Edward Pasewicz, „th” – Jak przegrać doskonale

11 września, 2008 by

– Przeczytałeś? zapytał Mateusz wracając do stolika z flaszką wódki Wziąłem całą, żeby tracić wątku dodał.
– Tak.
– No i co? Pierwsze wrażenie?
– Pierwsze wrażenie?
– Pierwsze potwierdził, rozlewając kolejkę.
– Może to dziwne, ale pierwsze moje wrażenie po przeczytaniu tego wiersza wiąże się Mandelbrotem, jego zbiorem.
– A dlaczego?
– Zbiór Mandelbrota pojawił się w moim umyśle, jako silne, nieodparte wrażenie, kiedy po raz któryś tam przeczytałem wersy z trzeciej strofy. Czekaj, zaraz je przeczytam odpowiedziałem i odnajdując kartkę z Jak przegrać doskonale, odczytałem:

I, czekaj jeszcze, nie pamiętam, ty czy ja
wpadłem na tę myśl o żukach w środku
figi, nie uważaliśmy, teraz to możliwe,
że one nas piszą.

Mateusz wysłuchał uważnie. Wyjął flaszkę z kubełka z lodem, odkręcił i rozlał kolejkę. Podniósł swój kieliszek, spojrzał na mnie i powiedział:
– Dobre, kurwa, dobre.
– Dobre.

Jak przegrać doskonale jest światem wielości znaczeń możliwych do odczytania w różnych odmianach rzeczywistości, które sam zawiera. Jest czymś na kształt tego żuczka Mandelbrota, z nadymanym odwłokiem i malutka główką pokrytą chityną, w którym samopodobność wzbogacona została każdorazowo na kolejnym poziomie o jakąś unikalną aberrację. W pierwszej chwili wydaje się być to tekst o różnicy między białkowością a duchowością, w którym to, co materialne (białko) i jego mechanika (białko pisze; białko pisze i nie obchodzi go autor) skonfrontowane zostało z autorem. Ten schizofreniczny dualizm, widoczny w całym tekście wydaje się być pretekstem do rozgrywki z rzeczywistością jako realnością rozumianą jako to, co oczywiste-zmysłowe oraz to, co senne, złudne. Jednakże prostej dychotomii wymknie się to, co unikalne w tym tekście, a mianowicie: jego wielopłaszczyznowość. Pasewiczowi udała się bowiem rzecz niezwykła. Literalnie w kilku wersach wykreował nieskończenie wiele światów i nie wydaje się, by było to dziełem przypadku. Oto pierwszy wers i zapowiedź nowej fizyki:

Przestrzeń ma kształt tarki do buraków.

Fizyki, która ograniczy się tylko do wskazania kolejnych światów, bez przesądzania o ich jakości.

Wracając do sygnalizowanego wcześniej problemu duch-ciało. Jeżeli czytelnik chciałby znaleźć jakąś odpowiedź istoty tej relacji, ciekawszej niż np. okazjonalizm, to się zawiedzie. Pasewicz tu także gmatwa, tworzy konstrukt rzeczywistości białka, które nie jest ślepe i sumy przerażeń. Pisze:

Białko pisze i nie jest ślepe, to nie rojenia
tylko suma przerażeń.

Niewiadomo do końca czy Pasewicz nadaje swojej mechanice nowe, nieznane atrybuty czy tworzy myślące maszyny, a może czy w myślących duchach widzi maszyny. Pozostawia czytelnika bez odpowiedzi, wprowadzając kolejny rodzaj świata:

I nieważne jest czy
pokochamy trupa, ta wiedza odsyła nas
w sen a on okazuje się kolejnym pismem
nie odpowiemy chyba na poste restante?

Ta cześć tekstu jest o tyle ciekawa, że Pasewicz rezygnuje z naiwnej i oklepanej metaforyki snu, jako realności (chociaż przyznać należy, że oniryczność jest ważnym elementem tekstu). Tu pojawia się problem rzeczywistości jako tego, co jest wyrażalne w języku, za pomocą pojęć. I nie sposób z jednej strony wzdrygnąć się przed tą skrajną racjonalizacją świata, a z drugiej zaś ulec pokusie choćby krótkiego eksperymentu myślowego: zadać sobie pytanie, czy znam coś, czego nie potrafię nazwać? Czy istnieje jakaś jakość ponadprzymiotnikowa, jakość nowego przymiotnika? Jeżeli tak, to czy świat jest, czy może mój język jest światem?
Nie istnieje ostateczna odpowiedź na te pytania. Zresztą próżno odpowiedzi szukać, zwłaszcza że wielość rzeczywistości (tu nawet Chwistek zazdrościłby Pasewiczowi ) w tekście Jak przegrać doskonale osiąga apogeum we fragmencie:

I, czekaj jeszcze, nie pamiętam, ty czy ja
wpadłem na tę myśl o żukach w środku
figi, nie uważaliśmy, teraz to możliwe,
że one nas piszą

Nie uważam by dyskusja nad tym fragmentem w ramach hermeneutyki multimolekularnej kiedykolwiek znalazła swój finał. Z jednej strony jest to jakaś dziecięca konstatacja, z drugiej wprowadzenie w świat fraktali i opisu. Istnieją fragmenty, o które człowiek jest zazdrosny, że to on ich nie wymyślił. Właśnie to jest jeden z nich.

Oprócz tych wszystkich warstw znaczeniowych, jest też ta literalna. Ta, która jednak umyka w kontekście tekstu. Okazuje się, że wiersz Jak przegrać doskonale może być odczytywany jako rodzaj intymnego dialogu. Pasewicz napisze:

To nie jest list miłosny
to deklaracja

ale nie sposób wyczuć tej naturalności, które pojawia się tylko w bezpośrednim dialogu, a która nie ma nic wspólnego z deklaracją, ale z intymną czułością. Pasewicz wciąga w rozmowę, w dialog. Pisze: I, czekaj jeszcze, nie pamięta ty, czy ja, pisze jakby chciał zatrzymać czytelnika by porozmawiać, ale jednocześnie daje się wyczuć pewien dystans ty cały czas pozostaje bierne.

siec-i-siec.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 17 komentarzy »

Edward Pasewicz, „th”. Wstęp.

10 września, 2008 by

Wczoraj spotkałem kolegę ze studiów. Siedzieliśmy pod parasolami w ogródku małej knajpki przy Friedrichstrasse w Berlinie. Zamawialiśmy schłodzoną wódkę o konsystencji gliceryny i stopniowo się upijając wspominaliśmy wspólne czasy studenckie wypady na dupeczki, libacje, w trakcie których nikt nie zastanawiał się na wydolnością wątroby, te mordobicia po których człowiek miał pozdzierane kostki i siniaki pod oczami. To było coś! To była nasza filozofia, lepsza niż każda inna, którą wciskano nam do łbów.

