1977 (8)

30 stycznia, 2008 by

8.

Tomek był moim pierwszym i ostatnim jak do tej pory przyjacielem. Nie wiem jak i kiedy go poznałem, ale to właśnie do niego odbyłem swoją pierwszą podróż na czerwonym rowerku.
Od tamtej pory spędzaliśmy razem wszystkie wolne chwile. Praktycznie byliśmy jak bracia. Tomek jest moim rówieśnikiem, dlatego wszystkie dziecięce problemy i fascynacje dzieliliśmy po połowie. Adam był zawsze w innym świecie, w świecie dorosłych. Wyprzedzał mnie o trzy lata, dlatego nie mógł być powiernikiem moich sekretów, które dla niego były zawsze błahe i niewarte uwagi. Natomiast Piotrek, młodszy brat, był zawsze młodszy. A z gówniarzami się przecież człowiek nie zadawał.
Pierwszą wspólną akcję zaplanowaliśmy i przeprowadziliśmy w przedszkolu. Nie wiem, kto z nas wymyślił plan, ale był on prosty: uciekniemy z przedszkola. I kiedy wiosenną porą, dwie przedszkolanki wyprowadziły naszą grupę na zwyczajowy spacer do pobliskiego lasu, my, niepostrzeżenie uciekliśmy. Nie chcieliśmy uciec gdzieś w konkretne miejsce, ale tylko zwyczajnie zwiać. Dlatego tak, żeby nas nikt nie zauważył wróciliśmy do budynku przedszkola, w którym czekaliśmy na grupę. Nie zdawaliśmy sobie też sprawy z ewentualnych konsekwencji naszej dezercji i z tego, że przedszkolanki mało co nie dostały zawału, gdy zbierając dzieciaki do powrotu nie mogły się doliczyć dwóch sztuk. Wówczas byliśmy zadowoleni, że udało nam się przechytrzyć czujną ochronę pań przedszkolanek no i że zrobiliśmy solidnego psikusa.
Finał był taki, że przez tydzień musieliśmy za karę siedzieć w kącie. Nie wolno nam się było do nikogo odezwać. Patrzyliśmy jak się inni bawią. Patrzyliśmy też na siebie, bo siedzieliśmy w przeciwległych kątach sali. Jedynym miejscem, w którym nie obowiązywała kara, była stołówka. Kiedy razem ze wszystkimi schodziliśmy na śniadania, obiady i podwieczorki mogliśmy rozmawiać. Ale i tu, przynajmniej ja, nie byłem całkowicie wolny od konsekwencji naszej ucieczki. Przedszkolanki wiedziały, że nie cierpię bawarki, takiej mieszaniny mleka i herbaty, którą podawano zawsze na śniadanie. Jej smak i zapach był dla mnie tak obrzydliwy, że pijąc ją zawsze zatykałem sobie palcami nos i łykałem jak najszybciej mogłem. W trakcie odbywania kary za dezercję, panie przedszkolanki nie pozwalały mi pić z zamkniętym palcami nosem. To właśnie wówczas opanowałem do perfekcji technikę izolacji zmysłu powonienia bez użycia palców. Coś na kształt jezuickiego separatio mentis. Piłem bawarkę, nie czując jej smaku i zapachu bez konieczności zatykania nosa.
Pokuta niczego nas nie nauczyła. Co więcej, staliśmy się nagle sławni w całym przedszkolu. Każdy chciał być w naszej bandzie. I właśnie wówczas, wykorzystując nasze pięć minut popularności, wpadliśmy na kolejny superpomysł. A mianowicie każdy, kto chciał być w naszej bandzie musiał zapłacić. Nie była to duża suma, nawet nie pamiętam ile to było dokładnie, ale w każdym razie: jak nie wpłaciłeś, to nie mogłeś być w bandzie. Wszystko szło jak po maśle. Gromadziliśmy już małą fortunę i pewnie dzisiaj bylibyśmy szefami jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej, gdyby nie wnuczek pani kucharki, Rafał, który też chciał być w naszej bandzie. Nie miał on forsy na wejście, i o tym go poinformowaliśmy. Ale Rafał koniecznie chciał być w bandzie, jeszcze tego samego dnia. Poszedł zatem do babci-kucharki i poprosił ją o pieniądze. Babcia zanim dała, zapytała się na co mu potrzebne w przedszkolu pieniądze. No i Rafał wszystko jej wygadał. Tak oto pani kucharka dowiedziała się o naszym małym przedsiębiorstwie. Za chwilę dowiedziała się pani przedszkolanka a po kolejnej minucie sama pani dyrektorka, która niebywale mnie lubiła. Wielka trójca: kucharka, przedszkolanka i dyrektorka, stanęła nad nami i jednym głosem rozkazała opróżnić kieszenie. Na stolik wysypały się monety byliśmy spaleni. Resztę tego dnia przesiedzieliśmy w gabinecie dyrektorki, gdzie czekaliśmy na rodziców aż przyjdą nas odebrać z przedszkola.
