Krzysztof Jaworski, Drżące przyjemności. Najnowsza Historia Polski (1988-2008)

29 czerwca, 2009 by

.
Wydawnictwo, specjalizujące się w robieniu czegoś z niczego Biuro Literackie w 2008 r., wydało wierszyki Krzysztofa Jaworskiego. Żeby było ciekawiej umieszczone w tomie Drżące przyjemności teksty powstawały między 1988 a 2008 rokiem. Przedział dwudziestu lat w tym przypadku to: upadek bloku sowieckiego, demolka muru berlińskiego, to pałowanie opozycji, to okrągły stół, to Lech Wałęsa, to rewolucja technologiczna, to wojna w Iraku i żeby się nie rozdrabniać: to globalny triumf demokracji rozumianej po amerykańsku.

Takiego materiału empirycznego, takich wstrząsów świadomościowych nie dostarczyła żadna epoka żadnemu do tej pory poecie (może za wyjątkiem: Miłosza, Herberta, etc., etc.). Krzysztof Jaworski żyjąc i tworząc w latach 1988-2008 – dostał od losu unikalny dar: duszę poety w trudnych czasach.

Tutaj nie można niczego zepsuć. Odpowiednia wrażliwość + sterta papieru + coś do pisania = dzieła nagradzane Noblami we wszystkich kategoriach. Nie można zepsuć. Nie można. No właśnie, nie można.

Trudno na podstawie Drżących przyjemności zrekonstruować ewolucję wrażliwości Krzysztofa Jaworskiego. Teksty ułożne zostały niechronologicznie. Raz jest wiersz z 1991 r., a raz z grudnia 1988 r.. Czytelnik musi się natrudzić by zrekonstruować wysiłek estetyczny poety, który przeżywa na wszystkich płaszczyznach zmianę ustrojową. Jednak mimo utrudnień warto spróbować prześledzić drogę poety od roku 1988 do 2008.

Jest rok 1988. Ostatni funkcjonariusz ORMO zakopuje głęboko w ogródku gumową pałkę, odznakę i pas. Wszyscy w kraju wiedzą, kto to taki jest Lech Wałęsa i każdy chce należeć do SOLIDARNOŚCI.
Poeta Jaworski nie pozostaje obojętny na te okoliczności. Pogrążony w szale twórczym, jednocząc się ze wszystkimi internowanymi, odczuwają synaptycznie rozterki ormowca pisze:

masz fatalne imię do wiersza powiedziałem
przynajmniej ściągnij sweter żeby coś się działo
i jakoś ruszymy z tą fabułą najważniejsze
to dobrze zacząć a ja z reguły zaczynam
dobrze z oczu rąk i ust jestem
naprawdę bardzo podobny
do matki ale z daleka i tak wyglądam
jak ojciec wiem sporo o śmierci ale nic zgoła
o rozebranych kobietach ja nie piszę wierszy
dziecino ja je rodzę

[Ubywanie]

Poeta świadomy reżimowych zagrożeń ukrył przed szalejącą cenzurą, która posłuszna tajnej dyrektywie Kiszczaka tłumiła rewolucję intelektualną w zarodku, przekaz. Dzisiaj wiemy, że pod pojęciem wiersza poeci tamtego okresu przemycali do obiegu intelektualnego kategorię władzy. Poeta pisząc słowo: wiersz pisał o władzy. Cenzorzy nawet gdy wiedzieli o tym przemytniczym procederze, nie ingerowali, chociaż tekst po odszyfrowaniu mógł być zgubny dla ideologii panowania klasy robotniczej. W tym przypadku:

masz fatalne imię do władzy powiedziałem
przynajmniej ściągnij sweter żeby coś się działo
i jakoś ruszymy …

W tym tekście Jaworskiego jest wszystko to, o czym mógł zamarzyć opozycjonista. Od bezczelnej krytyki władzy (jeszcze w latach 50. za tekst: masz fatalne imię do władzy powiedziałem poeta zostałby stracony), przez poruszenie kwestii gospodarczych (udane dzięki wykorzystaniu partykuły przynajmniej nawiązanie do kryzysu odzieżowego z lat 70.), do optymistycznej odezwy do udręczonej od komunistycznego jarzma części narodu: i jakoś ruszymy.

W świecie tętniącej wolności i swobód trudno jest sobie wyobrazić skutki oddziaływania tego tekstu. Wiersz Jaworskiego Ubywanie adresowany był do wszystkich ubeków (konsonans między ubywaniem a ubecją pozwala ściśle określić adresatów odezwy poety oraz zrekonstruować przesłanie jako: Ubywaj Ubeku), do działaczy, do pierwszych sekretarzy. Był poetycką krytyką czasu. Ale był też pocieszeniem. Dodawał otuchy jakoś ruszymy.

1990 r. Wałęsa przeskoczył wszystko, co miał do przeskoczenia. Ubecy posłuszni nakazowi poety ubyli. W kraju zrobiło się bardzo amerykańsko. Amerykańsko zrobiło się także w tekstach Jaworskiego. Zaczyna pisać teksty długie jak Przeminęło z wiatrem. Jeden z nich: Shelley tonący zaczyna się tak:

Shelley, jak kot, wypada za burtę.
To tylko szkic. Spróbujcie sobie wyobrazić.
Spróbujcie wczuć się w sytuację. Albo:

A kończy tak:

Skąd ty na to wszystko bierzesz czas, Shelley? – dziwi się
Mary i marszczy nos.
Och – mówi Shelley i marszczy nos – zawsze miałem go mnóstwo.
Twarz w mydlinach, największe serce na świecie.
Życie wymyka mu się z rąk. Jak mydło.
Wreszcie!

Między początkiem a końcem opowieści o Shelleyu jest kilka stron tekstu, w którym mowa jest o Baskervillach, o Miltonie, a oś akcji to pogawędka Mary z Mary.

Przyznać należy, że poeta umiejętnie wpisał się w nurt przesiąkania poetyckiego zachodem. Onegdaj przesiąkano wschodem: Majakowskim itp., po 90 przesiąkać wypada tradycją literacką z zachodu.

W 1994 r. społeczeństwo polskie wybrało się zbiorowo na bezrobocie. Bieda aż piszczy. Większość nawet ma nadzieję, że wrócą stare dobre czasy. SLD notuje wzrost popularności. Dawni towarzysze wracają do łask. Praca staje się towarem rzadkim. A najwięcej szczęścia mają ci, którzy jeżdżą na fuchy do Niemiec. Zarbiają marki, dużo marek a to przecież w przeliczeniu na polskie stanowi w chuj złotówek. Poeta Jaworski odczuwając ból egzystencjalny z powodu braku dobrobytu, albo też w poszukiwaniu twórczego przecież bólu egzystencjalnego, który ustapił po upadku potwora komunistycznego wybrał się na roboty do reichu. Oto fragment relacji z pobytu:

Rzuciłem ziemię skąd mój ród, co do mowy
to też, ani me
ani be. Pokazali mi
muzeum, pokazali mi kościół.
Nie chodziłem pijany,
nie kradłem po sklepach.
Wszyscy tam mieli mnie chyba
za chorego umysłowo?
To bardzo piękny kraj, może
i dorobiłbym się na czyszczeniu wychodków…

[kameraden]

Nasycenie emocjonalne oraz intymny ładunek nie pozwala komentować tego tekstu, który w niektórych kręgach uznawany jest za relikwię polskiej emigracji zarobkowej.

