1977 (6)

29 stycznia, 2008 by

6.

Mój ojciec dla swojego małego syna był supermanem. Do dziś pamiętam obraz zmniejszającej się gumowej piłki, którą kopnął tak wysoko, że odliczałem na palcach sekundy do jej powrotu na ziemię. Być może cało owo zdarzenie jest produktem idealizacji dzieciństwa. Jedno jest pewne, wtedy dla mnie nie istniał taki człowiek na ziemi, który mógłby tak wysoko kopnąć piłkę jak on.
Mój tato, syn swoich rodziców, brat trzech braci i zmarłej tuż po porodzie siostry, jest prostolinijnym człowiekiem, pełnym dumy i honoru. Wychowywał nas surowo. Nie było wartości pośrednich, zawsze czerń i biel.
Z urodzenia jest wieśniakiem, z wykształcenia zaś elektrotechnikiem. Jako jeden z pierwszych wiosce miał motor marki WSK, a jego rodzice jako pierwsi we wsi kupili ciągnik.
Dziadkowie mieli duże gospodarstwo. Nie oznacza to wcale, że rozpieszczali swoich synów.
Rytm dnia wyznaczały kolejne sezony. A to sadzenia kartofli, a to siania zboża, a to oprysków, w końcu żniw. U dziadków zawsze były takie same śniadania: chleb z masłem, do tego marmolada i zupa mleczna. Obiady też były mniej więcej takie same przynajmniej w okresie wakacji, które spędzaliśmy z ojcem u dziadków, gdy on pomagał przy żniwach. Główne menu to mizeria z ogórków, jajko sadzone, bratkartofle i kwaśne mleko do popicia. Ale mimo to dziadkowie uchodzili za bogaczy, bauerów. Mieli własne kilkunastohektarowe gospodarstwo, oborę pełną krów, chlewnię pełną świń no i ciągnik: URSUS C-360.
Wszyscy we wsi kłaniali się w pas dziadkom, ściągając czapki.

Tak się jakoś złożyło, że mój tata poznał moją mamę. Jej rodzice nie mieli własnej gospodarki. Mało tego, pracowali w PGR. W owych czasach tzw. pegerowcy byli uważani za ludzi gorszej kategorii. I tak też potraktowano w domu ojca jego przyszłą żonę. Dziadkowie, tak mi się wydaje, nigdy nie zaakceptowali wyboru swego syna. Nawet nas, mnie i moich dwóch braci, lubili inaczej niż naszych kuzynów. Do dziś pamiętam jak latem skradaliśmy się do ogrodu dziadków, by pozbierać z ziemi gruszki i jak nas przyłapała babcia i goniła za nami krzycząc:
– Złodzieje!
Któregoś razu chciałem zrobić coś, żeby mnie dziadek polubił. Postanowiłem zrezygnować z zabawy i stać przy nim, by mu pomagać. To był jeden z upalnych dni początku żniw. Dziadek naprawiał pas transmisyjny do snopowiązałki. Cały dzień nitował kolejne listewki do grubego, ceratowego płótna. Ja, tak jak sobie postanowiłem, stałem przy nim. Cały czas. Dziadek wybierał kolejne aluminiowe nity z metalowej puszki, która stała na ziemi i za pomocą młotka nitował te listewki. Chciałem mu pomóc, podawać chociażby nity. Nabrałem ich całą garść i podałem mu. Ten jednak sięgnął do puszki. A później całą puszkę postawił obok siebie. Nie odezwał się do mnie ani jednym słowem. Nic. Ja tak stałem i stałem. W końcu dziadek skończył. Poszedł na obiad.