Nie było wówczas żadnej kary. Ale od tego dnia nasze drogi z Tomkiem się rozeszły. Mama przeniosła go do innego przedszkola.
Mimo, że nie mogliśmy razem doprowadzać do ruiny psychicznej przedszkolanek, ani rujnować skarbonek rówieśników, to spotykaliśmy się w każdych chwilach wolnych. Robiliśmy to, co robią wszystkie dzieci. Graliśmy w piłkę, łaziliśmy po drzewach na starym poniemieckim cmentarzu. Robiliśmy też to, czego dzieci w naszym wieku nie robią. A mianowicie sabotowaliśmy budowę wielkiego cmentarza komunalnego i w między czasie odkopywaliśmy poniemieckimi bagnetami wojskowymi trupa zamordowanej dziewczyny.
Jak już wspomniałem obok domu rodziców, tuż za polną drogą był stary, poniemiecki cmentarz, na którym po 1945 r. grzebano ciała Polaków, mieszkańców naszej wsi. Obok cmentarza rozciągało się wielkie, pegerowskie pole, które było w jakimś sensie dla nas atrakcją. Taki olbrzymi, kilkuhektarowy plac zabaw. A bawiliśmy się różnie. Największą popularnością cieszyło się polowanie na zające, na jastrzębie i pogoń za BIZONEM. Chodziliśmy we dwójkę, tyralierą przez pole, z kamieniami, włóczniami (zaostrzonymi kijami akacjowymi) i szukaliśmy zajęcy. Oczywiście nigdy nam się nie udało upolować ani jednej sztuki. Małe, szare bestie były zawsze szybsze, szybsze od naszych kamieni i dzid. Kiedyś poirytowany wiecznym brakiem sukcesów w tej dziedzinie zapytałem ojca, co trzeba zrobić by zając stanął i dał się złapać. Ojciec powiedział mi wówczas, że jak tylko zobaczę szaraka to muszę zagwizdać i zacząć bić się z całej siły kamieniem w kolano, ale tak żeby zając to widział. Posłuchałem ojca i zdradziłem sekret powodzenia polowania Tomkowi. Od tamtej pory tłukliśmy się kamieniami w kolana na widok zajęcy. Ale i tak ani jednego nie złapaliśmy, za to bolały nas kolana. Przestaliśmy polować na zające. Zaczęliśmy polować na jastrzębie, które latały wysoko nad polem wypatrując zajęcy.
Żeby złapać ptaka wymyśliliśmy sobie, że będziemy udawać owce. Bo przecież orły porywają małe owce. Wówczas dla nas nie było żadnej różnicy między orłem a jastrzębiem. Chodziliśmy na czworaka po polu i głośno wołaliśmy: beeee, beeee żeby nas jastrząb usłyszał i zapolował na nas. Najgorzej się chodziło tuż po żniwach. Całe przedramiona mieliśmy podrapane od rżyska. Nie trzeba chyba nadmieniać, że i to polowanie nigdy nie zakończyło się sukcesem. Żadne jastrząb się nie nabrał na nasze udawanie.