Mateusz bo tak ma na imię obecnie pracuje w prywatnym ośrodku badawczym Heer-Meneios w Berlinie, w którym zajmuje się interpretacją tekstów. Jak to sam mówi: nie interesuje go wyjaśnienie (Erklären), ale zrozumienie (Verstehen). Zwykle nie opowiada o pracy. Związany jest tajemnica wojskową (podejrzewam, że analizują jakieś teksty dla Bundeswehry jak w tym filmie: Trzy dni Kondora) ale tym razem już przy drugim kieliszku podsunął mi wydruk na oko jakieś 50 stron i zapytał:

– Znasz?
– Co takiego? odparłem, biorąc do ręki wydruk i zacząłem go przeglądać. Jak się okazało był to tomik wierszy th Edwarda Pasewicza, wydany stosunkowo niedawno przez kserokopia.art Jarka Łukaszewicza.
– Słyszałem o Pasewiczu i czytałem kilka jego wierszy gdzieś tam w internecie, ale jego książek nie miałem w ręku. A po co mi to dajesz?
– Pracuję nad nową formą interpretacji. Nazwałem ją hermeneutyką multimolekularną odpowiedział Mateusz dając jednocześnie znak kelnerowi, żeby przyniósł kolejne zmrożone dwie pięćdziesiątki.
– Multimolekularną? A co to za stwór? zapytałem.
– Żaden stwór odpowiedział lekko poirytowany Wyobraź sobie ciasto drożdżowe. Samo ciasto jest czymś, jest substancją, którą można umieścić w ramach pewnego dyskursu. Ale w ramach różnych dyskursów można umieścić też placek, który jest modusem ciasta drożdżowego. To samo można zrobić z rodzynkami, olejem, mąką drożdżami, cukrem i innymi składnikami, które się składają na ciasto drożdżowe. W ramach dyskursu można umieścić także cukiernika i gospodynie domową, która to ciasto robi, a tym samym uzyskać przejście do kontekstów, które wydają się odległe semantycznie od ciasta drożdżowego, ale przecież są z nim związane.
– Hmmm, a jak to się ma do tej multimolekularności? zapytałem.
– Do tego zmierzam. Chodzi o to, że w rzeczywistości świata kultury istnieją relację między elementami tego świata, jak i relacje między światem kultury i jego elementami…
– No, ale o czymś takim, tylko na gruncie formalnym to już Leśniewski dawno mówił wtrąciłem.
– Tylko, że w systemie Leśniewskiego relacja między całością a elementem ma charakter obiektywny, natomiast w mojej hermeneutyce molekularnej, relacje między kolejnymi molekułami są czysto subiektywne, zależne od sensu, który jest nadawany każdorazowo. Rozumiesz?
– Znaczy, nie chodzi tu o obiektywizm w jakiejkolwiek postaci, ani o relację między poszczególnymi molekułami, ale o samą interpretację, ten każdorazowy sens?
– Właśnie! wykrzyknął, czym zwrócił uwagę pozostałych gości w ogródku.
– OO to chodzi kontynuował ściszonym już głosem o to chodzi. Tu się liczy nie tekst jako molekuła, ani nie kolejne jego fragmenty, ale każdorazowy, subiektywny z natury, bo nadawany przez tego, kto interpretuje teks, sens będący na końcu multimolekułą. W każdej chwili może być on różny, każdorazowo będzie bowiem zależny od podmiotu. I tu nikt nie oczekuje na prawdę, choćby miała się nagle wyłonić spowita w anioły, jako właścicielka świata. Tu nie jest ważny także sens, ale podmiot ten, kto ten sens nadaje, jemu należy się cała uwaga.

Spoglądałem na Mateusza. Widziałem w tym momencie pasję w jego oczach, ten błysk Kolumba, który odkrywa nowy ląd. W jego pomyśle było coś przewrotnego. Gdyby uznać, że tekst jako taki w ramach hermeneutyki multimolekularnej odgrywa rolę drugoplanową, bo najważniejsza jest interpretacja, będąca produktem podmiotu, to okazuje się, że epicentrum tej teorii jest nie tyle człowiek, ale wytrenowany umysł ludzki, który tworzy interpretacje. Nieważne czy ma on do czynienia z tekstem złożonym czy prostym, ale przede wszystkim ostateczny produkt tego spotkania. Wątpię, żeby w tym momencie Mateusz miał jakieś skrupuły, odrobinę chrześcijańskiego egalitaryzmu. Oczywistą implikacją jego koncepcji hermeneutyki multimolekularnej jest elitarność umysłu interpretującego. Jak to on zawsze mawiał: Nie znajduję w sobie odrobiny nawet litości dla głupoty w obojętnie jakiej formie.
Hermeneutyka molekularna, o której opowiadał Mateusz, miała też wartość jako forma dialogu bynajmniej nie hermeneuty z tekstem, ale hermeneuty z własnym umysłem i przede wszystkim hermeneuty z środowiskiem. Tu najbardziej ujawniała się specjalizacja tej dziedziny. Można sobie wyobrazić kolejne poziomy interpretacji, kolejne połączenia odkrywane przez niezależne od siebie przecież umysły. Te różne subiektywności, które spotykają się przecież w ramach danej interpretacji, a która ciągle pozostaje wariacją na przykład na temat ciasta drożdżowego. Te multisensy na płaszczyźnie połączeń, znaczeń, linii myślowych. To wszystko przy odpowiedniej konstelacji mogło stworzyć intelektualne perpetum mobile, które raz wprawione w ruch za pomocą prostego zdania, będzie samonapędzało się przechodząc do multisensów, multiświatów w multiinterpretacjach hemrneutyki multimolekularnej

– Poszukaj strony siódmej odezwał się po chwili milczenia Mateusz pokazując na walające się na stoliku kartki pdf-u th Pasewicza Od tego miejsca zaczyna się Preludium, najwartościowsza część całego tomu, czyli dwanaście wierszy.
Znalazłem ten wiersz: Jak przegrać doskonale. Czytam pierwszą strofę:

Przestrzeń ma kształt tarki do buraków
Białko pisze. To nie jest list miłosny, to
deklaracja. Białko pisze i nie obchodzi
go autor, spin, myszko i śmierć z zazdrości.

– Wiesz już dlaczego koniecznie chciałem się z tobą spotkać na wódce? przerwał mi Mateusz.
Podniosłem głowę znad kartek. Spojrzałem na niego i zobaczyłem ten szelmowski uśmieszek na twarzy, który pojawiał się zawsze, gdy znajdował sobie ofiarę. Kogoś, kto mu się da wciągnąć w rzeczywistość dziwnych pojęć, całych zdań, rzeczywistość najdziwniejszych światów.
– Wiem, ale za wódkę ty płacisz! odpowiedziałem, przygotowując się na długą przeprawę przez matń dwunastu wierszy Pasewicza. Miałem apodyktyczną pewność, że Mateusz nie okaże mi litości, że jak wciągnie mnie do swej sieci, to jedyny możliwy ruch może odbyć się tylko według zasad samej sieci. Chyba udzieliło mi się coś z lekcji Sacher-Masocha. Wypiłem kolejny kieliszek lodowatej wódki. Przyczaiłem się, czekałem.

siec-i-siec.jpg

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Wiersz z sieci: Ilionowski, Rewolucja III

5 września, 2008 by

Ilionowski, Rewolucja III

pani basia z mięsnego, przeliczając utarg dzienny zastanawia się nad zyskiem
oblicza najpierw brutto, następnie netto. dobrze, że mam rozum pomyślała
a myśląc to, jako podmiot, który właśnie myśli westchnęła już na głos
lecz pod nosem: tylko logika może nas ocalić. w tzw. międzyczasie
(który powinien być kategorią filozoficzną) obraca w palcach pięciozłotówkę, czyli:
chleb, mleko i jedna berlinka. nagły błysk teorii wartości (nie tej dodatkowej)
przysłonił jej ocenę rzeczywistości o tym nie pisał nawet marks.

