historia moich niedoli (odcinek kolejny z kilkunastu a może i nawet kilkudziesięciu)

30 września, 2009 by

.

Drodzy Poeci, Drogie Poetki, Dostojni Literaci

przez te kilkanaście miesięcy poświęciłem waszym dziełom oraz wam dużo uwagi. Łączyłem się empatycznie z podmiotami lirycznymi, które powijaliście w bólach twórczych. Pisałem o skutkach transfuzji emocji, które wprowadzałem bezpośrednio do krwioobiegu liternetowego.

Nikt, tak jak ja, nie dał wam tyle od siebie. Nikt nie studiował waszych dzieł tak jak ja to robiłem. Nikt nie poświęcił wam tyle sekund, minut, godzin i dni.

Do dziś nie chciałem od Was nic w zamian. Ale teraz mam do Was prośbę. Mianowicie:

Justysio, Monisiu i ty Jacku Dehnelu! Wy Wszyscy! (Tak, tak, do ciebie mówię. Nie oglądaj się). Proszę dodajcie mi otuchy.

Oto: http://miasta.gazeta.pl/zielonagora/1,35161,7093618,Dr_Trojanowski_zwolniony_z_UZ_zgodnie_z_prawem.html

Pocieszcie jakimś miłym słowem. Wywalcie na stół swoje czerwone, wyśmienicie ukrwione serducha. Pokażcie, że jesteście inni niż ja. Że jesteście ludźmi.

Kto pierwszy, ten lepszy. Decyduje kolejność wpisu.

W nagrodę, temu, kto się najładniej wpisze obiecuję napisać superrecenzję.

Kategoria: Bez kategorii | 30 komentarzy »

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Piosenka o zależnościach i uzależnieniach. Jedna dygresja na temat.

27 września, 2009 by

.

Hollywoodzcy producenci oper mydlanych wiedzą, że nie można polegać na pamięci statystycznego konsumenta ich produktów. Ażeby telewidzowie nie pogubili się w okolicy trzeciego z zaplanowanego tysiąca odcinków serialu, wprowadzili tzw. rekapitulację. Każdy – licząc od drugiego – odcinek zaczyna się od charakterystycznego: „W poprzednim odcinku….”.

Specyficzna dla produktów kultury masowej metoda tresowania konsumenta, tak by poruszał się w zakresie zaplanowanego w scenariuszu sensu w roku 2008 odkryta została dla potrzeb tzw. kultury wysokiej. Kolumbem – jak zwykle jeżeli chodzi wyławianie nowych lądów w tej dziedzinie – było wrocławskie Biuro Literackie.

Dygresja

Coś było nie tak. Wydawnictwo wydawało kilkanaście, kilkadziesiąt tomików w roku. W specjalnym konkursie „poławiało” nowych poetów-debiutantów. Wydawano gwiazdy firmamentu literackiego. W kolejności alfabetycznej: Bonowicz, Dehnel, Elsner, Fiedorczuk, Grzebalski, Gutorow, Honet, Jarniewicz, Jarosz, Jaworski, Kierc, Majzel, Maliszewski, Miłobędzka, Mirahina, Pióro, Podczaszy, Podgórnik, Różewicz, Siwczyk, Sommer, Sośnicki, Sosnowski, Suska, Świetlicki, Szychowiak, Tkaczyszyn-Dycki, Wojciechowski, Zadura, Zdrodowski.

Były nagrody i nominacje. Czasami nawet pojawiła się zajawka w Telekspresie, notka w lokalnym wydaniu Gazety Wyborczej, jakiś dżingiel w radio. Tutaj machineria wydawnicza nie zawodziła. Zapach świeżej farby drukarskiej, buchający kłębami z mieszkania położonego na trzecim piętrze przy ul. Piłsudskiego 89 unosił się nad Wrocławiem. Ale duch unieść się nie chciał. Widmo także.

Naród nie reagował na dawkowane przez Biuro Literackie w końskich porcjach tkanki ducha kultury. W codziennym rytmie naród uduchawiał się megahitami Polsatu, pierwszymi stronami tabloidów, relaksował się w rytmie napierdalanki RMF FM. W każdym razie naród w dni powszednie i w święta miał w dupie te sto tysięcy wydanych tomiczków poetyckich oraz zakutego w nich ducha.

Eksperyment z przerobieniem masy zjadaczy chleba w aniołów nie powiódł się. Wyhodowane w nienaturalny sposób istoty powróciły do swoich codziennych zajęć. Zaczęły znowu żreć chleb. W klubach, pubach, w korporacjach, w firmach i w garniturach. Z obowiązkowymi laptopami, w służbowych autach, na obowiązkowych spotkaniach, obiadach, kolacjach opłacanych firmowymi kartami VISA – tam i tym żył naród. Czy ktoś tu widział anioła?

Nie potrzeba geniusza by rozpoznać jednolity bulgot masy, by zamiast subtelnych chórów niebiańskich usłyszeć jednolite mlaskanie dobiegające z mieszkań, w których masa żre tę samą paszę (Czy wiesz, że woda mineralna „Nałęczowianka” produkowana jest przez koncern NESTLE?). Czy przy tych korytach jest miejsce dla jednego anioła? Masa odpowie, że z chęcią, i owszem, że tak, że oczywiście – że z anioła to najlepsze są pieczone skrzydełka w ostrej panierce, smażone w głębokim tłuszczu.

Dialog na Górze

– Ile jeszcze musi czasu minąć, byś zrozumiał, że nie różnisz się od zwykłego bydlęcia hodowanego na rzeź? Stworzono cię po to byś jadł, by ciebie jeść.
– Aniele Boży Stróżu mój, pierdol się.

Puszka zupy Campbell niczym się nie różni od przeciętnego tomiku, przeciętnego poety. Konsystencja produktu masowego – upchana zawsze w 50. stronicowy zeszyt (dlaczego średnia objętość tomiku wynosi 50 a nie 60, 70 albo 100 stron? Czyżby redaktorzy obawiali się przedawkowania w grupie najwierniejszych fanów? Dlaczego poeci mają fanów a nie czytelników? – kwestia do zbadania!) w upstrzonej okładce. Później jest anons: „Sezon na ostro”. „Tomik do nabycia wraz z gazetką”, „Gazetka sprzedawana wraz z tomikiem”, „Oddam tomik w dobre ręce”, „Czy ktoś chciałby tomik? Proszę o majla”, „Jestem krytyk. Mieszkam tu. Wyślij mi swój tomik”. I tak w kółko, i w kółko.

I kręci się, kręci się koło za kołem,
I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi.
A dokąd? A dokąd? Na wprost!
Do dna.

Bo na dnie nie ma raju. Tu zamiast białych skrzydeł są słupki:

Silesius 20.000 zł
Nike 100.000
Nagroda Literacka Gdynia 50.000 zł

Są słupki, są sprzedawcy, hurtownicy, są wydawnictwa i księgarze – niekoniecznie w tej kolejności, ale to gdzie jest początek układu pokarmowego a gdzie koniec nie ma znaczenia. W piekle semantyka zredukowana jest do tego, co na dole słupka:

Jestem najlepszym poetą bo zgarnąłem 170 tysięcy złotych polskich. Słownie: sto siedemdziesiąt plus coś tam od wydawcy i kilka groszy za spotkanie autorskie od kierowniczki GOK-u, miłej Pani Gosi. Jestem najlepszym poetą.

W tym piekle Charon cienko przędzie a i Cerber nie ma się dobrze. Wychudł i wyliniał od kiedy Styks zamienił się w Zysk i ludzie zaczęli oszczędzać swoje obole. Takiej sytuacji na dole nie przewidział nawet Marks.

Gdzie podziali się ministrowie z rządów dusz. Dlaczego, wychodząc na ulice widzę tego samego bydlaka, którego spotykam w lustrze? Dlaczego nic się nie zmienia? Te same pucowate twarze bananowych ludzi, okrzyki radości, laudacje z okazji Ceny Czyniącej Cuda, która w salonie literackim przybiera formę:

Redakcja czyni Tomik
Tomik Czyni Poetę
Poeta Czyni Tomik
Nazwisko Czyni Poetę
Poeta Chce Nagrodę
Nagroda Dostaje Poetę
Poeta Żre
Poeta Żre

Panie Ministrze, a gdzie tu miejsce na wiersze?

