.
Węgierskie piosenki o problemach sercowych i nie chodzi tu o bajpasy czy zastawki, ale o miłość poznaje się po tym, że zawierają charakterystyczną frazę: fuj a szél (po polsku: wieje wiatr). Rodzime dzieła o podobnej tematyce, w szczególności te, które powstały w ramach artystycznego nurtu o wymownej nazwie: diskopolo, także maja swój znak szczególny. Oprócz specyficznego tempa i wszechobecnego dźwięku kejbordu, rozpoznawało się je każdorazowo po frazie: serce me.
Polscy wieszcze nieważne czy robią to jako tłumacze, czy też w autoryzowanym akcie twórczym przy biurku w świetle lampki halogenowej jak ognia unikają wprowadzania do korpusu dzieła frazy diskopolowej. Powód tej literackiej gardy jest równie oczywisty jak oczywista oczywistość sama polscy wieszcze boją się zaszufladkowania. Wprawdzie wieszcze znad Wisły chcieliby zarabiać tyle, co lider zespołu Boys – Marcin Miller, ale nie pod własnym nazwiskiem, którym podpisują swoje wielkie dzieła. Z chęcią wymyśliliby sobie jakieś ksywki, oczywiście wieloznaczne jak na przykład: Papieros Davidoff czy Tłumacz Gutorow i tłukliby kolejne tysiaczki peelenów z tantiemów.
By zwieść zmysł estetyczny polskiego odbiorcy, który już w połowie lat 90. ubiegłego stulecia, w niedzielne poranki unikał jak ognia solorzowego Polsatu, z którego skocznie pobrzmiewał Bajerful, Topłan, Szaza (eh, ta Szaza i jej czarna miniówa z poduchami na ramionach, w której wyglądała jak zawodniczka ligi NFL!), wieszcz by nie wywołać ogólnospołecznej traumy będzie czerpał z mało znanej tradycji węgierskiej, w której za serce me robiło: fuj a szél. Wiatr zatem będzie wiał wszędzie, gdzie tylko będzie mógł. A jeżeli nie będzie mógł, to i tak będzie wiał wiatr, bo wiatr jest od tego by wiać. A każdy powiew wiatru czego dowodzi historia diskopolo to określona kwota spływająca miesięcznie z wydawnictwa na wieszczowskie konto.
W praktyce wygląda to tak:
W 2008 r., wydawnictwo specjalizujące się w literackiej garmażerce salcesonowo-pasztetowej czyli wrocławskie Biuro Literackie, by wyjść na ekonomiczną prostą, postanowiło wydać jakiegoś zagranicznego poetę. Trudno się dziwić tej decyzji, wziąwszy pod uwagę jakość okresowych połowów Biura, w których zamiast dorszy, w wydawnicze sieci wpadały cierniki. Mimo obietnic sławy i innych wydawniczych zanęt i przynęt, błystek i złotych haczyków, żadna solidna ryba brać nie chciała. W odróżnieniu od planktonu, cierników i minipłoteczek, które marzyły o tym, że w sieciach Biura Literackiego, zmienią się w literackie smoki morskie, białe wieloryby, lewiatany czy też scylle i charybdy. Cały ten plankton literacki w ruch wprawia bajkowy morał, jaki wynika z opowieści o brzydkim kaczątku, które w swoim czasie zmieni się w zjawiskowego ptaka. Biuro chcąc zarobić, regularnie wysyła swoje okręty przetwórnie, które na bieżąco i hurtem mieli cały zaciąg w jednolitą papkę, przyprawia to pomidorami i sprzedaje jako paprykarz. Ale jak długo można żreć paprykarz, skoro na sklepowych pułkach od dawna są oprócz butelek octu i całej masy innych towarów, także banany w cenie 2,70 zł / kg?
W związku z tym by się odkuć i zrekompensować straty powstałe w wyniku spadku zapotrzebowania na paprykarz wrocławski, Biuro Literackie postanowiło wydać wierszyki, które na pewno się sprzedadzą i to nie za jakieś tam groszowe naście złotych. Był jednak jeden mały problem – nie było czego szukać w kraju. Wszystkie bałtyckie rekiny jak Miłosze, Pawlikowskie-Jasnorzewskie, Waty i inne sztuki zagarnięte zostały przez wydawniczą konkurencję. Wysłano zatem kapitana Ahaba na poszukiwanie literackiego Moby Dicka w świat, by złowił im solidny kawał flajszu, który w małych porcyjkach upchną po cenach ala krakowski ZNAK złaknionym wielorybiego mięsa konsumentom.