mam nadzieję, że wiesz, że to nie był nawet wstęp, że tak jak ja czujesz dyskomfort,
że masz świadomość, że zanim napisze się w wierszu: że trzeba powiedzieć coś ważnego,
że szkoda wersów marnować na samo że. to samo dotyczy jak. odwróć się wstecz
a we wsteczu zobaczysz tylko wersy pisane młotem, bo tak je należy pisać tracąc palce
i żeby nie rozwlekać się długo w tej strofie: na chuj wam czarne płaszcze?

te ckliwe środki wyrazu, aureola duchowa, niebieskie żyłki pod pergaminową skórą
na dłoniach, są dobre gdy chcesz zrobić palcówkę dziewczynce z liceum, która
nie miała jeszcze kutasa między nogami. tu nie o palcówkę jednak się rozchodzi,
lecz o prawdę. krytyk odpowie, że właśnie prawda jest między udami zgoda
niech krytyk ten sam jednak też doda, że prawda ta czasem śmierdzi śledziami.
rysunek1.JPG

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Robert Rybicki – poeta prawdziwy prawdę wyczerpujący

4 września, 2008 by

Kiedy swoim czarnym BMW 750iL, z pomocą trzystu koni mechanicznych pokonywałem odcinek Frankfurt / Oder Berlin, już na wysokości pierwszego rastplacu dała znać o sobie fizjologia. Przyautostradowe niemieckie kible są całkiem, całkiem. Estetyka stali szlachetnej w takim miejscu oprócz wrażenie czystości ma jakiś swój urok. Miałem szczęście, kabina była pusta. Mogłem spokojnie zamknąć się i skoncentrować na odlewaniu się. Nie ma nic gorszego niż lanie w pisuar. Ni chuja nie mogę się skoncentrować, zwłaszcza gdy gość obok stoi i pogwizduje. Mogę wówczas tak stać latami, zmuszać swój styrany nieustannym padnij-powstań gruczoł krokowy, do tego by się rozluźnił, a i tak nici będą z odlania się. Rozpinam rozporek i leję. Jest błogo, zwłaszcza w fazie środkowej, kiedy naprężony do granic wytrzymałości pęcherz rozluźnia się, kiedy strumień moczu ma największe ciśnienie.
W tej właśnie fazie ekstazy stało się coś dziwnego. Otóż błądząc ekstatycznym wzrokiem po ścianach kabiny ujrzałem taki oto napis, starannie wykaligrafowany wodoodpornym markerem:

Kim jesteś Europejczyku? Ty, który nie znasz mądrości Chiwiego z Balchy?

Czy to nie ten śmiałek, który jako jeden z pierwszych, jeszcze przed Spinozą rzucił się na bezsensowne przepisy biblijne? pomyślałem. Ale nic. Skończyłem rytuał oddawania moczu, otrzepałem sisiora, wytarłem go jeszcze papierem toaletowym tak na wszelki wypadek. I odjechałem, całkowicie zapominając o tym klozetowym graffiti.

Całe to zdarzenie przypomniałem sobie stosunkowo niedawno, kiedy to brnąwszy przez Nową okolicę poetów, (ten sam numer, w którym to redaktor Napiórkowski opublikował z litości dla dyslektyka poezję dyslektyczną) wiersze Roberta Rybickiego. Nie wiem jaka byłaby twoja reakcja drogi czytelniku, ale kiedy moje oko napotkało pierwszy wers Kupki Rybickiego:

Leci samolot oka. Gałka oczna ze skrzydłami

westchnąłem: O ja pierdolę! Tak, tak. Nie wstydzę się swojej reakcji. Mama zawsze powtarzała: Synu nie wstydź się swoich uczuć. Dlatego też spowiadam się w tej właśnie chwili ze swojego ojapierdolizmu, który dopadł mnie z siłą błyskawicy w trakcie lektury wierszy Rybickiego.

Ale jaki jest związek między ojapierdolizmem, mądrościami Chwiego z Balchy a twórczością Roberta Rybickiego z Nowej okolicy poetów? Odpowiedź jest jedna: bezsens rozumiany nie jako non-sens, ale jako bzdeciszcze. Oto pierwsza strofa Kupki, w całości (by nie być posądzony o intencjonalność cytowań):

Leci samolot oka. Gałka oczna ze skrzydłami
Dzień dobry. Mężczyzna z psem, oczywiście,
wybierał się na przełaj łąki, ciągnąc za sobą
chybotliwy cień aż po horyzont wschodu.

Na uwagę zasługuje tu po pierwsze udane, żeby nie powiedzieć wzorowe, zastosowanie reguł poetyki enteryzacji, co już apriori unieważnia pytanie o sens. Ale przecież chciałoby się podyskutować z wierszem, z poetą, z podmiotem lirycznym. Chciałoby się nawiązać jakąś formę dialogu z lekturą. Owo czystoludzkie, prozaiczne chcenie jest źródłem pytania: co poeta chciał powiedzieć. Zanim okaże się, że nic, to należy pokonać pewien dystans intelektualny, określany jako refleksja.
Oto dekonstrukcja pierwszej strofy:

Leci samolot oka. poeta lubi zestaw LEGO Anathomy pomieszany z LEGO FlyFight

Gałka oczna ze skrzydłami jeszcze lepszy jest dwunastnica w wersji pancernej na gąsienicach z M1A2 Abrams.

Dzień dobry. Dzień dobry. Interakcja z czytelnikiem.

Mężczyzna z psem cóż za stereotyp. Niby faceci wyprowadzają pieska i śmieci, a baby gotują?
oczywiście, acha! Ponownie interakcja z czytelnikiem, który burzy się co do stereotypów.

wybierał się na przełaj łąki, a gdzie hasło: nie niszcz zieleni! Normalnie na świecie trawniki są po to by się na nich wylegiwać, tylko w Polsce służą do tego by psy na nich srały.

ciągnąc za sobą
chybotliwy cień
a to poetycka wariacja na temat czołówki z Lucky Luckea, w której kowboj jest szybszy od swojego cienia w pojedynku na rewolwery.

aż po horyzont wschodu. tutaj poeta pozostawia szerokie pole do interpretacji. Wers można odczytywać w połączeniu z wariacją na temat dziecięcej kreskówki o kowboju, albo w zgoła innym kontekście, a mianowicie jako Horizont des Seins.

Jednak myli się ten, kto uważa, że wątek LEGO, Lucky Luckea będzie kontynuowany w kolejnej strofie tego wiersza. Oto druga strofa:

Na jednej ze współrzędnych, wymacanej
przez pryzmat satelity, wehikuł obracał
bezprzewodowym spojrzeniem kamery
ze skrzydłami. Empatia sztucznych tworzyw

W tej strofie także nie zaskakuje enteryzacja. Ale: o co poeta chciał powiedzieć?.
Nie sądzę by pod pryzmatami satelit (co to za bzdura!), wehikułu obracanego bezprzewodowym spojrzeniem kamer (ibidem) poeta odwoływał się do freudowskich archetypów, czy do ideologii starwas. W zasadzie nie istnieje żadna interpretacja tej strofy, która mogłaby dowieść istnienia lichego chociażby spoiwa między strofą dwa i jeden Kupki Rybickiego.

Oszczędzę czytelnikom strofy numer trzy, która co nie powinno na tym etapie rozważań o wierszach Rybickiego zaskakiwać będzie o trującej się puszce w zaułku. Oszczędzę też kolejnej, w której Rybicki będzie pisał o książkach z kamienia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na ostatnią strofę Kupki. Oto ona:

dla Logosu. Zdecydowanie bardziej
medialnie wyglądają stosy płonących książek
Dzięki dramaturgii płomienia Słowa zyskują
na tymczasowości. Dorzućcie, bo zimno.

