1977 (9)

31 stycznia, 2008 by

9.

Pierwszą książką, którą sam przeczytałem, była Kołysanka dla Mareczka. Taka krótka opowiastka, o chłopcu, który nie mógł zasnąć i przychodziły do niego różne zwierzaki. Ich misja była prosta: sprawić by chłopiec w końcu zasnął. Wśród nich był między innymi konik, kot i sarenka. Z tego, co pamiętam, to żadnemu z nich nie udało się ułożyć do snu głównego bohatera. Same zasypiały i to w jego łóżku. Dopiero, gdy wszystkie zwierzęta zasnęły, usnął też Marek na dywaniku przed łóżkiem.
Zapamiętałem tę bajkę dlatego, bo dziwiłem się jak koń czy sarenka mogą się zmieścić w łóżku. Często widziałem konie u dziadków, a sarny na polu i zdawałem sobie sprawę z gabarytów tych zwierząt. Oczywiście pytałem mamę, jak to jest możliwe. Ta mi odpowiedziała:
– To przecież bajka.
Dlatego stosunkowo szybko dowiedziałem się o różnicy między tym, co w książce a tym, co dookoła mnie. Nie zniechęciło mnie to jednak od dalszej eksploracji literatury.
Kultury czytania nauczyła mnie mama. To ona podsuwała mi na początku bajki później książki. Od niej dowiedziałem się o Tomku Wilmowskim. I tak rozpoczęła się moje przygoda z Bosmanem, Smugą i Tomkiem i jego dzikim psem Dingo. Wędrowaliśmy razem od Syberii, przez Afrykę, obie Ameryki i Egipt aż do Australii. Nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego ojciec Tomka znalazł się na Syberii. Polityka w ogóle mnie nie interesowała, chociaż spotykałem się z nią w każdy poniedziałek, gdy biegałem po kolejny numer Żołnierza Polskiego.
Równolegle zainteresowałem się komiksami. Do dzisiaj je uwielbiam. Czasami nawet w żartach mówię: Cała moja wiedza o świecie zewnętrznym pochodzi z komiksów. Czytałem je i zbierałem. Pierwszym moim nabytkiem nie był ani Kajko i Kokosz, ani Tytusy, tylko jedna z części serii przygód Ais, Zana i Enocha. To był świetnie narysowany polski komiks, w oparciu o tezy Ericha von Daenikena, który dowodził, że początek cywilizacji na ziemi ma rodowód kosmiczny. Innymi słowy: przyleciało UFO (czyli w tym komiksie wysłannicy z DES, z polecenia Wielkiego Mózgu) i dali początek rodzajowi ludzkiemu. Oczywiście w komiksie był też szwarzcharakter: Sathan. Jeden z autorów tego komiksu później narysował kultowego Funky Kovala, którym się długo zachwycałem. Później pojawił się Thorgal, któremu teść wyrżnął bliznę na policzku i tak mu zostało do końca. Pewnego razu, kiedy wpadła mi w ręce historyjka z Alinoe, bałem się i to nie na żarty. Pamiętam, że długo straszyliśmy się z Adamem wieczorami:
– Alinoe idzie! albo Nie odwracaj się! Alione jest za plecami!
Jednak Władcy gór nie zrozumiałem do dziś. Z chęcią dowiedziałbym się, kim jest ten gość, który jako pierwszy ginie pod lawiną z pierścieniem na palcu. Czy jest to Toric? Nigdy tego nie rozszyfrowałem.
Czytałem i w miarę swoich finansowych możliwości kupowałem wszystkie komiksy, które czasami pojawiały się w naszym kiosku i księgarni. Jasne, że czekało się na Thorgale, ale brało się dosłownie wszystko.
Pierwsze swoje komiksowe rozczarowanie przeżyłem, gdy kupiłem którąś z części przygód Kajka i Kokosza. Była to chyba Rozprawa z Dajmiechem albo Szranki i konkury (dokładnie nie pamiętam, a nie chce mi się szperać w kartonach). W ramach wydawniczych oszczędności wydrukowano ten komiks tak, że co druga strona była żółta, bez kolorowych obrazków. Zwykłe kontury postaci i dialogi w chmurkach. Dla mnie komiks musiał być pokolorowany. Dlatego kiedy ojciec kupił nam w prezencie Szninkla niezbyt się ucieszyłem. Gruba, ponad stustronicowa książka, wydana w Orbicie, w której kolorowa była tylko okładka. Z dużą niechęcią wziąłem Szninkla do ręki. Nie miałem wówczas bladego pojęcia o tym, że będzie to jeden z najlepszych komiksów jakie w życiu przeczytam. No i się zaczęło.
Po pierwsze: scena wojennej masakry, armii dwupłciowców, amazonek, i Bar-Finda. Później duży czarny prostokąt, który przedstawia się jako ON, rozmawiający z Jonem. Dalej wędrówka, Tawal Bom-Bom i… i wreszcie Volga Jasnowidząca.
Ech, ta Volga. Volga, Volga, Volga. Miała on dziwną metodologię odkrywania zdarzeń przyszłych. A mianowicie wizja następowała w chwili orgazmu. Kiedy Jon udał się do niej po poradę, ta przemieniła go w solidnego afrykanera, siebie w kobietę. Za kolejne sceny, które pojawiły się zaraz po tej przemianie, chciałbym w tym miejscu podziękować Rosińskiemu. Ale nie tylko za te. Także scena z Gwel w Nieświecie robi do dziś niesamowite wrażenie.
Od tamtej pory Szninkiel był dla nas dla mnie i Adama biblią. Bynajmniej nie dlatego, że jego scenariusz Van Hamme napisał w oparciu o historię Jezusa. Regularnie odwiedzaliśmy strony z Volgą i Nieświatem. Tak intensywnie, z wypiekami na twarzach studiowaliśmy Szninkla, że wkrótce poluzowały się w nim kartki i po niedługim czasie zostały z niego strzępy.
Dzisiaj ówczesna fascynacja Szninklem może wydawać się niezrozumiała. Warto wiedzieć, że erotyka i nagość nie były wówczas tak powszechne jak dziś. Normalność reklam, w których roi się od kobiecych pośladków, piersi, wydętych ust, w czasach raczkującej demokracji była czymś egzotycznym. Wszystkie filmy, które leciały w telewizji po dzienniku oglądaliśmy tylko za pozwoleniem rodziców. A kiedy tylko pojawiały się w nich sceny intymne, natychmiast padało polecenie:
– Odwróćcie się.
A kiedy tzw. sceny łóżkowe się przeciągały rodzice mówili:
– To nie dla was. Idźcie spać.
Oczywiście nie chodziliśmy spać, tylko po cichu zakradaliśmy się i podglądaliśmy te sceny. Te bardziej śmiałe były na drugi dzień często komentowane w szkole. Jedną z większych polemik wywołał film Ostatni seans filmowy. Ten film widziałem w całości i bez konieczności odwracania głowy. Miałem to szczęście, że rodzice wyszli na jakąś imprezę, zostawiając nas samych w domu. Kiedy tak się działo, tłukliśmy wszystkie filmy, aż do końca.
Łatwo sobie teraz wyobrazić, że z powodu deficytu źródeł, fascynacja erotyką dojrzewających chłopców, musiała odbić się na czarno-białym Szninklu.
Innym ważnym materiałem empirycznym, z którego czerpaliśmy inspiracje i wspomagaliśmy wyobraźnie były dwie książki, które odkryliśmy w biblioteczce rodziców. Któregoś razu znalazły się tam dwie pozycje: Sztuka kochania Wisłockiej i Seks partnerski Lwa-Starowicza. Ile to czasu spędziłem nad tymi scenkami, w których naszkicowane były kontury zaledwie postaci. Ile kalorii spaliłem.
Książki te, w przeciwieństwie do Szninkla, wytrzymały nasze próby oraz próbę czasu. W jednym kawałku, chociaż podniszczone przetrwały do dziś. I chyba dwa lata temu, kiedy rozmawialiśmy przy jakiejś okazji o edukacji seksualnej w szkole, pojawił się temat roli rodziców w osiąganiu świadomości seksualnej dzieci. Ojciec powiedział wówczas:
– My kupiliśmy wam Wisłocką i Starowicza. Nie musieliśmy nic mówić ani uświadamiać.
Gdybyśmy wiedzieli wówczas, że kupili je dla nas, to nie krylibyśmy się z nimi pod kołdrami w świetle latarek i nie dbalibyśmy tak o nie, w obawie, że rodzice się zorientują, że je czytamy. Z pewnością podzieliłyby one los Szninkla.

Moja druga przygoda ze Szninklem miała miejsce cztery lata temu, gdy przeflancowałem się ze wsi do dużego miasta. Odkryłem na jego rynku księgarnię a w niej półkę z komiksami. Roiło się na niej od tytułów. Moją uwagę przykuł właśnie Szninkiel. Nowa, kilku odcinkowa edycja, tym razem kolorowa. Przejrzałem. Nie podobał mi się nic a nic. Nie ma to, jak stary, czarno-biały komiks z Orbity, z którym straciłem dziewictwo.

Ale nie tylko Szninkiel zrobił na mnie wrażenie. Był też Rork, który podróżował między wymiarami i bił się z plamą z kosmosu. Jednak jeżeli chodzi o komiksy s-f, żaden nie może mierzyć się ze wspomnianym Funky Kovalem. Pierwsza część super-sensacyjna i moim zdaniem najciekawsza. To w niej pojawia się Rhotax i to bynajmniej nie w ostatnich scenach. Najemnik ten, który jak się okazało w części trzeciej więzi ciało prawdziwego Kovala w swojej twierdzy, pojawia się co do dziś pamiętam już na szesnastej stronie pierwszego tomiku przygód. Jest tam taka scenka: gość z taksówki łapie w kadr aparatu fotograficznego Funkyego, po to by go obezwładnić. Oczywiście aparat nie jest zwykłym aparatem, ale wyrzutnią usypiających pocisków. I właśnie w tej scence, na ścianie kina, z którego Koval wychodził, jest namalowany list gończy. Na nim jest Rhotax. Nie od razu to dostrzegłem. Zacząłem uważnie śledzić wszystkie rysunki po tym, gdy dokładnie przyjrzałem się narysowanemu pokoju, w którym mieszkał główny bohater opowieści. Na stole, wśród książek pojawiają się pozycje Lema i Dicka oraz paczka papierosów marki Kent. I tak oto, zainspirowany znaleziskiem, zacząłem dokładnie studiować komiks i odkryłem Rhotaxa.

Wracając do książek w ogóle.
Zawsze podobały mi się powieści przygodowe. Zresztą jako mały chłopiec z nich czerpałem natchnienia dla wymyślania kolejnych zabaw. I tak na przykład po przeczytaniu Curwooda, trzech części łowców, przeżyłem swój życiowy epizod jako poszukiwacz złota. Nie miałem rzeki pod domem, ale od czego był stawek na basenie? Tam odbywał się cały ceremoniał przepłukiwania piasku. Oczywiście prawdziwy poszukiwacz złota musi pożywiać się suszonym mięsem. Z kolejnego świniobicia podkradłem solidny kawałek chudego mięsa i powiesiłem na drzewie, żeby wysechł. Co dziennie sprawdzałem czy się wysuszyło i czy nadaje się do jedzenia. Mięsa nie porwały żadne dzikie zwierzęta, ani nawet ptaki, bo dobrze je ukryłem. Wisiało ono tak do wiosny i kiedy ustały mrozy ono się zepsuło. Zwyczajnie zgniło na sznurku i strasznie śmierdziało.
Lubiłem także encyklopedie. Jednak kupienie w okresie PRL-u encyklopedii w naszej księgarni graniczyło z cudem. Trzeba było się zapisywać, jakaś subskrypcja i te sprawy, no i była strasznie droga. Jednak moja ciocia miała jednotomową encyklopedię biologiczną. Od niej pożyczałem ją na tydzień, później odnosiłem i znowu pożyczałem. Było w niej tyle ciekawych informacji. Tyle się można było ciekawych rzeczy dowiedzieć. Skutek był taki, że na lekcjach biologii w ostatnich klasach szkoły podstawowej wiedziałem więcej niż inni. No i wówczas pani od biologii wymyśliła sobie, że skoro tak dużo wiem o biologii, to pewnie się interesuję to nauką i zgłosiła mnie do jakiegoś konkursu międzyszkolnego. Dała mi jakieś testy, żebym się uczył na pamięć. Nie wiedziała, że nie cierpię się uczyć i że moja wiedza biologiczna ma źródło nie w zamiłowaniu do biologii jako takiej, ale z zamiłowania do encyklopedii. Łatwo się domyśleć, że nie zakwalifikowałem się do finału, chociaż zdobyłem ileś tam punktów. Pani się wściekła, że się dobrze nie nauczyłem. Ale ja miałem to gdzieś. Wówczas byłem na etapie studiowania pierwszej encyklopedii, którą sam kupiłem. Był to suplement 6 tom encyklopedii PWN-u, w miodowej okładce.

W pewnym sensie moja fileolectore przesądziła o dalszych losach. Ale to inna historia.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (8)

30 stycznia, 2008 by

8.

