Wallace Stevens, Żółte popołudnie. Opowiem wam jak ze szklanej pułapki zrobić Brusa Łylisa

22 lutego, 2009 by

.

Węgierskie piosenki o problemach sercowych i nie chodzi tu o bajpasy czy zastawki, ale o miłość poznaje się po tym, że zawierają charakterystyczną frazę: fuj a szél (po polsku: wieje wiatr). Rodzime dzieła o podobnej tematyce, w szczególności te, które powstały w ramach artystycznego nurtu o wymownej nazwie: diskopolo, także maja swój znak szczególny. Oprócz specyficznego tempa i wszechobecnego dźwięku kejbordu, rozpoznawało się je każdorazowo po frazie: serce me.

Polscy wieszcze nieważne czy robią to jako tłumacze, czy też w autoryzowanym akcie twórczym przy biurku w świetle lampki halogenowej jak ognia unikają wprowadzania do korpusu dzieła frazy diskopolowej. Powód tej literackiej gardy jest równie oczywisty jak oczywista oczywistość sama polscy wieszcze boją się zaszufladkowania. Wprawdzie wieszcze znad Wisły chcieliby zarabiać tyle, co lider zespołu Boys – Marcin Miller, ale nie pod własnym nazwiskiem, którym podpisują swoje wielkie dzieła. Z chęcią wymyśliliby sobie jakieś ksywki, oczywiście wieloznaczne jak na przykład: Papieros Davidoff czy Tłumacz Gutorow i tłukliby kolejne tysiaczki peelenów z tantiemów.

By zwieść zmysł estetyczny polskiego odbiorcy, który już w połowie lat 90. ubiegłego stulecia, w niedzielne poranki unikał jak ognia solorzowego Polsatu, z którego skocznie pobrzmiewał Bajerful, Topłan, Szaza (eh, ta Szaza i jej czarna miniówa z poduchami na ramionach, w której wyglądała jak zawodniczka ligi NFL!), wieszcz by nie wywołać ogólnospołecznej traumy będzie czerpał z mało znanej tradycji węgierskiej, w której za serce me robiło: fuj a szél. Wiatr zatem będzie wiał wszędzie, gdzie tylko będzie mógł. A jeżeli nie będzie mógł, to i tak będzie wiał wiatr, bo wiatr jest od tego by wiać. A każdy powiew wiatru czego dowodzi historia diskopolo to określona kwota spływająca miesięcznie z wydawnictwa na wieszczowskie konto.

W praktyce wygląda to tak:

W 2008 r., wydawnictwo specjalizujące się w literackiej garmażerce salcesonowo-pasztetowej czyli wrocławskie Biuro Literackie, by wyjść na ekonomiczną prostą, postanowiło wydać jakiegoś zagranicznego poetę. Trudno się dziwić tej decyzji, wziąwszy pod uwagę jakość okresowych połowów Biura, w których zamiast dorszy, w wydawnicze sieci wpadały cierniki. Mimo obietnic sławy i innych wydawniczych zanęt i przynęt, błystek i złotych haczyków, żadna solidna ryba brać nie chciała. W odróżnieniu od planktonu, cierników i minipłoteczek, które marzyły o tym, że w sieciach Biura Literackiego, zmienią się w literackie smoki morskie, białe wieloryby, lewiatany czy też scylle i charybdy. Cały ten plankton literacki w ruch wprawia bajkowy morał, jaki wynika z opowieści o brzydkim kaczątku, które w swoim czasie zmieni się w zjawiskowego ptaka. Biuro chcąc zarobić, regularnie wysyła swoje okręty przetwórnie, które na bieżąco i hurtem mieli cały zaciąg w jednolitą papkę, przyprawia to pomidorami i sprzedaje jako paprykarz. Ale jak długo można żreć paprykarz, skoro na sklepowych pułkach od dawna są oprócz butelek octu i całej masy innych towarów, także banany w cenie 2,70 zł / kg?

W związku z tym by się odkuć i zrekompensować straty powstałe w wyniku spadku zapotrzebowania na paprykarz wrocławski, Biuro Literackie postanowiło wydać wierszyki, które na pewno się sprzedadzą i to nie za jakieś tam groszowe naście złotych. Był jednak jeden mały problem – nie było czego szukać w kraju. Wszystkie bałtyckie rekiny jak Miłosze, Pawlikowskie-Jasnorzewskie, Waty i inne sztuki zagarnięte zostały przez wydawniczą konkurencję. Wysłano zatem kapitana Ahaba na poszukiwanie literackiego Moby Dicka w świat, by złowił im solidny kawał flajszu, który w małych porcyjkach upchną po cenach ala krakowski ZNAK złaknionym wielorybiego mięsa konsumentom.

Wrocławski Ahab, w odróżnieniu od melvillowskiego pierwowzoru, wypłynął na szerokie googli przestworza. W pasku przeglądarki wpisał frazę: Czesław Miłosz. Wynik: 490.000. Wiedział, że musi znaleźć coś lepiej zaindeksowanego. Prawdziwego big fisza. Zastanowił się raz, drugi raz, trzeci i piętnasty. A kiedy już myślał, że będzie się musiał w nieskończoność zastanawiać no co nie miał zbytniej ochoty nagle, gdy Polsat emitował po raz kolejny hicior z Brusem Łylisem, wpadł na pomysł (tu istotną rolę odegrał konsonans między tymi nazwiskami, który instynktownie wyczuł Wrocławianin), by wydać Wallacea Stevensa. Dolnośląski Ahab upewnił się jeszcze, że to na pewno dobry wybór. Kiedy przeglądarka podała rekord: 618.000 dla frazy: Wallace Stevens, natychmiast wydał nakaz tłumaczenia.

Jednak nie mogło być to tradycyjne traduttore. Gdyż najszlachetniejsza nawet potrawa źle przyrządzona i fatalnie podana nie będzie smakowała. Postanowiono zatem zlecić takie tłumaczenie na pewno się sprzeda. Traditor w tym przypadku: Tłumacz Gutorow miał proste zadanie. Wykorzystać najlepiej sprzedające się frazy, których działanie i skutecznośc już przetestowano na odbiorcy. Użycie wyrażenia serce me nie wchodziło w rachubę w polskiej rzeczywistości estetycznej. Dlatego Tłumacz Gutorow, od węgierskich bratanków, zapożyczył dla potrzeb przekładu kategorię: fuj a szél.

Skutek

Idzie człowiek do księgarni. Na półce z poezją widzi stoi jak byk książka, jak na poezję z tego działu ciut za gruba. Tytuł: Wallace Stevens, Żółte popołudnie. (wybór, przekład posłowie Jacek Gutorow). Człowiek otwiera by sobie podczytać i pierwsze co się rzuca w oczy człowiekowi to jak nigdy wcześniej stopka wydawnicza. Kolejnych 17 dat copyrightu mówi samo za siebie. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że za chwilę na umysł smakosza zwali się ociekający tranem oderżnięty od korpusu łeb białego wieloryba, z którego będzie można wyssać mózg. I trwoga zaczyna ogarniać każdego miłośnika poezji, który ostatnimi czasy raczony był paprykarzem. Czy ta uczta aby nie skończy się sraczką? Jak zareaguje organizm na zmianę diety? Wszelkie obawy rach-ciach znikają po lekturze trzech pierwszych tekstów z zaproponowanego czytelnikom wyboru z poezji Stevensa zadbał o to tłumacz na spółę z wydawcą. Wieje w nich wietrzyk, który zniewolił i zniewala madziarów czyli klasyka literackiego przeciągu z wiatrem i liśćmi w roli głównej.