Strofa ta zwraca uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze: naoczny jest w niej pewien przekaz. Wzmocniony wprawdzie nieudolnym odwołaniem się do archetypów kulturowych jak Logos i Słowo (Rybickiemu przydałyby się korki z filozofii), ale jest. Po drugie, w strofie tej Rybicki zorientował się, że do tej pory nie miał pomysłu na ten wiersz, że dopiero ostatnia strofa ma względną wartość, że to, co do niej dodał, to sieczka którą sam określił jako Kupka.

I właśnie mimo transparentnego bezdeciszcza i poetyki enteryzacji, Kupka Roberta Rybickiego zasługuje na pochwałę. Rzadko w polskiej poezji współczesnej mamy do czynienia z veritas rozumianą jako adequatio tytułu i treści. Rybicki jest w tej kwestii bezpardonowo szczery z czytelnikiem, nie owija w bawełnę. Chciałoby się rzecz: obwieszcza wszem i wobec, że to jest literalna Kupka, naigrywając się z tych, którzy zignorują mądrości Chiwiego z Balchy.

O tym, że nie należy ignorować przekazów zawartych w tytułach wiedzą wszyscy, nawet ci, którzy w sławnych poetyckich *** doszukują się tajemnic kosmicznych. Ale w poezji Rybickiego relacja między tytułem a treścią wiersza, jest czego doświadczyliśmy na przykładzie Kupki totalna. Oto w kolejnym wierszu, pt. Wytrzymałość Rybicki-Poeta zaprasza czytelnika do gry, która polega na sprawdzeniu osobniczej wytrzymałości na bzdet. Serwując takie perły nonsensu jak: wojaczkowskie mięso wciągające dym, (które może i miałoby sens w konwencji naturalistycznej, którą przekreśla Rybicki Słowem oj, głupi, głupi poeta!) coraz bardziej dokuczający wzrost cen twarzy, kamienie leżące na scenie.
Tu ponownie należy pochwalić Rybickiego za adequatio. Trudno wytrzymać nachalny kontekst wojaczkowski, trudno wytrzymać serwowane kolejne perły nonsensu, w końcu trudno wytrzymać ze śmiechu.

W kolejnych tekstach Rober Rybicki jest także szczery. Apogeum szczerości jako adequatio, tym razem nie tylko treści i tytułu, ale relacji poeta-Rybicki jego dzieło odnajdujemy w tekście: Mówię:. Istotnym zaburzeniem semantycznym byłaby każda próba odnalezienia sensu w tym tekście. Najważniejsza jest tu konkluzja: Język jest bez sensu. Otóż Rybicki wydaje się być dojrzałym twórczo, dlatego stara się wejść w bezpośrednią relację z czytelnikami. Wprowadza w taki układ, w którym brak różnicy między podmiotem lirycznym a autorem. Mówię: język jest bez sensu za ten przekaz Rybickiemu należy się piątka. Zdefiniował on perfekcyjnie swój język, poetykę bzdeciszcza oraz enteryzacji. Z tego powodu chociażby należy mu się czołowe miejsce w panteonie polskich poetów współczesnych.
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Mariusz Appel apeluje o nową poetykę enteryzacji.

3 września, 2008 by

Dziś rano, około godziny 6.48 zadzwonił do mnie kolega z Moskwy, Griszka. Griszka specjalizuje się w dziedzinie badawczej, którą na marginesie on sam powołał do życia, a mianowicie: poetyką enteryzacji. Co to takiego, o tym za chwilę. W każdym razie zadzwonił do mnie i mówi:
– Priwiet, znajesz li ty nowyj tiekst iz tonicu waszeigo poiety Applu?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Czy przyznać się, że nie znam co byłoby zgodne z prawdą, ale przyznając się wyszedłbym na ignoranta. Czy może skłamać, że znam, ale wówczas groziła mi specjalistyczna dyskusja telefoniczna z Griszką, w której dostałbym po intelektualnych jajach. Tak czy siak dupsko zawsze z tyłu czyli: klasyczny konflikt tragiczny. Dla jasności dodać muszę, że wszyscy moi koledzy, nawet ci niewidoczni, posiadają zadziwiająca możliwość czytania w myślach. Dlatego Griszka nie dopytywał się więcej, przesłał mi faksem kilka stron tekstu. Okazało się, że były to dzieła niejakiego Mariusza Appla, pochodzące z tomu : tonic, a które opublikowano także w Czasie kultury.
Przeczytałem je najpierw pobieżnie, później studiując dokładnie tekst o jakże wymownym i wieloznacznym tytule: trujka, doświadczyłem augustiańskiej illuminacji. W jednej chwili poznałem przyczynę, dla której Griszka o tak barbarzyńskiej porze napadał mnie i maltretował mój faks. Oto pierwsza strofa:

blady siedział i czytał mastertona krew
odpłynęła z twarzy ubarwiając strony
zwykły kurs linii 195 nic sensacyjnego
by się nie wydarzyło gdyby nie zaczął mówić

To jest pierwsza strofa trujki w wydaniu Appla. Griszka, jako badacz poezji o niebywale analitycznym umyśle (wiedzieć należy, że ród Griszki wywodzi się z prostej linii od Tarskiego, Leśniewskiego i Goedla a ze strony babki ciotki siostry, od samego Leona Chwistka) sformułował prostą, ale w istocie genialną tezę: Enter wiersza nie czyni. W myśl owej zasady zaczął analizować teksty wielu poetów nie ze względu na treść ale użycie klawisza ENTER, który jak wiadomo służy do robienia wersów czy strof. Wyniki badań były zatrważające. Okazało się, że użycie klawisza ENTER w poezji prowadzić może do poetyki enteryzacji. Niektórzy bowiem poeci, są przekonani, że stosując czysto stochastycznie klawisz ENTER w dowolnym tekście, są w stanie stworzyć wers a w konsekwencji cały wiersz. Weźmy taki oto przykład:

doprowadzenie gazu czadnicowego albo systemem kanału ceramicznego, obwiedniego lub rurociągu obwiedniego, napowietrznego systemu kaskadowego dla ochrony przed zanieczyszczeniem smołą [ Poradnik Ceramiczny, (red.) Ignacy Płoński, Warszawa 1963, s.445.].