Tomek był moim pierwszym i ostatnim jak do tej pory przyjacielem. Nie wiem jak i kiedy go poznałem, ale to właśnie do niego odbyłem swoją pierwszą podróż na czerwonym rowerku.
Od tamtej pory spędzaliśmy razem wszystkie wolne chwile. Praktycznie byliśmy jak bracia. Tomek jest moim rówieśnikiem, dlatego wszystkie dziecięce problemy i fascynacje dzieliliśmy po połowie. Adam był zawsze w innym świecie, w świecie dorosłych. Wyprzedzał mnie o trzy lata, dlatego nie mógł być powiernikiem moich sekretów, które dla niego były zawsze błahe i niewarte uwagi. Natomiast Piotrek, młodszy brat, był zawsze młodszy. A z gówniarzami się przecież człowiek nie zadawał.
Pierwszą wspólną akcję zaplanowaliśmy i przeprowadziliśmy w przedszkolu. Nie wiem, kto z nas wymyślił plan, ale był on prosty: uciekniemy z przedszkola. I kiedy wiosenną porą, dwie przedszkolanki wyprowadziły naszą grupę na zwyczajowy spacer do pobliskiego lasu, my, niepostrzeżenie uciekliśmy. Nie chcieliśmy uciec gdzieś w konkretne miejsce, ale tylko zwyczajnie zwiać. Dlatego tak, żeby nas nikt nie zauważył wróciliśmy do budynku przedszkola, w którym czekaliśmy na grupę. Nie zdawaliśmy sobie też sprawy z ewentualnych konsekwencji naszej dezercji i z tego, że przedszkolanki mało co nie dostały zawału, gdy zbierając dzieciaki do powrotu nie mogły się doliczyć dwóch sztuk. Wówczas byliśmy zadowoleni, że udało nam się przechytrzyć czujną ochronę pań przedszkolanek no i że zrobiliśmy solidnego psikusa.
Finał był taki, że przez tydzień musieliśmy za karę siedzieć w kącie. Nie wolno nam się było do nikogo odezwać. Patrzyliśmy jak się inni bawią. Patrzyliśmy też na siebie, bo siedzieliśmy w przeciwległych kątach sali. Jedynym miejscem, w którym nie obowiązywała kara, była stołówka. Kiedy razem ze wszystkimi schodziliśmy na śniadania, obiady i podwieczorki mogliśmy rozmawiać. Ale i tu, przynajmniej ja, nie byłem całkowicie wolny od konsekwencji naszej ucieczki. Przedszkolanki wiedziały, że nie cierpię bawarki, takiej mieszaniny mleka i herbaty, którą podawano zawsze na śniadanie. Jej smak i zapach był dla mnie tak obrzydliwy, że pijąc ją zawsze zatykałem sobie palcami nos i łykałem jak najszybciej mogłem. W trakcie odbywania kary za dezercję, panie przedszkolanki nie pozwalały mi pić z zamkniętym palcami nosem. To właśnie wówczas opanowałem do perfekcji technikę izolacji zmysłu powonienia bez użycia palców. Coś na kształt jezuickiego separatio mentis. Piłem bawarkę, nie czując jej smaku i zapachu bez konieczności zatykania nosa.
Pokuta niczego nas nie nauczyła. Co więcej, staliśmy się nagle sławni w całym przedszkolu. Każdy chciał być w naszej bandzie. I właśnie wówczas, wykorzystując nasze pięć minut popularności, wpadliśmy na kolejny superpomysł. A mianowicie każdy, kto chciał być w naszej bandzie musiał zapłacić. Nie była to duża suma, nawet nie pamiętam ile to było dokładnie, ale w każdym razie: jak nie wpłaciłeś, to nie mogłeś być w bandzie. Wszystko szło jak po maśle. Gromadziliśmy już małą fortunę i pewnie dzisiaj bylibyśmy szefami jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej, gdyby nie wnuczek pani kucharki, Rafał, który też chciał być w naszej bandzie. Nie miał on forsy na wejście, i o tym go poinformowaliśmy. Ale Rafał koniecznie chciał być w bandzie, jeszcze tego samego dnia. Poszedł zatem do babci-kucharki i poprosił ją o pieniądze. Babcia zanim dała, zapytała się na co mu potrzebne w przedszkolu pieniądze. No i Rafał wszystko jej wygadał. Tak oto pani kucharka dowiedziała się o naszym małym przedsiębiorstwie. Za chwilę dowiedziała się pani przedszkolanka a po kolejnej minucie sama pani dyrektorka, która niebywale mnie lubiła. Wielka trójca: kucharka, przedszkolanka i dyrektorka, stanęła nad nami i jednym głosem rozkazała opróżnić kieszenie. Na stolik wysypały się monety byliśmy spaleni. Resztę tego dnia przesiedzieliśmy w gabinecie dyrektorki, gdzie czekaliśmy na rodziców aż przyjdą nas odebrać z przedszkola.
Nie było wówczas żadnej kary. Ale od tego dnia nasze drogi z Tomkiem się rozeszły. Mama przeniosła go do innego przedszkola.
Mimo, że nie mogliśmy razem doprowadzać do ruiny psychicznej przedszkolanek, ani rujnować skarbonek rówieśników, to spotykaliśmy się w każdych chwilach wolnych. Robiliśmy to, co robią wszystkie dzieci. Graliśmy w piłkę, łaziliśmy po drzewach na starym poniemieckim cmentarzu. Robiliśmy też to, czego dzieci w naszym wieku nie robią. A mianowicie sabotowaliśmy budowę wielkiego cmentarza komunalnego i w między czasie odkopywaliśmy poniemieckimi bagnetami wojskowymi trupa zamordowanej dziewczyny.
Jak już wspomniałem obok domu rodziców, tuż za polną drogą był stary, poniemiecki cmentarz, na którym po 1945 r. grzebano ciała Polaków, mieszkańców naszej wsi. Obok cmentarza rozciągało się wielkie, pegerowskie pole, które było w jakimś sensie dla nas atrakcją. Taki olbrzymi, kilkuhektarowy plac zabaw. A bawiliśmy się różnie. Największą popularnością cieszyło się polowanie na zające, na jastrzębie i pogoń za BIZONEM. Chodziliśmy we dwójkę, tyralierą przez pole, z kamieniami, włóczniami (zaostrzonymi kijami akacjowymi) i szukaliśmy zajęcy. Oczywiście nigdy nam się nie udało upolować ani jednej sztuki. Małe, szare bestie były zawsze szybsze, szybsze od naszych kamieni i dzid. Kiedyś poirytowany wiecznym brakiem sukcesów w tej dziedzinie zapytałem ojca, co trzeba zrobić by zając stanął i dał się złapać. Ojciec powiedział mi wówczas, że jak tylko zobaczę szaraka to muszę zagwizdać i zacząć bić się z całej siły kamieniem w kolano, ale tak żeby zając to widział. Posłuchałem ojca i zdradziłem sekret powodzenia polowania Tomkowi. Od tamtej pory tłukliśmy się kamieniami w kolana na widok zajęcy. Ale i tak ani jednego nie złapaliśmy, za to bolały nas kolana. Przestaliśmy polować na zające. Zaczęliśmy polować na jastrzębie, które latały wysoko nad polem wypatrując zajęcy.
Żeby złapać ptaka wymyśliliśmy sobie, że będziemy udawać owce. Bo przecież orły porywają małe owce. Wówczas dla nas nie było żadnej różnicy między orłem a jastrzębiem. Chodziliśmy na czworaka po polu i głośno wołaliśmy: beeee, beeee żeby nas jastrząb usłyszał i zapolował na nas. Najgorzej się chodziło tuż po żniwach. Całe przedramiona mieliśmy podrapane od rżyska. Nie trzeba chyba nadmieniać, że i to polowanie nigdy nie zakończyło się sukcesem. Żadne jastrząb się nie nabrał na nasze udawanie.
Te zabawy jednak były niczym w porównaniu z gonieniem BIZONA. BIZON to żadne zwierze, ale nazwa kombajnu. Kiedy zbliżał się sezon żniw od rana czatowaliśmy na BIZONA na polu. Kiedy pojawiała się czerwona machina i wjeżdżała z hukiem na pole, padało gromkie hasło: BIZONY jadą! i rzucaliśmy się w pościg. Kto szybciej złapie BIZONA, kto się zdoła uwiesić. Rzadko się to nam udawało, bo z tylnej części kombajnu wylatywała wymłócona słoma i pył, który nieznośnie drażnił oczy i nie pozwalał normalnie oddychać. Po takich akcjach wyglądaliśmy jak morusy. Czarni od pyłu, ze słomą we włosach, ubraniach. Świeciły się tylko zęby i łzawiące od kurzu oczy. Ale to i tak jeszcze nic. Nasze mamy zwykle radziły sobie z takim brudem. Jednak któregoś razu, kiedy było ciepło a basen był jeszcze zamknięty, poszliśmy się tam pobawić. Odkryliśmy wówczas, że smoła, którą uszczelniano dno basenu jest miękka i można z niej lepić kulki i różne inne figurki. Tak je lepiliśmy, że smołę miałem nawet we włosach. Oczywiście całe ubranie do wyrzucenia. W efekcie dostałem tygodniowy zakaz spotykania się z Tomkiem no i tato ostrzygł mnie na zero, bo nie można było domyć włosów.
Historia z trupem zamordowanej dziewczyny i bagnetami była inna. Najpierw o bagnetach. Otóż w na działce, na której rodzice postawili dom, przed wojną była jakaś knajpa niemiecka, którą w trakcie działań wojennych przerobiono na koszary wojskowe Wehrmachtu. W trakcie którejś tam ofensywy, koszary te uległy zniszczeniu. Zawaliły się budynki, które pogrzebały część ekwipunku wojskowego. Dlatego za każdym razem, gdy ojciec kopał jakiś dół pod drzewko, przeżywałem kolejne fascynacje archeologiczne. Ojciec wykopywał bowiem różne noże, bagnety, łuski, guziki, talerze a raz nawet wykopał pogiętą i zardzewiałą szablę wojskową. Najbardziej sensacyjnym, przynajmniej dla mnie, znaleziskiem był bagnet, w stalowej pochwie. Jego drewniana rączka zdążyła przegnić, rdza była na pochwie. Jednak ostrze mało tego, że lśniło niklem, ale miało na jednej krawędzi coś w rodzaju piły. Jako, że akurat przeżywałem swoje zauroczenie Rambo, bagnet z piłą przypomniał mi czarny nóż Rambo, który też posiadał piłę. No, może trochę inną niż mój, ale w każdym razie ząbki były widoczne. Oczywiście tato zawsze chował takie niebezpieczne znaleziska i nie pozwalał się nimi bawić. Mówił, że jak się milicja o tym dowie, to będą nieprzyjemności. Bo to przecież nie są zwykłe noże, ale bagnety wojskowe. Ale groźby milicją nie poskutkowały. Szybko odnalazłem miejsce w warsztacie taty, w którym schował on bagnety i inne wykopaliska. Dałem jeden Tomkowi, oczywiście ten z piłą zachowałem dla siebie.
Którejś zimy, w trakcie ferii, wybrałem się z Tomkiem za stary cmentarz, czyli na tzw. górkę. Stał tam taki budynek z czerwonej cegły, także pozostałość poniemiecka, który nazywaliśmy trupim domkiem. Nazwa się wzięła stąd, że kiedy grabarze kopali kolejne doły, to wykopywali resztki trumien i kości świętej pamięci Niemców, i wyrzucali to wszystko właśnie do tego domku za cmentarzem. Roiło się w nim od kości, żuchw, czaszek, strzępów ubrań, spróchniałych desek trumiennych, na których były nierzadko resztki okuć. Dla nas była to oczywiście atrakcja. Za każdym razem, gdy kogoś grzebano na cmentarzu, natychmiast urządzaliśmy wypad do trupiego domku, żeby sprawdzić co nowego i czy przypadkiem nie ma fajnych okuć. I właśnie tej zimy, tuż po pogrzebie rytualnie szperaliśmy bagnetami w kościach. Nie znaleźliśmy nic ciekawego. Zaczęliśmy się bawić koło tego domku i nagle zauważyłem kawałek zakrwawionej kości, który wystawał z ziemi. Postanowiliśmy sprawdzić co to. Myśleliśmy, że to ktoś zakopał jakiegoś psa, którego teraz lisy odkopały i mu nadgryzły nogę. Oczywiście martwy pies był dla nas wyjątkowo atrakcyjny zwłaszcza, gdy był duży i miał wielkie kły. Z kłów bowiem robiliśmy sobie amulety i wieszaliśmy je na rzemykach. Po wstępnych oględzinach tej ogryzionej do połowy uda nogi wywnioskowaliśmy, że to musi być wyjątkowo duży pies. Natychmiast bagnetami zaczęliśmy ryć dookoła w zamarzniętej ziemi. W którymś momencie natrafiłem pod bagnetem jakby na korzeń. Chciałem go przeciąć. Wbiłem całej siły bagnet i zacząłem ciągnąć do góry. Wówczas podniosła się druga noga. Okazało się, że wbiłem bagnet w łydkę i podniosłem do góry jakąś nogę. Sino-szarą, zdrętwiałą nogę. Spojrzałem na Tomka, Tomek na mnie i zerwaliśmy się do ucieczki. Zatrzymaliśmy się dopiero u mnie w domu. Naradzaliśmy się, co zrobić. Decyzja mogła być tylko jedna: Adam!. Poszliśmy po mojego starszego brata. W trójkę wróciliśmy w to miejsce nie tylko z bagnetami, ale ze szpadlem, który zabrał Adam. Zaczął kopać. Ale też nie pokopał długo, bo po pierwszym wbiciu szpadla odkopał damską torebkę. Spojrzeliśmy na siebie i tym razem wrzeszcząc uciekaliśmy do domu. Ojca nie było. Robił w ten dzień jakąś fuchę. Mama w pracy. Nie było do kogo pójść. Tomek powiedział, że jego mama która była nauczycielką dzisiaj nie idzie do pracy, że możemy jej powiedzieć. Poszliśmy i opowiedzieliśmy. Ta zadzwoniła na milicję. Długo i niezależnie od siebie przesłuchiwali nas śledczy z MO. Ale żaden z nas, będąc wypytywany w szarej nysce o kulisy odkrycia, nie zdradził tajemnicy posiadania bagnetów. W ogóle słowo bagnet nie padło w trakcie przesłuchania ani z moich ust ani z ust Tomka, z czego długo byliśmy dumni.
Na drugi dzień lokalna gazetka pisała o tym, jak dwójka małych dzieci odkryła zwłoki zamordowanej dziewczyny. Nie chwaliliśmy się, że to my. My nie byliśmy żadnymi małymi dziećmi. Byliśmy dorośli.

Któregoś lata BIZONY nie przyjechały. Zamiast tego pojawiły się spychacze, koparki, ciągniki i barak socjalny. Pegerowskie pole z dnia na dzień zmieniło się w wielki plac budowy. Okazało się, że będą tu budować cmentarz komunalny dla pobliskiego miasta, czyli jak to wówczas nazwaliśmy: cmentarz dla mieszczuchów. Inżynierowie i architekci przewidzieli wszystko. To, że ziemia jest gliniasta i nie będzie przepuszczała wody i trupi jad nie zatruje wód podziemnych i to, że jest tu duży obszar, który poszatkowany na małe działeczki wystarczy na kilkadziesiąt lat. Jednak nie uwzględnili jednej rzeczy, a mianowicie, że wchodzą na nasz teren, na nasze pegerowskie pole, na którym co rocznie, rytualnie goniliśmy BIZONA. Może inaczej by wszystko wyglądało, gdyby zapytali nas o zgodę. My byśmy odbyli naradę i łaskawie udzieli pozwolenia na zniszczenie naszego pola. Jednak oni nie zapytali, bo o nas nie wiedzieli. Za to my wiedzieliśmy o nich wszystko.
Najpierw podglądaliśmy ich z krzaków. Rejestrowaliśmy każdy krok, każdy ruch spychacza. Mieliśmy rozrysowane trasy przejazdu ciągników. Całkowita inwigilacja. Wiedzieliśmy, że chcemy im przeszkodzić, tylko nie bardzo wiedzieliśmy od czego zacząć. Ale od czego przecież był Adam? Poszliśmy do niego na konsultacje, by opracować strategię ataku. Ten wysłuchał nas uważnie, poczym poszedł z nami na budowę. Razem oglądaliśmy pracowników aż do wieczora. My szeptaliśmy o różnych możliwych scenariuszach, Adam cały czas obserwował. Kiedy pracownicy się rozjechali i teren budowy opustoszał, Adam pierwszy przeszedł przez ogrodzenie. Skierował się od razu do baraku socjalnego. Pogrzebał chwilę przy kłódce, odwrócił się w nasz stronę i przywołał nas machnięciem ręki. Przybiegamy a tu okazuje się, że kłódka otwarta, a Adam z wymalowaną satysfakcją na twarzy zaprasza nas do środka.
Adam, oprócz tego, że jest mistrzem kłamstwa, ma niebywałe zdolności. Nigdy żaden zamek nie mógł mu się oprzeć. Do dzisiaj to ma tyle, że nie interesują go konwencjonalne zamki, ale programy komputerowe. Jeszcze nie słyszałem o takim, którego nie mógłby uruchomić. Nie ma wykształcenia informatycznego, ale kiedy młodszy brat, Piotrek, który jest informatykiem, nie może sobie z czymś zawodowo poradzić, to natychmiast pyta Adama. Dla niego nigdy nie istniały zamki i zabezpieczenia. Nigdy!

Wracając do naszej akcji.
Drzwi stoją otworem. Wpadamy. Najpierw lodówka. W niej były arbuzy, piwo i konserwy. Bierzemy wszystko. Bierzemy też wodę mineralną w butelkach, która stała w baraku. Robimy chaos w planach, które leżały rozłożone na stoliku. Przekładamy je do różnych teczek. Mieszamy je. Opuszczamy barak. Adam znowu grzebie coś przy kłódce i zwiewamy przez płot w krzaki. Jemy nasze łupy wojenne i cieszymy się, że uderzyliśmy w samo serce organizacji, która zabrała nam pole. Po wszystkim poprosiłem Adama by mi zdradził sposób na sforsowanie kłódki. Opowiedział mi wszystko, co i jak zrobić z drucikiem, by kłódka się otwarła.
Na drugi dzień od rana siedzieliśmy w krzakach i obserwowaliśmy, jakie będą skutki naszej dywersji. Panowie weszli do baraku, po chwili wyszli i sprawdzali kłódkę i okna. Pokrzyczeli coś na siebie i wzięli się do roboty. Znowu ruszyły spychacze i ciągniki. Widocznie uznali, że to jeden drugiemu wyjadł zapasy. Nie podejrzewali dywersji. Była to nasz porażka. Ale nie zraziliśmy się nią. Przeciwnie. Byliśmy jeszcze bardziej zdeterminowani. Postanowiliśmy się zakolegować z robotnikami, by ich z bliska wybadać. Poszliśmy do mnie po piłkę i wróciliśmy. Zaczęliśmy się nią bawić tuż obok płotu. Robotnicy nas zauważyli i zaczęli wołać nas do siebie i proponować, żebyśmy razem zagrali. Żaden z nich ani przez chwilę się nie zastanowił, dlaczego dzieci akurat tu, na byłym polu, w wysokich do kolan chwastach kopią piłkę. Przecież piłki najlepiej kopie się na ubitej ziemi lub asfalcie. Odnieśliśmy kolejny sukces. To była nasza druga, tym razem legalna inwigilacja obozu wroga.
Pograliśmy jakieś pół godziny. Ja stałem na bramce, Tomek kiwał. Był lepszy ode mnie w nogę. Wpuszczałem wszystkie gole, chociaż nikt nie kopał mocno. Byłem pochłonięty rolą szpiega. Kiedy skończył się mecz, zapytałem jednego pana:
– Czy przewiózłby mnie pan tą koparką?
Nieświadomy niczego gość się zgodził i po chwili siedziałem w kabinie koparki BIAŁORUŚ, takiej co ma łyżkę z tyłu i spychacz z przodu. Uważnie obserwowałem jak pan odpala maszynę. Grzebał najpierw coś pod kokpitem a następnie nacisnął na duży, czerwony guzik. Tą samą procedurę powtórzyłem o zmierzchu, gdy wkradliśmy się na budowę. Odpaliłem koparkę. Jesteśmy zadowoleni. Kolejny sukces, lecz z małym zastrzeżeniem. Nie wiedziałem jak ją wyłączyć, nie wspominając o jeździe, gdy z przodu i z tyłu pełno przekładni. Znałem wówczas tylko jeden sposób na unieruchomienie pojazdu wyrwanie wężyka z paliwem. Wężyk widziałem w motorze ojca i wiedziałem, że on zakręca kranik, gdy wyłącza motor. Wnioskując przez analogię wyszarpnąłem wężyk paliwowy w koparce. Z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy jak maszyna powoli gaśnie. O tym, że wylało się całe paliwo dowiedzieliśmy się na drugi dzień, gdy ponownie zjawiliśmy się na budowie, by zagrać z robotnikami w piłkę. Klęli jeden na drugiego, że wężyk pękł, zwalając na siebie winę. Okazało się, że nie wyrwałem w ogóle wężyka, ale go rozerwałem. Kolejny sukces w walce z najeźdźcą.
Jeszcze długo sabotowaliśmy budowę. To spuszczając powietrze z opon ciągników, to demolując barak. Nie powstrzymaliśmy jej jednak. Wkrótce otwarto nowy cmentarz komunalny, który bardzo szybko zaczął zapełniać się grobami.

Dorastaliśmy. Skończyła się szkoła podstawowa i nasze drogi zaczęły się pomału rozchodzić. Kończyła się także nasza przyjaźń. Ale musiało upłynąć prawie dziesięć lat, zanim runęła ona w gruzach.