Informuję, że żyjemy w wolnym, niepodległym, demokratycznym kraju. Mam chleb. Chwilowo jestem bezrobotny, ale narzekać nie mogę. Inni mają gorzej. Ale ja nie w tej sprawie do Pana się zwracam. Chodzi mi o to, że moja dusza nie ma domu. Bezpańska wala się po ulicy, wiatr nią hula. Psy ją rwą, Panie Ministrze, zrób pan coś. Bądź pan człowiekiem. Duch bez dachu nad głową długo nie pociągnie. To nie ciało, które bez wody i dwa tygodnie wytrzyma. Tkanka duchowa jest bardzo wrażliwa. Zwłaszcza na tego rodzaju niewygody, które przynosi z sobą bezdomność. Pal licho brak wody!

Jeden tysiąc poetów, kilkaset tomików w roku i długo oczekiwana odpowiedź z Ministerstwa:

Wydatki publiczne, tj. wydatki budżetu państwa i samorządu terytorialnego na kulturę
i ochronę dziedzictwa narodowego w 2008 r. wyniosły 6798,1 mln zł (nominalnie o 14,7% więcej niż w 2007 r.), co w odniesieniu do PKB2 stanowiło 0,58% (w roku poprzednim – 5928,4 mln zł, tj. 0,51%). Udział wydatków z budżetów jednostek samorządu terytorialnego w tych wydatkach wyniósł 78,8% (w 2007 r. – 79,0%).

Na rynku wydawniczym zaobserwowano w 2008 r., w porównaniu z rokiem poprzednim,
zarówno wzrost liczby wydawanych tytułów książek (o 12,0%) jak i ich nakładów (o 9,6%).
Wydano 28,2 tys. tytułów książek o łącznym nakładzie 85,0 mln egzemplarzy.
Na 100 mieszkańców przypadały więc przeciętnie 223 egzemplarze wydanych w 2008 r. książek. Nieznacznie zmniejszył się – z 3,1 tys. egz do 3,0 tys. egz – przeciętny nakład jednego tytułu. Wzrosła też (o 14,1%) liczba tytułów wydań pierwszych, które stanowiły 86,9% wszystkich wydanych pozycji.
(koniec cytatu)

Panie Ministrze, czy zna Pan zasady pisowni skrótów?

Kultura, kultura, kultura, kultura, kultura. Kultura powtórzona sto tysięcy razy zmienia się bezkształtną papkę. Jest egz bez kropki. Rekordem w przeglądarce internetowej dla hasła: „wogóle”.

Sytuacja w piekle:

W piekle pojawia się pomysł na miarę Szatana: zamiast szlifować mózgi milionów można oszlifować jeden mózg poety! Gdzie tam frezarka! Tokarka! Szlifierka! Zwyczajnie siekierą ociosać, by z grubsza wpasował się w ramy. Niuanse są dla poetów. Dla masy liczy się żarcie i kogo pokażą w TVP tuż po reklamie.

Komunikat Oficjalny

My, Poeci, zgodnie orzekamy:
to nie nasza wina ale grubego, szorstkiego i oślinionego języka, w którego pułapkę wpadliśmy. Zawinił redaktor, krytyk, zawiniła teściowa i żona, która była w ciąży. Czy człowiek wie? Może zdaje sobie sprawę człowiek z tego jaki koszmar przeżywa poeta, kiedy niemowlęciu wyżynają się zęby? Kiedy trzeba spłacić kredyt i zarabiać trzeba? Przecież poeta też człowiek i jak on chce żyć, mieszkać i żreć! Domaga się chleba. A ulica polecieć by chciała, wzbić się. Oderwać od ziemi. Jako poeta dobrze ulicy radzę, niech ulica na dupie siedzi i się z miejsca nie rusza. Nieba nigdzie nie ma. Wszędzie pracować trzeba. Pisać. Pisać. Pisać. Tyrać w pocie czoła. Niech ulica nie prosi, nie błaga, nie woła.

Koniec Długiej Dygresji

Dycki-Tkaczyszyn, Tkaczyszyn-Dycki (kolejność nie ma tu znaczenia) o imieniu Eugeniusz zaprzęgnięty przez wrocławskie Biuro Literackie wyprodukował tomik wierszy, w którym uwzględnił metodologię rodem z oper mydlanych. W wierszu numer II pisze:

zanim ks. Skorodecki uratował od ruiny
cerkiew gnieździło się w niej ptactwo
nie brakuje opinii że ks. Skorodecki
niczego nie uratował lecz zdewastował

[ II ]

A kolejny wiersz (tekst numer III) zaczyna się tak:

zanim ks. Skorodecki uratował
od ruiny cerkiew gnieździło się
w niej ptactwo (pamiętam pierwsze
lekcje religii w pounickiej

[ III ]

Co by się stało, gdyby na skutek błędu drukarskiego albo roztargnienia czytelniczego człowiek zaczął czytać tomik Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, pt. Piosenka o zależnościach i uzależnieniach od wiersza numer III?
Można zadać pytanie natury bardziej ogólnej: czy możliwe jest istnienie wiersza numer III bez wiersza numer II i odwrotnie? O czym są te wiersze?

W całości wiersze wyglądają tak:

zanim ks. Skorodecki uratował od ruiny
cerkiew gnieździło się w niej ptactwo
nie brakuje opinii że ks. Skorodecki
niczego nie uratował lecz zdewastował

jednak duch mojej matki (uwolniony gołąbek
z rąk syna) przychodzi wyłącznie tutaj
zatrzymuję się w pobliskim hoteliku i uskarżam
na drożyznę lub na pustki wokół siebie


[ II ]

zanim ks. Skorodecki uratował
od ruiny cerkiew gnieździło się
w niej ptactwo (pamiętam pierwsze
lekcje religii w pounickiej

świątyni) i nic nie wskazywało
że wyłącznie tutaj zamieszka
duch mojej matki: gołąbek uwolniony
z rąk syna i uniesiony do nieba

podczas gdy ja zatrzymuję się
w pobliskim hoteliku i uskarżam na pustki

[ III ]

Najbardziej zatwardziały fan nie pamięta fabuły pierwszego odcinka serialu pt. Moda na sukces. Trudno przypomnieć sobie także treść odcinka 3908., którego polska premiera miała miejsce dwa tygodnie temu. Ta sama trudność dotyczy cytowanych tekstów Tkaczyszyna-Dyckiego.

Jest kościół, ksiądz, matka, gołąbek i nuda. Nuda, nuda i nic się nie dzieje.
Można zapytać o funkcję księdza oraz o to, dlaczego podmiot liryczny odczuwa w tak istotny sposób niedogodności hotelowe, by uskarżając się na pustki pisać wierszyk na temat uskarżania się. Równie dobrze można skorzystać z tajemnych technik pitagorejskich by odczytać w tęsknocie podmiotu zaklęcie ABRAXAS. Wszystko to jednak słusznie napiętnowane zostanie jako nadinterpretacja.

Kolejny fragment wiersza z omawianego tomiku – wiersz numer IV:

przychodzą do mnie ludzie
których dzisiaj już nie ma
jeszcze bardziej piękni aniżeli
Dyccy z tamtych lat to fakt

I następny:

przychodzą do mnie ludzie których
dzisiaj już nie ma (Jasiejo,
Jasiusio i Jasieczko) pewnie dlatego
spotykam się z nimi bo bez nich

[ V ]

W miedzyczasie jakiś narrator z boku podpowiada: w wierszu numer V, Dycki, który był w wierszu numer IV zmieni się w Jasiejo.

No i zmieni się. Po za tą zmianą w wierszu nic specjalnego się nie dzieje. Tak samo jak w kolejnym zestawie (wiersze XIII i XIV):

bądźmy szczerzy księgozbiory nie są nam
dziś potrzebne przeczytaj nekrolog
Stefana Piotra Strześniewskiego (1928-2006)
lub Danieli Głąbińskiej (1921-2006)

[ XIII ]

musisz się z tym pogodzić że księgozbiory
nie są nam już niezbędne musisz i to udźwignąć
przeczytaj nekrolog przedwcześnie
zmarłego Mateusza Dąbrowskiego (1985-2002)

[ XIV ]

I w kolejnym, kolejnym i tak do końca. I kiedy czytelnik dobrnie do tego końca, to czytelnik musi zadać sobie pytanie:

1) Czy mój duch stał się inny? Ulepszył się?
2) Czy przeczytałem o czymś ważnym?
3) Czy moja dusza znalazła swoje locum?

