.
Szanowna Pani,
Zbliżają się święta. Okres dobrych uczynków i pomocy bliźniemu udzielanej bezinteresownie. Zwracam się do Szanownej Pani z prośbą o taką właśnie przedświąteczną, bezinteresowną pomoc.
Uprzedzam – jestem biedny jak mysz kościelna. Chociaż i to porównanie nie odpowiada położeniu w jakim się znalazłem. Myszy kościelne chleba i wina mają pod dostatkiem, a ja każdy dzień zaczynam walką z ochroniarzami marketów, strzegących kontenerów z przeterminowaną żywnością.
Ale nie chcę opowiadać smutnej historii moich niedoli.
Szanowna Pani, cieszy się Pani w środowisku nieskazitelną opinią. Jest Pani znana z rozpraw przeciwko zdrowemu rozsądkowi oraz faktom i tylko Pani – jak żaden inny prawnik – potrafi udowodnić, że publikacja opatrzona numerem ISBN książką nie jest.
Łaskawa Pani, będąc pod wrażeniem sztuki prawniczej argumentacji oraz technik dowodzenia logicznego chciałbym prosić Panią o pomoc.
Mianowicie:
Klikajac w tym miejscu otworzy się Pani załącznik (pdf) z pierwszą częścią Orzeczenia Sądu Apelacyjnego w mojej sprawie przeciwko Uniwersytetowi Zielonogórskiemu (ta, wiem, że się długo ładuje, ale jak mnie poinformowano: „Pisma sądowe muszą swoje ważyć”). Klikając zaś tutaj, otworzy się druga część tego dokumentu.
Nie proszę Panią o wiele. Bo czy moja prośba o to, by pomogła mi Pani zredagować w prawniczym żargonie pismo – wniosek o kasację – do Sądu Najwyższego wymaga od Pani wiele wysiłku?
Chciałbym, żeby pomogła mi Pani to ładnie ubrać w słowa. Chodzi mi o to, że owszem, Sędzia SO Roman Walewski miałby rację z tym zatrudnianiem i zwalnianiem, z prawami pracownika i prawami pracodawcy, z kodeksem pracy itp. Wszystko by było ładnie i pięknie. Jak to się mówi: cycuś glancuś. Gdyby nie małe ale. Otóż Szanowna Pani Moniko Mosiewicz – ja nigdy nie podpisałem żadnej umowy o pracę. Jedyne, co mi wręczono, to Akt Mianowania. Tak on wyglądał:
i dalej:
Czy mogłaby Pani o tym napisać do Sądu Najwyższego i poprosić, by skasowano wyrok?
Bardzo Panią proszę.
Nie stać mnie, by zapłacić za Pani prawniczą pomoc i fachową poradę. Sama Pani widzi, ile mi napisali w mianowaniu. Wiem, wiem. Pewnie pomyśli sobie Pani, że to było w 2001 r. i że w 2007 r., po uzyskaniu stopnia doktora na Uniwersytecie Jagiellońskim, po wydanych dwóch monografiach naukowych Trojanowskiemu płacono dużo więcej.
Otóż, Szanowna Pani, musi Pani wiedzieć, że owszem płacono mi więcej. Moja pensja powiększała się każdego roku o dodatek za lata pracy (5%) oraz o podwyżki, które zarządzali kolejni Ministrowie Szkolnictwa Wyższego. Uzbierało się tego jakieś tysiąc czterysta, tysiąc sześćset – zresztą niech Pani sama zobaczy:
Czy wie Pani, że ja – prosty chłopak ze wsi, dorastający w biedzie, niszczący sobie uzębienie chlebem maczanym w wodzie i posypywanym cukrem (taka nasza standardowa łakoć z dzieciństwa) każdego miesiąca po wypłacie byłem przekonany, że jestem królem świata. Kiedy udałem się do Urzędu Pracy zobaczyłem, że każdy może być królem, nawet kasjerka w TESCO:
Prawda jest jednak taka – i tu proszę Panią o dotrzymanie zawodowej tajemnicy – że ja nigdy nie pracowałem dla pieniędzy. Także nigdy w życiu nie otrzymałem grosza za któryś ze swoich tekstów czy książek. Nie dlatego, żebym był idealistą czy innym głupim stworzeniem zaczynającym się na „i”, ale dlatego, że uważam swoje teksty za bezcenne a pracę – za wyjątkową. Wypłatę z Uniwersytetu traktowałem jako zwrot kosztów dojazdu i wyżywienia.