Tomek wybrał jakieś technikum samochodowe, ja liceum. Uczyliśmy się w różnych miastach. Tomek w większym, w mieście wojewódzkim. Tam poznał nowych kolegów. Dalej jednak się odwiedzaliśmy po szkole. Przeważnie to ja przychodziłem do niego. Ostatnią wielką naszą przygodą było odkopanie starej piwnicy, która ocalała w stanie nienaruszonym po zniszczonym na skutek działań wojennych domu. Wkrótce po tym odkryciu Tomek zaczął się dziwnie ubierać. Ciasne spodnie, wysokie wojskowe buty, skórzane kurtki z nabitymi ćwiekami, pentagram na koszulce i na szyi. Stał się członkiem egzotycznej dla mnie subkultury. Oczywiście spotykałem takich ludzi w liceum, w którym się uczyłem, ale oni nigdy nie dopuszczali do siebie nikogo. Zawsze stanowili hermetyczne grono. Plotkowano o nich, że piją wino, biorą narkotyki, że słuchają dziwnej muzyki.
W narkotyczny świat haszyszu wprowadził mnie Tomek. To od niego dowiedziałem się najpierw, że takie coś jak haszysz istnieje. Nigdy wcześniej nie widziałem narkotyków na oczy. Zresztą w moim liceum o narkotykach czasami ktoś mówił, ale nie sposób było znaleźć dealera. Zresztą takie pojęcie wówczas nie istniało.
Pewnego razu, gdy po szkole wpadłem do Tomka ten otworzył mi z zaczerwienionymi oczami i śmiał się cały czas, gdy mu coś opowiadałem. Dopiero po chwili wyciągnął woreczek z grubym, zielonobrunatnym paskiem, podzielonym na równe kawałeczki. Spojrzał na mnie i zapytał:
– Czy wiesz co to jest?
Zacząłem się przyglądać i odpowiedziałem, że nie. Na co on odparł:
– To jest haszysz.
Następnie wyciągnął pasek z woreczka i zaczął go odrapywać żyletką. Zielonkawy proszek sypał się na białą kartkę. Kiedy było go wystarczająco dużo, przynajmniej w ocenie Tomka, pasek powędrował z powrotem do torebki. Tomek wyjaśnił, że ktoś mu to dał, żeby on rozprowadził. Ale jak on sobie trochę odskrobie, to przecież i tak nikt się nie zorientuje. Później wyjął papierosa. Wydłubał z niego filtr i w to miejsce ubił zielonkawy proszek. Podpalił zaciągnął się i podał mi. Ja też się zaciągnąłem z ciekawości. Chyba każdy próbuje pierwszy raz narkotyk z ciekawości. Zrobiłem tak, jak to się robi z normalnym papierosem. Ale Tomek mnie pouczył, że należy się mocniej zaciągać i przetrzymywać dym w płucach. No to tak się zaciągałem. Wkrótce poczułem ból w piersiach, tak jakbym spalił sobie płuca. Zacząłem kaszleć, ale zrobiło mi się też dziwnie miło. Tomek, kulając się ze śmiechu po łóżku mówił do mnie:
– Ale masz fazę. Ale się zbakałeś.
Śmialiśmy się razem. Naprawdę było wesoło i nawet przyjemnie, gdyby nie ten ból w piersiach.
Łatwo się domyśleć, że Tomek nie sprzedał ani grama z towaru. Wszystko spalił sam i przez to wpadł w kłopoty i to nie na żarty. Kiedy jakiś czas po tym zdarzeniu go odwiedziłem otworzył drzwi. Na twarzy zamiast uśmiechu miał rysy od żyletki. Podłużne cienkie rany na twarzy. Zapytałem, co mu się stało. Odpowiedział:
– Zrobili mi zeszyt na twarzy. Następnym razem zrobią w kratkę, jak im nie oddam … i tu wymienił jakąś astronomiczną kwotę.
Nie pamiętam jak, ale wybrnął jakoś z tego. Ale to był dopiero początek prawdziwych problemów. Tomek nie tylko intensywnie palił, pił, wagarował, zmieniał szkoły. Tomek odkrył misterium heroiny, a ja pierwszy raz na własne oczy widziałem jak człowiek wstrzykuje sobie brunatną ciecz do żyły. Pierwszy raz w życiu widziałem jak wówczas reaguje. Tomek rzygał. Spędzał całe kwadranse u mnie w kiblu. Nawet mama to zauważyła, chociaż nigdy jej nie powiedziałem dlaczego Tomek wymiotuje. Mogłem się tylko przyglądać, jak się niszczył. Oczywiście, że mówiłem mu: Chłopie weź się w garść!, tylko takie pogaduszki nigdy nic nie dają. Żadne kazanie nie nawróciło narkomana. Tomek w pewnym momencie znalazł się na najczarniejszym dnie. Pił, palił i ćpał naraz. Gdzie byli jego rodzice? Rodzice byli gdzieś tam, osobno w ławach sądowych, bo właśni się rozwodzili. Nie mieli czasu dla syna. Gdzie byłem ja? Byłem cały czas w tym samym miejscu, do którego znał drogę od dziecka. Tylko jego przyjaciółką była wówczas heroina.
Przychodził do mnie czasami na obiady.
Któregoś razu ćpanie się skończyło. Tomek wylądował na odwyku, w zamkniętym szpitalu. Od tamtej pory nie dawał już w żyłę, ale palił od czasu do czasu. Mi palenie nie przypadło do gustu. Za bardzo mnie bolały płuca za pierwszym razem. To mnie skutecznie powstrzymało przed kolejnymi próbami.
W drugą swoją podróż w świat narkotycznych urojeń także wybrałem się z Tomkiem w roli przewodnika. Podobnie jak z haszyszem: odwiedzam go a ten wita mnie uchachany. Pytam:
– Brałeś coś?
– Nie, przecież wiesz, że jestem czysty.
Sprawdzam żyły. Nie kłamał. Nie brał dożylnie. Nie było też charakterystycznego zapachu haszyszu w pokoju. Kiedy zapytałem co mu jest, ten śmiejąc się i bełkocąc, podszedł do szuflady biurka i wyjął z niej małe, cienkie, szare grzyby. Odliczył czterdzieści sztuk i poczęstował mnie. Zjadłem też z ciekawości. Mówię:
– No i co? No i co? Nic mi nie jest.
– Poczekaj, zaraz będziesz miał bombę.
– No ale mi nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest… odpowiadałem i dopiero po chwili zorientowałem się, że powtarzam w nieskończoność nic nie jest. Wpadłem w jakiś rodzaj hura-optymizmu. Świat falował, nic mnie nie bolało. W dodatku nie potrafiłem opanować śmiechu. Jedyne co mnie niepokoiło, to to, że czas płynął bardzo wolno. Zresztą uświadomił mi to tez Tomek. Powiedział:
– A teraz patrz na zegar. Widzisz, która godzina?
– No.
– Zobaczysz, że czas stoi w miejscu. Grzyby zatrzymują wszystkie zegary.
I znowu wpadliśmy w niekontrolowany śmiech. Gadaliśmy później, jak mi się wydawało z dobą godzinę. W końcu Tomek powiedział:
– Patrz na zegar. Patrz
Okazało się, że minęło raptem kilka minut. Przestraszyłem się trochę, ale jednocześnie pomyślałem, że skoro można rozkazywać zegarom, to można też wydawać polecenie ścianom. Zaczęliśmy rozmawiać ze ścianą w pokoju Tomka. To był chyba najdłuższy w historii ludzkości monolog do ściany na dwa głosy.
Grzyby nie były egzotycznym narkotykiem, który przywiózł Tomek z wojewódzkiego miasta na wieś. Grzyby bowiem rosły i rosną do tej pory tuż pod naszymi nosami. Były tam cały czas, tylko Tomek się pierwszy o nich dowiedział. Kiedy je zobaczyłem pierwszy raz i później wybrałem się na łąkę, natychmiast je rozpoznałem. Nazbierałem sobie. Nawet zrobiłem mały zapas wysuszyłem. I samodzielnie robiłem wypady do krainy id. Zlekceważyłem przestrogę Tomka, która brzmiała: Uważaj, żebyś nie załapał doła!. Skąd mogłem wiedzieć, co to znaczy: załapać doła? Ale wkrótce przekonałem się o narkotycznym dole i to tak skutecznie, że kiedy doszedłem do siebie obiecałem sobie, że nigdy więcej grzybów nie wezmę. Było to makabryczne przeżycie. Modliłem się, żeby się ono jak najprędzej skończyło. Mierzyłem się z samym sobą, ze swoimi demonami i to wszystko trwało wieki, bo grzyby zatrzymują wszystkie zegary.
Mijały kolejne lata. Poszedłem na studia, Tomek zmieniał kolejną szkołę średnią. Gdy broniłem pracę magisterską, Tomek kończył ostatnią klasę trzyletniej szkoły zawodowej. Widywaliśmy się od czasu do czasu. Rzadko ale zawsze serdecznie i z takim samym entuzjazmem.
Pewnego dnia Tomek zdecydował, że będzie robił biznes. Przyjechał do mnie jakąś rozklekotaną furgonetką, by się pochwalić, że właśnie jest biznesmenem i zajmuje się sprzedażą drzewek ozdobnych, różnych iglaków i w ogól. Staliśmy przy płocie, bo się spieszył. On był z kolegą. Staliśmy tak i rozmawialiśmy, a moja mama w tym czasie krzątała się przy młodych, pięcioletnich jałowcach kolumnowych, które sama naszczepiła i wyhodowała od malutkiej gałązki. Posadziła je tuż przy płocie, żeby były naturalnym żywopłotem. Tomek zobaczył moją mamę i powiedział ładnie dzień dobry. Moja mama z uśmiechem odpowiedziała. Lubiła Tomka, znała go przecież tak długo jak ja. Tomek dodał:
– Ale ładne ma pani te drzewka.
Jeszcze tej samej nocy z czterdziestu siedmiu jałowców, znikło czterdzieści. Trzy noce później reszta.
Mimo, że nie złapałem złodzieja na gorącym uczynku, to wiem, że był nim Tomek. Od tamtej pory się już nie spotkaliśmy. Nawet, gdy jeszcze kiedyś go spotkam, to i tak nie będzie on już moim przyjacielem. Mógłbym wybaczyć mu to, że mnie okradł, ale łez matki nie wybacza się nigdy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (7)

30 stycznia, 2008 by

7.

Nie mogę napisać o mamie, nie popadając przy tym w patos. Ale nawet gdybym chciał ją opisać, to musiałbym wyssać ze wszystkich hagiografii to, co najświętsze i pomnożyć przez nieskończoność. Zawsze cierpliwa, zawsze słuchająca, zawsze kochająca i do dziś martwi się o przyszłość swoich synów, których traktuje ciągle jak małe dzieci i którzy znowu stają się na kilka godzin małymi dziećmi, gdy zjeżdżają się do niej na obiady niedzielne.
Pochodzi z wielodzietnej i ubogiej rodziny, która pod koniec lat pięćdziesiątych przyjechała z okolic Lublina na ziemie odzyskane. Naturalną dobroć i ciepło odziedziczyła po swojej mamie. Z tą babcią mam związane same dobre wspomnienia. Od zawsze pamiętam ją jako starą, pomarszczoną, brzydką kobietę. Teoretycznie, będąc dzieckiem, powinienem uciekać od niej. Pasowała idealnie do wizerunku staruchy z lasu, która w swoim chlebowym piecu piekła małe dzieci. Jednak było inaczej. Wszyscy lgnęliśmy do niej. Gdy tylko rodzice zabierali nas na niedziele do dziadków, tuż po wejściu do babcinego domu rzucaliśmy się jej na szyję i kłóciliśmy o to, kto dzisiaj będzie czesał jej włosy. Babcia zawsze miała długie włosy i od zawsze koloru szaro-siwego. Miała w sobie także coś magicznego. Moja mama opowiadała nam o tym, jak to będąc dzieckiem prowadziła krowę z łąki. Nagle krowa się przewróciła. Zlana cała pienistym potem leżała na drodze. Spanikowana mama, jako mała dziewczynka pobiegła z krzykiem do domu i a chwilę razem z naszą babcią wróciły do zwierzęcia. Babcia wówczas obejrzała krowę, zajrzała jej do pyska i zaczęła coś szeptać do ucha. Następnie swoim fartuchem wytarła zwierzęciu łeb i zaczęła ocierać bok nieustannie mamrocząc coś pod nosem. I nagle krowa wstała. Zerwała się jak gdyby nic na cztery kopyta i prowadzona przez babcię dotarła do obory. Po całym zdarzeniu wypytywała mamę czy prowadząc krowę kogoś nie spotkała. Ta odpowiedziała, że tą i tą panią. Babcia na to:
– Uważaj dziecko, ona ma złe oczy.
Od tamtej pory każda kolejna krowa babcina, a miała zawsze jedną, miała przywiązaną do rogu czerwoną wstążkę. Drugi i ostatni raz użyła babcia swoich czarów kilkadziesiąt lat później. Mama urodziła pierwsze dziecko. Szczęśliwa chodziła z wózkiem po wiosce i chwaliła się swoim pierwszym synem. Któregoś razu, gdy wróciła z takiego obchodu Adam zaczął histerycznie płakać. Wył jak opętany. Nie potrafiła go uspokoić. W końcu babcia nie wytrzymała i zapytała:
– Czemu on ci się tak drze?
Ta opowiedziała o tym, że płacze tak od momentu powrotu ze spaceru. Babcia spojrzała na mamę, pokiwała z politowaniem głową. Następnie wzięła Adama na kolana. Napluła na swój fartuch i wytarła płaczące niemowlę. Adam się uspokoił. Przestał ryczeć i zasnął. Od tamtej pory do każdego naszego wózka była przywiązana czerwona tasiemka.
W ogóle fartuch był nieodłącznym fetyszem babci. Sprany i stary, ale zawsze czysty. Miał dużą kieszeń pośrodku, z której babcia wyciągała dla nas cukierki. To były przeważnie toffi, których mogliśmy pochłaniać niezliczone ilości. Nie dlatego, że były jakoś wyjątkowo smaczne. Zresztą o to, by nie brakło nam słodyczy dbała cały czas ciocia Kasia. Babcine toffi smakowały nam dlatego, że były babcine. Na wyścigi wyciągaliśmy ręce, a później licytowaliśmy wzajemnie, którego z nas babcia bardziej kocha, któremu dała więcej cukierków. Babcia jednak zawsze dawała po równo.
Babcia robiła najlepsze na świecie ruskie pierogi, które podawała ze skwarkami i śmietaną lub zsiadłym mlekiem. Były olbrzymie, całkowicie nieforemne w grubym cieście. Nie to co te, które dzisiaj robi mama. Wszystkie jak jeden. Tamte były inne. Kiedy babcia robiła pierogi natychmiast dowiadywał się o tym tata i ja. Razem szliśmy do babci a ta specjalnie dla nas podsmażała je na blaszanej patelni.
Największym utrapieniem babci był jej mąż, nasz dziadek. Niepoprawny kobieciarz, który przyłapany na kolejnym romansie wypierał się w żywe oczy. Babcia w złości wówczas mówiła do niego:
– Ty chujasie!
To było jej jedyne przekleństwo. Nigdy nie używała innych, przynajmniej ja nie pamiętam. Ale po wszystkim i tak wybaczała dziadkowi. Do końca spali w jednym łóżku.
Babcia, którą od zawsze pamiętam jako starą kobietę, nigdy nie chorowała. Aż do czasu. Któregoś razu zabrali ją do szpitala. Po tygodniu przywieziono ją z powrotem. Pół roku później znowu zabrało ją pogotowie. W szpitalu zapadła w śpiączkę i umarła. Pamiętam jeszcze jak siedziałem z mamą przy jej łóżku i jak mama głaskała ją po czole. Babcia nie otwarła oczu, tylko marszczyła czoło, tak jakby czuła dotyk ręki swojego dziecka.

Wraz z śmiercią babci skończyła się pewna epoka. Czas dzieciństwa, kobiety w fartuchu, która miała dla wszystkich swoich wnuków i wnuczek pełną kieszeń cukierków, rytuał świąt bożego narodzenia, kiedy to wszyscy schodziliśmy się do dziadków by zjeść wigilię. Wszystko się zmieniło, tylko nie dziadek. On dalej był psem na baby. Żerował głównie w okolicach swojego rocznika: 1913. Ale nie gardził też młódkami, to znaczy paniami w wieku mojej mamy, lub młodszymi. Te nie gardziły nim, bo miał wysoką emeryturę. Prawdopodobnie pokazywały mu one kawałek piersi, pośladka, uda a ten w zamian dawał im pieniądze. Jedno jest pewne: dziadek żył kobietami, a kobiety żyły dzięki niemu. Idealna symbioza. Już po śmierci babci, kiedy epoka wideo rozkwitała, a wypożyczalnie kaset wyrastały jak na drożdżach, sąsiad dziadka otworzył taką w naszej wsi. Dziadek wybrał się tak po sąsiedzku zobaczyć ten geszeft. Zaraz po tej wizycie oznajmił mi krótko:
– Dam ci pieniądze, kup mi wideo.
Kupiłem mu. Chociaż nie wiedziałem skąd taka nagła decyzja i w ogóle po co mu w tym wieku wideo. Ale kiedy miesiąc później mi powiedział:
– Przywieź mi z miasta kasety, tylko tak, żeby mama nie wiedziała.
Wiedziałem już w czym rzecz. Dziadek odkrył przebogatą krainę filmów porno. Zresztą miał tylko dwie własne kasety i były to jakieś DDR-owskie produkcje XXX.

Wszyscy ludzie kiedyś umierają. Prędzej czy później. Dziadek świadomości śmiertelności osobniczej doświadczył płacząc nad trumną żony. Później przeżył własny okres żałoby, który umilał sobie wódką. Żałoba się skończyła, ale dziadek dalej pił. Potrafił przyjechać do nas w niedzielę i wypić z ojcem jeszcze przed obiadem pół litra. Drugą połówkę stawiał ojciec po obiedzie. Kończyło się to tak, że tato szedł spać, kompletnie nawalony. Dziadek siadał na swój rower i jechał do domu, odwiedzając w drodze powrotnej swoje kobiety. Któregoś razu jednak, w trakcie pijaństwa w towarzystwie swoich wiekowych kolegów i koleżanek zasłabł. Upadł na ziemię, tracąc przytomność. Zanieśli go do domu. Nazajutrz odwiedził go lekarz rodzinny, który powiedział:
– Jak chce pan jeszcze pożyć, to żadnej wódki więcej.
Od tej wizyty dziadek nie pił. Do śmierci nie wziął alkoholu do ust. Przesiadywał później całe dnie przy swoim kaflowym piecu, na którego płycie babcia smażyła nam pierogi. Patrzył w okno i oglądał świat. Czasami wychodził na podwórko, siadał na kamieniu z piaskowca i czekał na swoje kobiety, które odwiedzały go regularnie każdego miesiąca, po tym jak listonosz przyniósł mu emeryturę. W tych dniach się ożywiał, stawał się wesoły, zabawny, dowcipny. Moje ciotki znały doskonale słabość dziadka. Starały się wyczuć godziny odwiedzin utrzymanek. Zaczajały się one przed płotem aby w odpowiedniej chwili przepędzić ladacznice. Wysyłały też swoje córki, moje kuzynki, do dziadka aby wyciągnęły ile tylko się da z jego portfela zanim on rozda swoim jak to mówiły kurwom. Prosiły go:
– Dziadek, daj na buty.
Dziadek nigdy nie ulegał takim błaganiom. Zawsze mówił:
– Nie mam, kupiłem węgiel.
To była jego standardowa odpowiedź. I gdyby tak policzyć ile to razy dziadek w roku kupował węgiel, to mógłby otworzyć skład opału. Cały rok, każdego miesiąca oznajmiał, że kupił węgiel i nie ma pieniędzy. A ciotki szlag trafiał, gdy widziały panie, wychodzące od dziadka obładowane torbami, z których wystawały kiełbasy i szynki.
Do końca zachował przytomność umysłu. Nie był jednym z tych mamroczących starców, którzy zapomnieli co gdzie włożyli minutę temu. Starość oszczędziła jego mózg, ale nie ciało. Jakieś dziesięć lat po tym, gdy stał nad trumną swej żony, zachorował na grypę. Trafił do szpitala, w którym przeleżał kilka dni. Wypisano go wkrótce i wrócił do domu. Odwiedziła go mama. Ten jej powiedział, że zjadłby z chęcią te kopytka z ciemnym sosem, które zawsze u nas jadał na obiadach. Mama mu przygotowała i na drugi dzień zaniosła. Dziadek zjadł, porozmawiał z mamą jeszcze o różnych sprawach. Umarł tej samej w nocy, w śnie.
Dziadek też nigdy wcześniej nie chorował.