W 1997 r. Polskę zalewa wielka woda. Są ofiary. Ale na szczęście dla kultury i duchowości narodu poeta dalej zarabia dewizy na obczyźnie – daleko od zagrożenia. Tym razem pije. W tekście z tego okresu pisze:

W dziewięćdziesiątym drugim, w siedemdziesiąte piąte
urodziny Roberta Mitchuma, a wiecie do kogo
i w jakim filmie dobierał się Robert
Mitchum!, piliśmy z Dirkiem 50 procentową
wódkę z Polski, każda okazja jest dobra, aż tu nagle
wódka się skończyła, wszystko ma swoje granice.


[Na urodziny przyjaciela]

Tęsknota za tym co polskie po tylu latach pobytu na emigracji jest zrozumiała. Na uwagę zasługuje ewolucja podmiotu lirycznego. Jego degeneracja od: nie chodziłem pijany (tekst z 1994) do: piliśmy z Dirkiem 50 procentową wódkę z polski.

Pod koniec lat 90. poeta wraca z emigracji. Pogrążony w niemocy twórczej postanowi zapisać się na jakieś fajne studia. Oczywiście wybiera filozofię. Na wstępie do filozofii przeczyta trochę z Platona, trochę z Arystotelesa. Nauczy się też, że ładne dziewczyny są wyjątkowo czułe na filozoficzne opowiastki przy piwie. Że na dźwięk słowa: egzystencjalizm, Sartre, metafizyka itp., zmieniają się w nimfomatyczne potwory ssąco-ciągnące. Poeta postanowił skanalizować w wierszach ową jakże ważną obserwację o charakterze socjologicznym. Napisał:

Platon i Arystoteles.
Takie imiona nadałem wczoraj twoim wielkim piersiom.
Niepoprawny genetyczny empirysta.
Wpycham sobie w usta Platona
i łakomie przymierzam się do Arystotelesa.
Masz pojęcie?

[Noc filozofów]

Nie można studiować filozofii nie tracąc czegoś z siebie. Koszty psychologiczne i społeczne bywają różne. Najłagodniejszym przypadkiem jest tylko niezrozumienie, najgorszym choroba psychiczna i przymusowe odizolowanie w klinice dla obłąkanych.

Ale Jaworskiemu i tym razem się poszczęściło. Jest sylwester 1999/2000. Mistycy wróżą koniec znanego nam świata. Marek Trojanowski skończył pisac pracę magisterską. A nasz poeta staje się hiperralistą. Zaczyna dostrzegać piękno tam, gdzie nikt normalny go nie dostrzega. Pisze:

Obesrane dachy pod obesranym niebem.

[Hiperrealizm świętokrzyski]

I takim pozostanie już do końca tomiku. W ostatnim tekście Drżących przyjemności filozofia i doświadczenie życiowe zmienią Krzystofa Jaworskiego w tego don Kichota, który wie, że na głowie ma dziurawą miednicę a za oręż złamaną kopię. Będzie błędnym rycerzem, który ma świadomość bezsensu trudu, który podjął w życiu. Pisząc:

W jednej skarpecie na nodze.
Ze szczoteczką do zębów w ręku.
Zamilknę.

[przewidywanie przyszłości]

odczuje ulgę, jedność z Koheletem. Bo tej ulgi potrzeba każdemu, kto przebrnie przez Drżące przyjemności.

Kategoria: Bez kategorii | 15 komentarzy »

daję się wam, daję, kładąc na was chuja szczerze

28 czerwca, 2009 by

pisior-marka

.

Chuj mi zależy, dlatego chuja na was kładę. Szczerego, beżowego chuja prosto od serca. Niech stracę. Pedałkom życzę: chuj wam w dupę. Szanujcie go, bo to mój chuj. Ki chuj? Chuj. Zwykły, siedemnastoipółcentymetrowy chuj rasowego europejczyka. Dziwisz się? Pytasz: Jak można? Na chuj się pytasz? Chuj cię obchodzi ta pyta! Moje z chujem własnym poczynania chuj ciebie obchodzą i tyle samo powinny obchodzić. Ale patrz. Przypatrz się. Patrz, ucz się i nauczaj: jak prawdziwy chuj wygląda, jak chuj wyglądać winien.

Veritas est, że po przeżyciach. Zmarszczony. Teraz już wiesz co to znaczy: Marszczyć freda.

Zmarszczki są oznaką mądrości powierzchnia bez celulitu. Zero tłuszczu. Mięsień w spoczynku, aż serce boli. Chuj wam do tego, że boli, bo chuj z wami. Ale tego chuja w chuja zrobić nie sposób. Znaczy się: nie można nabić w butelkę tudzież zrobić w konia. Chociaż koń to także jakiś rodzaj chuja – symbol falliczny.

I chuj to się tu powinno zakończyć, lecz nawet najbardziej chujowego zakończenia na horyzoncie nie widać. Stan na dzień dzisiejszy. I nie uświadczysz tu większego chuja, choćby kawałka.

Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »

Maciej Melecki Zawsze wszędzie indziej. Likwidacja poezji na Śląsku. Pani Bieńczycka

28 czerwca, 2009 by

Wszystko jest poezją: tak uważał za moich czasów Edward Stachura.
Ale dla późnego wnuka poetyckiego zawsze wszędzie jest inne. Nowe czasy, nowe wymagania. Dlatego nikt, kto uważa, że wszystko jest poezją, nie uchowa się, ponieważ wszędzie jest inaczej.
Inaczej, czyli lepiej.

Maciej Malecki jest idealnym przykładem realizacji sloganu poezji nie ma nigdzie.
Jako współscenarzysta filmu Wojaczek potrafił z całym zespołem filmowym, głównie reżyserem Lechem Majewskim i odtwórcą główniej roli, poetą Krzysztofem Siwczykiem udowodnić, że Rafał Wojaczek, był, ale nie był poetą.
Melecki potwierdza tę tezę całą swoją twórczością.

Zbiór wierszy obejmuje dekadę poezjowania, gdzie konsekwentnie nie ma poezji w ani jednym wierszu.
Ten benedyktyński akt zapisania wszystkich strof między tym, czym mogła by być poezja, wprawia czytelnika w zdumienie i podziw dla kunsztu niepoezjowania poety Macieja Meleckiego.

Dyscyplina i sztywne trzymanie się wyznaczonych sobie artystycznych ram dało dzieło niezwykłe.
Ani jednej poetyckiej cząstki, ani ani.
Podpatrując ten fenomenalny, spójny i konsekwentny twór, który dzięki temu nie ma ani początku, ani końca, ani fabuły, ani konstrukcji, nic, nic, spełnia marzenia o abstrakcyjnej potrzebie tworzenia i o wszechogarniającym braku ludzkiego przejawu w poezji. Zastanawia tylko powód tego fenomenu poetyckiej mistyfikacji. Mistyfikacji, ponieważ realizacja jest niemożliwa. Jeszcze nie jesteśmy cyborgami i jeszcze jesteśmy wciąż ludźmi.