Te zabawy jednak były niczym w porównaniu z gonieniem BIZONA. BIZON to żadne zwierze, ale nazwa kombajnu. Kiedy zbliżał się sezon żniw od rana czatowaliśmy na BIZONA na polu. Kiedy pojawiała się czerwona machina i wjeżdżała z hukiem na pole, padało gromkie hasło: BIZONY jadą! i rzucaliśmy się w pościg. Kto szybciej złapie BIZONA, kto się zdoła uwiesić. Rzadko się to nam udawało, bo z tylnej części kombajnu wylatywała wymłócona słoma i pył, który nieznośnie drażnił oczy i nie pozwalał normalnie oddychać. Po takich akcjach wyglądaliśmy jak morusy. Czarni od pyłu, ze słomą we włosach, ubraniach. Świeciły się tylko zęby i łzawiące od kurzu oczy. Ale to i tak jeszcze nic. Nasze mamy zwykle radziły sobie z takim brudem. Jednak któregoś razu, kiedy było ciepło a basen był jeszcze zamknięty, poszliśmy się tam pobawić. Odkryliśmy wówczas, że smoła, którą uszczelniano dno basenu jest miękka i można z niej lepić kulki i różne inne figurki. Tak je lepiliśmy, że smołę miałem nawet we włosach. Oczywiście całe ubranie do wyrzucenia. W efekcie dostałem tygodniowy zakaz spotykania się z Tomkiem no i tato ostrzygł mnie na zero, bo nie można było domyć włosów.
Historia z trupem zamordowanej dziewczyny i bagnetami była inna. Najpierw o bagnetach. Otóż w na działce, na której rodzice postawili dom, przed wojną była jakaś knajpa niemiecka, którą w trakcie działań wojennych przerobiono na koszary wojskowe Wehrmachtu. W trakcie którejś tam ofensywy, koszary te uległy zniszczeniu. Zawaliły się budynki, które pogrzebały część ekwipunku wojskowego. Dlatego za każdym razem, gdy ojciec kopał jakiś dół pod drzewko, przeżywałem kolejne fascynacje archeologiczne. Ojciec wykopywał bowiem różne noże, bagnety, łuski, guziki, talerze a raz nawet wykopał pogiętą i zardzewiałą szablę wojskową. Najbardziej sensacyjnym, przynajmniej dla mnie, znaleziskiem był bagnet, w stalowej pochwie. Jego drewniana rączka zdążyła przegnić, rdza była na pochwie. Jednak ostrze mało tego, że lśniło niklem, ale miało na jednej krawędzi coś w rodzaju piły. Jako, że akurat przeżywałem swoje zauroczenie Rambo, bagnet z piłą przypomniał mi czarny nóż Rambo, który też posiadał piłę. No, może trochę inną niż mój, ale w każdym razie ząbki były widoczne. Oczywiście tato zawsze chował takie niebezpieczne znaleziska i nie pozwalał się nimi bawić. Mówił, że jak się milicja o tym dowie, to będą nieprzyjemności. Bo to przecież nie są zwykłe noże, ale bagnety wojskowe. Ale groźby milicją nie poskutkowały. Szybko odnalazłem miejsce w warsztacie taty, w którym schował on bagnety i inne wykopaliska. Dałem jeden Tomkowi, oczywiście ten z piłą zachowałem dla siebie.