Mama czasami powtarzała nam jedną z mądrości, którą słyszała od swojej mamy:
– Dziecko, w trakcie wichury drzewo, które cały czas skrzypi, nie upada. Przewalają się tylko zdrowe drzewa, a nie te wiecznie skrzypiące.

Wracając do mamy. Od wypadku ojca przejęła ona na swoje barki obowiązek utrzymania rodziny. Nie było to łatwe. Dorastający chłopcy mają nieograniczony apetyt. Są wiecznie głodni. Dlatego robiła co mogła, by wyżywić nas i męża. Nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego. Prawdziwy egzamin z dzielności zdała, gdy któregoś razu jej mąż wrócił od kardiologa z informacją, że musi być operowany. Że konieczne jest wszczepienie sztucznej zastawki sercowej. Byłem wówczas w siódmej klasie szkoły podstawowej. Najbliższy szpital, w którym robiono takie operacje znajdował się w Poznaniu. Nie wiem jak to zrobiła, ale natychmiast znalazło się dla ojca miejsce w tym szpitalu. Ojciec pojechał do Poznania. Wszystko było przygotowane. Nawet ustalony był termin operacji. Lecz dzień przed zadzwonił ojciec i powiedział mamie, że operacja została przełożona i że pan doktor koniecznie chce rozmawiać z kimś z rodziny. Mama natychmiast zorganizowała transport do Poznania i pojechała. Długo nie wiedziałem po co. W każdym razie po tej wizycie ojca operowano i szczęśliwie żyje do dnia dzisiejszego.
Dopiero niedawno mama opowiedziała o tym, że pan doktor przyjął ją w swoim gabinecie. Pokazał słoiczek z kawałkiem plastyku, i opowiadał o tym, w jaki sposób i gdzie to będzie wszczepione. Opowiedziała też o tym, jak wychodząc z gabinetu zostawiła lekarzowi na biurku kopertę, w której było dwa tysiące marek wszystkie nasze oszczędności, które rodzice uzbierali przez lata z tych pieniędzy, które dostawali potajemnie od cioci Kasi. Opowiadała też o tym, jak pan doktor otworzył kopertę, przejrzał banknoty i powiedział:
– Na pewno jutro, o dziewiątej rano będziemy operować. Proszę uspokoić męża.
I o tym jak ją z uśmiechem odprowadzał do wyjścia.

Dzisiaj jak jej opowiadam o swoich perypetiach życiowych, ona śmieje się i mówi:
– Ale z ciebie szatan!
Ja jej odpowiadam:
– Mamo, jaki szatan? Ja i tak pójdę do nieba, bo na pewno jeżeli niebo istnieje to ty w nim masz teraz swoje miejsce. A ty nigdy nie pozwolisz, nawet samemu bogu na to, by jedno z twoich dzieci włóczyło się po piekle.

Najgorsze jest to, że nie pamiętam, żeby mama kiedyś była chora.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Zupełnie inna historia

29 stycznia, 2008 by

Piątek 28 stycznia 2008 roku. Wszystko co się mogło wydarzyć do tego dnia się już pewnie wydarzyło. Ja o tym dniu przeczytałem dopiero dzisiaj. Dostałem od znajomej Gazetę Wyborczą. Numer 21.5633, która wydana została w nakładzie 837 tys. egzemplarzy.

Czytam, czytam i nagle jeb! Ale nie jakieś tam lekkie jeb, ale solidne, kurewsko mocno pierdolone jeb-w-łeb.

Czytam.

Strona pierwsza:
Zdjęcia zmarłych w katastrofie lotników w liczbie: sztuk 20, w czarnej ramce i jakiś nagłówek.
W stopce reklama banku.

Strona druga:
Zajebisty nagłówek: dlaczego samolot runął? mutacja słynnego kraśkowego: czy musiało dojść do tej tragedii. Dołączone jakieś obrazki z komputera. Niby symulacja lotu dla laików. Szczyt, kurwa, szczyt!
W stopce pierwszy nekrolog ku czci 20 lotników, podpisany przez Tuska! Bo Tusk składa zawsze pierwszy kondolencje!
Obok przeprosiny Giertycha, który przeprasza AGORĘ, bo przeprosić musi.

Strona trzecia
Co nie zaskakuje: znowu saga o lotnikach, tym razem w wersji florystycznej. Nagłówek: Zginał kwiat polskiego lotnictwa. I tak na całej stronie.

Strona czwarta
Tu tez bez niespodzianek. Zajebiste zdjęcie samolotu CASA + fotki zginietych.

Dopiero na stronie piątej mała odmiana. Tu także jest o lotnikach, że najlepsi zginęli. Ale na 2/3 strony pięć osób (2 łebków i trzy laski czyli jeden facet będzie miał dwie dupy do dyspozycji) wylegiwuje się w kabriolecie i ogląda telefony komórkowe. Innymi słowy: reklama sieci telefonii. Absurd totalny.

Strona szósta
Tutaj dowiaduje się o tym, że ksiądz ma problemy, bo mu drzwi nie chcą otwierać, gdy chodzi po kolędzie. Wali mnie po oczach reklama jakiejś lipnej szkoły w Dublinie.

Strona siódma
Tu lewica ma problemy. Obok ramki z lewicą jest zajebista reklama samochodów.

Strona ósma.
Lewa szpalta to nekrologi oczywiście ku czci lotników. Pierwszy jest kuriozalny: kondolencje składa firma, produkująca samolot. Szczyt! Kurwa! Szczyt! Drugi jest od sejmu i tych bezproduktywnych, wiecznie memłających o wartościach buców. Kolejny od Komorowskiego. On musi być solo, jest marszałkiem. Na końcu kondolencje składa LID. Buhahahahahahahahah!
To wszystko jest okraszone njusem o tym jak Mucha wygrała proces z FAKT. Dowiedziałem się też, że Mucha nie tylko jest gwiazdeczką serialu, ale także celebrytką. Co to jest celebrytka?. Łotdafakizdiz! Kurwa mać! Niedługo będziemy kląć po angielsku!
Na stronie numer dziewięć jest cos o zdrowi i o tym, że TVP nie wyemituje gali oskarów. Mam w dupie oskary, zobaczę je sobie w internecie. Chuj mnie to obchodzi, że TVP czegoś nie wyemituje. I znowu 2/3 strony to reklama sieci telefonii komórkowej.

Strona dziesiąta
Tu nastolatkowie po angielsku przeczytali Harrego Pottera i maja w dupie polska premierę.

Strona następna
Zajebista, sensacyjna wręcz porada: jeżeli męczą cię w internecie, jeżeli cię szykanują, zgłoś się do nas!. Chciałoby się dodać: twoją rozpaczliwą prośbę o pomoc opublikujemy na jutiub.
Będzie się z czego pośmiać. Przypomina mi się karykatura Mleczki: Tu telefon zaufania, w czym mogę pomóc i 5 ludzi przy słuchawce telefonu.
I oczywiście na tej stornie też wielka reklama na 2/3 strony i też telefonów.

Strona dwunasta
Tu dowiaduję się, że Amerykanie prawdopodobnie nie sprzedadzą nam superzajebiście drogiego systemu rakiet Patriot. Na chuj nam taki system? Czy nad głową łatają bombowce radzieckie?

Strona trzynasta
Tu informacja, że Wielka Brytania musi schudnąć + zdjęcia półnagiego grubasa pomalowanego farbami plakatowymi. Tak dla informacji: Wielka Brytania nie musi, nic nie musi. I oczywiście jeb! tym razem bez zaskoczenia reklama, także na 2/3 strony. Tym razem cos o pożyczkach.

Na stronie czternastej jakies informacje o przetargach i o tym, że Rosjanie dużo piją.

Dopiero na stronie piętnastej:

Kongo wciąż jądrem ciemności. Prawie pięć i pół miliona ludzi zginęło w ciągu ostatniej dekady w Kongu-Kinszasie. To tak, jakby wyginęli wszyscy Duńczycy felieton Wojciecha Jagielskiego.

Nie dziwię się, że świat milczał kilkadziesiąt lat temu, gdy w Polsce i w Europie mordowano Żydów. Dziś morduje się czarnych i też o tym nikt nie chce słyszeć.

Felieton Jagielskiego powinien sobie każdy postholokaustowy człowiek wytatuować sinym tuszem na ramieniu.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (6)

29 stycznia, 2008 by

6.

Mój ojciec dla swojego małego syna był supermanem. Do dziś pamiętam obraz zmniejszającej się gumowej piłki, którą kopnął tak wysoko, że odliczałem na palcach sekundy do jej powrotu na ziemię. Być może cało owo zdarzenie jest produktem idealizacji dzieciństwa. Jedno jest pewne, wtedy dla mnie nie istniał taki człowiek na ziemi, który mógłby tak wysoko kopnąć piłkę jak on.
Mój tato, syn swoich rodziców, brat trzech braci i zmarłej tuż po porodzie siostry, jest prostolinijnym człowiekiem, pełnym dumy i honoru. Wychowywał nas surowo. Nie było wartości pośrednich, zawsze czerń i biel.
Z urodzenia jest wieśniakiem, z wykształcenia zaś elektrotechnikiem. Jako jeden z pierwszych wiosce miał motor marki WSK, a jego rodzice jako pierwsi we wsi kupili ciągnik.
Dziadkowie mieli duże gospodarstwo. Nie oznacza to wcale, że rozpieszczali swoich synów.
Rytm dnia wyznaczały kolejne sezony. A to sadzenia kartofli, a to siania zboża, a to oprysków, w końcu żniw. U dziadków zawsze były takie same śniadania: chleb z masłem, do tego marmolada i zupa mleczna. Obiady też były mniej więcej takie same przynajmniej w okresie wakacji, które spędzaliśmy z ojcem u dziadków, gdy on pomagał przy żniwach. Główne menu to mizeria z ogórków, jajko sadzone, bratkartofle i kwaśne mleko do popicia. Ale mimo to dziadkowie uchodzili za bogaczy, bauerów. Mieli własne kilkunastohektarowe gospodarstwo, oborę pełną krów, chlewnię pełną świń no i ciągnik: URSUS C-360.
Wszyscy we wsi kłaniali się w pas dziadkom, ściągając czapki.

Tak się jakoś złożyło, że mój tata poznał moją mamę. Jej rodzice nie mieli własnej gospodarki. Mało tego, pracowali w PGR. W owych czasach tzw. pegerowcy byli uważani za ludzi gorszej kategorii. I tak też potraktowano w domu ojca jego przyszłą żonę. Dziadkowie, tak mi się wydaje, nigdy nie zaakceptowali wyboru swego syna. Nawet nas, mnie i moich dwóch braci, lubili inaczej niż naszych kuzynów. Do dziś pamiętam jak latem skradaliśmy się do ogrodu dziadków, by pozbierać z ziemi gruszki i jak nas przyłapała babcia i goniła za nami krzycząc:
– Złodzieje!
Któregoś razu chciałem zrobić coś, żeby mnie dziadek polubił. Postanowiłem zrezygnować z zabawy i stać przy nim, by mu pomagać. To był jeden z upalnych dni początku żniw. Dziadek naprawiał pas transmisyjny do snopowiązałki. Cały dzień nitował kolejne listewki do grubego, ceratowego płótna. Ja, tak jak sobie postanowiłem, stałem przy nim. Cały czas. Dziadek wybierał kolejne aluminiowe nity z metalowej puszki, która stała na ziemi i za pomocą młotka nitował te listewki. Chciałem mu pomóc, podawać chociażby nity. Nabrałem ich całą garść i podałem mu. Ten jednak sięgnął do puszki. A później całą puszkę postawił obok siebie. Nie odezwał się do mnie ani jednym słowem. Nic. Ja tak stałem i stałem. W końcu dziadek skończył. Poszedł na obiad.

Kiedy się natrafia w literaturze bądź w filmie na różnego rodzaju mezalianse, to wydelikacony czytelnik lub widz płacze. Mi wówczas nie było żal, że byłem wnukiem drugiej kategorii. Co więcej, z premedytacją z Adamem zakradaliśmy się na czerwone śliwki albo na gruszki do ogrodu dziadków. Gdybyśmy mogli je tak po prostu jeść, to nie smakowałyby nam tak bardzo. Mimo to, wiele razy pytaliśmy rodziców, dlaczego babcia z dziadkiem nas nie lubią. Nie pamiętam co odpowiadali. Ale dziś potrafię sobie wyobrazić bezsilność i wewnętrzny żal ojca do swoich rodziców, który powracał i potęgował się po każdym naszym podobnym pytaniu.
Ale wracając do ojca.
Po technikum, które ukończył dzięki swojej żonie, a mojej mamie, która za niego czytała lektury szkolne i mu je streszczała, poszedł do pracy. Zatrudnił się w wielkim kombinacie w zakładzie metalurgicznym, którego odzyskane ziemie zachodnie odziedziczyły po Hitlerze. W międzyczasie zaczęli się z mamą budować. Wzięli kredyt, którego ostatnia ratę, symboliczną złotówkę, spłacić mieli w 2000 roku. Na szczęście nastąpiło jakieś zamieszanie w socjalistycznej gospodarce i udało się im wcześniej z niego wykaraskać. Tato wkrótce przestał pracować. Pewnego dnia miał wypadek, poraził go prąd. Leżał kilka tygodni w szpitalu. Mama zastanawiała się, czy sprzedać rozpoczętą budowę. Namawiali ją do tego zresztą teściowie, przekonując, że jej mąż jest chory i nie będzie komu jej dokończyć. Mama już się prawie zdecydowała ale odwiedli ją od tego murarze, którzy postawili już ściany nośne i zalali stropy piwnicy. Przyszli oni któregoś razu do ojca w odwiedziny do szpitala, z jednym goździkiem w ręku i mówili do ojca:
– Inwestor, sprzedać zawsze zdążysz. Ty tu się lecz, my będziemy murowali a inwestorka będzie tylko rachunki zbierać i płacić.
W ten oto sposób obcy ludzie uratowali rodziców i nas od ciasnego, blokowego M-3.
Wkrótce ojciec wyszedł ze szpitala. Lekarze na odchodne stwierdzili u niego uszkodzenie zastawki sercowej. Zakładowa komisja lekarska orzekła, że to wada wrodzona i nie ma nic wspólnego z porażeniem prądem. Peerelowski kombinat sam się rozgrzeszył, ojcu przyznano kategorię inwalidzką pierwszej grupy z tak zwanym zakazem pracy. Ale zdaje się, że kierownictwo miało jakieś wyrzuty sumienia. Odwiedzili prywatnie ojca, tuż po zwolnieniu i na pamiątkę lub pocieszenie podarowali mu koc, który rodzice mają do dziś.
Tak oto zaczęły się dla nas lata chude. Tylko mama pracowała, ojciec na rencie inwalidzkiej dostawał jakieś grosze, bo to nie była renta zakładowa, ale zusowska. Zakaz pracy przez lata uniemożliwiał mu zatrudnienie się w innym miejscu. Mimo to dorabiał jak mógł. Do dziś ma złote ręce, z których wówczas korzystał, zakładając u ludzi instalacje elektryczne, wodne, kanalizacyjne. Jednak fuchy te miały charakter raczej akcydentalny. Zwyczajnie się zdarzały, a jak nie, to musiało wystarczyć to, co przynosiła w portfelu mama. Tak czy siak, ojciec zajął się prowadzeniem domu. Wówczas zdarzyło mi się go widzieć kilka razy z odkurzaczem w ręku. Nie ucierpiał na tym jego wizerunek supermana, który sobie w głowie skonstruowałem. Przeciwnie. Ojciec także gotował i to była dopiero przygoda kulinarna.
Jego flagowymi potrawami były: zupa gruszkowa, zupa mleczna z kluskami i wątroba wieprzowa z ziemniakami. Najlepsza oczywiście była wątróbka. Zresztą do dziś mama jej tak nie umie przyrządzić jak on. I to nieprawda, że wątróbki nie można solić przed smażeniem, bo jak się to zrobi, to stwardnieje. Ojciec jako kucharz lekceważył wszelkie prawidła sztuki pichcenia. Solił przed i tak jakoś się składało i składa do dziś, że wątróbka ta jest miękka i bardzo dobra. Nie można tego samego powiedzieć o zupie gruszkowej. Ją gotował na bazie przetworów owocowych, które robił z żoną w ramach przygotowań zapasów na zimę. Nie ma co się nad nią długo rozpisywać, to była wodnista, słodkawa, biało-mętna breja, o goździkowym posmaku (ojciec dodawał do niej goździki), w której pływały kawałki gruszek i kluski z mąki i jajek. Innymi słowy paskudztwo, którego unikalny na skalę światową smak pamiętam do dziś. Jednak czasy się zmieniły. Na którejś z kolejnych komisji lekarskich ojca uwolniono od zakazu pracy. Zatrudnił się tam gdzie mama. W PSS SPOŁEM na stanowisku konserwatora. Mama była jego kierowniczką. Od tego momentu przestał być kucharzem i uwolnił nas od zup gruszkowych. Do dziś, kiedy spotykamy się przy rozmaitych okazjach, wypominamy mu zupy gruszkowe z dzieciństwa. On zawsze odpowiada:
– Co wy chcecie? Jedliście aż wam się uszy trzęsły.
To prawda jedliśmy, ale czekaliśmy na soboty i niedziele, kiedy mama na obiad smażyła kotlety mielone.

