1977 (9)

31 stycznia, 2008 by

9.

Pierwszą książką, którą sam przeczytałem, była Kołysanka dla Mareczka. Taka krótka opowiastka, o chłopcu, który nie mógł zasnąć i przychodziły do niego różne zwierzaki. Ich misja była prosta: sprawić by chłopiec w końcu zasnął. Wśród nich był między innymi konik, kot i sarenka. Z tego, co pamiętam, to żadnemu z nich nie udało się ułożyć do snu głównego bohatera. Same zasypiały i to w jego łóżku. Dopiero, gdy wszystkie zwierzęta zasnęły, usnął też Marek na dywaniku przed łóżkiem.
Zapamiętałem tę bajkę dlatego, bo dziwiłem się jak koń czy sarenka mogą się zmieścić w łóżku. Często widziałem konie u dziadków, a sarny na polu i zdawałem sobie sprawę z gabarytów tych zwierząt. Oczywiście pytałem mamę, jak to jest możliwe. Ta mi odpowiedziała:
– To przecież bajka.
Dlatego stosunkowo szybko dowiedziałem się o różnicy między tym, co w książce a tym, co dookoła mnie. Nie zniechęciło mnie to jednak od dalszej eksploracji literatury.
Kultury czytania nauczyła mnie mama. To ona podsuwała mi na początku bajki później książki. Od niej dowiedziałem się o Tomku Wilmowskim. I tak rozpoczęła się moje przygoda z Bosmanem, Smugą i Tomkiem i jego dzikim psem Dingo. Wędrowaliśmy razem od Syberii, przez Afrykę, obie Ameryki i Egipt aż do Australii. Nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego ojciec Tomka znalazł się na Syberii. Polityka w ogóle mnie nie interesowała, chociaż spotykałem się z nią w każdy poniedziałek, gdy biegałem po kolejny numer Żołnierza Polskiego.
Równolegle zainteresowałem się komiksami. Do dzisiaj je uwielbiam. Czasami nawet w żartach mówię: Cała moja wiedza o świecie zewnętrznym pochodzi z komiksów. Czytałem je i zbierałem. Pierwszym moim nabytkiem nie był ani Kajko i Kokosz, ani Tytusy, tylko jedna z części serii przygód Ais, Zana i Enocha. To był świetnie narysowany polski komiks, w oparciu o tezy Ericha von Daenikena, który dowodził, że początek cywilizacji na ziemi ma rodowód kosmiczny. Innymi słowy: przyleciało UFO (czyli w tym komiksie wysłannicy z DES, z polecenia Wielkiego Mózgu) i dali początek rodzajowi ludzkiemu. Oczywiście w komiksie był też szwarzcharakter: Sathan. Jeden z autorów tego komiksu później narysował kultowego Funky Kovala, którym się długo zachwycałem. Później pojawił się Thorgal, któremu teść wyrżnął bliznę na policzku i tak mu zostało do końca. Pewnego razu, kiedy wpadła mi w ręce historyjka z Alinoe, bałem się i to nie na żarty. Pamiętam, że długo straszyliśmy się z Adamem wieczorami:
– Alinoe idzie! albo Nie odwracaj się! Alione jest za plecami!
Jednak Władcy gór nie zrozumiałem do dziś. Z chęcią dowiedziałbym się, kim jest ten gość, który jako pierwszy ginie pod lawiną z pierścieniem na palcu. Czy jest to Toric? Nigdy tego nie rozszyfrowałem.
Czytałem i w miarę swoich finansowych możliwości kupowałem wszystkie komiksy, które czasami pojawiały się w naszym kiosku i księgarni. Jasne, że czekało się na Thorgale, ale brało się dosłownie wszystko.
Pierwsze swoje komiksowe rozczarowanie przeżyłem, gdy kupiłem którąś z części przygód Kajka i Kokosza. Była to chyba Rozprawa z Dajmiechem albo Szranki i konkury (dokładnie nie pamiętam, a nie chce mi się szperać w kartonach). W ramach wydawniczych oszczędności wydrukowano ten komiks tak, że co druga strona była żółta, bez kolorowych obrazków. Zwykłe kontury postaci i dialogi w chmurkach. Dla mnie komiks musiał być pokolorowany. Dlatego kiedy ojciec kupił nam w prezencie Szninkla niezbyt się ucieszyłem. Gruba, ponad stustronicowa książka, wydana w Orbicie, w której kolorowa była tylko okładka. Z dużą niechęcią wziąłem Szninkla do ręki. Nie miałem wówczas bladego pojęcia o tym, że będzie to jeden z najlepszych komiksów jakie w życiu przeczytam. No i się zaczęło.