Którejś zimy, w trakcie ferii, wybrałem się z Tomkiem za stary cmentarz, czyli na tzw. górkę. Stał tam taki budynek z czerwonej cegły, także pozostałość poniemiecka, który nazywaliśmy trupim domkiem. Nazwa się wzięła stąd, że kiedy grabarze kopali kolejne doły, to wykopywali resztki trumien i kości świętej pamięci Niemców, i wyrzucali to wszystko właśnie do tego domku za cmentarzem. Roiło się w nim od kości, żuchw, czaszek, strzępów ubrań, spróchniałych desek trumiennych, na których były nierzadko resztki okuć. Dla nas była to oczywiście atrakcja. Za każdym razem, gdy kogoś grzebano na cmentarzu, natychmiast urządzaliśmy wypad do trupiego domku, żeby sprawdzić co nowego i czy przypadkiem nie ma fajnych okuć. I właśnie tej zimy, tuż po pogrzebie rytualnie szperaliśmy bagnetami w kościach. Nie znaleźliśmy nic ciekawego. Zaczęliśmy się bawić koło tego domku i nagle zauważyłem kawałek zakrwawionej kości, który wystawał z ziemi. Postanowiliśmy sprawdzić co to. Myśleliśmy, że to ktoś zakopał jakiegoś psa, którego teraz lisy odkopały i mu nadgryzły nogę. Oczywiście martwy pies był dla nas wyjątkowo atrakcyjny zwłaszcza, gdy był duży i miał wielkie kły. Z kłów bowiem robiliśmy sobie amulety i wieszaliśmy je na rzemykach. Po wstępnych oględzinach tej ogryzionej do połowy uda nogi wywnioskowaliśmy, że to musi być wyjątkowo duży pies. Natychmiast bagnetami zaczęliśmy ryć dookoła w zamarzniętej ziemi. W którymś momencie natrafiłem pod bagnetem jakby na korzeń. Chciałem go przeciąć. Wbiłem całej siły bagnet i zacząłem ciągnąć do góry. Wówczas podniosła się druga noga. Okazało się, że wbiłem bagnet w łydkę i podniosłem do góry jakąś nogę. Sino-szarą, zdrętwiałą nogę. Spojrzałem na Tomka, Tomek na mnie i zerwaliśmy się do ucieczki. Zatrzymaliśmy się dopiero u mnie w domu. Naradzaliśmy się, co zrobić. Decyzja mogła być tylko jedna: Adam!. Poszliśmy po mojego starszego brata. W trójkę wróciliśmy w to miejsce nie tylko z bagnetami, ale ze szpadlem, który zabrał Adam. Zaczął kopać. Ale też nie pokopał długo, bo po pierwszym wbiciu szpadla odkopał damską torebkę. Spojrzeliśmy na siebie i tym razem wrzeszcząc uciekaliśmy do domu. Ojca nie było. Robił w ten dzień jakąś fuchę. Mama w pracy. Nie było do kogo pójść. Tomek powiedział, że jego mama która była nauczycielką dzisiaj nie idzie do pracy, że możemy jej powiedzieć. Poszliśmy i opowiedzieliśmy. Ta zadzwoniła na milicję. Długo i niezależnie od siebie przesłuchiwali nas śledczy z MO. Ale żaden z nas, będąc wypytywany w szarej nysce o kulisy odkrycia, nie zdradził tajemnicy posiadania bagnetów. W ogóle słowo bagnet nie padło w trakcie przesłuchania ani z moich ust ani z ust Tomka, z czego długo byliśmy dumni.
Na drugi dzień lokalna gazetka pisała o tym, jak dwójka małych dzieci odkryła zwłoki zamordowanej dziewczyny. Nie chwaliliśmy się, że to my. My nie byliśmy żadnymi małymi dziećmi. Byliśmy dorośli.

Któregoś lata BIZONY nie przyjechały. Zamiast tego pojawiły się spychacze, koparki, ciągniki i barak socjalny. Pegerowskie pole z dnia na dzień zmieniło się w wielki plac budowy. Okazało się, że będą tu budować cmentarz komunalny dla pobliskiego miasta, czyli jak to wówczas nazwaliśmy: cmentarz dla mieszczuchów. Inżynierowie i architekci przewidzieli wszystko. To, że ziemia jest gliniasta i nie będzie przepuszczała wody i trupi jad nie zatruje wód podziemnych i to, że jest tu duży obszar, który poszatkowany na małe działeczki wystarczy na kilkadziesiąt lat. Jednak nie uwzględnili jednej rzeczy, a mianowicie, że wchodzą na nasz teren, na nasze pegerowskie pole, na którym co rocznie, rytualnie goniliśmy BIZONA. Może inaczej by wszystko wyglądało, gdyby zapytali nas o zgodę. My byśmy odbyli naradę i łaskawie udzieli pozwolenia na zniszczenie naszego pola. Jednak oni nie zapytali, bo o nas nie wiedzieli. Za to my wiedzieliśmy o nich wszystko.