Bezradne wobec zjawiska niepoezjowania są wszelkie wcześniejsze odkrycia takich pisarzy jak Andersen, który w baśni o nagim królu zdemaskował pracę krawców dworskich.
Melecki jest poetą dworskim i nie ma sobie nic do zarzucenia, ponieważ każdy jego wiersz utkany jest z solidnej materialnie ilości słów, jest namacalny, realny, wydany przez Wydawnictwo Portret i wydrukowany w istniejącej naprawdę drukarni , w Zakładzie Poligraficznym Algraf”, na ulicy Harcerskiej 19 w Biskupcu.

W tych wierszach jest wszystko co trzeba i to nie są żadne symulakry ani symultanty, ani broń Boże jakiekolwiek wymysły Jeana Baudrillarda. Zdumiałby się Baudrillard, że jego wysiłki i poszukiwania nowych sposobów przedstawienia rzeczywistości w której przyszło nam żyć, zostają tak źle zrozumiane przez poetę śląskiego, który modnie wszystkie zagrożenia, które trzydzieści lat temu francuski poeta wyartykułował w swoich książkach i które jako rewelacje dopiero do nas teraz dotarły, w wierszach pokazuje. To już przeciez Stéphane Mallarmé w koncepcji poésie pure nie miał na myśli zaniku, tylko oczyszczenie obrazu poetyckiego.
Kluczem dla całego niepoetyckiego przedsięwzięcia jest tekst Krzysztofa Siwczyka umieszczony na końcu tomu. Napisany akademickim językiem próbuje tę poezję umieści w kategoriach wiedzy dla wtajemniczonych, jaśniejszych i ją tym uwznioślić:

(…)Problem obiektywnego wyinterpretowania, z nad wyraz niepochwytnej materii wierszy Meleckiego, jakichś ontologicznych, a tym bardziej aksjologicznych rozstrzygnięć być może nie stanowi faktycznego problemu dla czytelnika dysponującego sprawną aparaturą filologicznych i filozoficznych rozpoznań, gwarantowanych chociażby przez autorytet uniwersytetu. Natomiast trudności, jakie napotyka czytelnik, dla którego ta twórczość okazała się przygodą ściśle egzystencjalną, siłą rzeczy zmuszają do poruszania się w skróconym dystansie i narażają go raz po raz na kolejne ciosy (ontologiczne i aksjologiczne) wyprowadzane przez Macieja Meleckiego – jednego z bardziej zatwardziałych i konsekwentnych polskich poetów negatywnych”.(…)

Nie mam pojęcia co oznacza termin poeta negatywny, ale skoro Siwczyk powołuje się na tak wielkie uniwersyteckie autorytety, to znaczy, że coś podobnego w określaniu niepoezji musiało powstać na Uniwersytecie Śląskim.
Dalej oczywiście wymienia się jak leci: Emila Ciorana który za głowę by sie złapał, gdyby coś podobnego miał firmować. Konkretny, precyzyjny, zakochany w Dostojewskim Cioran.

Siwczyk pisze:

(…)U zarania tej twórczości prześwituje nie tyle fascynacja, ile po prostu zdrowy rozsądek, który każe przyjmować tezy, na przykład Emila Ciorana, jako wiedzę niemal scjentystyczną.(…)

Ale równocześnie pisze, że przyszły nowe czasy, że trzeba się pożegnać ze starym:

(…)Mniej więcej od Zimnych ogrodników w twórczości Meleckiego został zainaugurowany, nieprzerwanie trwający do
dzisiaj, karnawał ontologicznej i aksjologicznej dowolności, nie mającej nic wspólnego z parametrami i intelektualnymi projektami, które dekretują takie nazwiska, jak na przykład Dostojewski i Nietzsche.(…)

Z drugiej strony się nie dziwię poecie Siwczykowi, ponieważ o tych wierszach nie da się pisać, skoro wierszami nie są, kluczenie intelektualne sprawdza się do takich tez:

(…)Lekturowa pragmatyka, w próbie odczytania nowego” wiersza Meleckiego, podpowiadała szereg kontekstualnych rozwiązań: na przykład Blanchot, Derrida, Sosnowski.(…)

Na końcu pada jeszcze nazwisko Rafała Wojaczka, który podobno z tej nie poezji czyni rzecz egzystencjalną.

Wracając do gęstych tekstów Meleckiego opowiadających uporczywie i nieustająco o niespełnieniach, o ciągłych mijaniach się, niedopowiedzeniach i nieopisaniach irytująco i nieznośnie sprowadza cały poetycki eksperyment do czytelniczego niesprostania.
Mogłoby być to wszystko odpowiednikiem konceptualnej pracy z dziedziny plastyki, martwotą ustawionej w jednym punkcie kamery video i puszczonej na monitorze przypadkowej sceny fragmentu rzeczywistości.
Ale tym też nie jest. Nie jest ani rejestracją filmową, gdzie Andy Warhol w ubiegłym wieku stawiał przed aktorem kamerę i ona rejestrowała mimowolne zmiany twarzy, ani zapisem liczbowym Romana Opałki, mimo wszystko rejestracją zmian.
Twórczość Meleckiego jest jednak czymś nieludzkim i w innej kategorii i zjawiskiem o wiele groźniejszym niż zła sztuka awangardowa. Ponieważ zła sztuka wizualna jest mimo wszystko doświadczeniem i poszukiwaniem. Zawsze jest na etapie eksperymentu i przemijalności, a ekspozycja jej jest chwilowa.
Z literaturą jest inaczej. Krąży w postaci namacalnych artefaktów po bibliotekach długo infekując najmłodsze pokolenia sztuką nieludzką martwą i ze wszech miar szkodliwą.

Jest w tym tomiku, który dla spokoju sumienia na drugi dzień czytałam powtórnie popiół i metaliczny posmak ziejącego zimna nowych czasów w których przestrzeń międzyludzka przejdzie jedynie, jak ta poezja, w nieistnienie.
Czy przejdzie, będzie zależało tylko od nas.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Bohdan Sławiński, Sztućce do glist. wszystkie glisty myszy zjadły

26 czerwca, 2009 by

.

Stowarzyszenie Literackie Im. K. K. Baczyńskiego, w 2008 r., postanowiło wydać trochę forsy. I wydało. Ale żeby forsa nie poszła na wino, wódkę czy nudną nagrodę, tym razem postanowiono zagospodarować w dość oryginalny sposób pewną część rezerw. Sfinansowano w związku z tym poecie wydanie tomika wierszy o myszach. Mowa o Bohdanie Sławińskim i jego dziele pt. Sztućce do glist.

Mysza w tym dziele pojawia się stosunkowo szybko. Stwór ten zaskakuje estetycznie od pierwszego tekstu. Sławiński bez zbędnych zwykle nudnych wprowadzeń serwuje mysz nagą: taką jaka jest z natury i w naturze. Pisze:

piszczą w norach myszy
ale ciężko

(***)

Dlaczego ciężko piszczą? W tym czasie, kiedy czytelnik próbuje odgadnąć przyczyn mysie zadyszki, Sławiński podaje takie oto wyjaśnienie. Myszy dyszą ponieważ:

jeszcze chciałyby te trzy takty mysie grać
(***)

Uważni obserwatorzy eksperymentów profesora TAlenta wiedzą, że stworzył on w atmosferze planety Neumy rasę białych myszek, niezwykle utalentowanych muzycznie. Dlatego ów motyw myszy-pianistki u Sławińskiego nie zaskakuje.

W tym wierszu, oprócz kilku myszy stojących w kolejce do fortepianu by sobie pograć, umieszczona została co warto odnotować – mysia mumia. Robi ona pewnie za dekorację pomieszczenia, w której stoi mysi STEINWAY.