Tekst numer jeden

Kolory krzewów
I opadłych liści
Powtarzały się
I wirowały w pokoju
Jak te same liście
Wirujące na wietrze

(Dominacja czerni)

Tekst drugi:

Gromadzące się planet
Były niczym liście
Wirujące na wietrze

Tekst numer trzy:

… gdy zawodzi wiatr
Gdy te kilka liści wydaje odgłos.

(bałwan ze śniegu)

To, czego mi osobiście zabrakło w tłumaczeniu, to jakaś wstawka:

I bawimy się! Wszyscy razem! Rączki do góry! Oltugeder!.

Ale czego można wymagać od diskopolowej rozrywki za trzy dyszki. Chociaż przyznać trzeba, że w porównaniu z cenami biletów na ostatni koncert Boys w Kongresowej, cena Żółtego popołudnia, mimo porównywalnej jakości gwarantowanej zabawy jest konkurencyjna.

Ale może też tak przecież być, że się zwyczajnie przypierdalam i że te stevensowskie wicherki podbijały i podbijają serca spragnionych poezji Amerykanów, którzy jak wiadomo na długo zanim Heron z Aleksandrii opisał zasady działania pierwszej maszyny parowej, opracowali system baterii rakiet Patriot klasy ziemia powietrze. Kto wie, może Wallace Stevens jest typowym przedstawicielem narodu, który wymyślił nazwę: hot-dog dla określenia ciepłej parówki cielęcej, podawanej z majonezem i bułką? Kto wie, kto wie…. jedno jest pewne: trzy dyszki poszły się jebać. Zamiast solidnej porcji alaskańskiego laksa, kupiłem hamburgera z wrocławskiego McBiuraliterackiego potrawę, która zaskakuje tylko gruszkami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. No, ale jeżeli sam Artur Burszta bierze się za opracowanie graficzne, to nawet kiełbasa podwawelska podana z dżemem truskawkowym nie powinna zaskakiwać. Szlag by to trafił!

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

Manowce interpretacji „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin!”.

21 lutego, 2009 by

Chcę zwrócić uwagę na pułapki interpretowania czyhające na czytelnika na przykładzie zdania „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin”.

Jak ocenić te wersy bez kontekstu, bez znajomości historii i czasu powstania i stosowania?

Dlatego ze zdziwieniem ostatnio przeczytałam, że zwrot ten , to propagandowy slogan czasów socrealizmu, sławiący przymioty generalissimusa.

Na dodatek zdanie zostało wrzucone do jednego worka z peanami na cześć Prometeusza nowej ery, Gwiazdy przewodniej , Maszynisty ( wymieniać mogę bez końca zapisane przez polskich poetów przymioty Stalina).

A jakie jest żródło zacytowanego przeze mnie zdania i kontekst historyczny?

Józef Stalin ne dość, że był kurduplem z krótkimi nogami, to na dodatek lewą dłoń miał zwyrodniałą, twarz dziobatą ze śladami po ospie, oczy żółte. Jednym słowem paskuda. Dlatego na oficjalnych uroczystościach słonce świata zawsze miało mocny makijaż, a obowiązkiem operatorów i fotografów było podpicowanie sylwetki wodza.

„Należy podziwiać wysoki kunszt fotografów i operatorów filmowych, którzy potrafili przedstawić Stalina w takiej postaci, jaka powszechnie znamy”

„Jego biografowie wmawiali tłumom, że generalissimus posiada dar charyzmy, promienieje dobrocią i słodyczą. Ale istniało też wiele dowcipów wydrwiwających uroki zbrodniczego wodza proletariatu. Za rozpowszechnianie ich przyłapany wesołek wędrował na zesłanie. Jeden z takich szyderczych dowcipów stworzył i puścił w obieg pisarz polski Marek Hłasko ( 1932-1969): „Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin”

Napisała o tym koleżanka i rówieśniczka Hłaski, pisarka, moja ciocia.

Ironiczne zdanie o Stalinie i jego ustach jak maliny pojawiało się najczęsciej w toaletach i stało sie w tamtym czasie bardzo popularne. Na pewno więc nie było hymnem pochwalnym, jak czytam teraz o tym w necie.

Dla zainteresowanych wierszami chwalącymi „Natchnienie milionów” napisanymi przez polskich poetów, proponuję wpisanie cytatu w guuugle i od razu na pierwszej stronie Władysław Broniewski, Konstanty Gałczyński, Wisława Szymborska i wielu innych uznanych poetów zostało zaprezentowanych w postawie wielbiącej, klęcznikowej.

I tylko czytelnik subiektywnie może ocenić, który z poetów był autentycznie żarliwy w chwaleniu Józefa Stalina, a który był koniunkturalistą.

Kategoria: Bez kategorii | 28 komentarzy »

Marcin Czerkasow, Fałszywe zaproszenia. kochajmy polskie seriale

19 lutego, 2009 by

.

Byłem wściekły, zdruzgotany i całkiem zadowolony z takiego obrotu spraw. Upajając się widokiem trupa, wiedziałem że popełniłem zbrodnię doskonałą. Musiałem tylko dokładnie ukryć rewolwer – narzędzie zbrodni. Ukryć tak dokładnie, żebym ja sam, gdy mnie naszpikują serum prawdy, nie odnalazł spluwy. Póki co, musiałem odpocząć. Byłem zmęczony. Kurewsko zmęczony szarpaniną z bydlakiem. Ważył swoje. Na oko sto trzydzieści kilo. Nie miałbym żadnej szansy w szarpaninie, gdyby nie mój przyjaciel od Smith & Wesson, z którym się muszę teraz dożywotnio rozstać. Czułem się trochę jak szwarccharakter z amerykańskiego kryminału, który pod koniec opowieści zaszywa się gdzieś na ostatnim piętrze podrzędnego motelu, barykaduje drzwi i z wycelowaną w nie lufą spluwy wyczekuje charakterystycznego puk-puk genialnego detektywa, który zawsze trafi na jego ślad i go odnajdzie.

Leżę w rozmemłanej pościeli i wpatruję się w wiatrak na suficie. Staram się liczyć kolejne obroty. Zaciągam się R6. Wiem. Dla panienek i pedziów. Ale to mój pierwszy papieros od kilku miesięcy. Marlboro, moje ulubione Marlboro, dzisiaj by mi pewnie nie smakowały. Do nich trzeba się przyzwyczaić. Pomału. Mam czas, a w międzyczasie skupiam słuch na biciu serca i odgłosach, które dobiegają zza drzwi. Czekam na ciszę, która zawsze zapada na kilka chwil poprzedzających szturm oddziału SWAT. Póki co latynosi załatwiający swe biznesy na klatce schodowej nie zamierzają zamilknąć. Jest głośno, jest dwadzieścia osiem stopni w plusie i jest jedna mucha, która latając mi nad nosem wybitnie mnie irytuje. Poza tym nie dzieje się nic. Na razie nic.

Wszystko zaczęło się kilkanaście miesięcy temu, kiedy do mojego biura weszła ona blondynka w czerwonej kiecce. To był piękny dzień, słońce śpiewało, czeki spływały z drzew i ktoś nucił: Pilnuj swego nosa synku . Od razu wiedziałem, że to się dla mnie źle skończy. Jeszcze żaden bohater nieważne czy dobry czy zły nie przeżył kontaktu a blondynką w czerwonej sukience. Nie spodziewałem się, że ja będę wyjątkiem, ale przyznaję: łudziłem się, chciałem wierzyć w to, że mi się uda, ze ocalę ją z tarapatów, że za każdym z bydlaków, którzy depczą jej po piętach, wyślę w pościg moich sześciu ołowianych przyjaciół z niklowanego bębenka rewolweru. Jeszcze nigdy mnie nie zawiedli i być może dlatego dawałem sobie początkowo duże szanse mimo iż praktycznie nie miałem żadnych.