Po pierwsze: scena wojennej masakry, armii dwupłciowców, amazonek, i Bar-Finda. Później duży czarny prostokąt, który przedstawia się jako ON, rozmawiający z Jonem. Dalej wędrówka, Tawal Bom-Bom i… i wreszcie Volga Jasnowidząca.
Ech, ta Volga. Volga, Volga, Volga. Miała on dziwną metodologię odkrywania zdarzeń przyszłych. A mianowicie wizja następowała w chwili orgazmu. Kiedy Jon udał się do niej po poradę, ta przemieniła go w solidnego afrykanera, siebie w kobietę. Za kolejne sceny, które pojawiły się zaraz po tej przemianie, chciałbym w tym miejscu podziękować Rosińskiemu. Ale nie tylko za te. Także scena z Gwel w Nieświecie robi do dziś niesamowite wrażenie.
Od tamtej pory Szninkiel był dla nas dla mnie i Adama biblią. Bynajmniej nie dlatego, że jego scenariusz Van Hamme napisał w oparciu o historię Jezusa. Regularnie odwiedzaliśmy strony z Volgą i Nieświatem. Tak intensywnie, z wypiekami na twarzach studiowaliśmy Szninkla, że wkrótce poluzowały się w nim kartki i po niedługim czasie zostały z niego strzępy.
Dzisiaj ówczesna fascynacja Szninklem może wydawać się niezrozumiała. Warto wiedzieć, że erotyka i nagość nie były wówczas tak powszechne jak dziś. Normalność reklam, w których roi się od kobiecych pośladków, piersi, wydętych ust, w czasach raczkującej demokracji była czymś egzotycznym. Wszystkie filmy, które leciały w telewizji po dzienniku oglądaliśmy tylko za pozwoleniem rodziców. A kiedy tylko pojawiały się w nich sceny intymne, natychmiast padało polecenie:
– Odwróćcie się.
A kiedy tzw. sceny łóżkowe się przeciągały rodzice mówili:
– To nie dla was. Idźcie spać.
Oczywiście nie chodziliśmy spać, tylko po cichu zakradaliśmy się i podglądaliśmy te sceny. Te bardziej śmiałe były na drugi dzień często komentowane w szkole. Jedną z większych polemik wywołał film Ostatni seans filmowy. Ten film widziałem w całości i bez konieczności odwracania głowy. Miałem to szczęście, że rodzice wyszli na jakąś imprezę, zostawiając nas samych w domu. Kiedy tak się działo, tłukliśmy wszystkie filmy, aż do końca.
Łatwo sobie teraz wyobrazić, że z powodu deficytu źródeł, fascynacja erotyką dojrzewających chłopców, musiała odbić się na czarno-białym Szninklu.
Innym ważnym materiałem empirycznym, z którego czerpaliśmy inspiracje i wspomagaliśmy wyobraźnie były dwie książki, które odkryliśmy w biblioteczce rodziców. Któregoś razu znalazły się tam dwie pozycje: Sztuka kochania Wisłockiej i Seks partnerski Lwa-Starowicza. Ile to czasu spędziłem nad tymi scenkami, w których naszkicowane były kontury zaledwie postaci. Ile kalorii spaliłem.
Książki te, w przeciwieństwie do Szninkla, wytrzymały nasze próby oraz próbę czasu. W jednym kawałku, chociaż podniszczone przetrwały do dziś. I chyba dwa lata temu, kiedy rozmawialiśmy przy jakiejś okazji o edukacji seksualnej w szkole, pojawił się temat roli rodziców w osiąganiu świadomości seksualnej dzieci. Ojciec powiedział wówczas:
– My kupiliśmy wam Wisłocką i Starowicza. Nie musieliśmy nic mówić ani uświadamiać.
Gdybyśmy wiedzieli wówczas, że kupili je dla nas, to nie krylibyśmy się z nimi pod kołdrami w świetle latarek i nie dbalibyśmy tak o nie, w obawie, że rodzice się zorientują, że je czytamy. Z pewnością podzieliłyby one los Szninkla.