Kiedy się natrafia w literaturze bądź w filmie na różnego rodzaju mezalianse, to wydelikacony czytelnik lub widz płacze. Mi wówczas nie było żal, że byłem wnukiem drugiej kategorii. Co więcej, z premedytacją z Adamem zakradaliśmy się na czerwone śliwki albo na gruszki do ogrodu dziadków. Gdybyśmy mogli je tak po prostu jeść, to nie smakowałyby nam tak bardzo. Mimo to, wiele razy pytaliśmy rodziców, dlaczego babcia z dziadkiem nas nie lubią. Nie pamiętam co odpowiadali. Ale dziś potrafię sobie wyobrazić bezsilność i wewnętrzny żal ojca do swoich rodziców, który powracał i potęgował się po każdym naszym podobnym pytaniu.
Ale wracając do ojca.
Po technikum, które ukończył dzięki swojej żonie, a mojej mamie, która za niego czytała lektury szkolne i mu je streszczała, poszedł do pracy. Zatrudnił się w wielkim kombinacie w zakładzie metalurgicznym, którego odzyskane ziemie zachodnie odziedziczyły po Hitlerze. W międzyczasie zaczęli się z mamą budować. Wzięli kredyt, którego ostatnia ratę, symboliczną złotówkę, spłacić mieli w 2000 roku. Na szczęście nastąpiło jakieś zamieszanie w socjalistycznej gospodarce i udało się im wcześniej z niego wykaraskać. Tato wkrótce przestał pracować. Pewnego dnia miał wypadek, poraził go prąd. Leżał kilka tygodni w szpitalu. Mama zastanawiała się, czy sprzedać rozpoczętą budowę. Namawiali ją do tego zresztą teściowie, przekonując, że jej mąż jest chory i nie będzie komu jej dokończyć. Mama już się prawie zdecydowała ale odwiedli ją od tego murarze, którzy postawili już ściany nośne i zalali stropy piwnicy. Przyszli oni któregoś razu do ojca w odwiedziny do szpitala, z jednym goździkiem w ręku i mówili do ojca:
– Inwestor, sprzedać zawsze zdążysz. Ty tu się lecz, my będziemy murowali a inwestorka będzie tylko rachunki zbierać i płacić.
W ten oto sposób obcy ludzie uratowali rodziców i nas od ciasnego, blokowego M-3.
Wkrótce ojciec wyszedł ze szpitala. Lekarze na odchodne stwierdzili u niego uszkodzenie zastawki sercowej. Zakładowa komisja lekarska orzekła, że to wada wrodzona i nie ma nic wspólnego z porażeniem prądem. Peerelowski kombinat sam się rozgrzeszył, ojcu przyznano kategorię inwalidzką pierwszej grupy z tak zwanym zakazem pracy. Ale zdaje się, że kierownictwo miało jakieś wyrzuty sumienia. Odwiedzili prywatnie ojca, tuż po zwolnieniu i na pamiątkę lub pocieszenie podarowali mu koc, który rodzice mają do dziś.
Tak oto zaczęły się dla nas lata chude. Tylko mama pracowała, ojciec na rencie inwalidzkiej dostawał jakieś grosze, bo to nie była renta zakładowa, ale zusowska. Zakaz pracy przez lata uniemożliwiał mu zatrudnienie się w innym miejscu. Mimo to dorabiał jak mógł. Do dziś ma złote ręce, z których wówczas korzystał, zakładając u ludzi instalacje elektryczne, wodne, kanalizacyjne. Jednak fuchy te miały charakter raczej akcydentalny. Zwyczajnie się zdarzały, a jak nie, to musiało wystarczyć to, co przynosiła w portfelu mama. Tak czy siak, ojciec zajął się prowadzeniem domu. Wówczas zdarzyło mi się go widzieć kilka razy z odkurzaczem w ręku. Nie ucierpiał na tym jego wizerunek supermana, który sobie w głowie skonstruowałem. Przeciwnie. Ojciec także gotował i to była dopiero przygoda kulinarna.
Jego flagowymi potrawami były: zupa gruszkowa, zupa mleczna z kluskami i wątroba wieprzowa z ziemniakami. Najlepsza oczywiście była wątróbka. Zresztą do dziś mama jej tak nie umie przyrządzić jak on. I to nieprawda, że wątróbki nie można solić przed smażeniem, bo jak się to zrobi, to stwardnieje. Ojciec jako kucharz lekceważył wszelkie prawidła sztuki pichcenia. Solił przed i tak jakoś się składało i składa do dziś, że wątróbka ta jest miękka i bardzo dobra. Nie można tego samego powiedzieć o zupie gruszkowej. Ją gotował na bazie przetworów owocowych, które robił z żoną w ramach przygotowań zapasów na zimę. Nie ma co się nad nią długo rozpisywać, to była wodnista, słodkawa, biało-mętna breja, o goździkowym posmaku (ojciec dodawał do niej goździki), w której pływały kawałki gruszek i kluski z mąki i jajek. Innymi słowy paskudztwo, którego unikalny na skalę światową smak pamiętam do dziś. Jednak czasy się zmieniły. Na którejś z kolejnych komisji lekarskich ojca uwolniono od zakazu pracy. Zatrudnił się tam gdzie mama. W PSS SPOŁEM na stanowisku konserwatora. Mama była jego kierowniczką. Od tego momentu przestał być kucharzem i uwolnił nas od zup gruszkowych. Do dziś, kiedy spotykamy się przy rozmaitych okazjach, wypominamy mu zupy gruszkowe z dzieciństwa. On zawsze odpowiada:
– Co wy chcecie? Jedliście aż wam się uszy trzęsły.
To prawda jedliśmy, ale czekaliśmy na soboty i niedziele, kiedy mama na obiad smażyła kotlety mielone.