Usiadła naprzeciwko mnie. Ze znaków szczególnych: miała długie, nieludzko długi rzęsy i piękne niebieskie oczy. Aha! I włosy blond włosy, lekko pofalowane, opadające swobodnie na ramiona. Wyobrażałem je sobie w dotyku i to jak pachną. Włosy zawsze jakoś pachną, a zwłaszcza te koloru blond, które stały się paradygmatem unikalnej estetyki.

Przysunęła krzesło bliżej biurka, tak jakby chciała mnie lepiej widzieć, albo żebym ja ją lepiej widział. Nie wiem, to nie istotne, ważne jest że robiła to z premedytacją. Ona zwyczajnie wiedziała co ma robić, miała zaplanowaną każdą sekundę tego spotkania o czym dopiero dowiedziałem się później. Gdybym wówczas wiedział, że nie miałem szans, przystawiłbym sobie oksydowaną lufę rewolweru podbródka i strzelił. W tej chwili tylko nieświadomość dzieliła mnie od śmierci, i jej znieczulający wszelkie rozterki i bóle urok.

Była piękna, kiczowato piękna tak jak to opowiadanie. Ale mi to nie przeszkadzało. Wydatne usta, których kształt podkreślała konturówka, nadając im cech pospolitego kurewstwa. Nie mogłem się oprzeć myśli, że spoglądam w okolicę podbrzusza i widzę te usta, które dokładnie wręcz idealnie przylegają do mojego fiuta, tak jakby mój penis był ich przeznaczeniem, sensem ich życia, schicksalem, który zaprowadził miliony prostą drogą do pieców krematoryjnych. Wyobrażałem sobie ich wilgoć, ciepło i konsystencję. Pomadkę, która się po każdym ruchu coraz bardziej rozmazuje, która podporządkowując się wszelkim prawom termodynamik przechodzi z jednego miejsca na drugie, zmieniając na chwilę stan skupienia.

Pilnuj swego serca, idioto pomyślałem, przywołując się do porządku. Wiedziałem, że nie stać mnie nawet na najmniejszy błąd. Między mną a przeciwną stroną biurka ważyła się w tej chwili szekspirowska alternatywa: być sobą albo być trupem. Jako, że byłem bardzo przywiązany do swojego bycia i nie chciałem być kimś innym, a zwłaszcza trupem, zmusiłem umysł do maksymalnej koncentracji. By ochłonąć, oderwałem od niej wzrok i skupiłem na oknie po lewej stronie.

Dawno wypracowałem taką prywatną technikę opóźniania orgazmu, a mianowicie: kiedy wiedziałem, że za chwilę będzie po wszystkim, a jednocześnie widziałem, że dziewczyna, która leży pode mną nawet się nie rozgrzała, starałem się myśleć o czymś innym by opóźnić wytrysk. Wyobrażałem sobie najczęściej swoją nauczycielkę od niemieckiego z czasów szkolnych szkaradnego babsztyla o manierach gauleitera z Auschwitz, który samym wzrokiem był w stanie unicestwić szwadron wypasionych Ukraińców robiących za kapo w męskich barakach. Zyskiwałem kilka chwil, w zasadzie kilka ruchów góra-dół.

Patrzę zatem w okno by tylko nie myśleć o niej. Straciłem kontakt z nawierzchnią. Brzmi to fatalnie, ale nie potrafię inaczej opisać tego uczucia, które mi w tamtej chwili towarzyszyło. Za oknem światło schodziło w dół, dotykając drzew, a ludzie opuszczali budynki o właściwych porach. Działo się to, co zwykle się dzieje o tej porze dnia. Wszędzie to samo, tylko nie w biurze na czwartym piętrze starej kamienicy przy Bohaterów Getta nie u mnie. Przy moim biurku, w tej samej chwili, w której jak to mówią poeci: śpiewające koparki ratują swój sens, czyli gdy nic się nie dzieje u mnie zmieniał się porządek stworzenia, życie rozpoczęło pochód ku swojej antytezie. Być może nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że chodziło tu o moje życie.

– Zapali pan zapytała blondynka podsuwając mi pozłacaną papierośnicę, w której w rządku ułożone były cieniutkie papierosy, takie które tylko kobiety palą albo pedały w otchłaniach swoich darkroomów po skończonych penetracjach.
– Nie dziękuję. Rzuciłem kilkanaście miesięcy temu, kiedy zacząłem pluć krwią. Kiedyś dużo paliłem
– Acha przerwała mi znudzonym tonem nie spojrzawszy nawet na mnie. Przypaliła złotym Dupontem papierosa. Zaciągnęła się płytko. Po chuj ja to wszystko gadam?! irytowałem się w duchu Co to może ja obchodzić?. Postanowiłem milczeć, a jeżeli będę cokolwiek mówił, to tylko jako odpowiedź na jej pytania.
Założyła nogę na nogę, poprawiając fałdę sukienki, która się pojawiła na udzie. Zaciągnęła się raz jeszcze i powiedziała:
– Tylko pan może mi pomóc.
Oczywiście, że tylko ja pomyślałem. Takie blondyny zawsze mają swojego jedynego zbawiciela. Łotra, który poprzez poświęcenie i śmierć z automatu idzie do nieba. Tylko, że ja nie miałem ochoty iść do nieba. Uważałem, że mam jeszcze czas, wbrew temu co czas myślał sobie o mnie. Może więc sposób w jaki docierają do nas informacje, to rodzaj ukrytej łaski? pytałem siebie w duchu.
– W czym mogę pomóc? wypaliłem głośno i zdecydowanie, nie dając po sobie poznać chaosu myśli i piętrzących się rozterek. Siliłem się na profesjonalizm. Musiałem być profesjonalistą, w końcu od pół roku mamy wdrożone ISO, nie można inaczej. Ona w tym czasie spokojnie gasiła w jednej trzeciej wypalonego mentola w mosiężnej popielniczce, stojącej w rogu biurka. Ugniotła go skrupulatnie akrylowymi paznokciami, tak że nie unosił się z niedopałka najmniejszy nawet dymek. Nigdy nie lubiłem dymiących kipów w popielniczce, takich nie dogaszonych, które tliły się aż do filtra zasmradzając atmosferę w pokoju. Wówczas odechciewało się palenia w ogóle. Ten smród topiącej się waty w filtrze, przesyconej substancjami smolistymi był świetną ale niedocenioną reklamą antynikotynową. Ale do rzeczy.
Dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy, spojrzała na mnie i uśmiechając się kącikiem ust odparła:
– We wszystkim.
I tymi słowami wyczerpała pule moich pytań dodatkowych, które chciałem jej zadać. One zawsze tak robią, specjalizują się w wytwarzaniu sytuacji nieznośnego, krępującego milczenia ciszy, w której dogłos przełykanej śliny i towarzyszący jej charakterystyczny ruch chrząstki krtani jest eksplozją kilotony trotylu.
– A właściwie, to przyszłam by pana poprosić, żeby pan zabił mojego męża? dodała spokojnie, tak jakby chciała wydobyć mnie z zakłopotania, o którym wiedziała, bo w sama mnie w nie wpędziła poprzednim wyznaniem.
– Pomyliła pani adresy.
– Nie, nie pomyliłam
– A dlaczego…?
– Jeśli nie my, to kto? przerwała mi spoglądając błagalnie w oczy. Chyba wiedziała, że ten tok rozmowy wiedzie do niekończących się pogawędek etyczno-filozoficznych na temat wartości życia, miłości, przysięgi małżeńskiej i innych scholastycznych bzdetów, na które ani ona ani ja nie miałem ochoty. Wiedziała, że będzie musiała powiedzieć te wszystkie kłamstwa, które sobie przygotowała jako intelektualne alibi dla zbrodni, którą miałem za nią popełnić. Być może obawiała się tez tych niespodziewanych pytań dodatkowych, których prywatni detektywi mojej klasy czyli podrzędni pijaczkowie z granicy marginesu mieli zawsze pod dostatkiem. W każdym razie jedno było pewne nie pozwoli mi pogadać. Zrobi wszystko od erotycznego nadymania i tak rozdętych silikonem ust, po tzw. nie chcące i zupełnie przypadkowe wymsknięcie się piersi prawej lub lewej z dekoltu na wolność a na solidnym, całonocnym wyuzdanym seksie kończąc, byle tylko nie rozmawiać, byle nie pojawiły się wątpliwości czy dylematy. W świetle tych pytań wszystko staje się jasne. Płatna miłość za drzwiami taka zabawna. I ona, taka jakby była gotowe na wszystko.