Wrocławski Ahab, w odróżnieniu od melvillowskiego pierwowzoru, wypłynął na szerokie googli przestworza. W pasku przeglądarki wpisał frazę: Czesław Miłosz. Wynik: 490.000. Wiedział, że musi znaleźć coś lepiej zaindeksowanego. Prawdziwego big fisza. Zastanowił się raz, drugi raz, trzeci i piętnasty. A kiedy już myślał, że będzie się musiał w nieskończoność zastanawiać no co nie miał zbytniej ochoty nagle, gdy Polsat emitował po raz kolejny hicior z Brusem Łylisem, wpadł na pomysł (tu istotną rolę odegrał konsonans między tymi nazwiskami, który instynktownie wyczuł Wrocławianin), by wydać Wallacea Stevensa. Dolnośląski Ahab upewnił się jeszcze, że to na pewno dobry wybór. Kiedy przeglądarka podała rekord: 618.000 dla frazy: Wallace Stevens, natychmiast wydał nakaz tłumaczenia.
Jednak nie mogło być to tradycyjne traduttore. Gdyż najszlachetniejsza nawet potrawa źle przyrządzona i fatalnie podana nie będzie smakowała. Postanowiono zatem zlecić takie tłumaczenie na pewno się sprzeda. Traditor w tym przypadku: Tłumacz Gutorow miał proste zadanie. Wykorzystać najlepiej sprzedające się frazy, których działanie i skutecznośc już przetestowano na odbiorcy. Użycie wyrażenia serce me nie wchodziło w rachubę w polskiej rzeczywistości estetycznej. Dlatego Tłumacz Gutorow, od węgierskich bratanków, zapożyczył dla potrzeb przekładu kategorię: fuj a szél.
Skutek
Idzie człowiek do księgarni. Na półce z poezją widzi stoi jak byk książka, jak na poezję z tego działu ciut za gruba. Tytuł: Wallace Stevens, Żółte popołudnie. (wybór, przekład posłowie Jacek Gutorow). Człowiek otwiera by sobie podczytać i pierwsze co się rzuca w oczy człowiekowi to jak nigdy wcześniej stopka wydawnicza. Kolejnych 17 dat copyrightu mówi samo za siebie. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że za chwilę na umysł smakosza zwali się ociekający tranem oderżnięty od korpusu łeb białego wieloryba, z którego będzie można wyssać mózg. I trwoga zaczyna ogarniać każdego miłośnika poezji, który ostatnimi czasy raczony był paprykarzem. Czy ta uczta aby nie skończy się sraczką? Jak zareaguje organizm na zmianę diety? Wszelkie obawy rach-ciach znikają po lekturze trzech pierwszych tekstów z zaproponowanego czytelnikom wyboru z poezji Stevensa zadbał o to tłumacz na spółę z wydawcą. Wieje w nich wietrzyk, który zniewolił i zniewala madziarów czyli klasyka literackiego przeciągu z wiatrem i liśćmi w roli głównej.
Tekst numer jeden
Kolory krzewów
I opadłych liści
Powtarzały się
I wirowały w pokoju
Jak te same liście
Wirujące na wietrze
(Dominacja czerni)
Tekst drugi:
Gromadzące się planet
Były niczym liście
Wirujące na wietrze
Tekst numer trzy:
… gdy zawodzi wiatr
Gdy te kilka liści wydaje odgłos.
(bałwan ze śniegu)
To, czego mi osobiście zabrakło w tłumaczeniu, to jakaś wstawka:
I bawimy się! Wszyscy razem! Rączki do góry! Oltugeder!.
Ale czego można wymagać od diskopolowej rozrywki za trzy dyszki. Chociaż przyznać trzeba, że w porównaniu z cenami biletów na ostatni koncert Boys w Kongresowej, cena Żółtego popołudnia, mimo porównywalnej jakości gwarantowanej zabawy jest konkurencyjna.
Ale może też tak przecież być, że się zwyczajnie przypierdalam i że te stevensowskie wicherki podbijały i podbijają serca spragnionych poezji Amerykanów, którzy jak wiadomo na długo zanim Heron z Aleksandrii opisał zasady działania pierwszej maszyny parowej, opracowali system baterii rakiet Patriot klasy ziemia powietrze. Kto wie, może Wallace Stevens jest typowym przedstawicielem narodu, który wymyślił nazwę: hot-dog dla określenia ciepłej parówki cielęcej, podawanej z majonezem i bułką? Kto wie, kto wie…. jedno jest pewne: trzy dyszki poszły się jebać. Zamiast solidnej porcji alaskańskiego laksa, kupiłem hamburgera z wrocławskiego McBiuraliterackiego potrawę, która zaskakuje tylko gruszkami, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. No, ale jeżeli sam Artur Burszta bierze się za opracowanie graficzne, to nawet kiełbasa podwawelska podana z dżemem truskawkowym nie powinna zaskakiwać. Szlag by to trafił!