Ojciec miał ciężką rękę. Nie to, żeby nas lał regularnie i bez żadnego powodu. Ale kiedy zasłużyliśmy, to się nam dostało.
Pierwsze lanie dostałem w drugiej klasie szkoły podstawowej. Tuż przed wakacjami na prace ręczne pani, kazała przynieść kawałek materiału, skrawek mydła, nici, igłę, watę i nożyczki. Przyniosłem. Następnie padło polecenie:
– Dzisiaj drogie dzieci będziemy szyli misia.
Jak sobie dzisiaj pomyślę, że w drugiej klasie gdy z trudem gryzmoliłem literki a tu nagle misia miałem uszyć, pojawia mi się na twarzy uśmiech. No ale wówczas nikt nie protestował. Wszyscy szyliśmy misie. Pani rozdała tekturowe szablony, które mydłem mieliśmy odrysować na materiale. Później należało to wyciąć i zszyć, zostawiając wolny szew na łapce, by przez dziurę napchać waty a tym samym ożywić stworka. Całe czterdzieści pięć minut szycia. Pani pomagała swoim pupilkom, takim dziewczynom prymuskom, które miały wzorowego ucznia i które po każdej niedzieli przynosiły pani weekendowe wypieki i kładły jej na biurko. Ciasta, serniki, pączki a nawet jabłka i czekolady. Pani nie miała z nimi źle, przynajmniej zaoszczędzała na śniadaniach. Gdy zadzwonił dzwonek nie miałem nie tylko skończonego misia, ale nawet nie wyciąłem odrysowanego konturu, nie mówiąc o nawleczeniu igły. Nie to, żebym był jakimś całkowitym manualnym beztalenciem. Zwyczajnie na pracach ręcznych było tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, tyle spraw do omówienia, że nie wystarczało czasu na wykonanie poleceń nauczycielki. Takich jak ja było więcej. Zanim wyszliśmy z klasy, pani powiedziała:
– Dokończcie misie w domu, na następnej lekcji będę je sprawdzała.
Chyba jest tak do dzisiaj, że pedagogiczną misję w klasach 1-3 szkoły podstawowej realizuje jeden nauczyciel. Wtedy także pani od prac ręcznych była jednocześnie panią od polskiego, środowiska, matematyki a nawet wuefu. Minęła sobota i niedziela. Komu chciałoby się szyć misia w majowy weekend? Gdy w poniedziałek pojawiłem się na pierwszej lekcji, okazało się, że pani ocenia misie. Nie miałem nic do oceny, jak większość zaskoczonych kolegów. Z wyrozumiałością szlachetnego pedagoga pani powiedziała:
– Przynieście je na jutro.
Obiecaliśmy zgodnie:
– Tak proszę pani!
Łatwo się domyśleć, że i jutro poszedłem do szkoły bez misia. I znowu pierwsza lekcja i znowu pani sprawdza. Inni koledzy byli zdaje się pilniejsi, albo mieli zdolniejszych rodziców. Ja swoim nie zaprzątałem głowy szyciem, zresztą był maj. Piękny maj, którego każdy dzień spędzałem na dzikiej zabawie na starym, poniemieckim cmentarzu. Innymi słowy: nie miałem czasu na misie. Kiedy pani zapytała mnie, gdzie mam misia, powiedziałem jej to, co obiecałem wczoraj, czyli:
– Jutro przyniosę.
To samo powiedział mój kolega, Dawid. Tylko my dwaj nie wykonaliśmy polecenia. Oczywiście nazajutrz sytuacja się powtórzyła. Tylko żaden z nas, ani ja ani Dawid nie wzięliśmy pod uwagę tego, że cierpliwość nauczycielki tak szybko się wyczerpie. Kiedy oznajmiliśmy jej, że nie mam misiów, ta powiedziała:
– Idźcie po rodziców. Powiedzcie im, że są wezwani do szkoły.
Przestraszyłem się i to nie na żarty. Wezwanie rodziców do szkoły było precedensem. Mój starszy brat wyprzedzał mnie o trzy klasy i nigdy się nie zdarzyło tak, by rodzice zostali wezwani do szkoły. Analogiczne obawy miał Dawid. Jego starsza siostra chodziła do klasy z Adamem.
Zostaliśmy przez panią wyproszeni z lekcji. Mieliśmy iść po rodziców. Ale strach przed konsekwencją wezwania ich do szkoły zwyciężył. Dawid mieszkał blisko szkoły. Poszliśmy do niego. Jego rodzice pracowali. U mnie ojciec był cały czas w domu. Siedzieliśmy tak u niego do trzeciej. Dawid i jego rodzina byli Świadkami Jehowy. Mi to nie przeszkadzało. Przeciwnie. W trakcie wagarów, które spędzaliśmy u niego w domu z ciekawością oglądałem ilustrowane pismo święte, zawłaszcza sensacyjny, makabryczny obrazek przybitego do pala Jezusa. Moje wagary trwały dziewięć dni. Dawid się wykruszył po siedmiu. Nie to, że nie chciałem chodzić do szkoły ale codziennie, gdy pojawiałem się bez ojca pani mnie odsyłała do domu. Tak samo było z Dawidem. Zbliżał się czas wystawiania ocen i pani nam oznajmiła:
– Nie dostaniecie świadectwa, kiedy nie przyjdą rodzice.
Wówczas Dawid się złamał. Przyszedł z mamą. Zostawił mnie samego. Mijały kolejne dni. Długie dni, w których wymyślałem scenariusze wybrnięcia z sytuacji. Rodzice nic nie wiedzieli o moich misiowych problemach. Ba! Nie domyślali się nawet, że nie chodzę do szkoły. Zawsze sam sobie zadawałem zadania domowe w ćwiczeniach i rodzice pomagali mi je rozwiązywać. Robiłem tak, żeby się nie zorientowali, że wagaruję.
Dziewiątego dnia mojej absencji, pani wykonała telefon do mamy, do pracy. Nie wiem, co powiedziała. W każdym razie mama nie wróciła do domu zadowolona. Na drugi dzień razem z ojcem szedłem do szkoły. Pani wpuściła mnie do klasy wraz z innymi, z ojcem zaś sobie porozmawiała. Pamiętam, że niezbyt chętnie wracałem do domu. Kiedy byłem już na naszej ulicy z daleka zobaczył mnie Adam, który przy starej stodole grał w piłkę. Podbiegł do mnie i powiedział:
– Ja bym na twoim miejscu nie szedł na chatę.
To mnie dobiło. Ale nic. Jak Chrystus w drodze na Golgotę tak i ja odliczałem kolejne kroki dzielące mnie od miejsca stracenia. Wchodzę do domu. Ojciec milczy. Wściekły. Nie zjadłem obiadu. Zamknąłem się w pokoju. O szesnastej pojawiła się matka. Myślałem, że mnie wybawi. Nic z tego. Ojciec wszedł do mnie do pokoju. Ściągnął pas i zaczął mnie lać. Chowałem tyłek jak mogłem. Zasłaniałem pośladki rękami, w ogóle wyczyniałem najdziwniejsze figury gimnastyczne, żeby tylko uniknąć ciosu, że w pewnej chwili ojciec wybuchnął śmiechem i zaczął nawijać pasek na szlufki spodni. Widocznie rozbawiły go moje wygibasy, albo cała sytuacja z nie uszytym misiem. W każdym razie, kiedy w żartach wypominamy dzisiaj ojcu, że nas surowo wychowywał, że nie to co dzisiaj klapsy są niehumanitarne, ten się śmieje i mówi do mnie:
– U ciebie, to nigdy tyłka nie można było znaleźć.