Jest dziewiąta rano, jest dzień ale najważniejsze jest to, że już po wszystkim. Moi latynoscy sąsiedzi nie zawodzą. Jednak ich hałasy nie są w stanie stłumić natrętnego wyrzutu sumienia. Zamykam co chwilę oczy, by nie myśleć o tym, co się zdarzyło wczoraj. Ale także ciemność nie daje ukojenia. Zamiast ulgi widzę matkę, która powtarza: Synku, rób tak w życiu, żeby nikt przez ciebie nie płakał. Ciśnienie wartości wpajanych przez całe dzieciństwo, które przekreśliłem dla blondynki w czerwonej kiecce przekroczyło wartość krytyczną. Nie było już odwrotu. Otwieram oczy. Wolę widzieć rozklekotany wiatrak klimatyzatora zwisający z sufitu niż matkę, która dziś swoimi mądrościami zbliża mnie do samobójstwa. Jedyna mucha w pokoju wybrała sobie za przystań jedyny nos w tym pomieszczeniu mój nos. Kiedy przysiadła na nim po raz kolejny dałem spokój. Powiedziałem:
– To twój ostatni posiłek. Nażryj się potu, za chwilę będziesz mogła złożyć jajeczka na moich gałkach ocznych. Postaram się nie zamknąć powiek.
Wyjmuję swojego chłodnego, stalowego przyjaciela. Tylko on w tym pomieszczeniu zachował zimną krew i zdrowy rozsądek. Liczę na to, że zrobi to, co ma do zrobienia. Że kiedy spust uderzy w spłonkę, ta spowoduje zapłon prochu a kula dokończy dzieła. Liczyłem na prostotę i niezawodność konstrukcji swojego rewolweru, tak różną do gmatwaniny, w która się władowałem na własne życzenie.
– Spójrz na mnie powiedziałem wpatrując się w lufę rewolweru w końcu jak długo można trzymać głowę pod poduszką w miejscu, gdzie trzyma się broń.
– Żegnaj laleczko…

———————————————————————————————————————–

Przy odrobinie chęci każdy z was może napisać równie kiczowate opowiadanko, pod warunkiem, że się zaopatrzy w odpowiedni scenariusz, których dostarcza bez liku polski wieszcz: Marcin Czerkasow, w tomiczku: Fałszywe zaproszenia.

Powyższe opowiadanko powstało w oparciu o tekst pt. Smutne pieniądze, jakich wiele w rzeczonym dziele, rzeczonego wieszcza. Zaczyna się on tak:

byłem wściekły zdruzgotany i całkiem
Zadowolony z takiego obrotu spraw. W końcu
Jak długo można kryć głowę pod poduszką
W miejscu, gdzie trzyma się broń

Dlatego jeżeli jesteś drogi czytelniku bezrobotny, co w czasach globalnego kryzysu nie jest żadnym wstydem, to sięgnij po tomik Marcina Czerkasowa. Na pewno uda się tobie z tych dzieł zmajstrować scenariusz serialu do TVP. A jeżeli brak tobie talentu, to zwyczajnie usuń entery, łącząc wersy w zdania i masz kiczowaty serial jak na dłoni.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Czesław Miłosz Haiku. Moja obrona. Pani Bieńczycka

18 lutego, 2009 by

W moim mieście jest kilkanaście filii biblioteki głównej, należę do kilku, gdyż każda ma zbiory zróżnicowane i preferujące inne gatunki literackie. Jedna z nich to potentat poetycki, gromadzący, zresztą z uwagi na prężną sieć w moim regionie, gdzie mieszkam Domów Kultury przy kopalniach w PRLu, które swoimi kółkami zainteresowań i szczodrością organizatorską po brzegi napełniły też biblioteczne półki.
Kosmiczny ślad zapisu poetyckiego kończy zazwyczaj swój żywot na nigdy nieruszanych i z daleka omijanych półkach, od zbiorowych prób czytelniczego rażenia, po artykulacje sławnych aktorów, aż po ilustrowanych noblistów.

Dzisiejsze ataki Tomasza Pułki czy Marka Trojanowskiego na polskich poetów noblistów mogą być może zupełnie nieważnym atakiem i nic nieznaczącym pokazywaniem języka. Ale tak nie jest.
Pomijając infantylne publikacje Wisławy Szymborskiej, przybierające kształty bajek dla dzieci, których żadne dziecko do ręki nie weźmie, można zatrzymać się na Haiku Czesława Miłosza ilustrowane przez pamiętanego z tygodnika Szpilki Andrzeja Dudzińskiego, który poprzez etat w TP dostawał też zlecenia w wydawnictwie Znak.
Pomijając bohomazy Dudzińskiego i właściwie pomijając wszystko, co pcha się by mój wywód zaciemnić i odciągnąć od jądra mojej wypowiedzi, chce tylko osłonić Chcę uratować i chcę nie wylewać dziecka z kąpielą!

Jeśli Bóg urojony Richarda Dawkinsa w popularyzatorski sposób wypunktowuje straty ludzkości doznane wskutek funkcjonowania w niej religii jakiejkolwiek, bez wzglądu na to, co ona niosła przez wieki, to w tym ferworze olśnień i bicia się dłonią w głowę nie można wszystkiego dokumentnie negować. Żałować erotycznych egzaltacji jakie przeżywało się w dzieciństwie odnośnie wyimaginowanego przyjaciela, który był dla nas przecież ostatnią deską ratunku gdy nas gnębiono i poniżano i czuć się tylko oszukanym.
Fala ateizmu będzie zdrowa, jeśli przyniesie oczyszczenie, a nie pretensje kierujące winę na obiekty zastępcze. Dawkins nie zaprzecza wielkości sakralnej sztuki, która była sakralna, gdyż kasę miał tylko Kościół. Ataki na wizerunki sakralne natychmiast w barbarzyństwie przekładają się na niszczenie w nich przyczyn płynących z prymitywnych własnych odczuć, bez odróżnienia głębi tkwiącej w niej mocy zmagań twórczych, wybitnych, niepowtarzalnych i unikalnych. Wiadomo, że prawdziwa sztuka, która jest cenniejsza niż złoto głównie ze złota się tworzy i jeśli nawet jest z recyklingu to pierwotne metamorfozy prowadzą jednak do materii nie takiej prostackiej i tandetnej. Wytworzenie produktu rzemieślniczego wymaga szkół, mistrza i adepta. A sztuka to jeszcze coś więcej. Sztuka tworzona z marszu, jedynie ze śliny, którą ma się przed lub po, to jak widać na sieciowych portalach internetowych poezji polskiej, doprawdy niewiele.
Kuglarska machina bez wprawdzie śliny, ale z klawiaturą neolingwistom też nie wychodzi. Poza kilkoma osobami, które się wzajemnie czytają, czego też sprawdzić się nie da, jest poezją niestrawną.