Ojciec miał ciężką rękę. Nie to, żeby nas lał regularnie i bez żadnego powodu. Ale kiedy zasłużyliśmy, to się nam dostało.
Pierwsze lanie dostałem w drugiej klasie szkoły podstawowej. Tuż przed wakacjami na prace ręczne pani, kazała przynieść kawałek materiału, skrawek mydła, nici, igłę, watę i nożyczki. Przyniosłem. Następnie padło polecenie:
– Dzisiaj drogie dzieci będziemy szyli misia.
Jak sobie dzisiaj pomyślę, że w drugiej klasie gdy z trudem gryzmoliłem literki a tu nagle misia miałem uszyć, pojawia mi się na twarzy uśmiech. No ale wówczas nikt nie protestował. Wszyscy szyliśmy misie. Pani rozdała tekturowe szablony, które mydłem mieliśmy odrysować na materiale. Później należało to wyciąć i zszyć, zostawiając wolny szew na łapce, by przez dziurę napchać waty a tym samym ożywić stworka. Całe czterdzieści pięć minut szycia. Pani pomagała swoim pupilkom, takim dziewczynom prymuskom, które miały wzorowego ucznia i które po każdej niedzieli przynosiły pani weekendowe wypieki i kładły jej na biurko. Ciasta, serniki, pączki a nawet jabłka i czekolady. Pani nie miała z nimi źle, przynajmniej zaoszczędzała na śniadaniach. Gdy zadzwonił dzwonek nie miałem nie tylko skończonego misia, ale nawet nie wyciąłem odrysowanego konturu, nie mówiąc o nawleczeniu igły. Nie to, żebym był jakimś całkowitym manualnym beztalenciem. Zwyczajnie na pracach ręcznych było tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, tyle spraw do omówienia, że nie wystarczało czasu na wykonanie poleceń nauczycielki. Takich jak ja było więcej. Zanim wyszliśmy z klasy, pani powiedziała:
– Dokończcie misie w domu, na następnej lekcji będę je sprawdzała.
Chyba jest tak do dzisiaj, że pedagogiczną misję w klasach 1-3 szkoły podstawowej realizuje jeden nauczyciel. Wtedy także pani od prac ręcznych była jednocześnie panią od polskiego, środowiska, matematyki a nawet wuefu. Minęła sobota i niedziela. Komu chciałoby się szyć misia w majowy weekend? Gdy w poniedziałek pojawiłem się na pierwszej lekcji, okazało się, że pani ocenia misie. Nie miałem nic do oceny, jak większość zaskoczonych kolegów. Z wyrozumiałością szlachetnego pedagoga pani powiedziała:
– Przynieście je na jutro.
Obiecaliśmy zgodnie:
– Tak proszę pani!
Łatwo się domyśleć, że i jutro poszedłem do szkoły bez misia. I znowu pierwsza lekcja i znowu pani sprawdza. Inni koledzy byli zdaje się pilniejsi, albo mieli zdolniejszych rodziców. Ja swoim nie zaprzątałem głowy szyciem, zresztą był maj. Piękny maj, którego każdy dzień spędzałem na dzikiej zabawie na starym, poniemieckim cmentarzu. Innymi słowy: nie miałem czasu na misie. Kiedy pani zapytała mnie, gdzie mam misia, powiedziałem jej to, co obiecałem wczoraj, czyli:
– Jutro przyniosę.
To samo powiedział mój kolega, Dawid. Tylko my dwaj nie wykonaliśmy polecenia. Oczywiście nazajutrz sytuacja się powtórzyła. Tylko żaden z nas, ani ja ani Dawid nie wzięliśmy pod uwagę tego, że cierpliwość nauczycielki tak szybko się wyczerpie. Kiedy oznajmiliśmy jej, że nie mam misiów, ta powiedziała:
– Idźcie po rodziców. Powiedzcie im, że są wezwani do szkoły.
Przestraszyłem się i to nie na żarty. Wezwanie rodziców do szkoły było precedensem. Mój starszy brat wyprzedzał mnie o trzy klasy i nigdy się nie zdarzyło tak, by rodzice zostali wezwani do szkoły. Analogiczne obawy miał Dawid. Jego starsza siostra chodziła do klasy z Adamem.
Zostaliśmy przez panią wyproszeni z lekcji. Mieliśmy iść po rodziców. Ale strach przed konsekwencją wezwania ich do szkoły zwyciężył. Dawid mieszkał blisko szkoły. Poszliśmy do niego. Jego rodzice pracowali. U mnie ojciec był cały czas w domu. Siedzieliśmy tak u niego do trzeciej. Dawid i jego rodzina byli Świadkami Jehowy. Mi to nie przeszkadzało. Przeciwnie. W trakcie wagarów, które spędzaliśmy u niego w domu z ciekawością oglądałem ilustrowane pismo święte, zawłaszcza sensacyjny, makabryczny obrazek przybitego do pala Jezusa. Moje wagary trwały dziewięć dni. Dawid się wykruszył po siedmiu. Nie to, że nie chciałem chodzić do szkoły ale codziennie, gdy pojawiałem się bez ojca pani mnie odsyłała do domu. Tak samo było z Dawidem. Zbliżał się czas wystawiania ocen i pani nam oznajmiła:
– Nie dostaniecie świadectwa, kiedy nie przyjdą rodzice.
Wówczas Dawid się złamał. Przyszedł z mamą. Zostawił mnie samego. Mijały kolejne dni. Długie dni, w których wymyślałem scenariusze wybrnięcia z sytuacji. Rodzice nic nie wiedzieli o moich misiowych problemach. Ba! Nie domyślali się nawet, że nie chodzę do szkoły. Zawsze sam sobie zadawałem zadania domowe w ćwiczeniach i rodzice pomagali mi je rozwiązywać. Robiłem tak, żeby się nie zorientowali, że wagaruję.
Dziewiątego dnia mojej absencji, pani wykonała telefon do mamy, do pracy. Nie wiem, co powiedziała. W każdym razie mama nie wróciła do domu zadowolona. Na drugi dzień razem z ojcem szedłem do szkoły. Pani wpuściła mnie do klasy wraz z innymi, z ojcem zaś sobie porozmawiała. Pamiętam, że niezbyt chętnie wracałem do domu. Kiedy byłem już na naszej ulicy z daleka zobaczył mnie Adam, który przy starej stodole grał w piłkę. Podbiegł do mnie i powiedział:
– Ja bym na twoim miejscu nie szedł na chatę.
To mnie dobiło. Ale nic. Jak Chrystus w drodze na Golgotę tak i ja odliczałem kolejne kroki dzielące mnie od miejsca stracenia. Wchodzę do domu. Ojciec milczy. Wściekły. Nie zjadłem obiadu. Zamknąłem się w pokoju. O szesnastej pojawiła się matka. Myślałem, że mnie wybawi. Nic z tego. Ojciec wszedł do mnie do pokoju. Ściągnął pas i zaczął mnie lać. Chowałem tyłek jak mogłem. Zasłaniałem pośladki rękami, w ogóle wyczyniałem najdziwniejsze figury gimnastyczne, żeby tylko uniknąć ciosu, że w pewnej chwili ojciec wybuchnął śmiechem i zaczął nawijać pasek na szlufki spodni. Widocznie rozbawiły go moje wygibasy, albo cała sytuacja z nie uszytym misiem. W każdym razie, kiedy w żartach wypominamy dzisiaj ojcu, że nas surowo wychowywał, że nie to co dzisiaj klapsy są niehumanitarne, ten się śmieje i mówi do mnie:
– U ciebie, to nigdy tyłka nie można było znaleźć.

Trzech ważnych zasad nauczył mnie tato. Dumy oraz tego, że nie wolno kraść i nie wolno kłamać. Lekcja dumy trwała długo. Ojciec służył w niej jednocześnie za nauczyciela i za wzór postępowania. O zakazie kłamania nauczyłem się na przykładzie nieszczęsnego misia. Lekcję na temat kradzieży odebrałem wspólnie z braćmi i była równie radykalna, co casus misia.
Tuż za starym, poniemieckim cmentarzem, pewna starsza pani miała swoją działkę. Hodowała na niej oprócz kartofli różne inne warzywa. Między innymi marchewkę i buraki cukrowe, którymi karmiła swoje króliki. Któregoś razu Adam oznajmił, że buraki cukrowe są słodkie. Kiedy zapytałem go skąd on to wie, to opowiedział o poletku starszej pani. No i ruszyliśmy we trójkę. Adam prowadził, ja szedłem za nim, a za nami wlókł się najmłodszy brat Piotrek, który w tym czasie przeżywał swoją własna fascynację czerwonym rowerkiem zrobionym przez ojca. Doszliśmy na miejsce. Po uważnych oględzinach miejsca przestępstwa, i kiedy upewniliśmy się, że starszej pani nie ma, przystąpiliśmy do ataku. Naszym łupem padło kilka marchewek i buraki cukrowe: sztuk dwa. Nie było łatwo je wyrwać z ziemi o konsystencji zaschniętej gliny. Mocowaliśmy się z nimi sporo czasu i całkiem zapomnieliśmy, że to nie nasze pole, nie nasze buraki i że w każdej chwili może nadejść starsza pani. No i nadeszła. Zaczęła do nas się wydzierać z daleka, coś krzyczeć o złodziejach i wymachiwać w powietrzu drewnianą laską, swoim nieodłącznym atrybutem.
Zwiewaliśmy szybko, porzucając łup i co gorsze rowerek. Dopiero po chwili się zorientowaliśmy, że Piotrek o nim zapomniał ze strachu. Ale nic. Nie odważyliśmy się wrócić na miejsce przestępstwa. Jako, że w przyrodzie nic nie ginie, i czerwony rowerek wkrótce się pojawił. Przyprowadziła go do naszego domu starsza pani, która oznajmiła ojcu, że jego trzech synów zjadło jej dwa worki marchewki i ukradło kilkadziesiąt buraków. Ojciec nie wnikał czy to prawda, czy nie z tymi zniszczeniami. Koronnym dowodem był czerwony rowerek. Przecież nawet Adam, mistrz blagi, nie potrafiłby go w tamtej chwili przekonać, że to nie jest ten rowerek, który on nam zrobił, tylko inny. Zatem nie może być dowodem naszej winy. Każdy z nas dostał manto, oczywiście proporcjonalnie do wieku. Adamowi oberwało się najbardziej, mi średnio, a Piotrkowi najmniej.

Wszystkie epoki się kiedyś kończą. Epoka ojca-supermana także. To było jakieś dziesięć lat temu. Którejś nocy przybiegła do mnie spanikowana mama. Mówi:
– Marek! Wstań! Szybko, z ojcem coś się dzieje.
Przybiegam do sypialni rodziców i widzę ojca majaczącego w łóżku. Szybka decyzja: dzwonimy na pogotowie. Po kilkunastu minutach pomagam wynieść sanitariuszom nosze, na których leży majaczący tato. Na drugi dzień w szpitalu lekarz informuje matkę, że jest podejrzenie wylewu. Ojciec od momentu wszczepienia sztucznej zastawki sercowej musi codziennie zażywać tabletki rozrzedzające krew. W związku z tym musi regularnie badać się w kierunku wskaźnika krzepliwości krwi. Zaniedbał trochę sprawę. Jakieś naczynko w mózgu pękło i stąd problemy. Odwiedzamy go w szpitalu. Ojciec pomału wraca do zdrowie. Lecz to pomału to dla mnie było zbyt wolne. Złościłem się na niego. Mówiłem:
– Przestałbyś się pieścić. Nic się nie stało, już jesteś zdrowy. Na twoim miejscu robiłbym wszystko, by jak najszybciej być w domu. Dawaj! Ubieraj się, wracamy!
Ojciec traktował to jako żart. Leżąc na łóżku, pod kroplówką uśmiechał się i odpowiadał:
– Synku, chory jestem.
Ale ja wcale nie żartowałem. Naprawdę chciałem, żeby wracał do domu. Nie mogłem pogodzić się z tym, że mój superman leży bezradnie w szpitalnym łóżku. Byłem zły na niego. Uważałem, że się pieści, że lubi jak tak przy nim wszyscy skaczą i biegają. Nie dopuszczałem do głowy myśli, że jest chory.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (5)

28 stycznia, 2008 by

5.

Pierwszą lekcję bezsensownego okrucieństwa o ile okrucieństwo w ogóle może mieć sens odebrałem bodajże w szóstej klasie podstawówki. Na jednej z lekcji wychowawczyni ot tak sobie wybierała chłopaków, kazała kłaść się na biurko i zwyczajnie biła kawałkiem drewna. Od siedmiu do dziesięciu razy na tyłek. W końcu trafiła na mojego kolegę z ławki. Chłopak zaliczał się do twardzieli. W dodatku, jak to się wówczas mówiło: chodził na karate i co nie było bez znaczenia, był najsilniejszy z nas wszystkich. Dostał swoje, wracał do ławki cały czerwony z bólu na twarzy. Jako twardziel uśmiechał się i energicznie rozcierał ręką pośladki. I nie wiem, co mnie wówczas podkusiło. Wstałem i powiedziałem:
– A mnie pani nie zbije.
Pani od polskiego bo tego przedmiotu uczyła uśmiechnęła się złowrogo i zaprosiła mnie do biurka. Być może chwilę wcześniej nie miała mnie w swoim planie, ale zdaje się, że stwierdzeniem: mnie pani nie zbije, mocno dotknąłem jej dumy i ambicji. Coś w stylu: Jak to nie zbije? Ja ciebie nie zbije? Smarkaczu! Ja!?. Konkluzja takiego toku myślowego nie jest zaskakująca: No to chodź. Już ja ci pokażę!. Tym oto sposobem wylądowałem na biurku. Dostałem dokładnie siedem razy. Pani od polskiego, mimo wykształcenia humanistycznego, miała typowo techniczne ramię. Przykładała się bardzo, żebym dokładnie poczuł każde uderzenie. Kilka razy trafiła nieprecyzyjnie. Zamiast na pośladkach, kij wylądował na plecach. To bolało i to wcale nie na żarty.
Kiedy siódme uderzenie zaspokoiło jej dydaktyczno-pedagogiczną ambicję, kazała mi wrócić do ławki. Odprawiła mnie z ironicznym uśmiechem na twarzy i słowami:
– I co? Zbiłam czy nie?
Poszedłem do ławki z łzami w oczach. Spakowałem się i oznajmiłem jej, że właśnie wychodzę. Że nie można tak sobie bić uczniów. Powiedziałem, że pójdę do pani pedagog i opowiem, co ona wyprawia. Wówczas stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Pani od polskiego spanikowała. Zaczęła mnie publicznie, przy wszystkich przepraszać i zatrzymywać, żebym nie wychodził z klasy. Właściwie sytuacja zupełnie odwrotna do teraźniejszych, kiedy to uczniowie przepraszają nauczycieli za zakładane im na głowy kosze na śmieci.
Nie poszedłem do szkolnego pedagoga, pozwoliłem się łaskawie poprzepraszać. Prawie do końca lekcji nauczycielka od polskiego używała najwykwintniejszych figur retorycznych, zapewniając, że takie bicie się więcej nie powtórzy, że już nie będzie biła. I wówczas cały jej autorytet, zbudowany na okrucieństwie, rozsypał się jak domek z kart.
Dzisiaj, czytając Makiawela, odnajduje frazy, że najskuteczniejszą formą rządów księcia, są rządy oparte na terrorze. Poddani dzięki temu szanują księcia i jednocześnie boją się go. Innymi słowy: szacunek przez strach. Ale jak kruchy jest to autorytet i jak ulotny taki rodzaj panowania, skoro dzieciak z podstawówki potrafi w ciągu kilkunastu minut upokorzyć despotyczną, okrutną władczynię panią od polskiego?

Tylko raz w życiu nadmuchałem żabę. O nadmuchiwanych żabach usłyszałem także w podstawówce. Nie bardzo wiedziałem jak można żabę nadmuchać. A żab miałem pod dostatkiem. Wylęgały się one na basenie, z którego po sezonie spuszczano wodę do stawu, który był tuż obok. Innymi słowy dysponowałem jako dzieciak bardzo bogatym i różnorodnym materiałem empirycznym. Któregoś razu postanowiłem przeprowadzić pierwszy i ostatni w swoim życiu eksperyment naukowy na obiekcie żywym. Złapałem jedną z żab, ale oczywiście nie znałem procedury nadmuchiwania. Dlatego długo dmuchałem jej prosto w pysk z całych sił w płucach. Po kilku minutach dmuchania wypuściłem żabę. Ta sobie odpłynęła. Tak zwyczajnie. Nic się nie stało. Pobiegłem do domu i zapytałem się ojca, który był dla mnie alfą i omegą we wszystkich sprawach, jak się nadmuchuje żaby. Odpowiedział mi:
– Bierzesz słomkę, wkładasz jej do tyłka i dmuchasz.
Na początku myślałem, że t żart. Jak można słomkę wsadzić żabie do tyłka? No, ale wróciłem nad staw. Zerwałem jakieś suche źdźbło trawy, znowu złapałem żabę i postępując według instrukcji ojca nadmuchałem ją. Żaba napuchła jak balon. Położyłem ją na wodę. Ta już nie zanurkowała. Machała łapkami, próbując odpłynąć. To nie było zabawne. Zrobiło mi się jej żal. Próbowałem ją uratować. Długim patykiem przyholowałem ją z powrotem do brzegu. Ta cały czas próbowała uciekać. Cały czas wiosłowała łapkami, ale bezskutecznie. To pogłębiało moje poczucie winy. W końcu ją wyciągnąłem. Znowu wsadziłem jej słomkę w odbyt. Uważałem, że dzięki temu spuszczę z niej powietrze. To jednak nie pomogło. Wsadzałem coraz głębiej i głębiej. Żaba się wyrywała. W końcu zostawiłem ją na wodzie i poszedłem do domu. Kiedy na drugi dzień przyszedłem zobaczyć, czy żaba wyzdrowiała, w miejscu gdzie ją zostawiłem nie było jej. Podszedłem brzegiem, by się upewnić, czy odpłynęła. Żaba była martwa. Leżała na dnie a do jej ciała były poprzyklejane czarne pijawki. Pobiegłem do domu i powiedziałem ojcu, że żaby zdychają jak się je nadmucha. Ojciec odpowiedział mi:
– A co, nie wiedziałeś?
Nie wiedziałem.