Najpierw podglądaliśmy ich z krzaków. Rejestrowaliśmy każdy krok, każdy ruch spychacza. Mieliśmy rozrysowane trasy przejazdu ciągników. Całkowita inwigilacja. Wiedzieliśmy, że chcemy im przeszkodzić, tylko nie bardzo wiedzieliśmy od czego zacząć. Ale od czego przecież był Adam? Poszliśmy do niego na konsultacje, by opracować strategię ataku. Ten wysłuchał nas uważnie, poczym poszedł z nami na budowę. Razem oglądaliśmy pracowników aż do wieczora. My szeptaliśmy o różnych możliwych scenariuszach, Adam cały czas obserwował. Kiedy pracownicy się rozjechali i teren budowy opustoszał, Adam pierwszy przeszedł przez ogrodzenie. Skierował się od razu do baraku socjalnego. Pogrzebał chwilę przy kłódce, odwrócił się w nasz stronę i przywołał nas machnięciem ręki. Przybiegamy a tu okazuje się, że kłódka otwarta, a Adam z wymalowaną satysfakcją na twarzy zaprasza nas do środka.
Adam, oprócz tego, że jest mistrzem kłamstwa, ma niebywałe zdolności. Nigdy żaden zamek nie mógł mu się oprzeć. Do dzisiaj to ma tyle, że nie interesują go konwencjonalne zamki, ale programy komputerowe. Jeszcze nie słyszałem o takim, którego nie mógłby uruchomić. Nie ma wykształcenia informatycznego, ale kiedy młodszy brat, Piotrek, który jest informatykiem, nie może sobie z czymś zawodowo poradzić, to natychmiast pyta Adama. Dla niego nigdy nie istniały zamki i zabezpieczenia. Nigdy!

Wracając do naszej akcji.
Drzwi stoją otworem. Wpadamy. Najpierw lodówka. W niej były arbuzy, piwo i konserwy. Bierzemy wszystko. Bierzemy też wodę mineralną w butelkach, która stała w baraku. Robimy chaos w planach, które leżały rozłożone na stoliku. Przekładamy je do różnych teczek. Mieszamy je. Opuszczamy barak. Adam znowu grzebie coś przy kłódce i zwiewamy przez płot w krzaki. Jemy nasze łupy wojenne i cieszymy się, że uderzyliśmy w samo serce organizacji, która zabrała nam pole. Po wszystkim poprosiłem Adama by mi zdradził sposób na sforsowanie kłódki. Opowiedział mi wszystko, co i jak zrobić z drucikiem, by kłódka się otwarła.
Na drugi dzień od rana siedzieliśmy w krzakach i obserwowaliśmy, jakie będą skutki naszej dywersji. Panowie weszli do baraku, po chwili wyszli i sprawdzali kłódkę i okna. Pokrzyczeli coś na siebie i wzięli się do roboty. Znowu ruszyły spychacze i ciągniki. Widocznie uznali, że to jeden drugiemu wyjadł zapasy. Nie podejrzewali dywersji. Była to nasz porażka. Ale nie zraziliśmy się nią. Przeciwnie. Byliśmy jeszcze bardziej zdeterminowani. Postanowiliśmy się zakolegować z robotnikami, by ich z bliska wybadać. Poszliśmy do mnie po piłkę i wróciliśmy. Zaczęliśmy się nią bawić tuż obok płotu. Robotnicy nas zauważyli i zaczęli wołać nas do siebie i proponować, żebyśmy razem zagrali. Żaden z nich ani przez chwilę się nie zastanowił, dlaczego dzieci akurat tu, na byłym polu, w wysokich do kolan chwastach kopią piłkę. Przecież piłki najlepiej kopie się na ubitej ziemi lub asfalcie. Odnieśliśmy kolejny sukces. To była nasza druga, tym razem legalna inwigilacja obozu wroga.
Pograliśmy jakieś pół godziny. Ja stałem na bramce, Tomek kiwał. Był lepszy ode mnie w nogę. Wpuszczałem wszystkie gole, chociaż nikt nie kopał mocno. Byłem pochłonięty rolą szpiega. Kiedy skończył się mecz, zapytałem jednego pana:
– Czy przewiózłby mnie pan tą koparką?