Na litość boską przecież Miłosza da się czytać i czego od Miłosza chcecie? Czego jeszcze chcieć, gdy jest tak niewielu poetów, którzy naprawdę nie są trujący? Którzy naprawdę przemawiają, wykonali robotę, którą trzeba wykonać, niezależnie od czasów w których żyjemy?
Simone Weil pisała o bólu i płaczu zabieranych posągów greckich przez rzymskich barbarzyńców. To Rzym dla niej był opresją i nieludzkim urzędem bez względu na jego niezaprzeczalne dokonania cywilizacyjne.

Jeśli dzisiejszy poeta będzie traktował przedmiotowo wytwory swojego komputera, nie wyzbędzie się nigdy błędu zaniedbania, zaniechania i niszczenia. Wyjałowienie mocy twórczej polegające na płytkim przetwarzaniu postmodernistycznym wytworów kultury minionych epok powoduje jej ograbianie, znikanie i zużywanie, jest właśnie dzisiejszym barbarzyństwem dziejącym się na naszych oczach.

Haiku nie jest gatunkiem literackim. Jego religijny wymiar nie musi być religijny w sensie Dawkinsa. Nie alienuje wytworu z człowieczej osobowości. Przeciwnie. O tym Miłosz we wstępie pisze, podkreślając związane z translatorską robotą kontrowersje.
Haiku to najprościej wejście w problem, zintegrowanie się z nim w sposób jak najbardziej ascetyczny, to dążenie do jedności, największa, odwieczna tęsknota człowiecza, nigdy nie spełniana, jednak spełniająca się w szlachetnym dążeniu.

Kategoria: Bez kategorii | 21 komentarzy »

gógle Boogle

18 lutego, 2009 by

.

wszechmogący Boogle wyciachał historiemoichniedoli.pl z indeksu. Jak za dotknięciem cudownej różdżki – zniknęło wszystko. Anieli donoszą z samych niebiesiech, że to sprawka ziemska. Ja, wierzący w spiski, wiem, że to zasługa Najwyższego. Człowiek poradził sobie z kiłą, z wyrzutami sumienia, z niechcianymi ciążami i niepokalanymi poczęciami, to człowiek i z wolą Wszechmogącego sobie poradzi.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

„analiza poetycka” vs. W.A.B

17 lutego, 2009 by

.

Kiedy zrozpaczony odmową z WL-u, błąkałem sie po bezdrożach bezsilności, kiedy pogrążałem się w lotnych piaskach najczarniejszych z czarnych mysli, nagle jakiś anioł schwycił mnie za rękę. wyciągnął mnie na słońce i zaczał powtarzać w rytm znanej mi skądś melodii:

– Nie daj się, ludzie niech sobie myślą, nie daj się z diabłem do piekła wyślą, nie daj się, warto być zawsze w życiu sobą! nie daj się…

Mijała wieczność a ja ciągle musiałem wsłuchiwać się w anielski hymn. Wiedziałem, że to sam Stwórca ma mi coś do powiedzenia. Jednak nie bardzo wiedziałem co. W końcu i aniołowi znudziła się ta upływająca wieczność ze śmiertelnikiem i dyskretnie podpowiedział mi na ucho, tak żeby żaden inny sługus niebiański nie zauwazył:

– W.A.B

Olśniło mnie! I nawet nie wiem dokładnie jak, a znalazłem się znów pomiędzy śmiertelnikami.
Bez zwłoki wygrzebałem adres majlowy do Pani Agnieszki Femiak – sekretarki z W.A.B i wysłałem do niej taki oto list:

wab-1.jpg

Nawet nie przyszło mi do głowy, że Pani Agnieszka tak szybko odpisze. A odpisała ładnie. Bo i „Szanowny Panie” i „z poważaniem” się znalazło:

wab-2.jpg

Przeczytawszy odpowiedź pomyślałem: „Skąd goście z W.A.B, w szczególności Pani Agnieszka, mogą wiedzieć, że wywalono mnie z pracy i nie mogę, z dyplomem doktora, nigdzie znaleźć pracy. Bez tytułu to i owszem, ale z dyplomem z UJ, to ja w naszym Urzędzie Pracy robie za dziwoląga, za kuriozum, które sobie wytykuja palcami kolejne urzędniczki. Każda mnie pociesza, ale ja dobrze wiem, co one sobie myslą. Że teraz doktory chodza podbijać kwity do kuronia. Kurwa! że nie mam na chleb a co dopiero na druki. Ale o tym ludzie z W.A.B nie mogli wiedzieć?”
Dlatego postanowiłem napisać prawdę. I napisałem:

wab-3.jpg

Odpowiedź Pani Agnieszki z W.A.B była identyczna jak poprzednio:

wab-4.jpg

Pomyślałem, że się niewiasta pomyliła i źle kliknęła myszką. To nie mogła być odpowiedź na moją prawdę. Napisałem zatem kolejny list, starając się szerzej nakreślić obraz nędzy w jaką popadłem:

wab-5.jpg

Po chwili Pani Agnieszka odpisała już w tonie bardziej ludzkim. Jakby mniej mechanicznie:

wab-6.jpg

„Co tu robić? Co teraz?” – biję się z myślami. Czytało się dwa tomy ekonomii Begg’a na egzamin kiedyś tam. Słuchałem też ostatnio radio i cos tam o kryzysie usłyszałem. Ale przecież moja prawda, prawda o mojej biedzie była dla mnie i będzie zawsze bardziej prawdziwsza niż prawda wielkiego wydawnictwa. Dlatego postanowiłem się otworzyć. Jak u psychologia na kozetce. Zagrałem wabank:

wab-7.jpg

Kiedy kończyłem list – płakałem. Dla pewności, przed wysałaniem go Pani Agnieszce, przeczytałem go swojemu owczarkowi niemieckiemu testując nie tyle poziom wrażliwości wilczura, ale jakość ładunku emocjonalnego mojego wyznania. Pies się rozbeczał a ja klinkąłem „ENTER”. Miałem pewność, że rozczulę swoją dolą każdą kobietę, każdego wydawcę. Nigdy bym nie przypuszczał, że katolik katolikowi, że Polak Polakowi może po takim wyznaniu odpisać, to co mi Pani Agnieszka z W.A.B – tym razem już bez żadnego: „szanowny panie” czy „z poważaniem” -:

wab-8.jpg

Zanurzam się w otchłani. Idę w czerń najczarniejszą z czarnych. Zmieniam się w punkt bez wartości.

de profundis…

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

„analiza poetycka” vs. Wydawnictwo Literackie

17 lutego, 2009 by

Pan

MAREK TROJANOWSKI

Szanowny Panie,

Odsyłam do strony www.wydawnictwoliterackie.pl

Istnieje tam od lat stosowny regulamin współpracy z potencjalnymi autorami.

Ale podczytałem Pana propozycję i obawiam się, że trudno będzie o nasze uznanie, nawet jeśli Pan przyśle wydruk całości.