Moja druga przygoda ze Szninklem miała miejsce cztery lata temu, gdy przeflancowałem się ze wsi do dużego miasta. Odkryłem na jego rynku księgarnię a w niej półkę z komiksami. Roiło się na niej od tytułów. Moją uwagę przykuł właśnie Szninkiel. Nowa, kilku odcinkowa edycja, tym razem kolorowa. Przejrzałem. Nie podobał mi się nic a nic. Nie ma to, jak stary, czarno-biały komiks z Orbity, z którym straciłem dziewictwo.

Ale nie tylko Szninkiel zrobił na mnie wrażenie. Był też Rork, który podróżował między wymiarami i bił się z plamą z kosmosu. Jednak jeżeli chodzi o komiksy s-f, żaden nie może mierzyć się ze wspomnianym Funky Kovalem. Pierwsza część super-sensacyjna i moim zdaniem najciekawsza. To w niej pojawia się Rhotax i to bynajmniej nie w ostatnich scenach. Najemnik ten, który jak się okazało w części trzeciej więzi ciało prawdziwego Kovala w swojej twierdzy, pojawia się co do dziś pamiętam już na szesnastej stronie pierwszego tomiku przygód. Jest tam taka scenka: gość z taksówki łapie w kadr aparatu fotograficznego Funkyego, po to by go obezwładnić. Oczywiście aparat nie jest zwykłym aparatem, ale wyrzutnią usypiających pocisków. I właśnie w tej scence, na ścianie kina, z którego Koval wychodził, jest namalowany list gończy. Na nim jest Rhotax. Nie od razu to dostrzegłem. Zacząłem uważnie śledzić wszystkie rysunki po tym, gdy dokładnie przyjrzałem się narysowanemu pokoju, w którym mieszkał główny bohater opowieści. Na stole, wśród książek pojawiają się pozycje Lema i Dicka oraz paczka papierosów marki Kent. I tak oto, zainspirowany znaleziskiem, zacząłem dokładnie studiować komiks i odkryłem Rhotaxa.

Wracając do książek w ogóle.
Zawsze podobały mi się powieści przygodowe. Zresztą jako mały chłopiec z nich czerpałem natchnienia dla wymyślania kolejnych zabaw. I tak na przykład po przeczytaniu Curwooda, trzech części łowców, przeżyłem swój życiowy epizod jako poszukiwacz złota. Nie miałem rzeki pod domem, ale od czego był stawek na basenie? Tam odbywał się cały ceremoniał przepłukiwania piasku. Oczywiście prawdziwy poszukiwacz złota musi pożywiać się suszonym mięsem. Z kolejnego świniobicia podkradłem solidny kawałek chudego mięsa i powiesiłem na drzewie, żeby wysechł. Co dziennie sprawdzałem czy się wysuszyło i czy nadaje się do jedzenia. Mięsa nie porwały żadne dzikie zwierzęta, ani nawet ptaki, bo dobrze je ukryłem. Wisiało ono tak do wiosny i kiedy ustały mrozy ono się zepsuło. Zwyczajnie zgniło na sznurku i strasznie śmierdziało.
Lubiłem także encyklopedie. Jednak kupienie w okresie PRL-u encyklopedii w naszej księgarni graniczyło z cudem. Trzeba było się zapisywać, jakaś subskrypcja i te sprawy, no i była strasznie droga. Jednak moja ciocia miała jednotomową encyklopedię biologiczną. Od niej pożyczałem ją na tydzień, później odnosiłem i znowu pożyczałem. Było w niej tyle ciekawych informacji. Tyle się można było ciekawych rzeczy dowiedzieć. Skutek był taki, że na lekcjach biologii w ostatnich klasach szkoły podstawowej wiedziałem więcej niż inni. No i wówczas pani od biologii wymyśliła sobie, że skoro tak dużo wiem o biologii, to pewnie się interesuję to nauką i zgłosiła mnie do jakiegoś konkursu międzyszkolnego. Dała mi jakieś testy, żebym się uczył na pamięć. Nie wiedziała, że nie cierpię się uczyć i że moja wiedza biologiczna ma źródło nie w zamiłowaniu do biologii jako takiej, ale z zamiłowania do encyklopedii. Łatwo się domyśleć, że nie zakwalifikowałem się do finału, chociaż zdobyłem ileś tam punktów. Pani się wściekła, że się dobrze nie nauczyłem. Ale ja miałem to gdzieś. Wówczas byłem na etapie studiowania pierwszej encyklopedii, którą sam kupiłem. Był to suplement 6 tom encyklopedii PWN-u, w miodowej okładce.

W pewnym sensie moja fileolectore przesądziła o dalszych losach. Ale to inna historia.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.