Nieświadomy niczego gość się zgodził i po chwili siedziałem w kabinie koparki BIAŁORUŚ, takiej co ma łyżkę z tyłu i spychacz z przodu. Uważnie obserwowałem jak pan odpala maszynę. Grzebał najpierw coś pod kokpitem a następnie nacisnął na duży, czerwony guzik. Tą samą procedurę powtórzyłem o zmierzchu, gdy wkradliśmy się na budowę. Odpaliłem koparkę. Jesteśmy zadowoleni. Kolejny sukces, lecz z małym zastrzeżeniem. Nie wiedziałem jak ją wyłączyć, nie wspominając o jeździe, gdy z przodu i z tyłu pełno przekładni. Znałem wówczas tylko jeden sposób na unieruchomienie pojazdu wyrwanie wężyka z paliwem. Wężyk widziałem w motorze ojca i wiedziałem, że on zakręca kranik, gdy wyłącza motor. Wnioskując przez analogię wyszarpnąłem wężyk paliwowy w koparce. Z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy jak maszyna powoli gaśnie. O tym, że wylało się całe paliwo dowiedzieliśmy się na drugi dzień, gdy ponownie zjawiliśmy się na budowie, by zagrać z robotnikami w piłkę. Klęli jeden na drugiego, że wężyk pękł, zwalając na siebie winę. Okazało się, że nie wyrwałem w ogóle wężyka, ale go rozerwałem. Kolejny sukces w walce z najeźdźcą.
Jeszcze długo sabotowaliśmy budowę. To spuszczając powietrze z opon ciągników, to demolując barak. Nie powstrzymaliśmy jej jednak. Wkrótce otwarto nowy cmentarz komunalny, który bardzo szybko zaczął zapełniać się grobami.

Dorastaliśmy. Skończyła się szkoła podstawowa i nasze drogi zaczęły się pomału rozchodzić. Kończyła się także nasza przyjaźń. Ale musiało upłynąć prawie dziesięć lat, zanim runęła ona w gruzach.

Tomek wybrał jakieś technikum samochodowe, ja liceum. Uczyliśmy się w różnych miastach. Tomek w większym, w mieście wojewódzkim. Tam poznał nowych kolegów. Dalej jednak się odwiedzaliśmy po szkole. Przeważnie to ja przychodziłem do niego. Ostatnią wielką naszą przygodą było odkopanie starej piwnicy, która ocalała w stanie nienaruszonym po zniszczonym na skutek działań wojennych domu. Wkrótce po tym odkryciu Tomek zaczął się dziwnie ubierać. Ciasne spodnie, wysokie wojskowe buty, skórzane kurtki z nabitymi ćwiekami, pentagram na koszulce i na szyi. Stał się członkiem egzotycznej dla mnie subkultury. Oczywiście spotykałem takich ludzi w liceum, w którym się uczyłem, ale oni nigdy nie dopuszczali do siebie nikogo. Zawsze stanowili hermetyczne grono. Plotkowano o nich, że piją wino, biorą narkotyki, że słuchają dziwnej muzyki.
W narkotyczny świat haszyszu wprowadził mnie Tomek. To od niego dowiedziałem się najpierw, że takie coś jak haszysz istnieje. Nigdy wcześniej nie widziałem narkotyków na oczy. Zresztą w moim liceum o narkotykach czasami ktoś mówił, ale nie sposób było znaleźć dealera. Zresztą takie pojęcie wówczas nie istniało.
Pewnego razu, gdy po szkole wpadłem do Tomka ten otworzył mi z zaczerwienionymi oczami i śmiał się cały czas, gdy mu coś opowiadałem. Dopiero po chwili wyciągnął woreczek z grubym, zielonobrunatnym paskiem, podzielonym na równe kawałeczki. Spojrzał na mnie i zapytał:
– Czy wiesz co to jest?
Zacząłem się przyglądać i odpowiedziałem, że nie. Na co on odparł:
– To jest haszysz.