Z poważaniem

Krzysztof Lisowski

wl.jpg
—————————————————————————————

Ps.

nie wiem, co powiedzieć. jest mi smutno i w ogóle jakoś tak nieswojo. Nie będzie NIKE, Paszportu, ba! nawet drewnianej deseczki czy dyplomiku. Teraz pozostało mi tylko samobójstwo i sława po śmierci! Żegnaj świecie! Drżyjcie zaświaty! Nadchodzę

Ps. 2

ale oni długo pracują. tyrają po nocach by to wszystko ogarnąć, te setki manuskryptów.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Jacek Dehnel, Brzytwa okamgnienia. Uniwersalna prognoza pogody

16 lutego, 2009 by

.

Wydawać by się mogło, że zarówno Marzena Słupkowska, Jarosław Kret czy ten grubas z POLSATU to jedyni możliwi prezenterzy pogody. Że nikt nie jest w stanie ich zastąpić w przekazywaniu milionowej publice nowinek na temat nadchodzącej nocy i kolejnego dnia. Prawdopodobnie, pewni swoich posad, mogliby bez obaw o swoje zawodowe i finansowe jutro tak sobie żyć beztrosko, gdyby nie Jacek Dehnel.

Jak wiadomo młody geniusz poezji polskiej, ostatnio przerzucił się na zajęcia bardziej dochodowe niż produkcja tomików poetyckich, które ostatecznie kończyły na dolnych półkach tanich księgarń. A mianowicie: zaczął pisać książki i co najważniejsze pomału, acz systematycznie zaczął przenikać do telewizji. Można go oglądać co jakiś czas w odcinkowym tokszoł pt. Łosskot. Kto widział choćby jeden z odcinków tej polskiej telenoweli, wie, że Jacek Dehnel nie mając rozpisanych w scenariuszu dłuższych kwestii, nie mówi zbyt wiele, ale za to bardzo ładnie się uśmiecha i bardzo naturalnie się zachowuje co przed obiektywem kamery nie jest wcale takie łatwe. Innymi słowy: w wachlarzu zdolności Jacka, aktorstwo stoi tuż po jego talentach poetyckich, prozatorskich, malarskich, oratorskich, krawieckich i kulinarnych.

Właściwie jest to tylko kwestią czasu, zanim któryś z łowców głów z Woronicza, dorwie się do tomiku Jacka Dehnela Brzytwa okamgnienia, by w okamgnieniu aktor Dehnel z niszowego Łoskotu błyskawicznie awansował na głównego prezentera pogody w TVP. Mając swoje pięć minut w czasie najwyższej oglądalności mógłby wiele zdziałać dla przeciętnego widza, a i sama TVP mogłaby się pochwalić realizacją założeń misji, którą ma wpisaną w statut. Zamiast drętwego: Od wschodu do Polski napływa arktyczne powietrze. Temperatura od minus 8 stopni w Gorzowie, minus 6 na Pomorzu i aż do minus 21 w Suwałkach, w milionach odbiorników pobrzmiewałoby:

Zaczęli sezon grzewczy na parterze wisi stosowna
kartka. Dla nas żadna to nowina

(sezon grzewczy [6-10. X])

O obfitych opadach śniegu i o tym, że zima jak co roku i tym razem zaskoczyła polskich drogowców, Jacek Dehnel opowiedziałby milionom przed telewizorami tak:

W dole delta kaniony w płaskowyżach bieli
odsłaniają czarnoziem asfaltu

(szerokie okna [28.II])

Jacek Dehnel jak żaden inny prezenter pogody, ani nawet jak wszyscy prezenterzy razem wzięci, potrafiłby oddać uroki pierwszych dni późnomarcowej wiosny. Przeczytałby z promptera uprzednio przygotowany tekst:

Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w
górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne
składy ciekłych, niebieskawych luster

(odwilż [30.III.])

Po tych słowach redakcyjny telefon dosłownie urywałby się. Tysiące pytań i wątpliwości: Co to jest ciekłe, niebieskawe lustro? huczałoby tak doniośle, że pół godziny po wyemitowaniu tego odcinka pogody, w którym Jacek Dehnel zapowiadał nadejście wiosny, prezes TVP zdyscyplinowałby pisemnym upomnieniem swojego podwładnego. Dlatego już następnego dnia, o stałej porze, ubrany w ładny garnitur prezenter pogody ogłosiłby:

Dookoła,
rozkuta z lodów, trawa strzępiasta, raz ubita, raz
grząska, anarchia roztopów: czubki drzew ponad
wodą, migracje gryzoni, bezładny pęd obłoków. W
lasach resztki śniegu bieleją

(odwilż [30.III])

Jako etatowy pracownik TVP, Jacek Dehnel pewnie odbywałby służbowe podróże do USA. Każdy z telewizji przecież przynajmniej raz był w Stanach. O tej wizycie, w trakcie której zapoznałby się z najnowszymi wynalazkami techniki prognozowania pogody, opowiedziałby z takimi emocjami w głosie, których mógł mu sam Mariusz Max Kolonko tylko pozazdrościć. Uprzednio przygotowaną notę:

lot AE60 z Michigan to pole
rudej spalonej ziemi, obsiane w krąg złomem

(kompleta [9.V. 6. VI])

przeczytałby tak, jak to sobie rozpisał w scenariuszu:

lot [! Albo nawet !!, żeby nie było wątpliwości, że to był lot a nie podróż autobusem czy PKP] A [przerwa] E [przerwa] 60 [ton głosu jak u Kraśko] z Michigan [potrenować amerykańskie czi i to charakterystyczne a, które zmienia się w e. Miczigen powtórzyć w drodze z pracy do domu i przed snem) to pole [zawieszenie głosu, jak u Maxa, gdy mówił pustynia Mohawe], rudej [wymawiając pomyśl o Kasi Dowbor, która dyga teraz w redakcjach dziecięcych, żebyś wiedział co cię czeka, jak źle wymówisz!!] spalonej [ tu można pokusić się o taka interpretację, jaką zaproponował Maciek Stuhr parodiując Maxa. Ważne: odcinek przejrzeć dziesięć razy przed snem i dwa tuż po przebudzeniu. Jest na jutiubie!] ziemi [tu złapać oddech i wykonać charakterystyczne złożenie rąk w modlitwę. Sprawdzić skórki i paznokcie. Pożyczyć złote spinki do mankietów. Program na żywo! ] obsiane w krąg złomem [powiedzieć szybko, tak szybko żeby nikt się nie skapnął. Żeby nie zdarzyła się powtórka z nieszczęsnymi lustrami, po których wylądowałem na dywaniku u prezia]

Wszystkie datowane wiersze Jacka Dehnela z tomiku Brzytwa okamgnienia, mają charakter meteorologiczny. W lutym w wierszach Dehnela pada śnieg, w marcu przychodzi wiosna, a latem, kiedy są wakacje poeta Dehnel lata do USA. Dlatego nie powinno dziwić, że jest to tylko kwestia czasu, kiedy jeden z jego siedemdziesięciu dziewięciu ukrytych talentów zawiedzie go na najwyższe z pięter wieżowca przy Woronicza. Nie sadzę jednak, by Jacek Dehnel zechciał ograniczyć się do tych kilku chwil, po głównym wydaniu Wiadomości. Po wykoszeniu Horczyczaków, Kretów i Słupkowskich nadejdzie pora na samego prezesa.

Poeta wie co zrobi. Jak zwykle wcześniej rozpisał sobie to zdarzenie w detalach, tak, żeby przypadkiem nic mu nie umknęło, gdy zabierze się do roboty.