Kolejna mysz zgodnie z prasłowiańską tradycją powinna być zaczajona na wieży i czekać na Popiela i jego żonę Hilderykę. Autor ma świadomość tradycji, w której się wychował i której zawdzięcza natchnienie, dlatego w jednym z tekstów odwoła się do słowiańskiej legendy o królu, którego zjadły myszy. Swój hołd poetycki zredukuje do pigułki:

wieża pachnie myszą
(***)

Jako prawdziwy Polak z dziada pradziada, poeta wie co myszy lubią robić najbardziej poza oczywiście spędzaniem czasu na wieży w oczekiwaniu na Popiela.
W tekście *** poeta zda dokładną relację z mysich pasji. Napisze:

szeleszczą w zbożu myszy
(***)

Polemika z tym stwierdzeniem jest tak samo niemożliwa jak rozstrzyganie tego sądu w ramach znanych gatunkowi ludzkiemu estetyk. Ale kto wie, być może istnieje mysia estetyka, o której kiedyś się dowiemy.

Wracając do poetyckiej opowieści o gryzoniach i ich upodobaniach.

Poeta wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniom krytyki literackiej, która nieustannie domaga się nowych obrazowań, świeżych dykcji która chciałaby się zaskakiwać przynajmniej raz w tygodniu napisał dziwne wersy. Mianowicie:

miedza a na niej grusza
i zboże z czterech stron
nadziane myszą

(***)

Historia rozwoju smaku i sztuki kuchennej pewnie zapisała na jednej ze swoich wcześniejszych kart relację z eksperymentu faszerowania myszy zbożem a następnie opiekania jej w temperaturze 180 C. Jednakże dzisiaj nieznane są wyniki tego eksperymentu kulinarnego, dlatego cała nadzieja w poecie Sławińskim. Zmierza jak się wydaje w dobrym kierunku.

Bohdan Sławiński świadomy pewnych niedogodności związanych z brakiem materiału empirycznego, na podstawie którego można dyskutować o jego tekstach stara się ułatwić dekonstrukcję hermeneutyczną zboża faszerowanego myszą wprowadzając do tekstu fragement:

oczy kwitną na kłosach
na myszach listki

(***)

Teraz już nikt nie może miec wątpliwości, że nie chodzi tu o zwykłe myszy ale myszy faszerowane zbożem a następnie owinięte liśćmi laurowymi i tak zapiekane.

O tym, że mysz Sławińskiego jest stworzeniem niezwykłym (że bliżej jej do fantastycznej Motomyszy z Marsa niźli do zwykłej myszy polnej) świadczy fragment kolejnego tekstu, w którym poeta opisuje mysie mieszkania.

Każdy, kto przynajmniej raz w życiu widział bajkę o Kreciku, wie, że krecik ma kumpelkę myszkę. I że ona, podobnie jak krecik, mieszka w norce. Poeta Bohdan Sławiński nie tyle polemizuje z ustaloną tradycją interpretacyjną w tej kwestii, ale ucieka się do obrazoburczej prowokacji. Licząc na zbiorowy protest fanów Zdenka Milera, w oczekiwaniu na ogólnoświatową dyskusję zredefiniował pojęcie mysiej nory. Napisał:

nory myszy wodne trumny
ziemi naczynia kapilarne

(***)

Od banicji społecznej i obyczajowej uchroniło Sławińskiego tylko to, że Minister Rolnictwa zainteresowany użytkową funkcją myszy, którą zaproponował polski poeta, wdrożył globalny system walki z brakiem wody pitnej. Od roku polskie myszy eksportowane są do krajów trzeciego świata i tam za grube dolary przerabiają pustynie w aquaparki.

Oczywiście poeta nie byłby poetą, gdyby nie zdawał sobie sprawy z wagi swoich słów. Gdyby nie miał świadomości sposobu wykorzystania własnych pomysłów. Tak jest też w tym przypadku. Bohdan Sławiński wiedział, że jego myszy zrobią karierę na Saharze. Wiedział, że pomysł z norami zadziała. Dlatego kilkanaście wersów niżej napisał:

a w ziemi myszy
porastają rosą
uchylam różę za piskiem myszy
chrzęstem szelestem
podziemne pulsowanie krwi
do dziury mysza, do dziury

(***)

Specjaliści tym razem dla odmiany z Ministerstwa Zdrowia – zastanawiają się, jakie to jeszcze zastosowanie dla szarych gryzoni wymyślił Sławiński, a które wcześniej przeoczono. Jaki jest związek myszy z krwią? Czy aby przypadkiem nie można odpowiednio zmodyfikowanej myszy wpuścić do żyły, by oczyszczała arterie z cholesterolowych złogów?

Gdzieś tak w połowie tomiku ponownie rozlega się:

pisk myszy

(***)

I nawet najbardziej romantyczna sceneria nie może się obejść bez udziału szarego stworzonka. Tam, gdzie czytelnik oczekiwałby jakiegoś kobiecego łona, opisu sterczacego sutka – między „obłym księzycem” a „cieniami na śniegu” nagle pojawia się mysz:

pokłuły powietrze
zważone trawy
przetoczył się obły księżyc
jeszcze mysz cienie
śnieg prują
w szklistych sieciach jeżyn
już kwitnie rdzawy księżyc

(***)

Ale żeby nie przedłużać. Mysz w poezji Sławińskiego występuje jako: mysz wymoszczona (moszczą się myszy
w chrobotach nor
)

ale mysz może być też zapuszkowana (myszy w puszkach muszli)

Myszą można także zwyczajnie po ludzku wzgardzić:

gardząc myszą
(***)

Myszy w tekstach Sławińskiego rzadko bo rzadko – ale oddają się także swoim naturalnym czynnością. Na przykład:

piszczą w korzeniach myszy

(***)

Ale na końcu i tak najważniejsze jest to, że:

że lisy pójdą do piekła
do nieba myszy

(***)

Nie ma to jak dobry happy end.

Mysz w tomiku Sztućce do glist wystąpiła 21 razy. Co w przeliczeniu na niecałe 40 wierszy daje średnio jakieś 0,5 myszy / wiersz. Jak na tomik nie jest zły wynik.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

Pauza na zastanowienie. W hołdzie Michaelowi Jacksonowi. Pani Bieńczycka

26 czerwca, 2009 by

Żałoba po śmierci króla popu przypomniała mi wszystkie fragmenty polskiej literatury związane z Michaelem Jacksonem, które tu cytuję. Umieściłam też wśród nich związanego z Polską, wymienionego na literackie pl. Jurija Andruchowycza, ukraińskiego poetę.