Następnie wyciągnął pasek z woreczka i zaczął go odrapywać żyletką. Zielonkawy proszek sypał się na białą kartkę. Kiedy było go wystarczająco dużo, przynajmniej w ocenie Tomka, pasek powędrował z powrotem do torebki. Tomek wyjaśnił, że ktoś mu to dał, żeby on rozprowadził. Ale jak on sobie trochę odskrobie, to przecież i tak nikt się nie zorientuje. Później wyjął papierosa. Wydłubał z niego filtr i w to miejsce ubił zielonkawy proszek. Podpalił zaciągnął się i podał mi. Ja też się zaciągnąłem z ciekawości. Chyba każdy próbuje pierwszy raz narkotyk z ciekawości. Zrobiłem tak, jak to się robi z normalnym papierosem. Ale Tomek mnie pouczył, że należy się mocniej zaciągać i przetrzymywać dym w płucach. No to tak się zaciągałem. Wkrótce poczułem ból w piersiach, tak jakbym spalił sobie płuca. Zacząłem kaszleć, ale zrobiło mi się też dziwnie miło. Tomek, kulając się ze śmiechu po łóżku mówił do mnie:
– Ale masz fazę. Ale się zbakałeś.
Śmialiśmy się razem. Naprawdę było wesoło i nawet przyjemnie, gdyby nie ten ból w piersiach.
Łatwo się domyśleć, że Tomek nie sprzedał ani grama z towaru. Wszystko spalił sam i przez to wpadł w kłopoty i to nie na żarty. Kiedy jakiś czas po tym zdarzeniu go odwiedziłem otworzył drzwi. Na twarzy zamiast uśmiechu miał rysy od żyletki. Podłużne cienkie rany na twarzy. Zapytałem, co mu się stało. Odpowiedział:
– Zrobili mi zeszyt na twarzy. Następnym razem zrobią w kratkę, jak im nie oddam … i tu wymienił jakąś astronomiczną kwotę.
Nie pamiętam jak, ale wybrnął jakoś z tego. Ale to był dopiero początek prawdziwych problemów. Tomek nie tylko intensywnie palił, pił, wagarował, zmieniał szkoły. Tomek odkrył misterium heroiny, a ja pierwszy raz na własne oczy widziałem jak człowiek wstrzykuje sobie brunatną ciecz do żyły. Pierwszy raz w życiu widziałem jak wówczas reaguje. Tomek rzygał. Spędzał całe kwadranse u mnie w kiblu. Nawet mama to zauważyła, chociaż nigdy jej nie powiedziałem dlaczego Tomek wymiotuje. Mogłem się tylko przyglądać, jak się niszczył. Oczywiście, że mówiłem mu: Chłopie weź się w garść!, tylko takie pogaduszki nigdy nic nie dają. Żadne kazanie nie nawróciło narkomana. Tomek w pewnym momencie znalazł się na najczarniejszym dnie. Pił, palił i ćpał naraz. Gdzie byli jego rodzice? Rodzice byli gdzieś tam, osobno w ławach sądowych, bo właśni się rozwodzili. Nie mieli czasu dla syna. Gdzie byłem ja? Byłem cały czas w tym samym miejscu, do którego znał drogę od dziecka. Tylko jego przyjaciółką była wówczas heroina.
Przychodził do mnie czasami na obiady.
Któregoś razu ćpanie się skończyło. Tomek wylądował na odwyku, w zamkniętym szpitalu. Od tamtej pory nie dawał już w żyłę, ale palił od czasu do czasu. Mi palenie nie przypadło do gustu. Za bardzo mnie bolały płuca za pierwszym razem. To mnie skutecznie powstrzymało przed kolejnymi próbami.
W drugą swoją podróż w świat narkotycznych urojeń także wybrałem się z Tomkiem w roli przewodnika. Podobnie jak z haszyszem: odwiedzam go a ten wita mnie uchachany. Pytam:
– Brałeś coś?
– Nie, przecież wiesz, że jestem czysty.
Sprawdzam żyły. Nie kłamał. Nie brał dożylnie. Nie było też charakterystycznego zapachu haszyszu w pokoju. Kiedy zapytałem co mu jest, ten śmiejąc się i bełkocąc, podszedł do szuflady biurka i wyjął z niej małe, cienkie, szare grzyby. Odliczył czterdzieści sztuk i poczęstował mnie. Zjadłem też z ciekawości. Mówię:
– No i co? No i co? Nic mi nie jest.
– Poczekaj, zaraz będziesz miał bombę.