Trzech ważnych zasad nauczył mnie tato. Dumy oraz tego, że nie wolno kraść i nie wolno kłamać. Lekcja dumy trwała długo. Ojciec służył w niej jednocześnie za nauczyciela i za wzór postępowania. O zakazie kłamania nauczyłem się na przykładzie nieszczęsnego misia. Lekcję na temat kradzieży odebrałem wspólnie z braćmi i była równie radykalna, co casus misia.
Tuż za starym, poniemieckim cmentarzem, pewna starsza pani miała swoją działkę. Hodowała na niej oprócz kartofli różne inne warzywa. Między innymi marchewkę i buraki cukrowe, którymi karmiła swoje króliki. Któregoś razu Adam oznajmił, że buraki cukrowe są słodkie. Kiedy zapytałem go skąd on to wie, to opowiedział o poletku starszej pani. No i ruszyliśmy we trójkę. Adam prowadził, ja szedłem za nim, a za nami wlókł się najmłodszy brat Piotrek, który w tym czasie przeżywał swoją własna fascynację czerwonym rowerkiem zrobionym przez ojca. Doszliśmy na miejsce. Po uważnych oględzinach miejsca przestępstwa, i kiedy upewniliśmy się, że starszej pani nie ma, przystąpiliśmy do ataku. Naszym łupem padło kilka marchewek i buraki cukrowe: sztuk dwa. Nie było łatwo je wyrwać z ziemi o konsystencji zaschniętej gliny. Mocowaliśmy się z nimi sporo czasu i całkiem zapomnieliśmy, że to nie nasze pole, nie nasze buraki i że w każdej chwili może nadejść starsza pani. No i nadeszła. Zaczęła do nas się wydzierać z daleka, coś krzyczeć o złodziejach i wymachiwać w powietrzu drewnianą laską, swoim nieodłącznym atrybutem.
Zwiewaliśmy szybko, porzucając łup i co gorsze rowerek. Dopiero po chwili się zorientowaliśmy, że Piotrek o nim zapomniał ze strachu. Ale nic. Nie odważyliśmy się wrócić na miejsce przestępstwa. Jako, że w przyrodzie nic nie ginie, i czerwony rowerek wkrótce się pojawił. Przyprowadziła go do naszego domu starsza pani, która oznajmiła ojcu, że jego trzech synów zjadło jej dwa worki marchewki i ukradło kilkadziesiąt buraków. Ojciec nie wnikał czy to prawda, czy nie z tymi zniszczeniami. Koronnym dowodem był czerwony rowerek. Przecież nawet Adam, mistrz blagi, nie potrafiłby go w tamtej chwili przekonać, że to nie jest ten rowerek, który on nam zrobił, tylko inny. Zatem nie może być dowodem naszej winy. Każdy z nas dostał manto, oczywiście proporcjonalnie do wieku. Adamowi oberwało się najbardziej, mi średnio, a Piotrkowi najmniej.