Czy Pani wie, że nigdy nie spóźniłem się na zajęcia? A dojeżdżałem ponad dwadzieścia kilometrów komunikacją PKS. Śnieg czy deszcz, susza czy burza – nic mnie nie powstrzymało. Chociaż wie Pani, wolałem zimowe podróże. Żeby dojechać zimą do pracy na godzinę 8.00, szedłem na autobus o piątej, bo ten o szóstej nie przyjeżdżał. Nie odpalał z powodu mrozu. W związku z tym autobus z godziny 7.00 do Zielonej Góry nie zatrzymywał się już na mojej wsi, bo grubo wcześniej był przeładowany pasażerami, którzy nie pojechali autobusem z godziny 6.00. Ale mimo to wolałem zimy. Wie Pani dlaczego? Bo latem w autobusach strasznie śmierdziało. Wszystko się kleiło. Poręcze, oparcia, siedzenia i bilety, które kupowało się u kierowcy tez były wilgotne od potu. Smród. A ja proszę Panią, nie jestem wrażliwy na zapachy. Gnoju na wsi – o czym Pani wie – nie brakuje. Jednak atmosfera w autobusach PKS latem jest nie do zniesienia. Jeżeli chodzi o moje auto, to zielonego Malucha FSO kupiłem dopiero w 2007 r. ale się nie najeździłem jak zapewne Pani przypuszcza
Przechodząc do meritum – Szanowna Pani Mosiewicz, nie mam pieniędzy. Jedyne czy mógłbym się zrewanżować, to podpowiedzią jak najszybciej i najskuteczniej uzyskać efekt „kratki” na brzuchu. Otóż żadne brzuszki, żaden trening – nic takiego. Cieniowanie aerografem to najnowszy trend! Malowanie trwa 6. minut. Płyn samoopalający jest bardzo trwały, niezmywalny. „Kratka” wytrzymuje do 30. dni. Ewentualnie – jeżeli Pani woli – mógłbym przesłać Pani dwadzieścia świeżych, wiejskich jaj – jeszcze ciepłych, wyjętych wprost spod moich niosek.
Czy pomoże mi Pani? Czy spełni Pani dobry uczynek na święta?Na święta wszyscy staja się lepsi. Nawet ja.
Czy zostanie Pani moim Świętym Mikołajem? Zarówno Monika jak i Mosiewicz oraz Mikołaj mają przynajmniej jedną cechę wspólną: literkę M na początku wyrazu – M jak Marek. Ale takich cech może być więcej! Cuda się dzieją! Trzeba tylko uwierzyć. Ja wierzę.
22 grudnia, 2009 o 1:45
Marku dobra Samarytanka podaje wodę, a miłosierny Samarytanin pochyla się nad pobitym Zydem, Te historie działy się w księdze dwa tysiące lat temu.
A jak jest obecnie? Samarytanie zanikają i to w sensie dosłownym. Po milionowym narodzie nie ma śladu. Żyje ich już tylko kilkuset w Izraelu i w Palestynie.
I w tym momencie dotarła do mnie straszna myśl: od dobrych uczynków wymierają narody jak w przypadku kiedyś licznych Samarytan.
A Ty prosisz o pomoc. To tak jakbyś od razu prowadził na śmierć.
Marku próbuję wytłumaczyć świątecznie dlaczego pod Twoim wpisem jest brak odzewu.
Życie jest przyjemniejsze!
Ale pies na pewno odezwie się ludzkim głosem o północy w świateczny czas, o tym jestem przekonana.
22 grudnia, 2009 o 1:52
Kiedyś moja mama powiedziała mi:
– Zobaczysz synku, tobie też kiedyś zaświeci słońce
od tamtej pory cały czas wpatruje się w niebo. póki co jest doskonale czarne. metalicznie czarne, jak w najczarniejszą noc. ale mimo to oglądam niebo regularnie wypatrując najmniejszej aberracji. rodzice nigdy nie kłamią.
Tylko jedno nie daje mi spokoju. Czy kiedy juz słońce zaświeci, to czy będę mógł w nie patrzeć? czy przywykłe do ciemności oczy nie będą bolały? i czy przez to nie będę chciał wrócić do ciemności?
przypomina mi się platoński fragment 514a Polit. (VII Ks.), tam jest mowa o ludziach, którzy nie potrafią patrzeć na słońce po wyzwoleniu się z jaskini. tyle, że w micie jaskini człowiek ten cierpiąc, pomału przyzwyczaja wzrok. najpierw ogląda odbicia gwiazd w tafli wody. później patrzy na gwiazdy i księżyc. na koncu, kiedy wzrok juz przywyknie do światłości, spogląda prosto w słonce.
iza, obawiam się, że kiedy ja zobaczę słońce, to wrócę do swojej jaskini, w której wszystko jest czarne i jest czernią.
22 grudnia, 2009 o 6:19
hahaha… Monia prędzej dałaby sobie w bluzeczkach i sweterkach dekoldy pozmnieszać niż tobie przygługę zrobić :)))
Poza tym Monia specjalizuje się w oskarżeniach, a nie w obronie :)))
22 grudnia, 2009 o 13:49
Marku, słonce świeci jedynie tym, którzy mają podniesioną głowę. Dla Platona słońce to podążenie umysłu ku ideom, ku prawdziwej mądrości jak zwał, tak zwał.
Ale Platon ostrzega, że uda się to nielicznym.
Czy Platon nie nadużywa metafor i czyż nie lubuje sie w symbolice języka?
Marku chcesz w jaskini zamknąć uszy na świat i żyć samym duchem, pozbywając się ciała?
27 grudnia, 2009 o 10:24
Marku wklej fotkę swych sutków.