Oto kilka możliwych – losowo wybranych – odpowiedzi:

1) Nie.
2) Nie
3) Nie

I żeby te odpowiedzi nie pozostały bez uzasadnienia zacytuję wiersz Gienka:

XXXVIII. Piosenka o połyku

krzyk kobiet i jeszcze ten kamień
pełen pokarmu żeby go wepchnąć
do ust dziecka które również chce się
załapać (dajcie mu cycka)

kamień na swój sposób uszczęśliwia
bądź unieszczęśliwia kolorowy świat
gdy zostaniemy z nim w środku
nocy by coś z siebie dać (dajcie mu

nasienie) niech drze mordę
dajcie mu Dycia który drze się najgłośniej
gdy go pomylić z kamieniem:
wepchnąć mu kamień do ust to połknie

Można z tekstu destylować treści. Ale można także zamiast szukać dziury w całym udać się do najbliższej knajpy. Wypić kilka głębszych i zapomnieć o sieczce serwowanej przez wrocławskie Biuro Literackie. Na dziś dzień obstawiać można w ciemno: polityka wydawnicza podporządkowana potrzebom społeczeństwa masowego, komercji, rynkowi itp., doskonale mija się z celem. Tak doskonale jak Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki minął się z powołaniem ministra w rządzie dusz.

Kategoria: Bez kategorii | 47 komentarzy »

Solistki 2009: Zofia Bałdyga „Passe-partout”. Solo ramiarza. Pani Bieńczycka

27 września, 2009 by

„(…)Kiedy piszę l i s t y w tramwaju nie łączę l i t e r ,
odpowiadam tylko na pytania.(…)”

[przy okazji]

Zbiór tego tomiku składa się właśnie z takich wierszy, napisanych na podstawie obserwowanych obrazków przez poetkę: sytuacji doświadczanych przez nią w codziennym życiu.
Wszystkie cudowności, które spotykają jej młodą duszę zostaną natychmiast sprowadzone do parteru i przygwożdżone zatrutą poetycką szpilką.
Motyle zachwytu nie śmieją latać.

Nad debiutem Zofii Bałdygi roztkliwiają się sieciowe teksty w o wiele większej ilości od tych, które zdołała napisać nastoletnia poetka, okrzyknięta talentem dojrzałym i zrównoważonym.
Każdy chwalca odbijając swoje „ja” w wierszach Pani Zofii widzi w nich coś innego, a sama autorka ma natomiast wbity wzrok w obrazy malarstwa olejnego, tudzież zezuje w stronę asamblaży Kurta Schwittersa.
Hity malarskie – w muzyce takie artefakty zwane są evergreenami – poetka sprowadza do własnych doznań, ironicznie zamieniając te wspaniałe obrazy na własne obrazy, wyjątkowo skąpe, oszczędne i mało pociągające. To spuszczanie powietrza z balonu zachwytu i piękna jest powtarzającym się zabiegiem formalnym niemal w każdym wierszu zbioru.
Być może, dla kolegów i koleżanek młodej poetki jest to odkrywcze i błyskotliwe.
O ograbianiu światowego dziedzictwa pod wpływem wampirycznych działań pop kultury wypowiadali się między innymi w esejach Susan Sontag czy Jean Baudrillard.

Nie chcę oskarżać młodej kobiety o tak wielkie spustoszenia, na podmianę Chełmońskiego, Gauguina, Moneta, na ich dorobek malarski, który kosztował ich wielomiesięczne ślipienie nad płótnem, a poetka najprawdopodobniej napisała swoje wiersze w pięć minut. Mnie , malarki, której polskie ministerstwo kultury i sztuki wręczyło dyplom magistra sztuki, boli coś innego.
Dla mnie jest to przypadkowe i banalne, i jakieś zmarnowane, bo można nie lubić arcydzieł malarstwa dwudziestego wieku, ale aż do tego stopnia? Aż tak je pomniejszać, by obsługiwały tak nieważne, tak pospolite zdarzenia z życia podmiotu lirycznego?

Ja tam nie lubię malarstwa Fridy Kahlo, ale nie można jej odmówić pracowitości, żaru malowania i dobrego wyczucia koloru.
I taka polska poetka bierze sobie Fridę na swój poetycki warstat i zamienia ją na coś takiego:

„(…)Wieczorem namaluje dwie twarze,
jego Diego i siebie Fridę, ich.
Podejrzę balet, czarodziejski pędzel,
przez małą szparkę w kurtynie – sukience,
rozwieszonej na lince między wschodem taras,
a zachodem balkon.(…)

[Frida zamknięta w ramki]

Nie jest łatwo na arcydziełach zbudować swoje nowe arcydzieło, jak dokonywali swoim kunsztem artystycznym moderniści. W końcu wszystko jest w stałym obiegu, wszystkie metamorfozy są dopuszczalne i nie chodzi mi bynajmniej o świętość i nietykalność.
Ale, jak czytam:

„(…) Że jest trudno?
Tak twierdzi wiele nazwisk i znoszone
sny, powtarzają się do lustra, w t l eniedzielne popołudnie prostuje
wszystkie drogi i dwa rodzaje h i s t o r i i .

Mimo wszystko same musicie po sobie
posprzątać.”

[modelki (według Seurata)]

to nie wiem, po co poetka przywołuje nazwisko malarza.

Tomik kończy obszerny esej Joanna Mueller „Patrzeć, kadrować, przekształcać – czytelnik w „Passe-partout””.
Znana polska neolingwistka, ucieszona zapewne nawiązywaniem poetyckim przez Zofię Bałdygę do dadaistów, wyciąga jednak jak króliki z rękawa nazwiska surrealistów: Salvadora Daliego i Luisa Buñuela robiąc bardzo pracowite, ale kompletnie nie trafione analizy porównawcze. Ale najbardziej zaintrygowało mnie przywołanie mojego ulubionego filmu „Powiększenie” Michelangelo Antonioniego w którym na podstawie opowiadania Julio Cortázara, dzięki przypadkowemu uchwyceniu przez fotografa i późniejszym powiększeniom kadru parkowej sceny, jesteśmy świadkami morderstwa.
I tu się z Panią Muller zgadzam. Tak, Zofia Bałdyga poetycko morduje arcydzieła malarstwa, by swoim poetyckim kozikiem wprawić je w tomik, który przeczyta w nocy poetów.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Solistki 2009: Inga Iwasiów 39/41. Solo porażonej. Pani Bieńczycka

25 września, 2009 by

Z około pół setki utworów zawartych w następnym po debiutanckim tomiku Ingi Iwasiów wybrałam do charakterystyki ducha tej poezji liryki miłosne.
Pozostawiłam więc nic mi nie mówiące wiersze ilustrujące podróże poetki, skupiając się wyłącznie na intymnych wyznaniach podmiotu lirycznego, zgodnie z zaleceniem samej autorki, która poleca swoje wiersze czytać w odosobnieniu i traktować jak czynność intymną.

O!- myślę z ulgą. Nareszcie! Z tych kilku wierszy, które zacytuję, wyłania się przynajmniej kobieta polska zdefiniowana, wiedząca czego chce i nie bojąca się tego chcieć. Randki, polegające na zbliżeniach cielesnych są więc, jeśli do nich dochodzi, określone i dopowiedziane:

„(…) Masz wszystko od czego ona
Ubiera koronki. Czekaj. Zaraz tu
Będę. Zaczerwienisz mnie
Miękkim rzemieniem aż
Stracę kontury.
Aż zleję się w jedno z jedwabnym
Podłożem w tym miejscu
Naszej historii zatrzymanym
Miłosną precyzją. Powoli. Czekaj.(…)

[* (Oblecz atłasową pościel)]

Kochankowie, jeśli są razem, w poezji Ingi Iwasiów wypełniają swoje wzajemne świadczenia z jakąś medyczną dokładnością, mimo, że poetka robi wszystko, co w jej mocy, by rzecz uatrakcyjnić i wprowadzić w nudę parzenia się wątki z literatury pięknej. Rozpaczliwie wspomaga się zapewne wcześniej przeczytanymi fragmentami w „Literaturze na Świecie” numer 3/89 poświęcony twórczości Yukio Mishimie:

„(…) Interesuje mnie chwila
Markizy która pozwala
Powiesić się na żyrandolu
Żeby dotrzymać mężczyźnie
Kroku jej strona bólu
Przyjętego świadomie
Bez podniecenia bez
Widoków na rozkosz
Zbliżającego przez krew
I oczekiwanie przez jego
Pejcz do samego serca
Odprawiła go od drzwi
Dopiero kiedy wiedziała
Jest piękna chciałabym
Być blisko markizy(…)”

[Czego zazdroszczę Markizie]

Zbita kochanka w kolejnych wierszach pokutniczo odbywa swoją katorgę miłosną:

„(…)Nie szminkuję ust bo wciąż mnie całujesz
Nie tuszuję rzęs bo ciągle płaczę(…)”

[Kompletny mętlik tego roku]

Skarga podmiotu lirycznego, który albo oczekuje przed ekranem komputera na kochanka, albo fizycznie nie może dojść do siebie po jego pieszczotach, jest kompletnie zdezorientowana, bo wyraźnie tych rzeczy nie lubi:

„(…)Więc bierz się do rzeczy
Ponazywamy wszystko potem
Nie zaprzątaj sobie teraz
Śliskiego języka moją
Śliczną główką raczej
Zajmij się tym trochę niżej(…)”

[Poniżej]

Nie wszystkie wiersze są jednak instruktarzowe. Czasami higiena miłosna, spełniana po odbyciu testów na okoliczność chorób, domaga się jakiejś szczerości wzajemnej i słownego oczyszczenia z kłamstw:

„M a m prośbę. Z r ó b m y t o b e z m i ł o ś c i .
M a m ochotę nawet posunąć się z a d a l e k o(…)”

[Dydaktyka, metafizyka]

Ale nie programowe zniechęcanie do seksu czytelników jest główną wadą tej poezji, bo podobno, jak robią to inni, interesuje ludzkość od niepamiętnych czasów i chętnie o tym mimo wszystko czytają. Właściwie taki wariant wiwisekcji poetyckiej byłby bardzo interesujący pod względem poznawczym.
Ale forma wierszy jest tak nijaka, tak byle jaka, że nawet, jeśli wolny wiersz jest dzisiejszym obowiązkiem, a budowanie wiersza ze strof pięknych kompromitacją, to u Ingi Iwasiów wydaje się , jakby poetka pisała bez żadnych wstępnych chociażby układanek.
Można śmiało zadać sobie trud i wszystkie strofy połączyć w jeden duży wiersz i absolutnie nie zmieni się pod żadnym względem. Podejrzewam, że niczego nie utracą strofy, gdy zacznie się je czytać od końca do początku. Ten uniwersalizm formalny poezji Ingi Iwasiów mimo tak obiecujących, masochistycznych momentów powoduje, że wycieka ona wszystkimi stronami, a szczególnie w miejscach, gdy autorka nagle stosuje druk rozstrzelony.
Można rozumieć ambicje kobiet, które chcą robić same wszystko. Nawet samodzielnie też pisać poezję.
I , jak zgodnie z tytułem tomiku, wchodzą w czwartą dekadę swojego życia, są już poetycko zainfekowane. Mają zapewne tylko żal, że żaden krytyk literackich ich nie zniechęcił, nie ocalił:

„(…)Jestem zarażona. I ty nie masz
Podstaw. Leżysz obok
Bez dumy bez innej wiary.
Narazić w tym języku znaczy
Naraz się razić śmiertelnie
Poważną miłością.
Nie działa propaganda zabezpieczeń(…)”

[„Infekcja mimo zabezpieczeń” ]

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

Solistki 2009: Justyna Bargielska „Dating sessions” Solo tramwajarskie. Pani Bieńczycka

22 września, 2009 by

Karol Maliszewski w ubiegłorocznym obszernym artykule dla „Twórczości” o twórczości poetyckiej Justyny Bargielskiej celnie określił jej poezję jako zimną, separującą się od wszelkich wyższych temperatur i uznał to jako pozytywny znaki czasu uczestnictwa w zakonie wtajemniczonych. Kto do tej sekty należeć nie chce, niech czyta gorące strofy księdza Twardowskiego lub noblistki Szymborskiej. Łaski bez.

Czytam więc pokornie Justynę Bargielską już któryś z kolei raz, znowu i znowu, tym razem jej debiut, by rozgryźć te wiersze, które dla Karola Maliszewskiego jak i dla wszelkich jury poważnych polskich konkursów poetyckich są artystyczną oczywistością, a dla mnie, ciemnej i nierozgarniętej, wciąż są jedynie zagadką.

Tak chciałabym należeć do tej sekty, tak się do niej garnę, a ona nie chce mnie przyjąć.

W tych poetyckich strofach zgodnie z przypuszczeniem o braku w nich pożądania czegokolwiek rozpoznawalnego w moim długim życiu, pojawia się tramwaj, rzecz znana, swojska, udomowiona, ale o dziwo, budząca lęk przed wpływem.
W ubiegłym wieku panicznie kobiety reagowały na myszy badylarki, które uniemożliwiały im dokonanie aktu płciowego pod miedzą. Polska kobieta współczesna w zastępstwie i braku gryzoni panicznie boi się tramwaju:

„(…)to zaraz rozmyśla o tym co potrafi zrobić tramwaj(…)”
[moja!]

w wierszu „znak: rak” podmiot liryczny zwierza się, że jest, podobnie jak nasi XX wieczni nobliści, spod Znaku Raka i
chcąc bać się tramwaju, pisze kokieteryjnie:

„(…)lubi mrowienie, deszcze,
ucieknięty autobus (…)”

[znak: rak]

Nawet jak podmiotowi lirycznemu przydarzają się różne wizje duchowe nakazujące takie, a nie inne zachowania, poetka w dalszym ciągu tramwaju się boi:

„(…)we śnie jej przyjaciel łamie podstawę czaszki.
śniąca wisi odcięta patrząc jak jego twarz
zapada się do środka. znikają usta w które
mogłaby go pożegnać. teraz poszuka
w sobie lecz nie powie co znalazł.
dzień mija na liczeniu. żółtych prętów
w ogrodzeniu tramwajów, frędzli leszczyny(…)”
[dzień pod snem]

Wiadomo, na co liczy poetka, nie wiadomo, co w tym samym czasie liczy jej podmiot liryczny. Nie może przecież ciągle liczyć na leszczynowe frędzle, bo to są sprawy sezonowe, natomiast tramwaj jest pewny:

„(…)Noce są teraz dłuższe nieskończenie,
sekundy odmierza puls żółtych świateł
na kolejnych skrzyżowaniach pustego miasta,
które przejeżdżam uciekając inkubom.(…)”

[Tornerai]

i w tym samy wierszu podmiot liryczny, najprawdopodobniej jadący niklowanym BMW, ucieknięty od wszelkich wpływów, duchów, inkubów i lęków, wykąpany i wypachniony, zrezygnowawszy definitywnie z poruszania się po mieście tramwajem, jedzie i rozmyśla:

„(…)Czy do mnie też wróci odmieniony?
Póki co szukam w sobie tego grzechu,
ale mężczyźni cuchną. Są zbyt miękcy lub zbyt twardzi,(…)”

[Tornerai]

Czy wróci? Myślę, że nie wróci. Za moich czasów radzono dziewczynkom spod wszystkich Znaków Zodiaku, by szukały mężczyzn z pieniędzmi, bo lepiej płakać w mercedesie niż w tramwaju.
I po co ma wracać, jak każdy mężczyzna śmierdzi? Przystanek Pożądanie już nie istnieje. Sekta Poezja proponuje tylko niklowane BMW i to tylko we śnie.

Kategoria: Bez kategorii | 28 komentarzy »

sido. Carmen (Aggro Berlin)

20 września, 2009 by

.

Żeby nie zrobiło się zbyt duszno: na początek oryginalne wyznanie miłosne niemieckiego rapera, utrzymane w zabójczej konwencji [tu kliknij, by posłuchać]:– począwszy od białego garniturku, niklowanego BMW skończywszy na ślicznych panienkach o idealnych dupciach.
Dziewczyny wydają się równie nierealne co lśniące auto, auto zaś jest tak idealne jak występujące w teledysku kobiety.