Na kursie prawa jazdy, na którym godziny jazdy odbywały się w brzęczących, podskakujących maluchach, instruktor nauczał, że jak nagle wyskoczy na jezdnię zwierzę, nieważne czy pies, kot czy sarna, to nie wolno skręcać na bok, tylko walić w zwierzaka. Ucieczka w bok bowiem może się skończyć na drzewie. Innymi słowy: życie za życie.
Któregoś razu wyjeżdżałem kolejną z obowiązkowych godzin jazdy. Tylko, że wówczas jeździło się we czterech w aucie. Ja, instruktor obok i dwóch kursantów z tyłu. Kiedy upływała godzina jazdy jednego, na miejsce kierowcy siadał ktoś z tyłu. I tak do końca, aż wszyscy swoje przejeździli.
To było w styczniu. Jedziemy, szyby zaparowane jak to w maluchu. Instruktor stale wyciera brudną gąbką przednią szybę, żeby coś było widać. I nagle przed maską widzę psa. Żaden tam bezpański kundel, te są obyte w sztuczkach unikania pojazdów drogowych, ale duży owczarek niemiecki, który widocznie komuś uciekł i błąkał się szukając swego pana. Zamiast walić w psa, zahamowałem i skręciłem w prawo, w stronę chodnika. Zahamował też instruktor. Maluch z hukiem zatrzymał się na krawężniku. Wysiadamy, żeby sprawdzić co się stało. Widzę, że pies żyje. Ulga. Instruktor widzi urwane koło, które się dziwnie skręciło i wrzeszczy na mnie:
– Co ja mówiłem!? Co ja mówiłem?! W psa! W psa!
Do końca kursu całe to zdarzenie ze mną w roli głównej służyło za przykład dydaktyczny w wykładzie teoretycznym pt. Zwierz nagle na drodze. Zasady postępowania.
Widocznie mój instruktor nigdy nie nadmuchał żaby.

W ogóle wieśniacy mają osobliwy stosunek do zwierząt. Psy, koty, trzoda nie trzymane są w celu zaspokojenia estetycznych czy nawet terapeutycznych potrzeb, ale dlatego, że służą. Psy szczekają na obcych, koty robią to, co robić powinny czyli łapią myszy. Świnie hoduje się na mięso. W latach osiemdziesiątych rodzice hodowali świnie. W okresie, gdy mięso było spod lady i na kartki, dzięki takiej hodowli nie musieli się martwić o mięsny deputat. Świnie uniezależniały nas od kolejnych planów gospodarki socjalistycznej.
Świniobicie zawsze odbywało się zimą. To był cały rytuał. Przychodził znajomy ojca, pan rzeźnik i cały dzień uwijał się przy ćwiartowaniu mięsa i robieniu wędlin. Ojciec mu w tym pomagał, a otuchy dodawali sobie flaszką wódki.
Któregoś razu świniobicie wypadło jakoś na początku moich ferii zimowych. Bardzo chciałem zobaczyć, jak wygląda świniobicie. Jeszcze dzień przed całym wydarzeniem prosiłem mamę, żeby pozwoliła popatrzeć. Ta się zgodziła, jak się okazało na moje nieszczęście.
Świnie przywiązano za jedną nogę do dużego zawiasu, żeby nie mogła uciec, chociaż się wyrywała przy tym i kwiczała. Pan rzeźnik stanął okrakiem nad zwierzęciem, tak żeby świnia była między jego udami. Następnie dwa razy z całych sił, obuchem, uderzył ją w głowę. Świnia się przewróciła. Pan wbił długi nóż w jej szyję i z rany trysnęła krew, którą ojciec łapał do garnka. Miał całe dłonie w krwi. Wszystko to obserwowałem zza płotu. Ale niedługo, bo zemdlałem.
Później jeszcze długo po tym zdarzeniu miałem pretensję do ojca, że zabija świnie. Był dla mnie mordercą. On musiał długo mnie przekonywać, że tak trzeba, że musimy coś jeść.
Od tamtej pory zawsze unikałem jak ognia świniobicia. Wychodziłem gdzieś z domu i wracałem jak już dwie połówki świni stygły rozpięte na drewnianych drzwiach szopy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (4)

27 stycznia, 2008 by

4.

Gwiezdne wojny, kto o nich nie słyszał. Dziś piszą na temat tego filmu rozprawy filozoficzne, przemysł zabawkowy, komputerowy zbija kolejne fortuny na motywach zaczerpniętych z sagi Lucasa. Pierwszy raz usłyszałem o rycerzach Jedi z laserowymi mieczami jakoś w latach osiemdziesiątych. Mimo ograniczeń w przepływie informacji, dorobku kulturowego itp., spowodowanego podziałem świata żelazną kurtyną, to i tak mój pierwszy kontakt z mistrzem Jodą nie był aż tak spóźniony.
Było lato. Wakacje. My się wszyscy znaliśmy, dlatego każdy obcy dzieciak, który przyjeżdżał na naszą ulicę od razu budził powszechne zainteresowanie. I właśnie w te wakacje przyjechał Piotrek do swoich dziadków. On był z miasta. Chudzina w okularach. Dzieciaki szybko i w sposób intuicyjny zawierają znajomości, dlatego już po kilku godzinach od jego przyjazdu byłem jego kolegą. To od niego usłyszałem o potędze mocy, o tym jak Lord Wader, dysząc w czarnej masce, uganiał się za młodym Skywalkerem. Nie przypominam sobie, by Piotrek był jakimś wyjątkowo utalentowanym narratorem, że uwiódł mnie sposób jego opowiadania. Zaciekawiła mnie raczej sama treść sagi o rycerzach Jedi i złym imperium. Pamiętam, że egzaminowałem go bardzo dokładnie. Dociekałem najmniejszych nawet detali. Chciałem żeby mi wszystko opowiedział nawet to, dlaczego R2D2 nie mówi, a C3PO gada jak najęty. Pytałem go dlaczego mistrz Joda jest zielony, dlaczego nie jest normalnym człowiekiem i dlaczego Wader nosi maskę i kolor jego miecza jest inny niż Obi Wana. Nie wiem, czy odpowiedział na wszystkie moje pytania. Nie wiem, czy powiedział wówczas prawdę, czy tylko zrelacjonował dokładnie swoje przypuszczenia. W każdym razie, jeszcze tego samego dnia chwaliłem się wszystkim, że oglądałem Gwiezdne Wojny. Powtarzałem to wszystko, co powiedział mi Pioterk, dodając do fabuły wiele od siebie. Oczywiście w trakcie moich opowieści o filmie Lucasa także zadawano mi pytania. Wymyślałem wówczas jakieś absurdalne odpowiedzi, ale każdego dnia biegałem rano do Piotrka, wyciągałem go z domu jego babci i powtarzałem wątpliwości, które wcześniej słyszałem. On mi znowu wyjaśniał sporne kwestie, a ja znowu powtarzałem to innym kolegom. I tak oto uchodziłem wśród kolegów na ulicy za tego, który jako pierwszy widział Gwiezdne Wojny.
Wakacje się skończyły. Pioterk wrócił do miasta. Dla mnie zaczął się kolejny rok szkolny, którego pierwsze miesiące upłynęły, a jakże, pod sztandarem Star Wars. Podobnie jak kumplom na ulicy, tak i w klasie wszystkim chwaliłem się tym, że widziałem ten film. Całymi przerwami prawiłem o technice walki laserowymi mieczami. O tym, że jeden robot jest mówiący, a drugi tylko piszczy, ale ten pierwszy robot mówiący rozumie to, o czym ten drugi popiskuje. I wówczas zostałem zdemaskowany. Jeden z kolegów wyciągnął taką gumową figurkę. Pokazał mi i zapytał:
– A wiesz kto to jest?
Była całkiem biała. Miała tylko czarne oczy i czarny, także gumowy karabin na plecach. W ogóle była jakaś dziwna. Wyglądała jak człowiek przebrany za robota. Powiedziałem, że to jest robot C3PO ze Star Warsów, ten chodzący, mówiący i wyglądający jak człowiek. On i inni się zaśmiali, właściwie to nie był śmiech, ale solidne wyśmianie mojej rzekomej znajomości filmu. Dzisiaj wiem, że to była figurka szturmowca Imperium, jednego z białych żołnierzy, którzy w filmie są źli. Nie. Nie przyznałem się wówczas, że nie oglądałem filmu. Równie bezlitośnie wyśmiewałem ich, że nie wiedzą jak wygląda C3PO i że to na pewno jest C3PO a nie żaden żołnierz. Innymi słowy, szedłem w zaparte.
Trylogię o Skywalkerze w całości tak naprawdę obejrzałem dopiero, jak rodzice kupili odtwarzacz video marki ORION, czyli gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. Poszedłem wówczas do wypożyczalni kaset i pożyczyłem trzy kasety VHS. Żadne tam oryginały, kto by się wówczas przejmował prawami autorskimi. Na ich okładkach było niewyraźne czarno-białe ksero oryginalnej obwoluty, na którym z trudem przeczytałem: Star Wars. Dzisiaj oryginały od pirackich kopii rozpoznaje się po znakach holograficznych. Wówczas liczył się film, a nie błyszczące hologramy.

Do najbliższego kina miałem jakieś cztery kilometry. Niby niedużo, nawet dla młokosa. No właśnie niby. Problem był w tym, że kino było w mieście. Potrafiliśmy z kolegami godzinami łazić po lesie, szukając poroży i nie zgubić się, ale wszyscy jakoś dziwnie baliśmy się miasta. W mieście były ulice, którymi należało chodzić. Nie można było tak sobie pójść na skróty. W mieście było dużo wszystkiego, zwłaszcza aut, które na naszej ulicy pojawiały się wówczas stosunkowo rzadko. Poza tym powszechna była plotka, że w mieście są cyganie, że oni porywają dzieci. Taka lokalna wersja mitu o Bejlisie, który porywał chrześcijańskie dzieci i ich krwi używał do wyrobu rytualnej macy. To wszystko skutecznie powstrzymywało mnie przed podbojem miasta.
Któregoś razu jednak w szkole pojawiło się hasło: Mnisi z klasztoru Shao Lin. Każdy ale to dosłownie każdy był na tym filmie. Bardzo chciałem go zobaczyć, zresztą nie tylko ja, Adam też. Uprosiliśmy ojca, żeby nas zabrał do kina. Ojciec uległ i któregoś razu, w ciągu tygodnia, po lekcjach w szkole, wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do miasta, na film. Opiekuńczy tato dzielnie trzymał nas za ręce i powtarzał co chwilę:
– Uważajcie, żebyście nie wpadli pod samochód.
W końcu siedliśmy w wypełnionym po brzegi kinie. Mnóstwo ludzi, tłok już przy wejściu. Ale każdy bilet miał swój numerek (co się do dziś nie zmieniło). Zapadła ciemność i nagle bum! Na wielkim ekranie przede mną duży obraz. Mnisi z ogolonymi głowami tłuką innych, walczą na miecze. Pamiętam, że największe wrażenie na mnie zrobiły strugi krwi, które tryskały z ran, oraz jeden z mnichów, który zjadł surową żabę. Film był bez dubbingu. Były napisy, ale który dzieciak potrafi biegle je przeczytać jednocześnie nie tracąc nic z fabuły? Dlatego z filmu zapamiętałem żabę i krew i łyse głowy.

Drugi raz w kinie byłem, gdy rodzice wysłali mnie na kolonie do miasta. PRL otaczał opieką dzieci swoich pracowników. Mojej mamie się poszczęściło. Udało jej się wylosować dla dzieci zakładowe kolonie w … Inowrocławiu. Żadne tam góry, żadne morze, ani nawet Bułgaria. Ale miasto to też przecież była atrakcja! Pojechałem. I znowu miasto, znowu samochody i znowu basen. Pływalnię miałem cały czas pod domem. Nie był on zatem dla mnie żadną atrakcją, ale nasi opiekunowie ciągali nas na inowrocławski basen każdego dnia. Widocznie uznali, że dla dzieciaków to frajda. Lubię pływać, lubię wodę, ale nie do przesady. Codzienne pielgrzymki internat-basen nie wzbudziły mojej szczególnej sympatii. Poza tym, gdy wróciłem z kolonii miałem jakieś straszne liszaje na skórze od chlorowanej wody, które mama leczyła maściami. Dodać należy, że woda w basenie, przy którym mieszkałem nigdy nie była chlorowana i jeszcze w trakcie napuszczania zieleniała od glonów. Nie to, co woda w basenie inowrocławskim. Tamta była przeźroczysta.
Jednym z kolonijnych szlagierów był PEWEX. Kiedy się doń wchodziło w powietrzu unosił się aromat bananów, gum do żucia, ananasów, czekolad. Nie tylko dla mnie, ale dla innych było to miejsce z innego świata. Każdego dnia, po powrocie z basenu tam biegaliśmy, wchodziliśmy do małego pomieszczenia, a w zasadzie je okupowaliśmy i wdychaliśmy egzotyczne aromaty. Łatwo sobie wyobrazić co czuł sprzedawca, kiedy nagle do jego PEWEXU, zajmującego niespełna dziesięć metrów kwadratowych wpadało dwudziestu chłopców z rozdziawionymi oczami, którzy pokazując paluchami na różne towary jeden przez drugiego pytali:
– Proszę pana, a co to jest?
– Proszę pana, a ile to kosztuje?
Oczywiście nikt z nas nie miał forsy, by kupić choćby jednego banana. Ale uparcie szukaliśmy na półkach czegoś, na co byłoby nas stać. I nie pamiętam dokładnie kiedy, ale któregoś razu, gdy rytualnie odwiedziliśmy PEWEX, jeden z nas zadał pytanie:
– Dałby pan nam jednego banana?
Sprzedawca się roześmiał i zaczął nas wypraszać. Wówczas wszyscy jakby ośmieleni tą prośbą zaczęliśmy prosić o banana. O tylko jednego banana. Właściciel PEWEXU nie tyle się zlitował nad żebrzącymi dzieciakami, ile dla świętego spokoju dał nam banana, ale zanim nam go wręczył zapytał:
– Ale pójdziecie sobie?
Gdy usłyszał gromkie: Taaaaak!, dał nam owoc. Wybiegliśmy z nim ze sklepu i w tym momencie pojawił się problem. A mianowicie, jak podzielić banana na dwudziestu ludzi? Wróciliśmy do PEWEXU i zaczęliśmy żebrać o banany dla wszystkich. Prawdziwy duch rewolucyjny w nas wstąpił. Skandowaliśmy niemalże: Banany dla wszystkich! Banany dla wszystkich!. Sprzedawca odpowiadał:
– Ale dałem wam przecież banana.
Na to my:
– Dał pan mu, a my też chcemy.
Sprzedawca:
– Ale już dałem. Nie mam więcej.
My:
– Ale pan niesprawiedliwy. Jemu pan dał, a nam nie. Ale pan jest…

Finał bananowej rewolucji był taki, że sprzedawca dał nam żyletkę, żebyśmy między siebie równo podzielili owoc. Innymi słowy kwestię równej redystrybucji dóbr zepchnął na nas.
To była moja pierwsza lekcja techniki rewolucji i komunizmu. To był chyba jedyny w historii ludzkości banan podzielony na dwadzieścia równych plasterków. To był chyba jedyny frajer na świecie, który wolał oddać superdrogą zachodnią żyletkę, zamiast kilku bananów.

Ale wracając do kina i kultury filmowej.
Pewnego dnia wychowawcy kolonijni poinformowali nas, że pojedziemy do kina. Zapakowali nas do autobusu i pojechaliśmy. I tym sposobem zaliczyłem drugą w życiu wizytę w kinie, w którym obejrzałem pierwszy odcinek przygód Indiany Jonesa.
Gwiezdne Wojny i Mnisi z klasztoru Shao Lin czy Indiana Jones, nie były ostatnimi filmami, które zapisały się w moim kulturalnym menu z dzieciństwa. Był jeszcze Rambo. Jedną z części przygód amerykańskiego osiłka, biegającego po wietnamskiej dżungli, obejrzałem w Gminnym Ośrodku Kultury. W epoce wideoodtwarzaczy włodarze wiejscy zafundowali nam dzieciakom, jeden taki odtwarzacz, który każdej soboty był naszym prawdziwym dobrem wspólnym. Schodziliśmy się do GOK-u na filmy, które tam były puszczane z pirackich kaset. Wszystkie seanse były przez nas komentowane. Życie kulturalne w GOK kwitło wtedy jak nigdy wcześniej i jak nigdy później.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (3)

26 stycznia, 2008 by

3.

Specyfiki stosunków polsko-niemieckich doświadczyłem na własnej skórze pod koniec lat osiemdziesiątych. Rodzina za granicą i niemieckie pochodzenie babki nie uszło uwadze kolegów starszych ode mnie. Któregoś poniedziałku, pamiętam to dokładnie, bo w poniedziałki zawsze dostawałem od taty blaszaną dwudziestozłotówkę, za którą kupowałem kolejny numer Żołnierza Polskiego, poszedłem jak zwykle do szkoły. Na przerwie przeglądałem sobie pisemko, podziwiając zbrojny oręż Ludowego Wojska Polskiego i sił Układu Warszawskiego, oraz studiując kolumnę na ostatniej stronie poświęconą sztuce walki i kulturystyce, jakiś chłopak podbiegł do mnie i powiedział:
– I co hitlerku?
Uśmiechnąłem się do niego, bo nie wiedziałem za bardzo o co mu chodzi. Jeszcze tej samej przerwy inni przybiegali i wołali za mną:
– Hitlerowiec! Hitlerowiec!
Co ja mogłem mieć wspólnego z Hitlerem? Z Waffen SS? Z Wehrmachtem? Ano nic. Ale moja babka i część mojej rodziny ze strony ojca, to wszystko byli Niemcy. Czy kogoś interesowało to, że babcia ocaliła mojego dziadka, który spędził okres okupacji na robotach przymusowych? Czy oni wszyscy w tej chwili zdawali sobie sprawę, że moje nazwisko kończy się na ski? Oni nie wiedzieli i ja też nie wiedziałem. Dlatego po powrocie do domu zapytałem rodziców, dlaczego mówią na mnie hitlerowiec w szkole. Pamiętam jak się ojciec wściekł. Pewnie musiał to samo przeżyć jak był mały. Natychmiast na drugi dzień poszedł do szkoły i zażądał rozmowy z dyrektorką. Stałem w tym czasie pod jej gabinetem i po chwili zostałem poproszony do środka. Pani dyrektor poprosiła, żebym powiedział, którzy to chłopcy mnie przezywali. No to powiedziałem, bo wiedziałem mniej więcej którzy i z której klasy. Po chwili zjawili się w pokoju moi prześladowcy. Dyrektorka nakrzyczała ich, pogroziła palcem i skwitowała:
– Żeby mi to było ostatni raz.
Wychodząc z gabinetu dyrektorki, ojciec poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
– No, teraz będzie dobrze.
Okazało się, że wcale dobrze nie było. Już nazajutrz ci sami ciągle wołali za mną hitlerowiec, dodając do tego zupełnie obce dla mnie wówczas słowo: ormowiec. Już nie zaprzątałem głów rodzicom i pytaniem o to, co to znaczy ormowiec. Nie chciałem pogarszać swojej sytuacji i nie chciałem narażać na szwank stosunków polsko-niemieckich. Ormowiec na długo pozostał dla mnie synonimem kapusia.