(…)W miejscu dawnej dziury wykopanej pod teatr narodowy na placu Elżbiety jest dziś klub muzyczny o nazwie Dziura”, do którego na koncerty depresyjnych zespołów przychodzą mocno podstarzali alternatywowcy. Muzyka grana w klubie Gódór” bywa muzealna w formie, można się poczuć jak dwadzieścia pięć lat temu na amatorskim przeglądzie, ale klimat jest niezmienny. Wizja popełnienia samobójstwa nie zależy od trendów w muzyce. Klimat jest niezależny od mód, a upływający czas nie wpływa ani na artystów, ani na publiczność.
Czasami w Gódór” grają jednak progresywne zespoły. Na koncercie Anima Sound System tłum skacze optymistycznie do dźwięków zespołu naśladującego w świetnym stylu Asian Dub Foundation i do muzyki Zsuzsy Vargi, która gra coś w rodzaju disco punka. Po ich występach zuniformizowani licealiści tańczą piosenki Michaela Jacksona puszczane przez DJ-a, który wie, co lubi zbuntowana młodzież w piątkową noc.
Kupiłem sobie później płytę Zsuzsy Vargi i słuchałem jej w samochodzie. Dziewczyny czekają na coś innego” śpiewała pani Varga w swoim największym przeboju, a ja przyznawałem jej rację. Zresztą wszyscy zawsze czekamy na coś innego, niż dostajemy.(…)

[Krzysztof Varga Gulasz z turula]


(…)Składał się z tak samo chudych i wiotkich chłopaków jak ci na sali, tylko poprzebieranych w luźne, różowe dresy i obwieszonych pozłacanymi łańcuchami. Ale mimo wszystko byli zabawniejsi od naszych współuczniów, powtarzających slogany o jebaniu policji, chociaż matki dzielnie spłacały za nich wszystkie mandaty. Ale może to dlatego, że jednym z raperów był Bejta – próbujący zrobić striptiz i łapiący się za jaja częściej niż Michael Jackson, gdy jeszcze umiał chodzić. (…)

[Jakub Żulczyk Radio Armageddon]


(…)takie wydarzenia plus lektura tego co piszą niektórzy goście i jedna
gościówa na łamach gettowej prasy i jeszcze trzy pierwsze miejsca
w rankingu piosenkarki,
piosenkarze, zespoły XX wieku” przy nieobecności
w pierwszej setce michaela Jacksona oraz pewien facet przy którym
upuszczam przedmioty ale nade wszystko

trzydziestoczteroprocentowe poparcie dla postkomunistów w
ostatnich sondażach – to w końcu skłania do głębszej refleksji, np.
przedwczoraj puszczaliśmy z rafałem

piotra Szczepanika i zaczęłam rozważać rezygnację z literatury bo
takiego kawałka jak puste koperty” nigdy nie wymyślę choćbym
uległa namowom i zaczęła palić(…)

[Marta Podgórnik Opium i Lament z wiersza Iuxemburg i inne wiersze]


(…) 9 marca, wtorek:
Badminton z hostessami. Wspólne palenie i kadzenie. Wymiana myśli. Przejście do krytyki czystego rozumu.
Referat: Cucu Mauropułe, Besarabia, Siedmiogród, herezjarcha i brzuchomówca, połykacz ognia, honorowy członek akademii Bu-Ba-Bu, kawaler orderu Latającej Głowy, mistrz Galicji (poprawiono) Galaktyki z czarnej magii w kategorii czarna msza”, osobisty uzdrowiciel Michaela Jacksona i kanclerza federalnego Kapusty, książę.
Tematu referatu nie da się sformułować.(…)
[Jurij Andruchowycz Perwersja]


(…)Do niedawna jeszcze uzyskanie statusu idola” wymagało celowania w czymś w sposób nieprzeciętny, wymagało umiejętności, wiedzy, wyróżniania się w jakiejś dziedzinie (na przykład charyzma Humphreya Bogarta, wdzięk Marilyn Monroe, posuwiste łydki Michaela Jacksona), obecnie uzyskanie statusu idola” wymaga mistrzowskiego osiągnięcia absolutnej przeciętności.(…)

[Krzysztof Rutkowski Ostatni pasaż]


(…)Siadamy przy wysokim barku, na którym stoją automaty z orzeszkami ziemnymi, wielkie popielniczki z wielbłądami na dnie, karteczki oprawione w ramki z napisem Burgund 1920, only 35 $ / 10 dc”. W szafie grającej można zamówić wyłącznie amerykańską muzykę, głównie Michael Jackson albo jakieś starocie z lat sześćdziesiątych.(…)

[Michał Witkowski Fototapeta]



(…) I właśnie w stosowaniu kabały, podobnie jak kosmetyków, chodzi o cudowne, magiczne efekty. Jeśli praski rabin stworzył Golema, to czemu nowojorski reformowany rabin z ośrodka New Ageowej kabalistyki nie miałby podawać recepty na młodość, urodę i powodzenie? Tym bardziej że wiara w cuda chirurgii plastycznej rozpadła się razem z twarzą Michaela Jacksona. Kiedy w najnowszym teledysku o upiorach Jackson zdziera maski, zastanawiamy się, czy pokazuje blizny, odpadający nos, czy charakteryzację. Na końcu rozsypuje się w garstkę gliny, rozwiewaną wiatrem. Kojarzy się to z końcem Golema glinianego człowieka
stworzonego przez ludzi. Gdy stał się zbyt nieposłuszny, rabin zmazał mu z czcią jedną z liter i Golem się rozsypał. Rezygnacja Jacksona z publicznych występów zbiega się w czasie z początkiem mody na kabałę. Paranoiczne byłoby przypuszczenie, że jedno ma związek z drugim, ale w kabale wszystko się ze wszystkim łączy również kultura masowa z naukami tajemnymi.(…)
(…)Michael Jackson, podejrzewam, nie ma w ogóle twarzy, a mimo wszystko ma nos, usta podtrzymywane kilkoma szwami. Czy nie jest to rewelacyjnie widoczny postęp niewidocznego?(…)

[Manuela Gretkowska Silikon]


(…)- Co ty jesteś pojebany? Co ty jesteś, Michael Jackson?
Wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem.
– Dawid, pierdolony pedofil -zakrztusił się spaloną kiełbasą jeden z wielu siedzących przy stole znajomych, niejaki Diter – A pamiętacie, jak jechaliśmy samochodem i Dawid mówi – eeee, fajna dupa, podjeżdżamy bliżej, a to jakiś małolat z kucykiem jedenastoletni, Dawid, ty pederasto, idź się przetrzep i ochłoń.(…)

[Jakub Żulczykzrób mi jakąś krzywdę]

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Krzysztof Kleszcz, Ę. Ę, Ę, Ę, Ę, Ę, Ę, Ę

25 czerwca, 2009 by

.
Każde nazwisko posiada właściwą sobie magię, która na pewnym etapie życia daje o sobie znać. Czasami jedno, niewinne tzw. nieme h w nazwisku potrafi odmienić los młodzieńca, który zakładając przydługie garnitury zacznie zmieniać się kamerdynera o nienagannych manierach, który nigdy nie zawstydzi przed gośćmi Pana domu, w którym usługuje.

Są też ludzie skazani. Przeklęci przez ród, z którego się wywodzą. Ludzie, których nazwisko nie tylko zostało zalaminowane w dowodach osobistych, nie tylko wydrukowane na każdym druku adresowym. Są takie nazwiska, które determinują każdą sekundę życia, każdy gest czy dzieło dosłownie wszystko.