Firma producencka, której współzałożycielem jest Sido Aggro Berlin – nie zawodzi. Nie zawodzi też artysta, który zakochuje się przynajmniej raz w roku w nowej kobiecie. Dziewczynie sprzed roku śpiewał:

Du biste eine Huuuuuuuuuuuurre
Du nutte biste ne huuuuuuuuure
Hör zu Sarah der is nur für dich
Du bist eine huuuuuure

Obecnej – tytułowej Carmen – przyrzeka:

Ich würde sterben für dich!
Sie sagen, ich bin verrückt,
aber was die Anderen sagen,
interessiert mich nicht!
Du gehörst mir! Hörst du?!

Ale niemiecka miłość nawet w wydaniu hiphopowym jest uczuciem o bipolarnej dynamice.
Zupełnie niespodziewanie kochający artysta przechodzi do uczuciowej antytezy, by pozostać w kieracie heglowskiej triady:

Du Schlampe, du verdammte Hure, ich bring dich um!
Nein tut mir leid, tut mir leid, das hab ich nicht so gemeint…
Ich lieb’ dich doch, bitte lieb’ mich doch zurück…
Ich warte.
Oh Carmen…

Tekst, konwencja oraz wykonanie – wyborne. Można rozpieprzać konwencje, rozpieprzać miłość i jednocześnie mówić o miłości.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Solistki i Gadające Gęby (opowiadanie fantasy)

18 września, 2009 by

.

Pewnego razu, w pewnym świecie równoległym przeprowadzono eksperyment. Wybrano kilka poetek i zamknięto je na 25 lat w jednym pomieszczeniu. Kiedy czas badania minął kobiety zostały wypuszczone. O dziwo, zamiast rozejść się każda w swoją stronę, panie usiadły na pierwszej napotkanej ławce i dokończyły rozmowę. Oto zachowana relacja.

Zofia Bałdyga, spoglądając na zadumane koleżanki, które podobnie jak ona zdawały sobie sprawę, że to już koniec wspólnego życia, wspólnych miesiączek, radosnego i twórczego istnienia w odizolowaniu na powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, rzekła z nostalgią w głosie:

Niby razem, a jednak po długich rozmowach
trudno uchwycić się nawzajem. Role,
złożone na ręce służby szkicują się same.
Malarz. Skrzypaczka. Szwagierka.

[balkon]

Niektóre z dziewczyn się popłakały. Niektóre starały się powstrzymać łzy. Walcząc z nienośnym ściskiem gardła na wysokości przełyku, pociągając nosem wiedziały, że gdyby były same tak jak jeszcze kilka chwil wcześniej wspólnie ryczałyby jak bobry. Koleżanka Zosia wyraziła to, co wszystkie odczuwały: że 25 lat to stanowczo za mało, by się poznać, „się uchwycić nawzajem”.

Samantha Kitsch wykazała się największym opanowaniem. Od dziecka rodzice wpajali jej zasady realizmu. Mawiali: bierz to, co ci życie przyniesie bo lepszy wróbel na dachu niż rydz w garści. Starając się uspokoić koleżanki, których zachowanie budziło coraz większe zdziwienie przechodniów i jednocześnie nawiązać w jakiś sposób do perory koleżanki rzekła:

Dwie zebry na zarośniętym pastwisku rumianków i pokrzyw.
Tęcza.

Okolicę objęła strefa zamieci, poza widnokrąg.
Szczelnie oblepione stalagmity drzew
sięgnęły nieba.
Idąc po chrust, byłem jedynym ruchomym
punktem, aż błyskawica roziskrzyła złoża lawy i kry spłynęły.

[odludzie]

Koleżanki spojrzały po sobie, starając się w zapuchniętych od płaczu oczach odnaleźć choćby najmniejszą wskazówkę, która pozwoliłaby odgadnąć sens słów: „Idąc po chrust, byłem jedynym ruchomym punktem, aż błyskawica roziskrzyła złoża lawy i kry spłynęły”. Nic nie przychodziło im do głowy, kompletna pustka, zero absolutne – czyli stan umysłu, który towarzyszył zebranym paniom od zawsze. I zapewne zastanawiałyby się aż do śmierci, gdyby nie Marzanna Kielar, która postanowiła ratować sytuację. Zastosowała jedyną sobie znaną – dogadać należy, że skuteczną – metodę przerwania krępującej ciszy. Zmieniła temat na: serduszka, miłość i kochanie. Lekko rozleniwionym tonem, z nieudawaną lekkością powiedziała:

Księżyc rysuje taflę wąskim ostrzem łyżwy.
Czas rozłamuje się jak ciosany kamień, wzdłuż kruchej
jasnej żyły
tamtej miłości.

[***]

„”Uffff, nareszcie o coś o miłości!” – pomyślały panie a zrobiły to na tyle głośno, by nie tylko wewnętrznie odczuć ale po raz pierwszy w życiu usłyszeć wspólny, wrodzony im wrażliwy na piękno głos wewnętrzny, który w tej chwili siłą i natężeniem dorównywał okrzykom strajkujących stoczniowców w Warszawie. Wydaje się to nieprawdopodobne, by suma pomyślanych w tej samej chwili myśli zmieniła się w falę dźwięku. Jednak nie wolno nie doceniać tego rodzaju myślenia. Zgodnie z ogólnie przyjętą definicją, nota bene autorstwa także osobnika rodzaju żeńskiego – Ewy Sonnenberg – kobieta jest organizmem wyjątkowym:

Miała lekkie jak piórko serce
delikatny podmuch wiatru mógł ją zabić
czasami nawet czyjeś westchnienie
umiała czytać z kącików ust i z kształtu małego paznokcia
każde słowo które usłyszała ważyła długo w sobie

[wrażliwość]

Podobną wizję kobiety znajdujemy u innego klasyka gatunku. Marta Podgórnik pisze:

Jej kruche, drobne serce
szwankowało od jakiegoś czasu. Lata wcześniej, kiedy jej smutne
i nudne życie starej panny z nałogami miało jeszcze sens, była zwinną
łączniczką, rączą łanią wśród okopów śródmieścia. Nigdy się nie
skarżyła. Ani też nie kryła się z niczym specjalnie. Lubiła z nimi
jeździć samochodem, lubiła z nimi jeździć pociągiem, uwielbiała
wręcz z nimi śmigać autobusem. Tramwaj trochę ją przerażał.

[Lido Dream]

Istota kobiety jako fenomenu nie redukuje się do różnicy między wagą pióra (lub: „kruchym, drobnym”) a 340. gramami – średnią wagą serca dorosłego człowieka. Znaczenia nie ma także zabójcza dla tego organu prędkość „lekkiego podmuchu wiatru” wyrażana w kilometrach na sekundę ani unikalna umiejętność „czytania z kącików ust” (niektórzy agenci CIA potrafią czytać z ruchu warg, ale techniki czytania z kącików ust jeszcze nie znają w Langley). Dla każdej kobiety liczy się tylko jedno. Jest to tak precyzyjnie przecież zwerbalizowane przez Ewę Sonnenberg geometryczne piękno: „kształtu małego paznokcia” oraz wrodzony wszystkim paniom strach przed tramwajami.

Wracając do pogawędki, która na szczęście dla zebranych ewoluowała w filozoficzny dyskurs o miłości.

Panie często brały się za literackie bary, konkurując w dziedzinie najwymyślniejszych opisów uczucia towarzyszącego wzmożonej perystaltyce jelit zwanej popularnie: motylkami w brzuchu.