– No ale mi nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest, nic nie jest… odpowiadałem i dopiero po chwili zorientowałem się, że powtarzam w nieskończoność nic nie jest. Wpadłem w jakiś rodzaj hura-optymizmu. Świat falował, nic mnie nie bolało. W dodatku nie potrafiłem opanować śmiechu. Jedyne co mnie niepokoiło, to to, że czas płynął bardzo wolno. Zresztą uświadomił mi to tez Tomek. Powiedział:
– A teraz patrz na zegar. Widzisz, która godzina?
– No.
– Zobaczysz, że czas stoi w miejscu. Grzyby zatrzymują wszystkie zegary.
I znowu wpadliśmy w niekontrolowany śmiech. Gadaliśmy później, jak mi się wydawało z dobą godzinę. W końcu Tomek powiedział:
– Patrz na zegar. Patrz
Okazało się, że minęło raptem kilka minut. Przestraszyłem się trochę, ale jednocześnie pomyślałem, że skoro można rozkazywać zegarom, to można też wydawać polecenie ścianom. Zaczęliśmy rozmawiać ze ścianą w pokoju Tomka. To był chyba najdłuższy w historii ludzkości monolog do ściany na dwa głosy.
Grzyby nie były egzotycznym narkotykiem, który przywiózł Tomek z wojewódzkiego miasta na wieś. Grzyby bowiem rosły i rosną do tej pory tuż pod naszymi nosami. Były tam cały czas, tylko Tomek się pierwszy o nich dowiedział. Kiedy je zobaczyłem pierwszy raz i później wybrałem się na łąkę, natychmiast je rozpoznałem. Nazbierałem sobie. Nawet zrobiłem mały zapas wysuszyłem. I samodzielnie robiłem wypady do krainy id. Zlekceważyłem przestrogę Tomka, która brzmiała: Uważaj, żebyś nie załapał doła!. Skąd mogłem wiedzieć, co to znaczy: załapać doła? Ale wkrótce przekonałem się o narkotycznym dole i to tak skutecznie, że kiedy doszedłem do siebie obiecałem sobie, że nigdy więcej grzybów nie wezmę. Było to makabryczne przeżycie. Modliłem się, żeby się ono jak najprędzej skończyło. Mierzyłem się z samym sobą, ze swoimi demonami i to wszystko trwało wieki, bo grzyby zatrzymują wszystkie zegary.
Mijały kolejne lata. Poszedłem na studia, Tomek zmieniał kolejną szkołę średnią. Gdy broniłem pracę magisterską, Tomek kończył ostatnią klasę trzyletniej szkoły zawodowej. Widywaliśmy się od czasu do czasu. Rzadko ale zawsze serdecznie i z takim samym entuzjazmem.
Pewnego dnia Tomek zdecydował, że będzie robił biznes. Przyjechał do mnie jakąś rozklekotaną furgonetką, by się pochwalić, że właśnie jest biznesmenem i zajmuje się sprzedażą drzewek ozdobnych, różnych iglaków i w ogól. Staliśmy przy płocie, bo się spieszył. On był z kolegą. Staliśmy tak i rozmawialiśmy, a moja mama w tym czasie krzątała się przy młodych, pięcioletnich jałowcach kolumnowych, które sama naszczepiła i wyhodowała od malutkiej gałązki. Posadziła je tuż przy płocie, żeby były naturalnym żywopłotem. Tomek zobaczył moją mamę i powiedział ładnie dzień dobry. Moja mama z uśmiechem odpowiedziała. Lubiła Tomka, znała go przecież tak długo jak ja. Tomek dodał:
– Ale ładne ma pani te drzewka.
Jeszcze tej samej nocy z czterdziestu siedmiu jałowców, znikło czterdzieści. Trzy noce później reszta.
Mimo, że nie złapałem złodzieja na gorącym uczynku, to wiem, że był nim Tomek. Od tamtej pory się już nie spotkaliśmy. Nawet, gdy jeszcze kiedyś go spotkam, to i tak nie będzie on już moim przyjacielem. Mógłbym wybaczyć mu to, że mnie okradł, ale łez matki nie wybacza się nigdy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.