Takie fatum dotknęło niejaką Katarzynę Krowę, która nie tylko nie zdobyła Nobla, nie tylko nie dostała literackiej Nike. Mało tego Katarzyna Krowa, znana bardziej jako Kaśka Krowa tak bardzo uwierzyła w swoje przeznaczenie wpisane w nazwisko (oczywiście nie obyło się w tym przypadku bez pomocy rówieśników, którzy od najmłodszych lat, właściwie od momentu, w którym Katarzyna Krowa poznała uroki komunikacji werbalnej, dopingowali ją w samopoznaniu, w odkryciu swojego miejsca w świecie) że edukację zakończyła na siódmej klasie szkoły podstawowej. Chwilę później urodziła dziewczynkę. Bardzo ładną, którą po nieznanym ojcu odziedziczyła kolor włosów, a po mamusi nazwisko. Profesji nie zdążyła odziedziczyć, bo PGR-y za szybko padły. Gdyby Wojtyła wstrzymał się z pielgrzymką do Polski o kilka lat a przynajmniej o cztery Basia (bo tak było jej na imię) przejęłaby zydel i emaliowane wiadro po mamusi i do emerytury dzielnie doiłaby krowy w PGR. Niestety reformy gospodarcze Balcerowicz zaczął wcielać w życie, kiedy Basia chodziła do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jeszcze wtedy chciała być taka jak mama doczekać siódmej klasy, następnie upić się na szkolnej dyskotece do nieprzytomności i skutkiem czego urodzić kolejną Krowę w rodzinie (Basia do dziś jest przekonana, że dzieci robią się w brzuchach od picia wódki). Niestety marzenia Barbary Krowy legły w gruzach wraz z ostatnim pegeerem.

Nie oznacza to, że coś się w jej życiu zmieniło. Barbara Krowa podobnie jak jej mama, babcia i wszyscy ludzie na tej planecie przeklęci przez nazwisko Krowa, nigdy nie dostała Nobla, nie wręczono jej też statuetki Nike na uroczystej gali, którą transmitowałaby telewizja polska. Nikt tej Krowie, jak i innym Krowom niczego w życiu nie zazdrościł. I tak będzie do końca jej dni. Ale Basia tym różni się do mamy, że postanowiła skończyć z krowim przekleństwem raz na zawsze. Pozostając do tej pory panienką (kto by tam chciał się spotykać z krową? jaki chłopak zdecydowałby się w trakcie niedzielnego obiadu przedstawić ją rodzicom mówiąc: Mamo, tato, oto moja Krowa. A nawet gdyby taki się znalazł, to czy jej poczucie godności zniosłoby widok krztuszących się ze śmiechu rodziców przyszłego męża, gdy ci parskają makaronem z rosołu po słowach: moja Krowa?) Basia przysięgła sobie, że nie wypije ani grama wódki by nie zajść w ciąże. Ma nadzieje, że wraz z nią pogrzebane zostanie fatum rodu Krów.

Skąd mogła Basia wiedzieć o prawach historycznych, o równowadze w świecie, o tym, że jej śmierć niczego nie zmieni. Bo kiedy ona jako bezpotomna, składając ręce na piersiach będzie ostatni raz zamykała oczy, umierając bez strachu i z uśmiechem na twarzy, to gdzieś w kraju na wydziale położniczym któregoś ze szpitali będzie rodził się Jacek Koń. I ten Koń także, jak wszystkie Konie w Końskim rodzie, nigdy nie dostanie Nobla czy Nike. Nigdy dostanie całusa od Grażyny Torbickiej. Będzie za to całe swoje życie tyrał, jak przysłowiowy koń a jedyne co może mu się najlepszego w tym codziennym kieracie przytrafić to przebłysk świadomości, że Krowy mają tak samo źle w życiu jak Konie.

Ale wśród ludzi z definicji skazanych na życiową porażkę znajdują się tacy, którzy nigdy nie uwierzyli w to, kim są. Zamiast tego wymyślili sobie projekcję, rodzaj świata, którego każdy element poprzedzony jest wyrażeniem: chciałbym, aby… Wszystko w tym świecie jest bez skazy, jest zwyczajnie piękne przynajmniej na tyle, na ile piękne mogą być marzenia autorów światów, w ramach których każdorazowo piękno definiowane jest od nowa. W owym chcęświecie każdy może być każdym a jedynym ograniczeniem chcenia jest tylko wyobraźnia chcącego. Tu nie obowiązuje prawo ciążenia, które trzymało przy ziemi Katarzynę Krowę, jej córkę i Jacka Konia. W każdej chwili zależnej od chcenia może tak się stać, że: krowie wyrosną skrzydła, koń zacznie tańczyć w balecie a kleszcz zacznie pisać wiersze. I ten ostatni przypadek wydaje się być szczególnie ciekawy.

Krzysztof Kleszcz nie uwierzył w swoje przeznaczenie. Wbrew naturze, która zwykle przypada w udziale wszystkim kleszczom na świecie on zapragnął być poetą. Na zasadzie chcenia stworzył sobie świat błyskających fleszy, obiektywów kamer, wywiadów do VIVY, Twojego Stylu itp. Wyobraził sobie, że oto on polski poeta, ubrany cały na czarno, z wypielęgnowanymi paznokietkami, wyglancowanymi bucikami przechadza się po czerwonym dywanie rozdając na lewo i prawo podpisy, obdzielając co bardziej urocze fanki zalotnym spojrzeniem. Wyobraził sobie ciepło i subtelny zapach wydobywający się spod pach Grażyny Torbickiej, gdy ta obejmuje go i całuje w policzek, gratulując Nike. Wyobraził sobie maila od redaktorów z wydawnictwa ZNAK o treści: Szanowny Panie, proszę wysłać nam cokolwiek. Wydrukujemy niezwłocznie. Nakład taki jak kiedyś: 30.000 + 250 egz. Proszę zażyczyć sobie honorarium zgodzimy się na każdą sumę! Pozdrawiamy.

Innymi słowy: Krzysztof Kleszcz wyobraził sobie to wszystko, o czym żaden potomek rodu Kleszczy do tej pory nie śnił. I zapewne do końca życia Krzysztof konstruując swój chcęświat opalałby się w świetle fleszy, wylegiwał na miękkich czerwonych dywanach, na których rozdziewiczałby wszystkie swoje fanki, prowadzać w przerwach niezmiernie ciekawe rozmowy o kondycji polskiej kultury z Grażyną Torbicką. Ale stało się coś, co się zwykle nie dzieje a mianowicie: chcenie zaczęło zmieniać się w istnienie. Wbrew wszelkim zasadom znanych ontologii: marzenia zaczęły tracić status marzeń. A nie ma nic gorszego niż spełniające się marzenia, bo wówczas człowiek traci to, co najcenniejsze i tak było także w tym przypadku. A dokładniej: w roku 2008, w którym wydany został tomiczek poetycki Krzysztofa Kleszcza pod wiele mówiącym tytułem tytułem, który świetnie zdaje relację z kondycji twórczej i intelektualnej autora tomik Ę.

O ile o tytule prezentowanego tomiku Krzysztofa Kleszcza można powiedzieć tylko tyle, że jest tak o treści można powiedzieć tylko tyle, że w tym miejscu nie występuje.

Oto pierwszy tekst z tomiku:

Płożę się, a płożąc jakbym muskał ziemię,
stąd jej dreszcz, trzęsienie, zapadanie, picie
wody łapczywe, aż ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije – patrząc, a patrzy pod światło.

[POCZĄTEK]

Klasyczne pytanie mordercy lirycznego w tej sytuacji i w każdej innej podobnej brzmiałoby: co poeta chciał przez to powiedzieć? Wyobrażam sobie także artystę-poetę, który ogłuszony tak brutalnym pytaniem zamiast o treści i estetyce konkretnego tekstu, opowiadałby o zerowej wrażliwości u odbiorcy.