Tekst ten w ramach poetyki enteryzacji będzie wyglądał tak:

doprowadzenie gazu
czadnicowego albo
systemem kanału
ceramicznego, obwiedniego

lub rurociągu
obwiedniego, napowietrznego
systemu kaskadowego
dla ochrony przed
zanieczyszczeniem smołą

Ale jak to się ma do tekstów Mariusza Appla, którymi zainteresował się mój Griszka.
Otóż kiedy Griszka sformułował główna, negatywną zasadę poetyki enteryzacji, środowisko dekonstrukcjonistów podjęło się dekonstrukcji (bo cóż innego mogliby robić dekonstrukcjoniści) tzw. tekstów zenteryzowanych, czyli mówiąc wprost: zaczęli oczyszczać literaturę z nadmiernej ilości enterów. W tym momencie każdy uważny czytelnik zadać powinien pytanie: a jak rozróżnić tekst zenteryzowany od normalnego. To bardzo proste drogi czytelniku. Enteryzacja to losowe użycie przycisku ENTER. Innymi słowy, czytasz sobie tekst, czytasz, czytasz a tu nagle on się urywa, chociaż do końca krawędzi strony jeszcze tyle miejsca zostało. Mało tego urywa się tak bez sensu, bez żadnego znaczenia. Urywa się tak, jakby najwazniejsze było owo urwanie, czyli wstawienie ENTER. Weźmy jeszcze raz pierwszą strofę: trujki Appla:

blady siedział i czytał mastertona krew [enter]
odpłynęła z twarzy ubarwiając strony
zwykły kurs linii 195 nic sensacyjnego [enter]
by się nie wydarzyło gdyby nie zaczął mówić

Na przykładzie pierwszych dwóch wersów widać wyraźnie bezsens użycia ENTER, między tymi wersami jest tylko czysta mechanika. Usuńmy te enterki i co się okazuje?

blady siedział i czytał mastertona krew odpłynęła z twarzy ubarwiając strony zwykły kurs linii 195 nic sensacyjnego by się nie wydarzyło gdyby nie zaczął mówić”

Zagadka dla czytelnika. Przytoczę teraz drugą i trzecią strofę trujki Mariusza Appla, ale tym razem w wersji zdeenteryzowanej. A ty drogi czytelniku powstawiaj sobie entery tam gdzie chcesz, twórz wersy i strofy według własnego widzimisię i najważniejsze: nie martw się o sens! W poetyce enteryzacji sens nie ma żadnego znaczenia, tu najważniejszy jest ENTER.

Oto obiecany fragment:

zamiast strun głosowych mam końskie włosy i ginekomastię piersi wybrzuszają mi się jak dusza wychodząca z futbolówki kiedy puszczą szwy matka hoduje na języku garbniki zlizuje śmierć z martwych zwierząt wyprawia ich skóry na tamten świat elastyczne i miękkie

Jak się przekonałeś drogi czytelniku, tu nie sens, ale ENTER tworzy wers, strofę i wiersz. Oczywiście wszystkie kolejne teksty Appla opublikowane w Czasie kultury (3-2008) zbudowane zostały w oparciu o zasady poetyki enteryzacji. Zachęcam wszystkich, którzy chcą się zapoznać z nie tyle z tekstami Appla, ale z tajnikami koncepcji Griszki, do zabawy. Warto, warto, bo zabawa przednia ale nie tylko. Poetyka enteryzacji ma niebywały kontekst egalitarny, ba! Nawet ponadgatunkowy. Spełnia się tu ukryte pragnienie singerowskiej etyki. Oto bowiem małpa, owieczka, koza a nawet kura, kiedy się jej pokaże jak w ENTER klikać stanie się poetą. Czyż to nie wspaniałe!?
nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

Padaka po Padzie i pad na pysk czyli Dariusz Pado i jego rymowanki.

2 września, 2008 by

Na początek zagadka:

Czym się różni poeta-hetero od poety-homo? Odpowiedź jest prosta: poeci-homo okolice intymne mają dosłownie w dupie. Innych różnic nie ma, zwłaszcza jakościowych jeżeli mówimy o poezji. Czy Hawking byłby Hawkingiem, gdyby był pełnosprawny fizycznie? Butelka wódki przeciwko szklance mleka, że tak! Ale oto w Nowej okolicy poetów (26-27), publikuje nie byle kto! Ale przede wszystkim: dyslektyk! Redaktor nieszuflady! adwokat! Proszę Państwa! Oto on! Oto Darek dyslektyk Pado!

Czytając notki o autorach (a czytałem je przed tym, jak zabrałem się za wiersze w tym numerze) zastanawiałem się po jakiego wała ktoś ogłasza: Uwaga! Jestem dyslektykiem!
Zrozumiałbym taką oto notkę biograficzną: Uczłowieczony od trzech lat szympans, piszący wiersze. Starając się dociec intencji biografa Dariusza Pado, który zdaje się uważał za konieczne poinformowanie każdego czytelnika, że Pado jest dyslektykiem, przekartkowałem Nową okolicę poetów na stronę 90. Tu odważny wydawca wydał całe dwa wiersze Darka Pado.
Żeby nie przeciągać, żeby nie pastwić się dłużej nad zniecierpliwionym czytelnikiem, który chciałby poznać specyfikę poezji dyslektycznej, która przecież musi się róznić jakościowo od poezji w ogóle, oto pierwsza strofa wybitnego tekstu: Krzyż krzesło stryczek.

jeśli jesteś to jesteś / w drzewie skulony/ w pierwszym słoju //

Tak, tak. To jest pierwsza strofa. I wbrew pozorom nie przedstawił w niej poeta charakterystyki stanu larwy szkodnika drewna, zwanego kołatkiem. Nie było też intencją przedstawienie okresu prenatalnego mitycznych derwiszy, którzy wierzyli w magię drzew. Łatwo sobie wyobrazić te wypolerowane dziuple, tych spoconych derwiszy, robiących konkurencję dzięciołom, i te skulone (cóż za fatalny przymiotniczek!) embrionki w pierwszym słoju. Ale porzućmy te naiwne interpretacje, w których odpowiedzi szukamy w mitologiach.
Mój uczony kolega z Marburga, co to znany był w młodości, że pół litra wina wypija w niespełna 9 sekund, kiedy dałem mu do lektury owe dzieło, wysłał mi telegram z jednym pojęciem, które ma być kluczem do tekstu: logika-metafizyczna. I oto eureka! Teraz mnie olśniło, że strofa ta jest na wskroś metafizyczna, bo czymże jest owo: jeśli jesteś to jesteś, to przecież podstawowe pytanie o bycie, ale nie tylko. To przecież magiczna formuła identyczności, pierwszy aksjomat logiki. A wiemy, że w twórczości Darka, każdy element biografii, włącznie z dysleksją jest ważny. Wracając do aksjomatu identyczności, czyli: A=A, Darek jako prawnik przebrnął przez logiczny fakultet i teraz przetwarza ową wiedze logiczną w wersy co tylko dyslektyk uczynić potrafi.

Pocą mi się dłonie, czoło i prawa pacha. Jeżeli dyslektyk jest metafizykiem, logikiem, badaczem mitów w pierwszej strofie, to co mnie czeka w drugiej? Czy mój umysł czytelniczy nadąży za dyslektyczną poezją? Czy podołam owej jakości? A co mi tam! Czytam dalej:

jeżeli jesteś to byłeś / we mnie wrzucony / w pierwszym słowie //

Tak, tak. Znowu logika, tym razem alternatywa logiczna w odmianie egzystencjalnej.
W tej jakże bogatej w znaczenia, a ubogiej w słowa strofie zawiera się mądrość z podręcznika dla logików Barbary Stanosz i któryś tam rozdział z Batoga.

Kolejna strofa jest kolejną wypadkową fakultetu z logiki. Nie będę zatem jej przytaczał, czytelnik znajdzie jej rozwinięcie we Wprowadzeniu do logiki formalnej. Podręcznik dla humanistów, Barbary Stanosz. Przyznać należy, że rymowanka Krzyż krzesło stryczek jest ciekawą pomocą dydaktyczną w poznawaniu zasad logiki formalnej. Dla dociekliwych czytelników proponujemy zabawę z logiczną negacją. A mianowicie powstawiać przeczenia w wersach: 1, 4, 7. Zabawa gwarantowana!