Tematy lunarne, tak pospolite w kobiecych rozmowach o naturze miłości zawierają ukryty sens. Motyw „księżyca” zawsze kojarzony jest z pewną tajemnicą, z niespełnioną miłością Selene do pogrążonego w wiecznym śnie Endymiona. Dlatego kiedy koleżanka Kielar wspomniała o księżycu, który „rysuje taflę wąskim ostrzem łyżwy” stało się to, co zawsze działo się w takich sytuacjach. (Tutaj analogia do dynamiki wieców komunistycznych z początku minionego stulecia jest jak najbardziej uprawniona. Kiedy któryś z mówców zawołał z mównicy: „przecz z panami!” natychmiast wyzwalały się niemożliwe do opanowania kolejne figury retoryczne. Tłum żądał: „śmierć panom!”, „precz z własnością prywatną”, „bij w nich”.) Zebrane panie zaczęły się prześcigać w pomysłach. Zaczęła Aneta Kamińska. Dlaczego ona? Dlatego, że jej imię zaczyna się na A. Wstała z miejsca, tak by ją wszystkie towarzyszki dobrze widziały, obciągnęła bluzeczkę, pogładziła zmarszczki na kiecce i wyrecytowała z pamięci:

on
przynosi miłość w
dłoniach w
ustach w ramionach ma tyle
ciepłych
miejsc w swoim
głosie w swoich myślach w swoim
szaliku dla
niej
nie dla
mnie

[***]

Aneta jeszcze nie zdążyła wrócić na swoje miejsce, gdy rozpalone słowami o miłości przynoszonej w ustach i ramionach, słuchaczki zaczęły się prześcigać, która wymyśli coś równie ujmującego. Magda Kamoń wykorzystała siłę bicepsów oraz techniki odgapione od samego Chucka Norrisa. Kiedy ogłosiła swoje stanowisko w sprawie miłości:

ludzi niszczy się stopniowo każdym zdjętym
z nich zdjęciem odbitym na ścianie cieniem
tarciem ciała o miłość potem szklane korale
zamieniłam na ptaka

[palacze tytoniu umierają młodziej]

wszyscy wiedzieli, że szlag trafił kolejność alfabetyczną – na co oczywiście zebrane panie czekały z niecierpliwością. Żadna ani przez sekundę nie zastanowiła się nad znaczeniem: „tarcia ciała o miłość” – to nie było ważne. Istotnym było tylko to, że rzeczownik miłość w tym przypadku wystąpił w bardziej egzotycznej komitywie lingwistycznej niż to przedstawiła poprzedniczka. Po krótkim, wspólnym:

– Uaaaaaaaaa!

wyrażającym zachwyt i uznanie dla talentu kobieciny, panie starały się jedna przez drugą włączyć do dyskusji. Niezawodna w każdej sytuacji Marzanna Kielar i teraz pokazała co potrafi. Bez wysiłku stworzyła taką oto perełkę:

Na swoich nagich brzegach morze – w szronie gwiazd –
jak zapomniana, boska część nas samych
powtarzało, bezsenne: miłość,
miłość.

[***]

Kamila Janiak próbowała nawet totalnego rozczulenia. Jakaś demoniczna żądza widoku zapłakanych twarzy, której Kamila dzielnie stawiała czoła, gdy ta się pojawiała i tym razem odniosła zwycięstwo nad dobrą częścią duszy poetki. Uważnie studiując twarze zbitych w gromadkę samic, jakby spodziewając się reakcji, wyznała lakonicznie:

serce mam miękkie i gumowe

[wiersz o róży z filipowic]

Sześć sekund grobowej ciszy i nagle hekatombiczny ryk – odgłos, z którym może się równać tylko skondensowany jęk mordowanych dzieci, ich matek i ojców w hitlerowskich obozach zagłady. Owłosienie rwane kępami z głów, spod pach, z klatek piersiowych wypełniło powietrze. Nie sposób było oddychać. I gdyby nie Iza Smolarek i jej instynkt samozachowawczy panie marnie by skończyły. Nauka bowiem dostarcza nieskończonej liczby dowodów na to, że ludzie bez tlenu żyć nie mogą.
Iza, powstrzymując łzy i drżenie głosu powiedziała:

miłość
szura teraz po domu uparcie dziwiąc się intensywności zapachu
ciętych
kwiatów

[Spokojny jesienny pan, czyli apokaliptyka wieczorków tanecznych]

Tego było trzeba. Wyobrażenie domowego ogniska, ciepła wełnianych papuci, kwiatków w wazonie zadziałało jak potrójna dawka relanium. Panie zaczęły szeptać: miłość, ach, miłość, miłość, miłość i jeszcze raz miłość. Panie wzdychały na tyle długo, by pogrążyć się w rodzaju hipnotycznego transu. Znalazły się w świecie marzeń, w którym wszystko z miłości powstaje, do miłości powraca a kiedy trwa jest najczystszą formą kochania.

Świat rzeczy pomału zaczął tracić ostrość. Rozmywał się przykrywany kolejnymi warstwami miłosnych marzeń i pragnień. Odurzonym paniom groził upadek na samo dno najromantyczniejszego z romantycznych miłosnych den, z którego powrót do świata żywych nie jest możliwy. Zresztą jedna z nich – najbardziej wrażliwa, czuła i uduchowiona Monika Mosiewicz – już przepadała. Przestępując z nóżki na nóżkę powtarzała:

Jestem papugą drepczącą na drążku,
powtarzającą: miłość! miłość! miłość!

[nie chcę]

Inne panie były o krok od podobnej metamorfozy. Z pewnością ławka, na której przysiadły niewiasty zmieniłaby się w grzędę, gdyby nie jedno proste pytanie, które zadała Anna Piwkowska:

Jaka jest miłość dla człowieka
bliższa, niż ta łącząca ciała?

[piosenka]

Rzuciwszy naprędce trzy możliwe odpowiedzi:

A)
Miłość jak czarny węgiel,
jak stal, jak ołów srebrem
powleczony. Gwałtowna lawina kamieni.

[z ikony]
B)
Oglądamy razem obraz.
Z mrocznego tła
dopiero po chwili wyławiamy zarys stołu
i ich dwoje przy lampie.
Po lewej stronie
drewniana figurka Świętego Jerzego,
który zabił smoka.
Tak właśnie będąc dzieckiem
wyobrażałam sobie miłość.

[„…Wiedeńska”]

C)

Jednak moja miłość jest odważna jak francuski lotnik,
który pierwszy pokonał drogą powietrzną kanał La Manche
i przestrzeń wokół mnie już nie istnieje.

[zazdrość]

Oczekiwała podobnej reakcji koleżanek. Zauważyć należy, że pytanie Piwkowskiej wcale nie jest błahe. Otóż forma interrogatywna wywołuje określą reakcję wewnętrzną. Znak zapytania wykryty w tonie głosu, zidentyfikowany jako znak zmusza umysł do produkcji odpowiedzi, co samo w sobie jest procesem racjonalnym – nawet, gdy wymyślona odpowiedź będzie najgłupszą z możliwych. Zawsze odpowiedź będzie odpowiedzią na pytanie.

Tak też się stało w tym przypadku. Usłyszawszy charakterystyczne dla wypowiadanego pytania zawieszenie głosu, poetki stopniowo zaczęły wybudzać się z letargu. Wszystkie, za wyjątkiem tej najbardziej wrażliwej, która przemieniła się w papużkę falistą. Tej nawet traktat Łukasiewicza na temat Arystotelesowskiej zasady sprzeczności recytowany wprost do ucha nie przywróciłby do ludzkiej postaci.

Sprawczyni owego zbiorowego cudownego ozdrowienia na umyśle, w obawie przed nawrotem choroby, postanowiła zmienić temat na – jakby to powiedzieć – równie kobiecy lecz bardziej pragmatyczny. Postanowiła porozmawiać o kuchni.

Widząc, że większość zebranych powróciła do formy sprzed otumanienia, powiedziała:

Dziurawiec przekwita,
więc suszę go nad kuchnią podtrzymując ogień.
Tutaj gdy przyjdzie wieczór modlimy się obie

[LIST PISANY NA PRUSOWIE W SIERPNIU 1995 ROKU]

Czy mogła wybrać lepiej? Czy jest na świcie coś bardziej użytkowego niż kuchnia i jej naturalny satelita: kobieta? Trudno się dziwić zatem, że zebrane panie ochoczo podchwyciły temat.

Agnieszka Wolny-Hamkało natychmiast sięgnęła po najprawdziwszą z prawdziwych, najzwyklejszą wśród zwykłych, najbardziej prozaiczną z prozaicznych sytuacji życiowych i przerobiła ją na wiersz:

postawili nago w tym samym pokoju,
wcześniej obdarzyli żoną, mężem,
dziećmi, lekką kuchnią i wspaniałą pracą.

[piracka piosenka]

Twórczo temat rozwinęła niezawodna zawsze, gdy zaistnieje potrzeba twórczego rozwinięcia czegokolwiek – Agnieszka Kuciak. Do dyskusji o roli kobiety i jej miejscu w kuchni postanowiła wpleść wątki aquaryczne, przedstawiając alternatywne miejsce naturalne, w którym każda pani czuje się dosłownie i w przenośni jak rybka w wodzie. Chodzi oczywiście o wydzielone miejsce do prania – czyli pralnię:

W domu jest tyle prania, a czas magli
wszystko prócz naszych kołder, ścierek, żagli!
A ciocia znowu siedzi przed budzikiem,

[zen przed zegarem]

Tylko Marzena Broda nie wniosła żadnej autorskiej treści do archetypu kuchni czy łazienki. Nie dlatego, by różniła się jakoś od swoich koleżanek. Zdumiewającą jałowość twórczą w tej kwestii wyjaśnia:

Były w domu rzeczy święte: fotografia przecięta
czarną wstęgą żalu, nadtopiona świeca w lichtarzu
z pożegnalnego wieczoru, telefon zawieszony na ścianie

[DOM Z CZERWONEJ CEGŁY]

Jak się okazuje, w równoległych światach buduje się domy bez aneksów kuchennych.