Dzieciństwo na wsi ma swoje plusy i minusy. Z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy człowiek posiada jakąś tam świadomość ekologiczną, bo nasłuchał się tych wszystkich mądrych rzeczy o zdrowym powietrzu wiejskim, o własnej marchewce z pola, o owocach, które dojrzewały bez oprysków chemicznych, wieś ma same plusy. Dla małego chłopca, dorastającego na wsi, wieś miała tylko minusy. Na wsi nie ma nic, prócz pól, lasów i bezpańskich psów, których wycie przerywa ciszę nocną. W ogóle jest cicho, za cicho. Poza tym należało wszystkim mówić dzień dobry. Rodzice mówili, rodzicom mówiono i my, dzieci naszych rodziców musieliśmy mówić. Najgorsze były niedziele. Zaganiano nas wówczas do kościoła. Jest to jedno z bardziej traumatycznych wspomnień, kiedy musiałem przed dziewiątą wstawać, myć się, ubierać by iść do kościoła. W drodze na msze należało wszystkim się ładnie kłaniać, powtarzać w nieskończoność to samo dzień dobry. W drodze powrotnej też. W kościele natomiast siadało się w niewygodnych ławkach, by co chwilę wstając, siadając i klęcząc doczekać się końca mszy. Być może ksiądz głosił jakieś opozycyjne wobec socjalistycznego ustroju kazanie, którego z zaciekawieniem słuchali moi rodzice. Mnie jednak nie obchodziła walka z reżimem. Nie miałem w ogóle świadomości jego istnienia.
Jedną z zabaw, którą sobie urozmaicałem niedzielny pobyt w kościele, wynalazł mój starszy brat. To on odkrył, że sino-szara farba olejna, którą pomalowane zostały ławki jest na tyle miękka, by można ją było zdrapywać paznokciem. Skrobałem w niej zatem różne szlaczki. Któregoś razu, gdy tak sobie zdrapywałem olejnicę, jakaś pani z tylniej ławki zaczęła mnie szturchać. I powiedziała do mojej mamy:
– No zobacz pani, co on wyprawia.
Matka się zaczerwieniła, nie tyle ze złości, co ze wstydu. Skarciła mnie solidnie. Po powrocie do domu dostało mi się jeszcze od ojca. Koniec końców cała nasz trójka, to znaczy ja, mój starszy i młodszy brat, zawsze mieliśmy komisyjne obcinanie paznokci w sobotni wieczór, tak żeby nie było czym skrobać farby w niedzielę. Tak oto skończyły się zabawy z farbą, ale nie skończyła się udręka godzinnej mszy. Pomysłowość wczesnych nastolatków nie zna granic i któregoś razu wpadłem na prosty pomysł. Do jego realizacji potrzebowałem Adama, mojego starszego brata. Umówiliśmy się, że będziemy chodzili na mszę, ale na dwunastą. Rodzice z młodszym bratem pójdą na mszę poranną, zostawią nas w domu. Pośpimy sobie dłużej w niedziele. A kiedy przyjdzie na nas pora, aby iść do kościoła, to oczywiście wyjdziemy z domu, ale przecież do kościoła wcale dojść nie musimy. Adam się zgodził i tym oto sposobem, pod opieką starszego brata, zamiast się niedzielnie uduchowić, zwiedzaliśmy razem różne zakamarki wsi. Na początku problemem były pieniądze, które dostawaliśmy, by wrzucić na tacę. Nie mogliśmy wrócić z nimi do domu, a wyrzucać też za bardzo nie chcieliśmy. Gdyby wówczas, tak jak dzisiaj, otwarte były jakieś sklepy w niedzielę, to na pewno zrobilibyśmy z nich odpowiedni użytek. Ostatecznie jednak Adam wziął na siebie obowiązek ich upłynnienia. Wszystko szło jak po maśle. Oczywiście aż do czasu. Któregoś razu jakiś znajomy rodziców nas przyuważył, jak w odświętnych ubraniach szwędamy się po wiosce. Powiadomił o tym rodziców, rodzice powiadomili nas, a my udaliśmy, że nic o tym nie wiemy. Wówczas ojciec, niewiadomo skąd wyjął jakąś książeczkę, otworzył ją i po chwili zapytał:
– Co było na mszy?
Skamieniałem. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że ojciec trzymał w ręku jakąś miniaturową wersję tej wielkiej księgi, którą ma ksiądz na ołtarzu i że jak zacznę kłamać, to się natychmiast zorientuje i kłamstwo wyjdzie na jaw. Z całej opresji wybawiał nas Adam, mistrz kłamstwa. On to bez żadnego zająknięcia zaczął opowiadać jakieś cuda o Jezusie. Zrekonstruował na poczekaniu cały przebieg mszy, na której nie byliśmy. Tato spoglądał poważnie to na mnie, to na najstarszego syna, to w swoją książeczkę, którą w tej chwili trzymał w dłoni. Obracał co chwila jakieś karteczki a Adam cały czas mówił o tym, co było na mszy. I kiedy chciał już opowiadać o temacie kazania, tato przerwał mu i powiedział:
– No dobrze, dobrze. Wystarczy.
Kiedy tato zakończył przesłuchanie zapytałem brata, skąd on wiedział co było mówione w kościele, przecież razem zwagarowaliśmy. Adam wówczas powiedział mi, że on wie, bo czytał wcześniej książeczkę, którą miał w ręku ojciec. Oczywiście to też była blaga i oczywiście podobnie jak ojciec i ja wówczas uwierzyłem Adamowi. Jednak już nigdy więcej nie zdobyłem się na wagary. Chodziłem z rodzicami, na dziewiątą, nie oznacza to jednak, że przestała mi doskwierać nuda tej godzinnej ceremonii.
Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale któregoś razu postanowiłem, że zostanę ministrantem. Nie, nie natchnął mnie żaden duch święty, nie usłyszałem podczas snu tajemniczego głosu: Synu! Masz powołanie!. Nic z tych rzeczy. Powód mojej decyzji był ciągle ten sam: ucieczka przed niedzielną, godzinną nudą. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Dowiedziałem się u jednego z kolegów, który już był ministrantem, co trzeba zrobić, żeby móc ubierać ten biały fartuszek i stać koło księdza, gdy on odprawia mszę. On odpowiedział, że mam przyjść na zbiórkę w sobotę. No i poszedłem i tak oto stałem się z dnia na dzień ministrantem.
Okres mojej kadencji zbiegł się z pobytem w parafii ks. Andrzeja. Wyjątkowo dziwny typ. Jak mówił, a mówił dużo i szybko, to zawsze w kącikach ust zbierała mu się ślina, która jak białko z jajka ubijała się na skutek nieustannego gadania, i przypominała białą maź a nie ślinę. Oprócz tego ksiądz ten jako pierwszy chyba w naszej wsi miał odtwarzacz wideo i talerz telewizji satelitarnej. Tych bardziej zaufanych, starszych ministrantów zapraszał do siebie na wideo i, jak to mówiliśmy wówczas: na satelitę. Opowiadali oni później między sobą, że oglądali pornusy u księdza i o tym, jak razem z nim pili, ale kto by się tym wówczas przejmował. W okresie nieskazitelności wizerunku sług bożych, takie historie były bardziej fantastyczne niż książki Dicka. Dzisiaj prawdopodobnie sprawą zająłby się jakiś odważniejszy prokurator.
Pierwszą zbiórkę spędziłem na noszeniu i układaniu porąbanego drewna. Ksiądz zagonił wszystkich ministrantów do pracy. Praca uszlachetnia, ale ja nie czułem się uszlachetniony, chociaż tyrałem jak wół. Z dworu do piwnicy, tam i z powrotem, a hałda polan wcale się nie zmniejszała. W trakcie pracy odkryłem, że bycie ministrantem wiąże się z pewnymi profitami. Otóż w piwnicy księdza starsi stażem i wiekiem koledzy odkryli skład butelek z mszalnym winem. Dali mi jedno, żebym wyniósł i sami też pochowali kilka za kurtkami. Wyniosłem i oddałem im. A później stałem i przyglądałem się, jak chłopaki piją wino za murem plebani.
Później często popijaliśmy wino mszalne, a zwłaszcza przed sama mszą. Ksiądz przynosił dwie buteleczki. Jedną wypełnioną żółtawym, wytrawnym winem, w drugiej była biała woda. A my czekaliśmy zawsze na żółtą flaszeczkę. Upijaliśmy z niej i dolewaliśmy wody. Któregoś razu przegięliśmy. O ile przeważnie piliśmy do połowy, tym razem któryś z nas pociągnął nieostrożnie większy łyczek. Skutek był taki, że ksiądz w trakcie mszy nalał sobie wina do kielicha, podniósł go do góry i powiedział jak zwykle: Oto kielich krwi mojej, która za was i za wielu będzie przelana. Poczym przechylił kielich, ale nie przełknął wina. Trzymał w ustach substancję, która w tym momencie była przecież krwią samego Jezusa i się rozglądał na boki. Purpurowy ze wściekłości patrzał na nas, cherubinków w bielutkich komżach, ze złożonymi rączkami. Żaden z nas nie dał nic po sobie poznać. Ksiądz przełknął w końcu i ukląkł. Nic nam po mszy nie powiedział, ale już więcej nie rozstawał się z żółtą flaszeczką.
Nie była to jednak najgorsza odmiana świętokradztwa. Któregoś razu służyłem do mszy pogrzebowej. Kiedy się zakończyła, ksiądz nie miał czasu na pochowanie komunikantów, czyli tych białych opłatków, które rozdaje chętnym ze słowami: Ciało Chrystusa. Zostawił klucze do tabernakulum i my, ministranci, mieliśmy wszystko doprowadzić do porządku. Sam zaś wyszedł, by odprowadzić zmarłego na cmentarz. Wówczas jeden ze starszych ministrantów, Zbyszek, zaczął jeść opłatki i częstował nas nimi, żebyśmy też jedli. Pamiętam jak przyklejały się do podniebienia. Kiedy skończyły się w jednym kieliszku, Zbyszek otworzył tabernakulum i wyjął kolejny kielich z opłatkami. Te też jedliśmy. Nie widziałem wówczas w tym nic dziwnego, zwłaszcza grzechu śmiertelnego świętokradztwa. W końcu pożeraliśmy samego Jezusa, jego ciało. Było to dla mnie kolejne doświadczenie do kolekcji.

Zbyszek zmarł jakieś dziesięć lat temu. Zachorował na raka i umarł.

Moja przygodna z ministranturą skończyła się stosunkowo szybko. W zasadzie z dnia na dzień. Tak szybko jak stałem się ministrantem, tak szybko przestałem nim być. To było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy marksistowsko-leninowski światopogląd materialistyczny, został wyparty przez połączone siły liberalnej gospodarki wolnorynkowej i idealizmu chrześcijańskiego. O ile wcześniej na religię chodziłem do salki katechetycznej, tak w tym okresie religia była już przedmiotem nauczanym w szkole podstawowej, do której chodziłem. Był koniec roku. Na jednej z ostatnich lekcji ks. Andrzej, ten od pornusów, satelity i tych innych brzydkich rzeczy, zapytał wszystkich w klasie:
– Co sądzicie o lekcji religii? Podobały się wam lekcje ze mną?
Zapadło milczenie. Ksiądz zachęcał:
– No nie bójcie się, możecie wszystko powiedzieć. Śmiało.
Znowu wszyscy milczeli. Po chwili wstałem i zacząłem opowiadać o tym oglądaniu wideo, o tym pijaństwie i o tym, że ksiądz ma antenę satelitarną i w ogóle, że jest bogaty a tyle biednych dookoła parafian. Powiedziałem mu też o ubóstwie Jezusa, o którym nam tak cały czas opowiadał na lekcjach. Prawiłem tak jak nawiedzony franciszkanin w sporze z legatami papieskimi w kwestii ubóstwa kościoła. Do pełni wizerunku brakowało mi tylko szarego, lnianego habitu. Ksiądz Andrzej zrobił się wówczas czerwony. Zaczął szybko mówić, znowu pojawiła mu się biała maź w kącikach ust. Na koniec walnął rękę w biurko i krzyknął:
– Mówisz jak komunista!
Co ja wówczas wiedziałem o komunizmie? Nic.
Po powrocie do domu opowiedziałem o całym zdarzeniu rodzicom, tak na wszelki wypadek, gdyby mieli się dowiedzieć o tym od dyrektorki. Ksiądz Andrzej przyjechał wieczorem do nas. Znowu zaczął coś mówić. Nie było mnie przy tej rozmowie. Tylko on i rodzice. Skutek tej pogawędki był taki, że ojciec wyprosił księdza z domu. Rodzice nic mi nie powiedzieli. Żadnej dyscyplinującej pogawędki. Nic z tych rzeczy. Nadeszła pierwsza niedziela po całym wydarzeniu. Przychodzę do zakrystii, a ksiądz proboszcz, który miał wówczas mszę powiedział do mnie:
– Zostaw komżę i możesz iść.
Poszedłem. Zaraz po mnie poszedł też ksiądz Andrzej. Przeniesiono go na jakąś parafię, po miniskandalu obyczajowym, którego był głównym aktorem.

Bilans całego zdarzenia był taki, że moi rodzice nigdy więcej nie poszli na mszę do kościoła. Ja też chodzić nie musiałem. Problem godzinnej nudy niedzielnej sam się rozwiązał.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (2)

26 stycznia, 2008 by

2

Moje pierwsze wspomnienie, które pamiętam, to jak na czerwonym, małym rowerku zrobionym przez ojca, jechałem do kolegi. To była moja pierwsza wyprawa jednośladem po asfalcie. Nie jakieś tam piaszczyste drogi, w których grzęzły koła, ale prawdziwy, czarny asfalt, wylany przez Niemców przed 1945 r. To tyle, jeżeli chodzi o pierwsze wspomnienie. Jeżeli zaś chodzi o ten czerwony rowerek. Był to pierwszy jednoślad w moim życiu. Miał tę dziwną przypadłość, że cały czas mu się pedały obracały. Najbardziej uciążliwe było to, gdy zjeżdżałem z górki. Wówczas musiałem podnosić nogi, albo rozkładać je na boki, bo pedały kręciły się z taką prędkością, że nie nadążałem pedałować. Prosiłem ojca, żeby coś zrobił z tymi pedałami. Ten jednak nic nie zrobił, bo co mógł zrobić? Kiedy jako dziecko upominałem się o duży, normalny rower, powtarzano mi:
– Dostaniesz na komunię. Zobaczysz, dostaniesz składaka.
Oczywiście zegarek też miałem dostać na komunię, dlatego już od początku pierwszej klasy szkoły podstawowej czekałem na komunię. Co tam misterium transsubstancjacji, to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Liczył się rower i zegarek. Drugi jednoślad, tym razem prawdziwy, a nie tam jakaś samoróbka, dostałem w maju, właśnie na komunię od chrzestnego. Był to złożony w dużym kartonie składak WIGRY 3. Dostałem go tydzień po całej imprezie, której hitem był piętrowy tort, który się zawalił, zanim podano go na stół. Wujek spóźnił się z prezentem, ponieważ czekał na to, aż go przywiozą do geesu. Zamówił go z wyprzedzeniem, jednak zaprogramowana kolejnym planem gospodarka socjalistyczna nie uwzględniła chyba mojego prezentu, stąd owo opóźnienie.
Kiedy wujek przytaszczył rower w kartonie bardzo się ucieszyłem. Pamiętam jak go razem z ojcem skręcałem, to znaczy przeszkadzałem mu, zadając różne pytania o kolejne części tej machiny. Tato cierpliwie opowiadał. Kiedy skończył powiedział coś tam, żebym uważał, żebym się nie zabił jak będę jeździł. I oczywiście wyruszyłem na podbój okolicy. Pierwszą podróż odbyłem do tego samego przyjaciela, do którego kilka lat wcześniej pojechałem na czerwonym rowerku. Chciałem się pochwalić. Przyjechałem do niego. Zaczęliśmy wspólne oględziny. W którymś momencie on powiedział:
– Masz fajnego składaka.
Na co ja:
– No, sam składałem.
Nie wiedziałem wówczas, że określenie składak nie oznaczało: rower do samodzielnego złożenia, ale rower, który się składa na pół. Zresztą nigdy nie odkryłem do czego służy ten mechanizm na środku ramy.
Oprócz roweru na komunię dostałem także zegarek. Ten podarowała mi chrzestna. Do dziś go pamiętam. Był to SATURN, miał siedem melodyjek i cztery guziczki po dwa z każdej strony koperty. Miał też światełko. Jak się nacisnęło przyciski na skos, to brzęczały kolejne melodyjki, jak się nacisnęło dwa równoległe, to zapalało się światełko. Można było w ciemnościach zobaczyć, która jest godzina. Wówczas z zegarkami była dziwna sprawa. Im więcej miał melodyjek, tym lepszy był. Pamiętam jak się w klasie chwaliliśmy, z jakim przekonaniem zachwalaliśmy własne zegarki. W tym podstawówkowym rankingu byłem daleko w tyle. Inni mieli zegarki z czternastoma melodyjkami. Jednak prowadził taki jeden w klasie, którego elektronik miał nie tylko melodyjki ale kalkulator. On był najlepszy, każdy chciał zobaczyć to liczące cudo, tym bardziej, że w powietrzu unosiła się złowroga aura tabliczki mnożenia, z której ciągle nas odpytywano na matematyce.
W każdym razie w latach osiemdziesiątych szałem były elektroniki i to jak najbardziej naszpikowane bajerami. Oczywiście nikt z nas nie myślał, że do takich zegarków za kilka lat ktoś włoży kompas, odbiornik GPS, pager czy coś w tym stylu. Ważne były melodyjki no i kalkulator, ale ten był tylko jeden na całą szkołę.
Dwa lata temu moja chrześnica szła do pierwszej komunii. Zapytałem wówczas co by chciała w prezencie. Rower już miała i to taki, którego ja sobie do tej pory nie kupiłem. Górala z kilkudziesięcioma przerzutkami. Zegarek też miała. Iza powiedziała mi wtedy:
– Komputer.
Dostała komputer.