Kolejny dzieło dyslektyczne, opublikowane w Nowej okolicy poetów ma także walor dydaktyczny. W rymowance pt. Kozioł (juz sam tytuł powinien nasuwać pewne implikacje z pogranicza demonologii) Pado przedstawia wersję kainowskiego bratobójstwa w wersji dla: wierzących w niego. Kim jest on? tu można sobie wstawić dowolny desygnat, madrośc dyslektyczna pozwoliła uniknąć wielkiej litery, a tym samym powiększyć zbiór potencjalnych możliwych desygnatów pojęcia on w nieskończoność. Niech moim onym będzie myszka miki. Chociaż zagadka z pierwszej strofy Kozła pozostanie na zawsze nierozwikłaną tajemnicą. Oto ona: kim jest zabity syn mojego ojca? dla uproszczenia Pado dodał: przecież zabito już tylu synów.
Pado zdaje się być tu nie tylko prorokiem religii bez boga, ale recenzentem podziemnego światka aborcyjnego. Gratulacje za takie społeczne zaangażowanie dla poety, który przecież jako prawnik musiał doświadczyć kiedyś ogromu tego problemu na sali sądowej.

Kolejne rymowanki Dariusza Pado nie rozczarowują. Utrzymane są w manierze Kozła oraz Krzyża. Pado-dyslektyk, Pado-prawnik, Pado-redaktor stara się przekonać czytelnika, że jest poetą. Jeżeli w kolejnym tomie, w wierszu pt. Zaświadczenie Dariusz Pado opublikuje kseroksa z opinii wystawionej przez Poradnię Psychologiczno-Pedagogiczną o jego dysleksji, to będzie to najlepsze dzieło Pady. Zachęcam do tego.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

wiersz z sieci: Ilionowski, Rewolucja II

1 września, 2008 by

Autor: Ilionowski, Rewolucja II

nie nie nie jestem inny
jestem z wami chcę jak wy
razem z wami żreć wpierdalać
brać garściami. żyć.

uwaga: jestem niewinny.

Pani w kącie pani się oburza?
Pani: pacz panie bydlę nas podbóża!

tak tak także i ta strona
strona moja (lub mnie) nie jest od was różna
jest moja jest wasza jest w tym miejscu
równa jest próżna

Tu i teraz bez zwłoki następuje: dość.

powtarzajmy razem:
tu jest kropka.
tu jest koniec
tu się nowe zaczyna

powtarzajmy póki ktoś nie krzyknie: dość
miast gadać w mordę trzeba lać.
chcesz się bić? chcesz? chcesz się bić?
czy gnić i żyć czy gnić?

jez-red1.jpg

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Rymowanki dla baranów o wierszach Józefa Barana

30 sierpnia, 2008 by

. z roku 2007 i tych, co napisał rok później, a które opublikowano w twórczości.

Nie ma co się certolić, nie ma co owijać w papierek rymowanki Józefa Barana do czytania się nie nadają.

A wszystko zaczęło się tak. Było sobotnie przedpołudnie. Spokój, nic nie zakłócało błogiej ciszy i tylko mój prywatny daimonion szeptał: Spróbuj dzisiaj być dobrym człowiekiem. Spróbuj, co ci szkodzi? Faktycznie, co mi szkodzi? Nic! Postanowiłem chociaż jeden dzień być dobrym człowiekiem.
Od około godziny 11.43 i 28 sek. , rozpocząłem wspinaczkę na szczyt mojej własnej dobroci, empatii i czegoś tam jeszcze, czego normalnie unikam. Z uśmiechem na mordzie witam sąsiadów. Oni się dziwią i nieporadnie ukrywając zaskoczenie, odpowiadają grzecznie na moje powitania. Nawet rytualna podróż do kibla odbywa się bez żadnych ekscesów. Proces defekacji jak nigdy, trwa zaledwie trzy godzinki. Innymi słowy: wszystko idzie jak z płatka. I byłbym wspiął się na swój prywatny ośmiotysięcznik dobroci, gdyby nie poranna lektura klozetowa czyli losowo wybrane pisemko, które biorę do ręki i czytam, by zapomnieć o spazmach perystaltycznych, o hemoroidach wielkości kciuka, o wytrzeszczu oczu czyli o prozie życia, która zaczyna się gdzieś tam w okolicy godziny za dziesięć dwunasta.
Mój pech, że trafiło na sierpniowy, ósmy numer twórczości.

Mała uwaga:

Nie wiem, co mnie podkusiło by wziąć akurat twórczość a nie na przykład Carla Schmitta. Ostatnio prószyński end ska, zwietrzyli pismo nosem i wydali jego Lewiatana. Czyta się to wyśmienicie, w przeciwieństwie do Kelsena czy Jelinka.

Do rzeczy. Idę zatem do kibla, by kolejny raz oddać się geberitowej męce, w której zawsze odnajduje coś przyjemnego. Idę krokiem prędkim, acz niespiesznym jakby to powiedział poeta i na dodatek mam kilku poetów pod ręką, we wrzosowej okładce.

Plusk pierwszy – kupa, ale zanim dobiegł mnie plusk numer dwa, zbaraniałem. I to wszystko wina Józka Barana, a dokładniej jego rymowanek. W jednej chwili szlag trafił wszystko: całą empatię i łikendową dobroć. Nawet kupa straciła swój pierwotny połysk. W dniu, w którym człowiek decyduje się na bycie dobrym, w dniu, który chciałoby się zakończyć bilansem dodatnim musi zawsze zdarzyć się takie coś. Kurwa!
Na tym etapie narracji Piotr Kraśko zadałby pytanie: Jak doszło do tej tragedii?

Poeta wbił się w światową koniunkturę. Pierwsze teksy opublikowane w twórczości są o tematyce chińskiej. Aż chciałoby się pogratulować wydawcy, że zdążył z nimi na olimpiadę w Pekinie. Nie, nie drogi czytelniku, Baran nie protestuje przeciwko łamaniu praw człowieka, przeciwko morderstwom transplantologicznym. Baran to polski poeta, a ci nie protestują. Polscy poeci mierzą się tylko z bogami, nie obchodzą ich rozterki dnia codziennego, nawet gdy maja charakter globalny. Dlatego Baran w Pejzażu z Morzem Południowochińskim napisze: płyną wdzięcznie / w dżonkach parasolek / przez słoneczną plażę / trzy Chinki-Singapurki / doda jeszcze dopełnienie poetyckie, napisze sławne typowo polskie: jak., po którym wstawi tekst i o motylach, które są napełnione pogodą (sic!). Nic prostszego, nieprawda? O tym, że Baran poeta, to nie zwykły baran, ale poeta i ma wizję, ma pomysł na wiersz, stara się przekonać w następnej strofie i to od pierwszego wersu. Tu napisze o ściąganiu wzrokiem i o tym, że Chinki-Singapurki wiosłują szybko wiosłami w głąb siebie. Tu poeta nie był niestety odkrywczy, cały świat sportowy przekonał się o potędze skośnookich bicepsów nawet w wersji waginalnej. Wszystko wyszło przy okazji olimpiady.

Jednak najbardziej udana jest strofa numer 3. Jest wyjątkowa, niemalże milenijna, dlatego pozwolę sobie ją zacytować w całości: a morze / jak wielka łagodna krowa / podpływa do ich stóp / i liże je językiem fal //.