Na koniec warto zadać ważne z perspektywy rodzaju żeńskiego pytanie: czy w światach równoległych mężowie biją? Piją? A może dla odmiany: są lepsi, bardziej wyrozumiali, hojni, lojalni? Szukając odpowiedzi na te pytania liczyć możemy także na pomoc pań. Oto relacja Agnieszki Kuciak:

Takie po-życie, gdy na widok żony
mąż, miażdżąc muchę, czuje się zmuszony.
Jakie wydaje tony bąk puszczony?

[trzy po trzy]

Wynika z niej, że żonaty mężczyzna ma dość swojej baby i aby umilić jej współżycie zmusza do analizy „tonów puszczonych bąków”. Zaiste pospolita to tortura i praktykowana w całym kosmosie. Kobiety skazane na mężów (którzy nigdy nie odważą się pierdnąć na pierwszej randce) zmuszone są dokonać żywota u boku pierdzącego mężczyzny.

Justynie Radczyńskiej mąż kojarzy się tylko z chroniczną przykrością – do łez. Twierdzi:

bo to przez nią pewnie słono się płaci i
słono płacze bo ktoś musi być przecież
winny nawet jeśli nie miał imienia
tylko męża

[antologiczna żona Lota]

Mimo, jak się okazało, znanych niedogodności związanych z posiadaniem męża, kobiety nawet w światach równoległych nie są w stanie długo bez chłopa wytrzymać. Nawet gdy owdowieją, doświadczywszy uprzednio na własnej skórze plaskaczy zmieniających policzki w pulsujące i piekące czerwone plamy, przeżywszy p traumę bąków puszczanych w miejscach publicznych, przy jedzeniu, w sypialni – to jednak budzi się w nich jakaś masochistyczna chęć powrotu do patriarchalnego kieratu. Wiedzę na ten temat zawdzięczamy wyznaniu Izabeli Filipiak:

Myślałam że wdowieństwo to przywilej A to
jest nie kończące się nagabywanie
Nie pragnę żadnego z nich Będę musiała
wybrać jednego z nich Nie tęsknię do powrotu
mojego męża Ale pożądam jego przygód

[niezgrabna tkaczka]

Z relacji rozmowy wynika, że problemy kobiet w znanym nam świecie niczym nie różnią się od tych, z którymi zmagać się muszą panie w światach równoległych. Spodziewać się należy, że nawet w N-wymiarze problem staropanieństwa, kuchni, okrutnego męża, miłości, zranionego serca także będzie wzruszał, rozczulał, mobilizował do działania wszystkie stworzenia kobietopodobne.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

spod lady (intro)

17 września, 2009 by

.

Świniobicie ma dwa oblicza. To smutne i dramatyczne, kiedy świnia kwicząc kończy swój żywot pod obuchem siekiery i noża prowadzonych wprawną ręką rzeźnika. I to radosne, kiedy z kotła wyciąga się pierwsze gorące kawałki tłustego mięsa i próbuje świeżynki. Najlepsze kawałki to: policzki, podgardle i ozór. Mięso to ma tak delikatną i dziwną konsystencję, że trudno to opisać. (oczywiście ozór należy przed ugotowaniem – tylko gotowany jest jadalny – sparzyć wrzątkiem i oczyścić).

Nie każdy miał jednak możliwość własnej hodowli 2-3 wieprzków. Dlatego większość na samą myśl o gotowanym świńskim ozorze – nie wspominając o przepysznym świńskim móżdżku, który usmażony z cebulką i jajkiem ma konsystencję kremu i rozpływa się na podniebieniu – krzywi się.

Indywidualny smak przez lata oszukiwany dodatkiem: soi, glutaminianu sodu, konserwantami przywykł do constarowskich szynek. Napompowane wodą kawałki o jednakowym smaku z tego samego płynu wędzarniczego, tak wielkie, że gdyby możliwe było ich ożywienie nikt nie zachwyciłby sie efektami z Jurassic Park – mielibyśmy to na co dzień, tuż za oknem.

Czasami zdarza się, że konsumenci przeczuwają, że coś jest nie tak. Za każdym razem kupują coś innego. Zmienia się nazwa, kolor, kształt a nawet konsystencja ale smak jest ciągle ten sam. Rozpoczynają indywidualne poszukiwania. I tak trafiają na tzw. ryneczki (Czy istnieje takie miasto, w którym nie ma ryneczku na którym można od chłopa kupić wiejskie jaja, swojską śmietanę, mleko a nawet mięso z własnej świni, swojską kiełbasę a może nawet pasztetówkę i salceson robiony zamiast w grubej folii, w żołądku?)

W niedługim czasie wszystkie produkty z lodówki pochodzą z ryneczku. nawet zabrudzone odchodami kurze jaja, kupione od tego samego chłopa co zwykle. Gość ma mnóstwo klientów. Trudno się dziwić. Jest bardzo wiarygodny. Zwłaszcza te spracowane, grube i szare od ziemi dłonie są gwarancją autentyczności jajek pochodzenia wiejskiego. Pan zresztą dużo opowiada o swoich dwudziestu kurkach, które – o czym zapewnia – karmi zielonym. Jego stado jest najszczęśliwszym stadem kur w całej galaktyce mlecznej drogi. Opuszcza kurnik rano i wraca do niego dopiero wieczorem, cały dzień spędzając na grzebaniu w ziemi, beztroskim uganianiu się z robaczkami itp.
Jego opowieść jest tak samo prawdziwa jak on. Tylko skąd on ma co tydzień dziesięć palet świeżych, wiejskich, obsranych tu i ówdzie kurzych jaj? Czy istnieje jakiś poziom kurzego szczęścia, po którego osiągnięciu kura zniesie jajko co godzinę? No i te żółtka, prawie czerwone. Pachnące kantaksantyną.

Dawniej metodą „spod lady” wtajemniczeni mogli kupić najlepsze kawałki. Czasy się zmieniły. Kupić można wszystko i wszędzie, ale lada i jej cień ciągle istnieją. Gdzieś pod ladą, w cieniu czekają najlepsze kawałki. Zadziwiają smakiem, konsystencją, sposobem podania. Dziwią jak surowa ryba podana na kawałku ugniecionego ryżu; dziwią jak imbir kiszony; jak wasabi i jak smażony móżdżek świński z cebulką i jajkiem (jedyną przyprawą jest tu sól, pieprz zdominowałby delikatny aromat móżdżku); jak gotowany ozór, duszony w liściach laurowych, cięty w kawałki podany w sosie przyrządzonego z octu winnego, sosu sojowego, dżemu z czarnej porzeczki i kilku kropel tobasco.

Kategoria spod lady będzie dialektycznym przeciwieństwem ciemnej i z perspektywy szlachtowanej świni jednak smutnej strony świniobicia – z kopa w jaja. Tu wszystko będzie inaczej.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

Solistki 2009: Bianka Rolando ”Biała książka”. Solo symulacyjne. Pani Bieńczycka

15 września, 2009 by

Paweł Kozioł w majowej „Lampie” dokonuje ekwilibrystyki recenzenckiej, by obszerny tom artystki multimedialnej docenić i wycenić, ale nie bardzo się mu udaje. Żałosne są porównania do „Boskiej komedii” Dantego, do biblijnej „Pieśni nad pieśniami”. Wszystko, co się napisze w obliczu tak nikomu niepotrzebnego utworu, staje się nie tyle śmieszne, co bezradne.

Trzystustronicowe wydrukowane wynurzenia autorki na wysokogatunkowym papierze z dołączoną płytą CD i recytacjami sławnego, topowego aktora, prezentują się imponująco.
Okładka, na której umieszczono rysunek techniczny lalki do badania samochodowych wypadków, przypomina mapę Leonarda da Vinci sporządzoną podczas nielegalnej sekcji zwłok. Były to badania zakazane karą śmierci. Dzisiejsza, komputerowa mapa cierpienia lalki do crash-testów jest metaforycznie przez poetkę zasugerowana okładką i obiecuje, że pod nią takie liczne obrażenia, jakich dzisiejszy człowiek doświadcza i poetycką symulację, dostanie.