Załóżmy jednak że istnieje jakaś subtelna, wrażliwościowa nić, cieńsza niż ta, którą odwija się z kokonu jedwabnika, delikatniejsza niż babie lata załóżmy dodatkowo, że owa nitka łączy: płożenie się; muskanie ziemi i dreszcze. Niech przez chwilę istnieje taka machina intelektualna, która zrozumie sens słów i odkryje w nich inne niż materialne znaczenie:

ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije – patrząc, a patrzy pod światło.

Załóżmy też, że istnieje taki rodzaj świata, w którym słowa:

(wersja: ABCDE oryginał)

Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.

[DO CIEBIE, SIEBIE]

będą układały się w jakąś stabilną materię, o ustalonej konsystencji. Wyobraźmy sobie, że istnieje taki świat, w którym nie został poczęty Roman Kaźmierski i że ów Roman nigdy nie stworzył osobliwej poetyki i wyobraźmy sobie także że tej poetyki Kaźmierskiego nie odgapił Krzystzof Kleszcz:

(wersja: EDCBA)

odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.

(wersja: DEABC)

Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.

Ale siła wyobraźni blednie w starciu z materią i jej prawami. Fizyka podobnie jak fizjologia nigdy nie daje o sobie zapomnieć. Tak się dzieje i w tym przypadku. Na Ę ciąży przekleństwo nazwiska autora. Co rusz w tomiku pojawiają się wątki leśno-łąkowe czyli otoczenie bliskie wszystkim malutkim krwiopijcom świata, odpowiedzialnym za borelioze.
Oprócz muskania ziemi odnajdziemy u Krzysztofa m.in. kleszczowe wątki mieszkaniowe:

przepraszam, nie moja gałąź.

(POCZĄTEK)

Myślałem – zły przechadza się po łąkach

(ORNITOCHORIA)

Chciałem wracać w objęcia chłodu, odbierać
pokłony traw, potem w górę,

(latanie)

Porada doktora Trojanowskiego:

Czy to w trawie, czy na gałęzi ten rodzaj pajęczaka zawsze jest niebezpieczny. Zawsze aktywny, zawsze gotowy, zawsze przyczajony – i nawet off w sprayu nie pomoże. Na szczęście są antybiotyki, chociaż w przypadku ukąszenia przez Ę zatrucie mózgu nie jest szczególnie groźne. Kuracja nie wymaga dwudziestoczterogodzinnej lektury tekstów Goethego – tu wystarczy komiks może nie Andreasa, ale pięciominutowe oglądanie obrazków Christy powinno przynieść ulgę.

Koniec porady doktora Trojanowskiego

U Krzysztofa znajdziemy też inne opisy. Jakie? Nie wiadomo. Oto przykłady:

Tynki klasztoru chłoną nasze westchnienia.
Trąby obwieszczają święto Archanioła.
Stragany pełne glinianych garnków i koszy
z wikliny. Chodzimy wkoło trochę śmieszni
w tłumie dźwigającym maselniczki, drewniane łychy.
Robimy zdjęcia. Szukamy rzeczy, które są nam
potrzebne: na przykład kwiaty z kolorowego papieru.

(ODPUST)

O ile nie można mieć wątpliwości co do kleszczowych westchnień, które wchłaniane są w klasztorne tynki. Tak sens istnienia bezpośredniej relacji przechadzki między straganami precelkami, kapiszonowcami, cepeliowymi wyrobami wydaje się nie być tak oczywisty co właściwości akustyczne tynków wapiennych zabytkowych klasztorów. Równie dobrze można spisać opowieść Piotra Kraśko, który w chwili słabości opowiada o procedurze golenia. Jakość estetyczna tego opisu w konfrontacji z relacją eskapady odpustowej byłaby co najmniej taka sama jeżeli nie lepsza.

Ale jakości nie można wymagać od autora tomiku Ę. Zanim Krzysztof Kleszcz poznał tajemnicę swego przeznaczenia, musiał kilka razy na poziomie mentalnym odbyć indywidualną pielgrzymkę od swojego poczęcia do śmierci. I oto kolejny fragment. Tym razem relacja o śmierci (nie można przecież być poetą nie mając na swym koncie przynajmniej jednego tekstu o śmierci):

Pragnienie niemożliwego zaczyna się od radia,
żeby tak przewinąć piosenkę. Kubek odwraca ucho,
roślina w doniczce pnie się byle dalej od głośnika.
Z całej siły naciskam hamulec, ale nie działają
klocki, linki. Po monitorach przeskakują liczby,
zmieniają się kursy walut. Głowa schowana w golf,
a golf w szare miasto. Rozpinam za duży parasol –
rozśmieszam deszcz. Czekam, aż w zabłoconych butach
przyjdzie czas.

(PRZED CZASEM)

Lektura i refleksja nad Ę Krzysztofa Kleszcza powinna skutkować ogólnonarodową debata nad potrzebą istnienia ministerialnego funduszu, z którego można by finansować auta z poduszkami powietrznymi dla poetów ew. dla kandydatów na poetów (w wersji przynajmniej dla kierowcy). Kto wie jak potoczyłoby się życie Krzysztofa Kleszcza, gdyby na końcu swej wewnętrznej pielgrzymki ujrzał siebie nie ginącego w rozklekotanym golfie, ale umierającego gdzieś w luksusowym hospicjum, otoczonego przez stado przepięknych negroazjatek. Być może estetyka seksownych kobiecych ciał, odzianych w skąpe mundurki pielęgniarek, jędrnych cycków, tyłków w gruszkę zawładnęłaby jego umysłem do tego stopnia, że nigdy w życiu nie napisałby ani jednego wiersza. Jakiż to pożytek byłby dla kultury a mała strata dla ministerstwa, które i tak w skali roku przepierdala grube bańki na tonery do drukarek.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

historia moich niedoli

24 czerwca, 2009 by

.

Dzisiaj, o godzinie 11.45, w Sądzie Rejonowym w Zielonej Górze zakończy się historia moich niedoli. Nieważne jaki będzie koniec, ważne że kupiłem sobie z tej okazji marynarkę. To moja trzecia w życiu marynarka więc jest co świętować.

Pierwsza była pierwszokomunijna, druga doktorska ta jest trzecia. Ubrany odświętnie będę przyglądał się żarnom sprawiedliwości, gdy te będą mełły i mełły. Myślami będę daleko, gdzieś w okolicach bolącego odbytu, który od wczoraj krwawi. Przeżycie sraczki ze strachu bez straty kropli krwi jest wyczynem. Skąd się bierze tyle mazi w jelitach, zwłaszcza że nie jem od dwóch dni? Nie wiem, ale wiem jedno: już nigdy nie powiem, że mam coś lub kogoś w dupie.

Będą prawnicy, ławnicy i jeden sędzia. Będą pytania, na które będę odpowiadał na stojąco. Gdy się naocznie dzieje sprawiedliwość nie wypada siedzieć. Tak jak w kościele przy Ojcze nasz, kiedy to człowiek się jednoczy z absolutem.

Żebym tylko nie zapomniał zapiąć marynarki, kiedy będę wstawał. Żebym nie zapomniał jej rozpiąć siadając. Podobno tak trzeba, tak się robi. Taka jest instrukcja obsługi tej części garderoby, chociaż według mnie marynarka rozpięta lepiej wygląda.