Wszystkie epoki się kiedyś kończą. Epoka ojca-supermana także. To było jakieś dziesięć lat temu. Którejś nocy przybiegła do mnie spanikowana mama. Mówi:
– Marek! Wstań! Szybko, z ojcem coś się dzieje.
Przybiegam do sypialni rodziców i widzę ojca majaczącego w łóżku. Szybka decyzja: dzwonimy na pogotowie. Po kilkunastu minutach pomagam wynieść sanitariuszom nosze, na których leży majaczący tato. Na drugi dzień w szpitalu lekarz informuje matkę, że jest podejrzenie wylewu. Ojciec od momentu wszczepienia sztucznej zastawki sercowej musi codziennie zażywać tabletki rozrzedzające krew. W związku z tym musi regularnie badać się w kierunku wskaźnika krzepliwości krwi. Zaniedbał trochę sprawę. Jakieś naczynko w mózgu pękło i stąd problemy. Odwiedzamy go w szpitalu. Ojciec pomału wraca do zdrowie. Lecz to pomału to dla mnie było zbyt wolne. Złościłem się na niego. Mówiłem:
– Przestałbyś się pieścić. Nic się nie stało, już jesteś zdrowy. Na twoim miejscu robiłbym wszystko, by jak najszybciej być w domu. Dawaj! Ubieraj się, wracamy!
Ojciec traktował to jako żart. Leżąc na łóżku, pod kroplówką uśmiechał się i odpowiadał:
– Synku, chory jestem.
Ale ja wcale nie żartowałem. Naprawdę chciałem, żeby wracał do domu. Nie mogłem pogodzić się z tym, że mój superman leży bezradnie w szpitalnym łóżku. Byłem zły na niego. Uważałem, że się pieści, że lubi jak tak przy nim wszyscy skaczą i biegają. Nie dopuszczałem do głowy myśli, że jest chory.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić

I po jakiego wała klikasz: "dodaj komentarz"? Nie rozumiesz co to znaczy: "załóż sobie stronkę i tam pisz a stąd wypierdalaj"?