Użyje staromodnego narzędzia z szafki dziadka brzytwę ze stali damasceńskiej, tak, żeby spece z laboratorium policyjnego się nie zorientowali. (Całe szczęście, że policja zdradza swój warsztat pracy w CSI, kryminalne zagadki Miami). Następnie zakradnie się, sieknie jednym płynnym ruchem i spoglądając na litry krwi, tryskającej w rytmie skurczu serca powie: właśnie tędy przeszła brzytwa okamgnienia . Po odcięciu uszu, nosa, rąk, nóg i innych członków pana prezesa, przyglądając się ponuro walającemu się po posadzce korpusikowi zupełnie obojętnie wyzna: Brzytwa okamgnienia odcina to, co zbędne.
A kiedy go złapią bo o tym, że zostanie schwytany przez rudowłosego policjanta z CSI, niejakiego Horeszjo Kejna, który zawsze wszystkich i tak złapie, choćby nie wiadomo co się działo kiedy zbombardują go miliardem pytań, kiedy wysoki sąd, zanim ogłosi dożywocie zapyta: Czy oskarżony żałuje? odpowie: bez chwili i po chwili. A później, we Wronkach będzie: wielka woda i strach (na wróble) i ukryte paski(na pasiakach) z czego także, jako umysłowość genialna, zdaje sobie sprawę Jacek Dehnel.

Tomiczek Jacka Dehnela pt. Brzytwa okamgnienia należy uważnie studiować. Tu każdy znak ma znaczenie, każda data i dedykacja. O pożytkach z tych studiów nie muszę zapewniać. Mało kto wie, że amerykański suseł widzący swój cień, ma mniejszą liczbę trafień niż chociażby Dehnelowska Odwilż. Każdy czytelnik będzie mógł sam przetestować trafność prognoz Dehnela w kwestii zmiany pogody już 30.III tego roku. Gwarantuję, że tego dnia zresztą jak co roku, dzionek będzie wyglądał tak:

Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj, w
górze tyle, co zwykle, na dole bonusy: ogromne
składy ciekłych, niebieskawych luster

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

Paweł Kozioł, Wpław. Eksperyment X

13 lutego, 2009 by

.

Kolumbijscy przemytnicy narkotyków opanowali wiele technik robienia w tak zwanego chuja celników, policję a nawet agentów FBI, którzy o czym wiadomo z filmów amerykańskich są nie do zrobienia w chuja, choćby nie wiadomo jaki ów chuj miałby być.

Redaktorzy wydawnictw literackich, podobnie jak gangsterzy z Ameryki Południowej, także prześcigają się w wynajdowaniu coraz to nowych metod w przemycaniu do oficjalnej rzeczywistości literackiej, salcesonu, który przypadkowo pocięty został na wersy i strofy. Te metody nie są jeszcze tak wyrafinowane, jak te stosowane przez przemytników koki, ale wyraźnie widać gwałtowną tendencję o charakterze nie tyle ewolucyjnym, co rewolucyjnym w zakresie redakcyjnej metodologii wciskania czytelnikom gówna.

Przykładem może tu być dzieło pt. Wpław, które napisał pospolity i skromny, żerujący gdzieś na uboczach wielkiej areny poezji, poeta z rocznika siedemdziesiąt i coś tam o imieniu Paweł i nazwisku Kozioł. Razem: Paweł Kozioł.

————————————————————————————-

Paweł Kozioł, jak na prawdziwego Polaka przystało, zapragnął być wielki, sławny, mieć dużo pieniędzy, kupić mieszkanie w Warszawie, mieć fajną dupeczkę (najlepiej blond i okularkach w typie metroseksualnym), zapragnął udzielać wywiady w Tel-Awiwie, w Izraelu i chuj wie jeszcze gdzie. Ale w głębi ducha najbardziej pragnął zostać gwiazdą portalu nieszuflada.pl i żeby jego zdjęcie koniecznie znalazło się na stronce literackie.pl.

Wiedział, że najkrótszą drogą do osiągnięcia celu byłoby małżeństwo z Justyną Bargielską. Po ślubie, który pewnie zostałby obfotografowany z każdej strony przez Gilinga, a który bez wątpienia byłby bezpośrednio transmitowany w Internecie na wszystkich stronach przyszłej żoneczki i co oczywiste na stronie Biura Literackiego, Paweł Kozioł nie musiałby już nic robić. Zapewne oblubienica, wierna słowom przysięgi sama pisałaby za ukochanego wiersze o rozwielitkach, rekinach, o niepokojącym spadku liczebności populacji krylu w okolicach okołobiegunowych i wpływu tego zjawiska na zwyczaje godowe wala błękitnego. Powstała dzięki temu poezja zaangażowana zapewniłaby Pawłowi nagrodę Nobla. Żaden filmik i żadne staranie Al Gorea o dobro naturalnego środowiska nie mogłoby się zmierzyć z tekstami płynącymi z kochającego, świeżo poślubionego serca.

Ale Paweł Kozioł nie idzie na łatwiznę. Jest poetą, poetą z rocznika siedemdziesiąt i coś tam. Szlachetny niczym flaszka Russkoje Igristoje rozprawiczana tylko na przełomie mileniów, Paweł okazał się nosić w sobie coś unikalnego, w przypadku polskich poetów tak rzadkiego jak niedźwiadek panda na orbicie okołoziemskiej. A mianowicie Paweł Kozioł miał ambicję.

Skoro już zdecydował się zostać poetą, to chciał to zrobić sam, bez niczyjej pomocy a zwłaszcza żony. Jak postanowił, tak tez uczynił. Ani się spostrzegł jak okazało się, że w ciągu kilku chwil zapełnił kilkanaście stron A4 wierszami. Teraz należało je tylko obwieścić światu, pokazać ludziom i aniołom, samemu stwórcy by mógł kontemplować dzieło swego dwunożnego stworzenia.

Dzięki pewnemu wydawcy, dzieło Pawła Kozła ujrzało światło dzienne. Zaległo w internetowych księgarenkach, znalazło się w sortymencie Taniej Książki. Paweł Kozioł był dumny. Musiał być. Kiedy zgodnie z umową wydawniczą redakcja przysłała na adres domowy Pawła egzemplarze autorskie, ten się bardzo ucieszył. Wreszcie mógł się pochwalić nie tyle kolegom i koleżankom, gdyż oni wiedzieli o jego marzeniach, ale przed rodzicami, którzy nie mieli pojęcia, że w miłosnym uniesieniu kilkadziesiąt lat temu spłodzili wieszcza.

Z wypiekami na twarzy i wpisaną w nią niepewnością oczekiwał reakcji mamy. Nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach spoglądał na ojca. Co tam Winiarski i jego befsztyki, które nazywa eufemistycznie recenzjami! Tylko oni się liczą! Ich zdanie! myślał w duchu.
Dlatego łatwo wyobrazić sobie to rozczarowanie, gdy z ust rodzicieli niemalże w tym samym czasie padło pytanie:
– Synku, ładne te próbki tapet. Z jakiego sklepu ci to przysłali? Czy dają rabaty?

————————————————————————————————————

Tomik Wpław Pawła Kozła, to zbiór tekstów pozbawionych treści w sensie klasycznym.
Brak tu nie tylko przyczyny i skutku, ale przede wszystkim treści, która wypełniałaby przestrzeń między przyczyną i skutkiem, nadając sens temu związkowi. Innymi słowy: w tekstach Pawła Kozła są zdania, wyrazy, znaki i także te interpunkcyjne, ale poza tym nie ma nic. Przykład:

plączę sieć płaszcza, kable, szwy spójnego
słowa. i wiersz się sprzęga. zapraszam na pisk
mikrofony jak mewy: jeden, dwa, trzy. próba

(now my charms)

Przykład drugi:

ultramaryna, ultradźwięki w czaszce. więc cała siłą, co została, jest
niczyja: zwykłe, twarde promieniowanie tła
na wspólnym zdjęciu. zwykła radioaktywność

(and what strength)

I ostatni bajszpil:

wiersz jest najsłabszy. lepiony z tej samej
wegetatywnej wody. zaplątany wokół
klifów, nadbrzeży, marginesów. szum

(chich is most)

Prawda o dziełach zawartych w tomiku Wpław nie wymaga żadnego odkrycia. Powyższe przykłady nie były wyselekcjonowane intencjonalnie, by służyły za argument w dowodzie, którego konkluzja równałaby się owej złej intencji. Cytaty pochodzą z 3. pierwszych, kolejnych tekstów Pawła Kozła, opublikowanych w tomiku.