Jednak SATURN nie był moim pierwszym zegarkiem. Mój nadgarstek stracił dziewictwo dużo wcześniej. Jeszcze w przedszkolu pojechałem z ojcem do NRD, do Berlina Wschodniego, w którym mieszkała siostra matki mojego ojca a mojej babci. Wszyscy w rodzinie mówili na nią ciocia Kasia. Jechaliśmy do cioci Kasi na jeden paszport, w którym było wspólne zdjęcie. Pamiętam, że podróż trwała niewyobrażalnie długo. Pociągi i przesiadki, perony i znowu pociągi.
Dzisiaj jadąc do Berlina na cmentarz, by zapalić świeczkę na grobie cioci Kasi, lub odwiedzić znajomych, jadę tylko dwie i pół godziny. Nikt nie sprawdza mojego paszportu, nikt nie kontroluje mojego bagażu. To było wówczas nie do pomyślenia.
Nie pamiętam, żeby ogarnął mnie jakiś szczególny zachwyt na widok sztandarowej, reprezentacyjnej republiki socjalistycznej. Nie wiem, czy na półkach było więcej czy mniej towarów niż w Polsce. Wielkie wrażenie wywarły na mnie ruchome schody w jakimś wielkim sklepie, ale pewnie takie były też w Warszawie. Pamiętam jak się bałem, że te schody mnie wciągną gdzieś pod spód, bo przecież chowały się one w podłodze. Mój strach był tak duży, że z obawą wyczekiwałem aż dojedziemy na górę. Widząc kolejne stopnie, które znikają w podłodze chciałem przeskoczyć owo miejsce styku schodów z podłogą. Odbiłem się dwa stopnie wcześniej, żeby zdążyć. I oczywiście przeliczyłem swoje możliwości i nie wziąłem pod uwagę, że ojciec trzymał mnie wówczas za rękę. Przewróciłem się i upadłem na kolano, które sobie rozciąłem o kant stopnia. Oczywiście wzbudziłem sensację wszyscy zaczęli się na mnie gapić, ojciec coś wrzeszczał:
– Co ty wyprawiasz!
No i znowu się pobeczałem i nie z bólu ale ze wstydu. Ciocia Kasia, chcąc mnie udobruchać natychmiast zaprowadziła mnie do jakiegoś stoiska. Zapytała mnie co chcę. Płacząc, wskazałem na zegarki i na plastykową figurkę niebieskiego kosmonauty z napisem DDR na hełmie. Ciocia bez zastanowienia kupiła mi co chciałem. I tym sposobem dostałem pierwszy w swoim życiu zegarek. Produkt marki RUHLA, nakręcany ze wskazówkami. Miał też datownik. Do dziś leży gdzieś w szufladzie. Twarda sztuka, przetrwała wszystkie elektroniki.

Największym hitem pobytu u cioci w Berlinie nie był jednak ani zegarek, ani ruchome schody, ani nawet wesołe miasteczko, do którego poszliśmy. Ale plecak syna cioci, Norberta wypełniony po brzegi żeleźniakami. Takimi małymi samochodzikami z metalu. Prawie wszystkie miały otwierane drzwi. Niektórym otwierały się nawet maski. Były to różne modele, od ciężarówek, samochodów osobowych, kabrioletów, terenówek, po machiny budowlane. Istny raj dla małego chłopaka, który w domu bawił się karabinem wyciętym z deski przez ojca. Siadałem na dywanie, wyciągałem je wszystkie, co do sztuki, i inscenizowałem różne sytuacje. To placu budowy, to toru wyścigowego. Trudno mi się było od tego oderwać. Byłem zły, gdy tato z ciocią wyciągali mnie gdzieś na miasto, by mi pokazać na przykład pawie chodzące w berlińskim ZOO. Co mnie obchodziły wiewiórki, które oswojone wybierały orzeszki z dłoni, czy z kieszeni kurtki. To nie miało dla mnie żadnego znaczenia, bo nieustannie myślałem o tym plecaku pełnym żeleźniaków.

Po powrocie opowiadałem wszystkim w przedszkolu jak to fajnie jest w Berlinie. Pamiętam, że wszystkie nierówności ekonomiczne w rozwoju siostrzanych przecież republik Polski Ludowej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zredukowane zostały przeze mnie do twierdzenia, że tam żeleźniaki są a u nas nie ma. Chwaliłem się przy tym jednym z samochodzików, które zwędziłem z plecaka Norberta. Gdybym go poprosił pewni by mi go dał, ale Norbert nie znał ani słowa po polsku, a ja po niemiecku umiałem wówczas liczyć tylko do dziesięciu. Swoją znajomością niemieckiego też się chwaliłem rówieśnikom, którzy lgnęli do mnie, gdy wróciłem z Niemiec. Jednak to nie język obcy wabił moich kolegów i koleżanki ze straszaków, i nawet nie żelazne autko, ale czekolady, które przynosiłem do przedszkola. Skończyły się czekolady, przestałem być królem. Na szczęście ciocia Kasia regularnie przysyłała paczki z różnymi słodyczami, ciuchami, pończochami dla mamy. Rodzice racjonalizowali słodycze, żeby nam na jak najdłużej wystarczyły. Części z nich w ogóle ukrywali, by zrobić nam z nich paczki pod choinkę. Swojego przydziału nie zjadałem jednak od razu, wolałem zabrać do przedszkola. Wówczas znowu na chwilę byłem królem. W tamtych czasach wystarczała tylko mleczna czekolada SAROTI, z małym murzynkiem na opakowaniu, by rządzić wszystkimi starszakami. Kiedy kończyła się czekolada ostatnim asem moich rządów było samo opakowanie. Wielu moich rówieśników je zbierało. To była nauka w sobie, filatelistyka opakowań czekolady. Zresztą ja sam je kolekcjonowałem. Na początku układało się je pod wykładziną, żeby dobrze się wyprostowały. Następnie albo chowało się do jakiegoś dużego zeszytu, albo wieszało na słomianki zwisające na ścianach. Ja je przypinałem do słomianki. Miałem ich dosyć sporo, bo ciocia regularnie dbała o stan mojej kolekcji. Wszystkie, które się dublowały rozdawałem. Moje dublety robiły furorę aż do pierwszych klas szkoły podstawowej.

Ciocia Kasia zginęła kilka lat później. Jechała gdzieś na rowerze. Potrącił ją samochód w tym samym miejscu, w którym kilkanaście lat wcześniej zginął jej mąż, którego nigdy nie poznałem. Jego też potrąciło auto, gdy jechał na rowerze.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (1)

25 stycznia, 2008 by

1.

Czasami jakoś tak się dzieje, że umykają nam ważne rzeczy, że ciekawe zdarzenie zostają tak po prostu, bez żadnej intencji, przeoczone. To samo dotyczy ludzi. Spotyka się ich. Później są rozstania i nadzieja na kolejne spotkanie. Nadzieje nierzadko stają się dożywotnimi, bo tych samych ludzi zastępują inni i inni i tak do końca.

Rodzice wybudowali się przy starym, poniemieckim basenie o wymiarach olimpijskich. Jedną z części płotu okalającego pływalnie były drewniane kabiny, przebieralnie, w których zwłaszcza dziewczyny, z natury bardziej wstydliwe od mężczyzn, przebierały się w stroje kąpielowe. Jako dzieciak często się podkradałem z różnych stron, by przez szpary w deskach podpatrzeć to i owo. To pierwszy raz wówczas zobaczyłem nagą kobietę, że tak powiem: na żywo. Żadne tam gazetki, zresztą takich z gołymi dziewczynami wówczas nie było. To nie były te czasy, w których krocze Paris Hilton zdobiło nagłówki prasy brukowej. To była zupełnie inna epoka.
Swoją fascynację kobiecą nagością przypłaciłem rozciętą wargą i płaczem. Któregoś razu, gdy zakradłem się podglądać przez szparę jak się dziewczyna przebiera, zobaczyłem, to co zwykle widziałem w takich sytuacjach. Kawałek pośladka, pół piersi i kilka kępek zarostu łonowego. A należy wiedzieć, że nawet w intymnym zaciszu kabiny kobiety bardzo szybko się przebierały i oko dziecka nie zdążyło rejestrować wszystkich nowości anatomicznych. Nie wiem jakim cudem, chociaż dziś przypuszczam, że owa kobieta jako przedmiot moich obserwacji usłyszała mój chichot, który tłumiłem każdorazowo w trakcie podglądania, że się zorientowała. Nieświadoma ofiara jak wówczas sądziłem mojej ciekawości nagle się wyprostowała. Stała całkiem naga, jak ją pan bóg stworzył i to dokładnie przed szczeliną, do której miałem przyklejone oko. Nie zakrywała się, nie krzyczała: Ratunku! Podglądacz!, tylko tak zwyczajnie sobie stała. Wówczas to pierwszy raz doświadczyłem na własne oczy, że dziewczyny nie mają siusiaków. Jako dzieciak zadawałem sobie wówczas pytanie: Czym one sikają?. Podglądana przeze mnie kobieta odwróciła się, tak jakby chciała, żebym zobaczył ją z tyłu. Tu nie było jednak nic ciekawego do oglądania. Wydawało mi się wówczas, że wygląda tak samo jak ja. Nie zwróciłem wówczas najmniejszej nawet uwagi na biodra i te krągłości, które dzisiaj doceniam. Stojąc jeszcze chwilę odwrócona tyłem, ponownie pokazała mi się z przodu i pokiwała palcem, dając znak, żebym się zbliżył. Przylgnąłem całą twarzą do szpary. Z całych sił, żeby jeszcze raz wszystko dokładnie pooglądać. I nagle, znienacka dziewczyna z całej siły kopnęła w deskę, do której przywarłem twarzą. Uderzyła na tyle mocno, by mnie odrzuciło obok na ziemię, co zresztą nie było trudne, gdy po drugiej stronie drewnianej ściany stoi jedenastoletni dzieciak. Poczułem ból i chwilowe ogłuszenie. Dopiero wówczas zorientowałem się, że ona się zorientowała i zacząłem biec do domu. Ryczałem strasznie po drodze, w zasadzie to wyłem. Nie tyle z bólu, bo go nie czułem. Także nie dlatego, że widziałem na dłoni krew, którą otarłem z wargi. Płakałem ze wstydu. Zostałem nakryty. Od tamtego czasu nigdy więcej nie szedłem podglądać, nawet gdy to robili koledzy z podwórka i mnie namawiali. Nigdy też nie dowiedziałem się kim była ta dziewczyna, chociaż długo miałem obsesję, że ona wie, kim ja jestem. Dlatego przez jakiś czas w ogóle nie chodziłem na basen, bojąc się, że mnie spotka i będzie się ze mnie śmiała.
Oprócz kabin, niewątpliwą atrakcją basenu była skocznia, którą wszyscy nazywaliśmy trampoliną. Punktem honoru było skoczenie z niej do wody. Każdy łepek się pchał na drabinkę, by się po niej wspiąć na drugie piętro i skoczyć. A stawka była niebagatelna uznanie wszystkich dziewczyn, które opalając się na wydeptanej, basenowej murawie, podziwiały skaczących. Ratownicy, a było ich zawsze dwóch, mimo że cały czas pili w kabinie dla ratowników, to jednak zawsze trzeźwo oceniali wiek i zdolności wszystkich chętnych do skoku. Dlatego trudno było się na nią wspiąć. Każdego nielata traktowali tak samo. A mianowicie gromkim i stanowczym:
– Gdzie się chuju pchasz! Chcesz się utopić?! Idź mi stąd, ale już smarku!
To przeważnie wystarczało. Nie chuj, ale smark był tak upokarzający, że każdemu młokosowi na cały dzień przechodziła ochota na skakanie z trampoliny. Zwłaszcza, że każdorazowo przyglądające się skoczni dziewczyny, gdy usłyszały krzyki ratowników, śmiały się głośno. Każdy mały chłopak chciał być nagle dorosły, a tu nagle ktoś do niego wrzeszczał smarku.

Miałem jedenaście lat, kiedy udało mi się po raz pierwszy niepostrzeżenie wejść na trampolinę. Oczywiście zignorowałem tak zwane pierwsze piętro. Przecież ono było tylko dla cieniasów. Od razu wszedłem na drugie. Podszedłem do krawędzi i od razu się cofnąłem. Odległość od wody wydawała mi się wręcz kosmiczna. Usiadłem na krawędzi, bo myślałem, że to zmniejszy ten dystans dzielący mnie od lustra wody. Chciałem się tak zwyczajnie zsunąć i skoczyć na nóżki. Mimo, że skok na nóżki też był uważany za obciach, to jednak był to skok i mniej blamował niż zejście, którego wówczas nie brałem pod uwagę. Wiedziałem, że muszę skoczyć, tylko nie wiedziałem jak. Kiedy tak modliłem się, siedząc na krawędzi, usłyszałem za plecami:
– Dawaj mały, skaczesz czy nie?
Odwróciłem się i zobaczyłem Surka. Tego samego Surka, który budził postrach wszystkich w moim wieku i starszych, o wiele starszych. Surek był kryminalistą. Miał tatuaże, miał odciętego kciuka, nie miał jedynki, co mu w cale nie przeszkadzała się uśmiechać. Bycie kryminalistą w czasach mojego dzieciństwa to było coś. Dzisiaj co trzeci jest kryminalistą, ale wówczas aura więzienia, która otaczała takich ludzi, miała w sobie coś magicznego. Surka uważano za półboga-półdemona. Wszyscy z daleka podziwialiśmy jego tatuaże, gwiazdki wytatuowane na barkach. Opowiadano o nim legendy. Na przykład.
Któregoś razu Surek siedzi sobie w knajpie. Pije piwo. Jedno za drugim aż się upija. Podchodzi do niego kilku facetów i chce go zbić. Surek wstaje i załatwia wszystkich jak Bruce Lee.
Nie ma bardziej sztampowych opowieści niż ta, ale każdy z nas w to wierzył. Jedyne o co się spieraliśmy, to liczba napastników, którą Surek rozłożył na łopatki. Wszyscy mu trochę zazdrościliśmy, był w jakimś sensie naszym idolem, typem awanturnika. Zastępował nam brutalnych bohaterów filmów akcji. Uosabiał bezwzględność, brutalność więzienną no i miał tatuaże. Sam jako dziecko wielokrotnie rysowałem sobie długopisem kotwicę na ramieniu. Starszy brat robił to samo i mówił, że jak się wielokrotnie ją poprawia długopisem, to w pewnym momencie będzie ona nie do zmycia. Była tez inna teoria powszechna wśród moich kolegów, jeżeli chodzi o robienie tatuaży. A mianowicie, należało sobie namalować rysunek długopisem a następnie wcierać go zapałkami w skórę, aż do momentu całkowitego starcia się siarkowej główki zapałki. Trzeba tak zetrzeć kilka pudełek, zanim tatuaż się utrwali. Człowiek się nieźle nacierpiał, zanim zrozumiał, że tym sposobem nie można zrobić tatuażu.
Ale wracając do przygody z trampoliną.
Łatwo sobie wyobrazić co wówczas czułem, gdy siedziałem nad przepaścią, a za moimi plecami stał właśnie on Surek-kryminalista. Spanikowałem nie na żarty. Pewnie byłbym skoczył. Miałem wystarczającą motywację, mianowicie demona za plecami. Jednak Surek mi w tym przeszkodził. Powiedział:
– Jak masz cykora, to nie skacz. Odsuń się.
Nic nie odpowiedziałem. Bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby czasami nie oberwać. Nie zdążyłem się też odsunąć. Surek skoczył przeze mnie. Odbił się za mną, przeleciał nade mną i runął na główkę do wody. Po tym zdarzeniu opowiadałem wszystkim kolejną opowieść o Surku, zapisując własnoręcznie osobny rozdział w jego mitologii, który mógłbym zatytułować: Surek latający.

Basen nie wytrzymał konfrontacji z epoką wolności, która rozpoczęła się po 89 roku. Niszczał i niszczał. O ile władza ludowa zainteresowana była w kształceniu zdrowego ciała klasy robotniczej i dbała o ten relikt, który pierwotnie stał w narodowosocjalistycznej gotowości do służby w hodowli kolejnych generacji aryjczyków, tak demokratyczna władza zdecydowała o nierentowności tego obiektu. Reguła ekonomiczna przesadziła o jego końcu.
Co się stało z Surkiem?
Surek po 89 także się zmienił. Uległ zredefiniowaniu. Z buntownika i herosa stał się nagle żulem. Bohater upadł, bo był to czas upadku starych bohaterów, których mieli zastąpić nowi. Ostatni raz spotkałem go kilka lat temu. Siedział na schodach w centrum rynku wraz z innym menelem pił wino. Ten inny menel, to mój kolega z dzieciństwa Jacek, który był jak nikt wygadany. Wciskał takie bajery i tak skutecznie, że wszyscy, mimo że wiedzieli, że to są kity, to i tak z zaciekawieniem tego słuchali. Nikt by nie przypuszczał, że Jacek kiedyś usiądzie obok Surka. A jednak, on też nie wytrzymał. Siedzieli sobie razem. Surek mnie zawołał. Podszedłem. Poprosił mnie o jakieś drobne. W tym czasie pijany już Jacek, zaczął opowiadać kolejny bajer o tym, że się wybuduje, że zbuduje sobie ładny dom, tylko musi się z tego wszystkiego otrząsnąć. Nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że opowiada bajkę dla samego siebie, że jest mu potrzebna. Surek, także pijany wówczas, odezwał się do niego:
– Ty się kurwa najpierw tu, w środku zbuduj, kurwa! i pokazał palcem na głowę.

Kilka tygodni później usłyszałem, że Surek zmarł. Ponownie opowiadano legendy, jak to szalony Surek biegał i krzyczał, że walczy z diabłem, że widział diabła. Tylko, że tym razem diabeł go zabrał. Podobno ostatnie słowa Surka brzmiały: Uciekam.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz