie: by pocieszał

W twórczości Zbierskiej wszystko jest. Oprócz pingwina jest śmierć, jest koń, jest gangbang. A tomik Wibrujące ucho należy traktować jak hipermarket eufemistycznie nazwany galerią handlową. Każdy w nim znajdzie coś dla siebie, w każdym z dziewięciu wymiarów tego hipersześcianu przyczajony jest zaułek z McDonaldem, Empik z walającym się po podłodze pisemkiem RED., seks-szop z fajnymi zabawkami. I jak na każdy market przystało, reklamowany on jest twarzą blondyny wyprasowanej w photoshopie. Tak, bez wątpienia. Zdjęcie Zbierskiej jest najwartościowszym elementem tomiczka „Wibrujące ucho„.

Kategoria: Bez kategorii | 93 komentarze »

Julia Hartwig Przywołanie. Przywołanie w każdym wieku. Pani Bieńczycka

2 maja, 2009 by

Mam w ręce jej ostatni, ubiegłoroczny tomik, wydany na czerpanym papierze przez
Lubelski Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w ilości 500 egzemplarzy. Zawiera siedem wierszy autorki pochodzących sprzed czterech (ze zbioru Bez pożegnania) i siedmiu (ze zbioru Nie ma odpowiedzi) lat. Każdy z nich jest opatrzony wklejką czarnobiałej, na kredowym papierze reprodukcji grafiki Zofii Kopel-Szulc, artystki w podobnym, co poetka, wieku, tworzącej w manierze abstrakcyjnego strukturalizmu. Całość jest zszyta jedwabnym sznurkiem, którego supełek przypada na środek tomu.
Julia Hartwig propaguje pisanie polskiej poezji prozą. Uważa, że język polski najlepiej się do takiej formy nadaje. Tym razem jednak wybrała do zbioru wiersze rozbudowane wersami i starające się w krótkiej formie zmieścić, jeśli nie całe, to przynajmniej duży szmat swojego życia.
Jest coś histerycznego w późnych utworach schodzących z areny twórcach. Charakteryzują się one zazwyczaj spłyceniem nie tylko warstwy narracyjnej (udając jednocześnie pojemność znaczeniową), ale także ubogim językiem, schematyzmem i wyczyszczeniem, które zamiast nabierać barw wytrawnego wina, zaledwie posiadają substancje z wypłukanych po winie kieliszków.
Wiersze artystów, którym udało się przekroczyć śmiertelność średniej krajowej zawierają najczęściej przesłanie filozoficzne. Ten testament dla potomnych jest bardzo indywidualny i wynika zazwyczaj z przywoływania swoich rodziców, co rzecz jeszcze bardziej skazuje na niepowodzenie, gdyż przywołane obrazy już są tak wytarte od ciągłego ich przywoływania, że stanowią bardzo wątpliwy materiał poetycki poprzez zużycie. Być może mentalność nie posiada możliwości materii, która z czasem pokrywa się patyną w sposób naturalny szlachetniejąc.
Julia Hartwig, pochodząca z bardzo dobrej, artystycznej rodziny, mająca wyjątkowo udane powojenne życie artystyczne – poetce, bowiem los nie oszczędził nie tylko dobrodziejstw skorzystania w młodości z zachodnich, wybornych wpływów kultury francuskiej, a potem nie gorszej, amerykańskiej – jest klasycznym wzorem poety spreparowanego. Julia Hartwig wiedziała, jak pisać poezję, ponieważ w niej przebywała od zawsze, ponieważ była wykształcona i miała dostęp do największych arcydzieł. Julia Hartwig jest typowym przykładem maksymy, że okazja czyni poetę.
Ale, czy prawdziwego poetę?
Czy ktoś zapamiętał, chociaż jeden wers z ogromnego dorobku Juli Hartwig, chociażby taki, jak u Szymborskiej, że nic dwa razy się nie zdarza?
Dzisiaj, gdy wchodzę na YouTube dla zaczerpnięcia duchowej dawki oczyszczającej po drętwocie czytania poezji polskiej, natrafiam na prawdziwych starców. Każde zdanie, wypowiedziane przez np.
żyjącego jeszcze Claude Lévi-Straussa drży długo we mnie, podczas gdy spokojny i zrównoważony głos poetki Juli Hartwig natychmiast znika.
Metafizyka spotkań najprawdopodobniej nie polega na buddyjskim znikaniu. Wręcz przeciwnie. Znikamy już za życia twórczo. Znikamy w każdym wieku. Ale nie znikają wszyscy.
I ci na pewno zostaną przywołani.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

requiem dla przyjaciela

30 kwietnia, 2009 by

.

Jacka poznałem kiedyś tam. Wiecznie niedogolony grubas, niechlujnie ubrany, niedomyty z tłustymi włosami a na końcu: zafajdany własnymi odchodami.

Jacek był klasycznym komunistą, solidnym i co gorsza: utopijnym. Pierwsze nasze spotkanie wyglądało tak: w okolicy pierwszomajowej zbieramy się na nieoficjalnym spotkaniu między znajomymi. Jacek był znajomym znajomych.
Pijemy wódkę, jemy ogórki, suchy chleb i cebulę. Pijemy dużo wódki. W okolicach połowy drugiej flaszki na łeb nabieram animuszu. Wchodzę na jedyny stolik w pokoju hotelu asystenta i recytuję wiersz Majakowskiego, który szedł jakoś tak:

Krzyczą poecie:
Zobaczyć by cię przy warsztacie tokarskim
A co tam wiersze
Puste to przecież
Trudniej przy pracy naginać karku

….

Chwieję się, bekam. Pijacką czkawkę łapię na frazie:

my szlifujemy mózgi pilnikami języków

W pewnym momencie trace równowagę. Do połowy wypita butelka wódki wyborowej wypada mi z ręki. Leci. Widzę trajektorię ruchu i chcę ją złapać. Jacek mnie wyprzedza. Złapał flaszkę w locie i trzymając zapalonego papierosa w ustach kończy:

a krzykaczy do młyna
młynarzom służyć
wodą przemówień obracać koła

Padłem. Zasnąłem. Mija pijacki odcinek czasu może dziesięć minut, może kilka godzin a może doba. W każdym razie wystarczająco dużo by przegapić istotną część akcji. Otwieram oczy i widzę jak Jacek rozmawia z kolegą kolegi. Słyszę o Lenienie i o tym, że w Conjectures adn Refutations albo gdzieś tam indziej (nie pamiętam, bo byłem pijany) jest jakiś tekścik Poppera, w którym chwali on Włodzimierza Ilicza i co z tego wynika dla nauki polityki, dla filozofii i w ogóle. Zasypiam znowu.

I budzę się. Ktoś mnie budzi. Jakaś dziewczyna, która mnie zna. A ja jej nie znam. Ona zadaje pytania i nalewa mi wódkę. Oczywiście chcę trzymać fason więc piję. Rozglądam się i widze fatalny krajobraz: kolesie upici. Śpią wszyscy wszyscy oprócz mnie i Jacka. Dziewczyna się nie liczy. Ona nie piła.

Szukałem w głowie jakiejś ciekawej myśli, celnego spostrzeżenia. Wyjątkowo nie chciałem wyjść na głupka. Jacek polewa. Pijemy i rozmawiamy. Zasypiam w połowie jego słowa:

Faurisson udowodnił, że komory gazowe nie istniały…

Dopiero kilka lat po tym zdarzeniu udało mi się obalic tezę Faurissona argumentem statystycznym, który przekonał Jacka. Ale do rzeczy.

Imprezę ku czci święta robotniczego i krwi proletariackiej zapamiętałem jako szczególną projekcję dziwnego filmu. Film był oczywiście urywany, ale za każdym razem kolejny epizod otwierała ta sama klatka: obraz Jacka z kieliszkiem w ręku.
Wszyscy spali, a on pił.

Niewiadomo kiedy Jacek zaczął gubić się gdzieś w drodze. Pił i pisał. Pisał i pił. A później , kiedy się zupełnie pogubił, bez wypicia ćwiartki wódki nie potrafił załogować się na ulubionym portalu: kurnik.pl. Jako namiętny szachista, wszystkie wolne chwile spędzał przed komputerem i wysysał z światłowodowego łącza uniwersytetu ostatnie poty rozgrywając kolejne partyjki. A chwil wolnych pracownik akademicki ma od chuja, bo Grywał w osobliwy sposób.