Na czym polega jej wyjątkowość? Otóż kiedy pierwszy raz przeczytałem o morzu, które zmienia się w krowomorze i które liże stopy językiem fal (za te języki fal, Baran pewnie zostanie odznaczony przez Koło Rymujących Gospodyń), najpierw się szyderczo zaśmiałem, ale po chwili namysłu straciłem swoją szyderczą pewność siebie. Dzwonie do kolesia z Tybingi, co to od lat trenuje sztukę hermeneutyki tekstów literackich i pytam go o te krowy, bo coś mi tu nie gra. Szymon bo tak ma koleś na imię prosi, bym mu wysłał cały tekst. To mu go faksuje. Oczywiście cały czas jesteśmy na linii. Pytam go czy tekst dotarł, on potwierdza. Po chwili milczenia w słuchawce słyszę buhahahahahaha. Pytam się zatem: No i co ty na to?. Toż to tzw. buhahizm pierwszego sortu. Buhahizm? pytam. Szymek jednak nie chciał zdradzić co to takiego. Zasłaniał się tajemnicą naukową.

A teraz poważnie: żeby interpretować cokolwiek, owo cokolwiek musi przede wszystkim istnieć. Jeżeli chodzi o wiersz Barana Pejzaż, mamy wprawdzie do czynienia z istnieniem i można pokusić się o interpretację jakąkolwiek, ale interpretator wyjdzie na kompletnego barana szukającego w leniwych krowach, liżących stopy odpowiedników literackich Rosynantów .

Kolejny tekst Barana też jest o Chinach. Tutaj poeta zmierzy się z chińskim przeludnieniem, ze zjawiskiem masowości. Stanie się na chwilę Ortega-Gassetem, zwłaszcza w wersie: termitiery domków / z setkami okien / zaglądających sobie do okien / chciałoby się w tym momencie wydrzeć się na całe gardło: Ależ to głębokie!. Niewątpliwie, sięgając po poetykę Barana, należy powiedzieć: ta głębia nie widzi swojego dna, bo jest tak głęboka. Koniec strofy nie zaskakuje. Chińczycy u Barana się wyroją bo ich jak mrówek chciałoby się dodać. Później jest o ulicznym ulu o tym, że trudno się połapać w Chinach, zwłaszcza zorientować się kto jest kim. Ten europejski fenomen huizhiuzmu Baran przeflancował w ramy kultury orientu z nadzieją: a nuż się uda!. To, co chińskie u Barana nie ma nic wspólnego z Chinami. To zbiór stereotypów, w których najważniejszym jest masa. Pod tym względem wiersz Ulica chińska., jakością warsztatową i merytoryczną porównana może być tylko do chińskich tenisówek sprzedawanych na wiejskich targowiskach.

Po chińskiej przygodzie, w której za przewodnika robił Baran, miałem dość Chin i dość Barana. Postanowiłem mu dać ostatnią szansę. Czytam i czytam i nagle jeb! prostytutka. Tak, tak, po serii o Chinach nadeszła pora na dziwki, tyle że jeżeli ktoś myśli, że u Barana się porucha intelektualnie z prostytutkami, to się myli. Baran nie może się zdecydować i z niezdecydowaniem konfrontuje czytelnika. W Ręce czytamy: Piękna żebraczka albo prostytutka. Od tej alternatywy zacznie wprowadzać lirycznych głupców-czytelników do krainy kierkegaardowskiej, w której na próżno szukać zdań z dziennika uwodziciela. Zamiast tego Baran, jak na prawdziwego poetę przystało, zacznie mierzyć się z samym panem bogiem. Orężem jego będą nieme skargi, odtrąconymi rękami, które rosną ciśnieniem. Innymi słowy: kompletny bełkot, z którym równać się może tylko rymowanka wyryta na blacie szkolnej ławki: kocham Józefinę, co sprzedaje amfetaminę.

Reasumując:

Można jeszcze długo kpić wierszy Józefa Barana. Jeżeli chodzi o warsztat, to nie sposób odnieść się wrażeniu, że Baran używa przerzutni tak sobie, by mu wersy w strofach pasowały. (np. w tekście: Tyle razy umieramy). Wyglądają na takie, co to napisane zostały naprędce i to na dodatek bez pomysłu.

Jednak Baran i jego rymowanki to arcydzieła literatury, w porównaniu z wierszykami Dariusza Pado z Nowej okolicy poetów. Ale o tych milowych kamieniach w rozwoju kultury śródziemnomorskiej, które wychodzą spod pióra adwokata-dyslektyka opowiem w kolejnym odcinku z cyklu: „z kopa w jaja”

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

S-mani palą pierwszą ulicę Warszawy

29 sierpnia, 2008 by

Nauczyciele na ulicach Warszawy. Transparenty z czerwonym logo SOLIDARNOŚCI. Chcą więcej zarabiać, chcą mieć większe emerytury, chcą zamiast kaszanki z ziemniakami (która to potrawa jest najbardziej niedoceniona w kuchni polskiej) wpierdalać fisze po 30 zł/kg, szyneczki parmeńskie 150 zł/kg.
Idą stadem. Panie nauczycielki prosto od fryzjera, w makijażu takim, co to obowiązuje tylko w niedziele i tylko do kościoła. Te same panie w strojach późnoletnich, w kostiumach uśmiechają się do mnie z telewizora. Widzę ich wydelikacone dłonie, wypielęgnowane skórki, bielutkie ząbki w uśmiechu. Obok panowie nauczyciele i działacze. To oni założyli białe kamizelki z czerwona solidarnością, oni podpalili kukiełki, oni odpalają petardy żeby było głośno, żeby było gorąca. Oni dbają o swoje kobiety, by się nie przemęczały. Oni też na mnie spoglądają.

Oni na mnie, ja na nich. Wgapiamy się w siebie wzajemnie. Trwa to jakąś minutę, może dwie. W tym czasie pani reporterka komentuje, opowiada coś o godności, o rządzie, o obietnicach, generalnie powtarza wszystko to, co zapisała sobie na kartce jeszcze dzień wcześniej. Musiała się przygotować, chciała być pewna, że w relacji na żywo bezbłędnie odda w kilku słowach wszystkie emocje tłumu.

Nagle ktoś krzyczy: Cisza! Cisza! Śniadek mówi!

Śniadek mówi. Stanął na mównicy. Jest ich Demostenesem, tylko dlaczego patrzy do kamer a nie w oczy tych, którzy go wybrali? Za chwile będzie im opowiadał o godności, będzie im mówił co i jak. Będzie mówił tak długo, dopóki będą na niego skierowane kamery. Ani sekundy dłużej. Zgasną flesze i sobie pójdzie. Ma w dupie brawa. Ma ich w dupie, przynajmniej teraz. To zmieni się przed walnym, ale póki co ma czas.

Uwaga! Oto notatka z lekcji o godności:

Godność to to, to siamto, to pampo, to pimpo oto najważniejsze, co należy zapamiętać jeżeli chodzi o godność.

Jedyna kompletna definicja. Doskonałe wyczerpane definiendum w definiensie.

Śniadek się już nagadał. Powiedział, to co zwykle: że jest prosty człowiek i są oni rządzący, supermeni w niebieskich tiszertach z zajebistym żółtym S pośrodku. I że od czasu do czasu układ się na chwilę zmienia, że to ci zwykli ludzie zakładają białe tiszerty z lepszym, czerwony zajebistym S na plerach. Biali teraz będą lać po mordach, będą palić, kukły robić nikt ich nie powstrzyma, oni dzierżą historyczną siłę, bo historia jest ich siłą.

W LOGO TKWI PRAWDZIWA SIŁA SUPERMENA NIE W BICEPSACH!