Podmiot liryczny wyrusza po dantejskich przestrzeniach samotnie, wchodząc jedynie w kolejne awatary. Nawet nie schizofrenicznie, ale cynicznie rozpada się podmiot liryczny na trzy wcielenia: obsługującą Niebo Blu, Czyśćca doświadcza Bianka, a w Piekle rządzi Bruna. Monologują wolnym wierszem wypompowane z wszelkich, odwiecznych takiemu wywodowi powodów. Śmiertelna nuda i zdumienie, że tak właśnie można pisać poemat o śmierci, napada czytelnika spazmatycznie, paraliżuje go i doprowadza do faktycznej śmierci duchowej.
W Pieśni rozpoczynającej wędrówkę, poetka przedstawia przewodniczkę:

„(…)Moje oczy porasta cierpki zarost zapomnianej
na policzku rośnie warkocz mojej siły Samsona
po moim grzbiecie biegają drogocenne pchły(…)”

[Pieśń zerowa Usprawiedliwienie]

Tak uzbrojona, niewiele też może opowiedzieć. W miejscu prób skontaktowania się z czymś, co mogłoby czytelnikowi zasugerować chociaż znane mu obrazy z własnego życia, następuje niekontrolowany słowotok nie powiązany z żadnym sensem.
Pamiętamy, że u Juliusza Słowackiego w poematach metafizycznych zrozumieć niczego nie sposób i do dzisiaj, co wieszcz chciał powiedzieć, zdania są podzielone i tak naprawdę nikt głowy nie da, o co mu chodziło. Ale u dzisiejszej poetki Bianki Rolando nie czuje się wysiłku zrozumienia z żadnej strony. Ani poetka, ani czytelnik nie są w stanie bełkotu rozszyfrować.
Przechadzająca się z Blu po plaży symbolizującej Niebo napotyka na różne dziwaczne obrazy, im dziwaczniejsze, tym bardziej wiarygodne. Poetka wprowadza surrealizm w miejsce pustki i warsztatowej nieudolności.

Część Niebo, jak i pozostałe części, zawierają po około czterdzieści pieśni i inwencja autorki goni resztkami, wprowadza więc kaleki i różne dziwaczne akcesoria.
Czytelnik wchodząc z bohaterką, imienniczką autorki, Bianką w Czyściec, ma nadzieję, że przybliży to mu chociaż autobiograficznie sens utworu. Najprawdopodobniej podane wyobrażenia są wymyślone (co autorka w wywiadach potwierdza), a liczne urazy, nastroje rzygawiczne, uczucie zamknięcia w zamrażalniku lodówki czy niesmak kożuchów w barze mlecznym, to tylko bardzo ogólnie podane ludzkie cierpienia.
Najwięcej chyba pikantnych szczegółów opresji znajdujemy w czterdziestu pieśniach Piekła, gdzie wcielenie podmiotu lirycznego w Brunę owocuje doświadczeniami samego zła, wyśpiewanymi przez postacie historyczne. Autorka swobodnie skacze po epokach i kontynentach wyłuskując piekielne czyny naszych przodków.

By się nie rozpisywać nadto, ponieważ materiału znaczeniowego w „Książce” jest bez liku, jakby autorka bała się jakiejkolwiek mentalnej szczeliny i oddechu który mógłby ten brak logiki w wymienianiu coraz to nowych okropieństw zdemaskować, wyznaję jedynie, że jako czytelnik walkę z utworem przegrałam.
Oczywiście wszystko można zwalić na wizyjność i metafizyczny temperament autorki, nie przeznaczony dla prostaczków i zwykłych zjadaczy chleba.

Najprawdopodobniej nawet i sama autorka nie brała pod uwagę, by ktoś „Białą książkę” przeczytał dobrowolnie.
Maciej Sthur, jako nowoczesny aktor do wynajęcia w swojej egzaltowanej interpretacji pokonuje wyzwanie z widocznym brakiem zrozumienia recytowanych strof.

Z wywiadów z poetką dowiaduję się, że książka sprzedaje się wyjątkowo dobrze, nawet w wypadku, gdy, jak sama autorka przyznaje, jej nabywcy nie wiedzą, o co w niej chodzi.
Obcowanie z tajemnicą może być tańsze, jeśli ekologicznie sprzedawałoby się same okładki, które na półce wyglądają tak samo, jak atrapy książek, a tak samo cieszą oko.

Kategoria: Bez kategorii | 12 komentarzy »

Solistki 2009: Ewa Sonnenberg „Płonący tramwaj” Solo strażaka. Pani Bieńczycka

13 września, 2009 by

Błądzi po przedmieściach słów
narażona na dwuznaczne propozycje
upadłych z wódką i zafajdanymi skrzydłami
niezrównoważona rozrywa szaty bagatelizuje
uduchowione wycie silników kilometry podkręcają
fonię śladów na full kilka szybkich haustów(…)

[Liryka Wrocław, 1998]

Tak napisała Ewa Sonnenberg w wierszu zbioru „Płonący tramwaj”, zbioru, w którym żaden wiersz nie płonie i żadnego wiersza nie można nazwać pożądaniem.

Nie mam pojęcia, gdzie następuje wyciek energii twórczej w poezji Ewy Sonnenberg. Co się dzieje, że przebrnąwszy kilkakrotnie przez ten tomik i przeczytawszy niemal cały blog sieciowy poetki łącznie ze wszystkim rozmowami z artystką, nie dotarłam do tego, czym poetka chce być, a wmawia, że tym jest.

Artystowski charakter działalności Ewy Sonnenberg nie ma nic wspólnego z poezją, ani ze sztuką.
Ewa Sonnenberg działając na wszystkich możliwych frontach, jako dyplomowany muzyk, dyplomowany literat i dyplomowany filozof, artystą jednak nie jest. Istnienie tego niewielkiego odcinka, tej minimalnej przerwy między takimi wrogimi sobie postaciami człowieczego bytowania jest nadal Ewie Sonnenberg obce i nieuświadomione. Jej twórczość to przykład właśnie na to, że ewangeliczny Duch Święty chadza kędy chce i nie chce za żadne skarby tego świata odwiedzić habitatu wewnętrznego Ewy Sonnenberg.

A jednak polecam wszystkim wykluczonym, wszystkim, którym się zaistnieć w obiegu oficjalnym nie udało, zapoznanie się z osobowością Ewy Sonnenberg, ponieważ jest ona typowym przykładem artystki, która wszystko wie, która wszystko przeczytała i która zapracowała na to, by artystą być.
A nie jest.
Ta mojżeszowa droga artystki światowej, jaką przebyła Ewa Sonnenberg pozbawia ja możliwości wejścia do Ziemi Obiecanej. Najprawdopodobniej nie dotrze do niej nigdy, a uczone wiersze, które pozostawi, nie wejdą nigdy do krainy sztuki.

Artystka w „Tramwaju…” mówi o wszystkim i zarazem o niczym, a ten monolog podmiotu lirycznego, który napuszony stara się wprowadzić czytelnika we wtajemniczenia mu nieosiągalne, są blefem egzaltowanej kobiety.

Otwierający tomik rozliczeniowy wiersz zatytułowany „Biografia znaleziona na śmietniku” jest właściwie syntezą znaczeniową wszystkich pozostałych wierszy i wszystkim, którym twórczość Sonnenberg jest jeszcze nieznana, polecam zapoznanie się z nim na portalu YouTube w recytacji samej autorki.

Autorka, wbrew zmyleniom nie służącym sztuce, a skutkom jej twórczości kokieteryjnie odgradza się od czytelnika cytatami, powołuje się na autorytety, co może czytelnika oszałamiać i wpędzać w kompleksy.
Nie dajcie się zwariować.
To hodowany poeta w dostatku, nie żaden śmietnik. To fałszywa perła poezji wyprodukowana w sytości egzystencji, gdzie wolność wyboru jest kaprysem, a nie wewnętrzną determinacją.
Nie tak rodzą się, używając terminu Harolda Blooma, poeci silni i nie tak łatwo wejść w ich orbitę.

Kategoria: Bez kategorii | 22 komentarze »

« Wstecz