Partyjka zaczynała się zawsze w milczeniu. Po około minucie Jacek mówił do monochromatycznego monitora:
– Przegrałeś. Masz mata w pięciu ruchach.
Mijała kolejna minuta. I kiedy popielniczka obok Jacka zaczynała przypominać z wyglądu jeża, zaczynał nerwowo klikać myszką i mówił:
– Patrz, przegrałem. Chcę rewanżu. Boisz się? Przegrasz! Wiesz, że przegrasz! Ha!
Rozgrywał potem kolejnych kilka partyjek. Nawet miał całkiem przyzwoite statystyki, wygrywał 50 % partii. Przynajmniej na początku naszej znajomości. Później, kiedy przegrywał z wódką, przegrywał większość rozdań.

Scena:

Pokój czterysta i coś tam. Wtorek. Godziny popołudniowe. Jacek ma przerwę między zajęciami a ja konsultacje. Czekam na studentów a że jest dopiero połowa semestru żaden się nie pojawia. Wszyscy zlecą się dopiero na dwa tygodnie przed sesją i będą piszczeć, wymyślać głupie usprawiedliwienia, będą chować półtorej metra pod ziemią mamusie, tatusiów, ciocie, wujków by wycyganić odrobinę współczucia. Ale chuj z tym. Wówczas siedzieliśmy sami. Jacek jak to zwykł mawiać: pykał w szaszki, ja czytałem książkę, którą miałem pod ręką: Dialektik der Aufklärung. Czytam, czytam i w którymś momencie cytuję na głos: czy ty wiesz jak bardzo ciebie nienawidzę
Jacek, kiedy to usłyszał, odwrócił się i mówi: Adorno, Dialektyka oświecnia, stron ta i ta. Sprawdzam, faktycznie, strony się zgadzały.

Kiedy lepiej poznałem Jacka dowiedziałem się, że od kilkunastu lat pisze habilitacje ze szkoły frnakfurckiej. Przynajmniej mówi, że pisze.

Wątpię, by Jacek napisał habilitację. Talentu i umiejętności ma za 100 tysięcy polskich profesorów. Nie o to chodzi. Jacek brakuje cierpliwości do dłuższych form. Sprawdza się w krótkich felietonach, w dwudziestostronicowych artykułach. Jest mistrzem tych form.

Gdyby Jacek urodził się gdzieś w Niemczech, dzisiaj zamiast Adorno cytowano by jego teksty. Niestety Jacek urodził się w Polsce. Co gorsze: pracował w Zielonej Górze i co było zbrodnią niewybaczalną: był filozofem.

W 2006 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Pracownikom kazano podpisać tzw. lojalki czyli deklaracje, że etat na uczelni takiej a nie innej jest pierwszym etatem. Jacek nie podpisał, bo dorabiał sobie gdzieś tam w centralnej Polsce, w szkole prywatnej. Podtykano mu ten papierek za każdym razem, kiedy pojawiał sie w pracy. Ten zapewniał, że odda podpisany za tydzień i tak w kółko. No i postanowiono mu się dobrać do skóry. A zrobiono to tak.
Jacek dojeżdżał na zajęcia do Zielonej Góry z Warszawy. Przyjeżdżał raz w tygodniu, na jeden dzień. Miał wykłady i konsultacje, po których pędził na nocny pociąg powrotny. Ale któregoś razu dowiedział się, że zmieniono mu plan zajęć. Że musi przyjechać na jedną godzinę w poniedziałek, jedną godzinę będzie miał we wtorek. Że grupa B z drugiego roku przyjdzie na 15 w czwartek i że tak będzie już cały czas. Jacek splajtował.

Zanim skapitulował, Jacek oddalił się od wszystkich. Widziałem go, kiedy zataczał się w drodze na wykład. Jak wypadał z drzwi taksówki. To znaczy, jak go taryfiarz wyciągał, sam nie miał na to siły. W końcu widziałem jego białą koszulę i jasne, materiałowe spodnie zabrudzone jego fekaliami. Jacek w pewnym momencie stracił kontrolę nie tylko nad własnym pożądaniem ale także nad sobą.

Zapamiętałem go tak: jest on, jest wódka i rozmowa. Koniecznie w tej kolejności.

Jacek zniknął. A ja myślę o nim. Myślę o leworęcznym geniuszu, utaplanym we własnym gównie. Nie przeszkadzają mi pobrudzone gazety, które podkładałem na jego fotel, by nie pobrudził tapicerki. Ale brakuje mi w sposób istotny jego genialności, brakuje mi obecności człowieka, z którym można było porozmawiać.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

« Wstecz Dalej »