Są braćmi S-manami! Nie zrobią sobie krzywdy. Śniadek wróci do hotelu. Zmieni koszulę, bo spocił się pod pachami. Nie to, że z nerwów. Nie jest przecież jakimś nowicjuszem. Tyle lat w branży. Nic nie wskórał, ale przecież głupi to on nie jest. Gdzie złapie lepszą fuchę. Zmieni koszulę, psiknie dezodorantem pod pachy, przepłucze zielonym elemksem czerwoną mordę i przekąsi coś w restauracji. Wsiądzie do limuzyny i każe się zawieźć gdzieś tam. Usiądzie i poogląda się w telewizji. Upewni się, który profil lepszy, czy puder, którego użył, by mu się morda nie błyszczała nie jest aby za ciemny. Nie chce wyjść na Leppera.

Ale to się musi skończyć. Wycackane damulki, panowie profesorowie od wuefu (ci od polskiego są za słabi, by przytaszczyć oponę do Warszawy), wrócą do siebie. Te same znudzone mordy wrócą do tych samych szkół. Ale zanim każą dzieciom składać się na komitety rodzicielskie, zanim każą sobie kupować podarki na zakończenie roku, zanim każą sobie fundować kolejne wycieczki klasowe, zanim nastąpi wszystkie inne zanim, wyślą esmesa do kolegów, koleżanek, którzy zostali w domach. Smsa o treści: czesc! Byłem w telewizji?widziales mnie?nagrales? nie jest głupi, nie użyje polskiej diakrytyki. Nie da się zrobić w chuja operatorowi gsm. Od robienia w chuja to jest tu on.

s-mani palą pierwszą ulicę Warszawy. Za chwilę zacznie się bombardowanie! Czy widzisz samoloty? Te cholerne samoloty?

maly-samolot.JPG

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

oto Ewa Bieńczycka! oto kobieta! oto poezja!

28 sierpnia, 2008 by

Dni osobności balsam rany, / balsam wspólnoty, ale w ciszę./ Hej, piszę Tobie, piszę, piszę, / Hej, hej! Kochany! //

Tu nie ma czasu ani miejsca na wprowadzenia, na akapit dla wstępu. Zresztą nie ma takiej potrzeby, pod warunkiem oczywiście, że zrezygnuje się z poprawności i kanonów pisania, na rzecz uczuć, pierwszych nigdy nieomylnych wrażeń.

Wiersz ONI Ewy Bieńczyckiej jest kobietą. Nie chodzi tu o to, żeby wprowadzić nagle rozróżnienie na poezję penisoidalną i waginalną, ale o nieodparte wrażenie kobiecości, któremu ulec musi każdy, kto będzie ten wiersz czytał. Ja czytam go już trzeci dzień i widzę w nim kobietę, która po każdej lekturze nabiera coraz bardziej wyraźnych kształtów. Nie jest to istota prozaiczna, roztaczająca wokół siebie kwaskowatą woń cipy. Nie jest to także kobieta duchowa, romantyczna, spowita w mgły i anioły. Gdybym miał ją określić, nazwać musiałbym odwołać się do najpotężniejszych narzędzi hermeneutycznych, by stworzyć konglomerat pojęciowy na miarę inderweltu. Uzyskałbym wówczas opis niedoskonały, wymagający kolejnych ważnych glos, być może akademickich komentarzy, ale byłby to opis najlepszy z możliwych, chociaż z założenia niedoskonały.

Hej, hej! Ja przecież Tobie piszę! / Hej, hej, niedługo na tej ziemi! / Oni jak w wyraz zapatrzeni, / odcięci od słów, które słyszę //

Porywam się, oddaję. Oddaję, wiedząc, że mogę być językiem, mogę być słowem. Chcę być i mieć, bez żadnej sprzeczności między przedmiotowością posiadania a podmiotowością bycia. Chcę wprowadzić zgodę, połączyć rozdzielone ciało i ducha, odnaleźć jedność. Dlatego moja kobieta, którą dostaję od Bieńczyckiej, będzie indywidualna, będzie spełniała twoje marzenia, ale tylko te mądre pod warunkiem, że je masz.
Ta lekkość, którą uzyskała autorka dzięki powtórzeniom jest pozorna, bowiem za tym powtórzeniem kryją się to, co publiczne kalki kulturowe, oraz to, co prywatne: czyli najbardziej intymna podmiotowość.

Wzbiera potrzeba i odmowa / bo po cóż wikłać się i łudzić, / Oddzielna rzecz, jednak dla ludzi / A jednak słowa, słowa, słowa //.

Z wierszy, które opublikowała Ewa Bieńczycka na swoim literackim blogu, tekst: ONI jest moim zdaniem kluczem do zrozumienia poezji Ewy. Bo oto w pewnym momencie następuje konfrontacja czytelnika z Burzą letnią II czy Zbiorem malin, aphelium leśmianowskich, beztroskich owoców przepełnionych wonią kobiecego ciała. W poezji Ewy każdy wers waży inaczej. Weźmy taki oto przykład:

Nic już nie łączy mnie i z tobą nie będę razem. Dał Bóg tanio. / Maj się przetoczył jak bywało, tylko już szybciej i już śmielej. / Miód był w powietrzu. Deszcz nagle zamknął przelot pszczeli. / Byłam w kielichach. Jestem w kropli. Miodowo ranią / fasady mokrych kamienic //

Znowu kobieta w każdym wersie, za każdą literą, ale tak niepospolicie kobieca, tak niezwyczajnie, że aż męska z którą nie chodzi się tylko i wyłącznie za rękę, pod rękę czy do łóżka, ale taka, z którą się przede wszystkim rozmawia. Kobieta, która jest przyjacielem-mędrcem, która potrzebowała wiele takich majów, by stać się taką jaka jest.
Bieńczyck rezygnuje z feministycznej kryptoerotyki, rezygnuje z bipolarnych przedstawień emocji: od najwyższej euforii, do najmroczniejszej depresji, rezygnuje z pseudofilozoficznych rozważań i zabaw lingwistycznych. Jest konserwatystką. Jest rozsądna do tego stopnia, że aż wyrachowana. To wyróżnia jej wiersze na tle bełkotliwych albo płaczliwych, albo też niezrozumiałych rymowanek, które codziennie zalewają Internet.

Czytając wiersze Ewy czytelnik powraca do jednej z najmniej znanych w polskiej literaturze tradycji. W Aneksji czytamy: Nie te winy! Świat choć ten sam – / zupełnie inny. Nie te wady! Świat mrze, by wciąż otwierać sezam / wiosny. Umierać będąc młodym, zdążywszy mościć się w wygodzie / sprytu. Ogień grzeje wspaniałość czarów w obcym ogrodzie //. Kto w tym momencie nie wspomniał o poezji Stefana George? O jego ogrodach? O jego egzotyce naszpikowanej symbolami, która sama w sobie była symbolem? Właśnie dlatego należy przeczytać wiersze Ewy Bieńczyckiej, bo one mówią do człowieka językiem prostym, ale językiem bogatym w znaczenia i odniesienia. I nie ma się co łudzić! Wszyscy, którzy chcą zobaczyć w poezji płaczącą, kochającą, mędrkującą Szymborską się rozczarują. Wszyscy, którzy chcą zobaczyć Ewę też odejdą z kwitkiem. Ale ci, którzy odważą się z poezją Ewy Bieńczyckiej porozmawiać na pewno się nie zawiodą. Jednak pamiętać należy, że sam odwaga tu nie wystarczy i że to wiersze Ewy wybierają swoich czytelników.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

« Wstecz Dalej »