I zdaje się, że ta prawda o dziełach poety Kozła, nie była obca wydawcy, który zdecydował się wydać Wpław.

Każdy wydawca książek marzy o autorze, który napisze dla niego, dla siebie, dla milionowego zysku książkę o Harrym Potterze. Dlatego w redakcjach zatrudniani są specjaliści, którzy potrafią w zalewie manuskryptów odnaleźć to jedno dzieło, tego jednego autora tego rodzynka, którego drukowanie zapewni pełną michę dziesiątemu pokoleniu spadkobierców praw autorskich. Ze specjalistami bywa jednak tak, że:

1) jako spece mają ustaloną markę w środowisku
2) znają innych środowiskowych speców

W pierwszym przypadku oddziałują jako autorytety, które olewając wszelkie prawa estetyki, sensu itp., mocą swojego sakramentalnego TAK, starają się uczynić z osła orła. W drugim, występują jako kumple kumpli. A najlepszy kumpel, to ten, który zawsze pomoże albo zrobi coś fajnego, miłego na zasadzie: ty mi i moim kumplom, to ja tobie i twoim. Obowiązuje tu żelazne prawo konsekwencji: kumpel mojego kumpla jest moim kumplem. Łatwo sobie wyobrazić, że i w tym przypadku osłom dorabiane są skrzydła, a tylko dlatego, że osioł lub oślica nagle zechciał wzbić się w przestworza i potrzebował skrzydeł. Masz jakieś na stanie? Druknij, co ci szkodzi. Nie bądź chujem Romek i tak odchodzisz

Ale z tomikiem Wpław Pawła Kozła było inaczej. Nie wydaje się być prawdopodobne, że któryś z redaktorów mógł parafować druk tekstów bez treści. Przeciwnie. Traktując tomik Wpław integralnie to znaczy: sumując wytłuszczenia tekstów, studiując dokładnie obrazki, odszyfrowując anglojęzyczne wstawki, okazuje się że mamy do czynienia z wielkim wydawniczym eksperymencie.

Ale powróćmy na chwilę do kolumbijskich karteli kokainowych i ich metod upowszechniania białego proszku na całym świecie. Okazuje się, że narkotykowi bosowie fundują szkoły, w których biedne dzieciaki na parówkach cielęcych uczą się połykania prezerwatyw wypełnionych koką. Parówa połykana jest w całości a następnie wyciągana z gardła. Osobliwa technika może być w pewnych okolicznościach zabawna, jednak dla ubogich dzieci z Ameryki Południowej tego rodzaju lekcje są jedyną okazją by zobaczyć kiełbasę z bliska. Inne techniki polegają na połykaniu dużych czopków wypełnionych białym proszkiem, zbudowanych ze specjalnych polimerów, które mają się nie rozpuszczać w kwaśnym środowisku żołądka. Mają bo technologia jeszcze wymaga dopracowania.

Wydawca Wpław także postanowił przetestować najrozmaitsze metody przemycenia tej wyjątkowej, beztreściowej papki tekstu, do świadomości estetycznej. Zamiast parówek i czopków używa: obrazków i wytłuszczenia pewnych części tekstu.

Oto rysunek:
Kwadracik, na nim helikopter, dwie pary babskich cycków ( jedne sflaczałe inne sterczące i jędrne), pięć kresek, jakaś konstrukcja przypominająca krzesło i pan stojący za nią. W tle coś tam jeszcze jest, co wymaga dopiero hermetycznego koniecznie odkrycia, bo to coś uległo przesłonięciu jako zasłonięciu, stąd należy uciec się do deskrypcji Heideggerowskiej o prześwicie i o aletei i o innych uczonych rzeczach.
Rysunek nie jest osamotniony w tym zawirowaniu znaczeniowym, które wywołać musi w każdym umyśle taka dawka piktorealnych cycków. Obok rysuneczku jak byk stoi dzieło Kozłowe, pt. And my ending, które koniecznie domaga się cytatu:

ja niby wiem: to znowu dykcja zatrzaśniętych
drzwi, grodzi za którymi zaznaczają ostatni
błękitny pasek w miejscu, gdzie tamta twarda ściana
Wyjątkowe, niczym megaczopki z kokainą wypłukiwane na durszlaku z kupy pod bieżącą wodą, są także elementy wytłuszczone w tekście.Przykład:

W tekście Gentile breath Paweł Kozioł nie zaskakuje pisząc:

sunie się taśma. spuszcza niebo wszystkie
tytuły burzy. potem rozwija twój
lekki oddech, lokuje cały alfabet raf

Zaskakuje jednak redaktor, który wyróżnił w tekście:

źle toczą się puste
rozmowy jak kalorie alkoholu

i:

no zobacz

oraz:

tak się odpływa

Połączenie tych pogrubionych fragmentów w całość skutkuje bardzo dobrym i sensownym tekstem w odniesieniu nie tylko do tego konkretnego wiersza, z którego pochodzą te wytłuszczenia, ale do całego tomiku.

Ten eksperyment wydawcy na czytelniku i jego świadomości estetycznej, na żywym poecie jest przede wszystkim eksperymentem na samym sobie. Wydawca, zwłaszcza poezji, ma doskonałe rozeznanie w rynku. Wie, że nie będzie w stanie konkurować z zalewem garmażeryjnym: z salcesonami i kaszankami w miękkich okładkach z klejonymi grzbietami, które płyną szerokim strumieniem z wrocławskiego Biura Literackiego, które specjalizuje się w asenizacyjnych połowach.

Nie ma szans na konkurencję, ponieważ na rynku jest brak poetów. Nie ma kogo wydawać, nie ma towaru, którym można konkurować w bitwie o statystycznego Polaka, który jak wiadomo czyta 1,34 książki / rok.
Z tego powodu wydawca zdecydował się na innowacyjny zabieg: na redaktorskie usensownienie dzieła. Treść albo przynajmniej jakąś fatamorganę treści czytelnik odnajdzie w redakcyjnych wyróżnieniach oraz w rysunkach, które mogą robić za artystyczną tapetę ścienną w pokojach zbuntowanych nastolatek z poprzekłuwanymi uszami, w których dźwigają odwrócone krzyżyki. To one sprawiają, że wyrzut sumienia po wyrzuceniu kilkunastu złotych na dzieło Wpław jest jakby mniejszy. Ale tylko ciut, ciut.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 25 komentarzy »

trojanowski, trjoanowski, trojanwoski, torjanowski, trojnaowski, trojanoswki

12 lutego, 2009 by

.

To się musiało kiedyś stać. Okazało się, że i ja uległem pokusie wdania tomiku / tomiczku / tomiczusia poetyckiego. Ustalając warunki z Wydawnictwem Literackim (stąd moje milczenie w ostatnich dniach) oprócz wysokiego honorarium dla siebie, wynegocjowałem także coś dla was. Otóż będziecie mogli za darmo zapoznać się z moim debiutem w roli poety.

Wystarczy tu kliknąć: analiza-poetycka.pdf

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

« Wstecz Dalej »