Idę się wysrać. Już się boję. Nie wiem czy bardziej srania czy sądu ale sram ze strachu. Marynarkę założę za godzinę. Żebym jej tylko nie zapomniał zapinać i rozpinać w odpowiednich momentach.

ps.

godz. 18.33 – sprawiedliwość skończyła się dziać dla mnie kilka godzin temu. teraz będzie pizza, pizda i wódka – niekoniecznie w tej kolejności

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

zupełnie inna historia

23 czerwca, 2009 by

.
Werner Jaeger

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Wioletta Grzegorzewska, Orinoko. Wybaw nas Pani od zła wszelkiego

22 czerwca, 2009 by

.

Siostra Faustyna tak długo pisała i pisała, prowadząc swój Dzienniczek, aż w końcu stała się świętą. Nie ma lepszego sposobu na beatyfikację, przynajmniej takiego jeszcze nie wynaleziono na wschód od Odry.

Dzienniczek Faustyny Kowalskiej to tysiąc kilkaset stron drobnego druku. Najczęściej pojawiającymi się w nim pojęciami są w kolejności: Pan; Jezu, Miłosierdzie.

Współczesna technika dysponuje środkami, o których dzielna służebnica pańska, w latach 30., nie śniła w swoich najśmielszych wizjach, a które pozwalają nie tylko skrócić drogę ku świętości i sławie, ale uczynić ją łatwą i przyjemną.

Otóż w Redmond wymyślono edytor tekstu Microsoft WORD, którym obecnie posługuje się 1/3 skomputeryzowanych mieszkańców niebieskiej planety. Edytor tekstu – niby prosty program do pisania posiada przydatną z perspektywy przyszłego świętego/świętej. Mianowicie, po wpisaniu komendy

=rand(200,99)

i naciśnięciu klawisza ENTER, program wygeneruje kilkaset stron tekstu, który być może jakościowo i ilościowo nie dorównuje zawartości Dzienniczka, ale poddany odpowiedniej edycji: znajdź zastąp etc., oraz po dobraniu odpowiednich słów kluczowych, zmieni zdanie:

Pchnąć w tę łódź jeża lub ośm skrzyń fig

w perłę kultury narodu polskiego.

Oczywiście do beatyfikacji literackiej niezbędna jest też modlitwa, prośba o łaskę oraz odpowiednie żiri. Nie chodzi tu tylko o umiejętność zjadania kebabu na ostro, ale o pokrewieństwo duchowe pewną wrażliwość, tego rodzaju namiętność, która pojawia się między młodym klerykiem a dojrzałym biskupem, kiedy ci w najintymniejszym odosobnieniu kontemplują własne jestestwa w oczekiwaniu na zbawienie.

Ów rodzaj metafizycznej komunikacji zdarzył się w Teatrze Małym w mieście Tychy. Miejsce to słynie z cudownych zdarzeń. Od lat w serii po debiucie wydawane są tam najgorsze teksty. Nie ma się czemu dziwić taka jest natura cudu. Wszak największy cudotwórca w historii swoje cuda odprawiał nie nad zdrowymi, normalnymi ale nad kalekami i obłąkanymi. Stąd taki kult kalectwa w miejscu cudów.

Wracając jednak do rzeczy. W 2008 r., na konkurs: Tyska Zima Poetycka po debiucie, swoje teksty wysłała Wioletta Grzegorzewska. I to był cud pierwszy.
To, że obok Piotra Sommera i Jerzego Jarniewicza sam Wojciech Bonowicz (który podobnie jak Agnieszka Kuciak, specjalizuje się w różnych wizjach Pana ostatnio: jako gardła świata) zasiadł w żiri było cudem drugim.
Świętość wymaga trzech cudów. W tym przypadku ostatnim cudem była duchowa dłoń świętej Siostry Faustyny, która poprowadziła pióro laureatki Grzegorzewskiej, kiedy ta pisała swoje konkursowe wiersze.

Metafizyczne linie papilarne Faustyny Kowalskiej odciśnięte są na większości tekstów tomiku Orinoko. Na przykład Wioletta Grzegorzewska pisze:

We mnie wyjałowione pola słoneczników

[przemiany]

Kilkadziesiąt lat wcześniej, jej poprzedniczka, w swoim Dzienniczku zanotowała refleksję na temat życia wewnętrznego o zbliżonej strukturze syntaktycznej:

Wszystko, co we mnie dobrego jest
(s. 1392).

Rozbieżność semantyczna tych fragmentów jest tylko pozorna. Każdy wytrenowany w ramach kanonu wiary katolickiej umysł a takim z pewnością jest umysł św. Jurora dostrzeże tu dobrowolną interioryzację podmiotu, który odwraca się od przedmiotowego ergo: złego – nieprawda-że-ja, i zwraca ku prawdzie in natae.

Święta Faustyna i Nagrodzona Wioletta prezentują także wspólny pogląd w tzw. kwestii anielskiej. W twórczości Grzegorzewskiej motyw bogactwo semantyczne archetypu anioła przedstawione zostało póki co w jednym tekście: Oko waserwagi.

Anioł Stróż będzie funkcjonował jako dziecięce, naiwne wyobrażenie jako postać od błahych spraw:

jako dziecko od pasania krów uciekałem,
modlić się pod kapliczką do Anioła Stróża,
by choć raz pozwolił pojechać do Warszawy,
którą widziałem na obrazie u księdza w Kamyku.

[Oko waserwagi]

Będzie też tym, który ocala, chroni od złego, który:

nie zawiódł do płonącej Warszawy,
co paliła się jak stodoła

Faustyna Kowalska, w związku z pewnymi brakami w wykształceniu, potrzebowała fizycznie więcej miejsca niż polska poetka, na przedstawienie własnego wyobrażenia na temat społecznej, duchowej i kulturowej funkcji Anioła. Na stronie dwudziestej Dzienniczka, poinformowała co zrozumiałe że:

Ujrzałam Anioła Stróża

następnie dodała, że ów anioł:

kazał pójść za sobą

Później zdarzyło się to, co się zwykle w takich sytuacjach zdarza. Czyli:

W jednej chwili znalazłam się w miejscu mglistym, napełnionym ogniem, a w nim całe mnóstwo dusz cierpiących. Te dusze modlą się bardzo gorąco, ale bez skutku dla siebie, my tylko możemy im przyjść z pomocą. Płomienie, które paliły je, nie dotykały się mnie.

Ale całe szczęście nic się głównej bohaterce nie stało, bo strzegł jej anioł, który:

nie odstępował mnie ani na chwilę

Wykorzystując cudowną ochronę od ognia, główna bohaterka mogła spokojnie wszystko spokojnie poobserwować i nawet porozmawiać z duszami. I pewnie długo pozostałaby w tym miejscu, gdyby nie: Anioł Stróż, który: dał mi znak do wyjścia.

Nieśmiertelny Duch siostry Faustyny unosi się także w tych fragmentach tekstów Grzegorzewskiej, w której będzie opisywała zewnętrzne objawy świętości.

W jednym z tekstów: Ryba u Franciszkanów, Grzegorzewska składając literacki hołd mistrzowi-jurorowi Bonowiczowi nawiąże implicite do jego kategorii boskiego gardła. Napisze:

Przed godzinkami zakonnicy w brązowych habitach
posypują piaskiem gardła drewnianych wychodków

[Ryba u Franciszkanów]

W innym tekście poetka opisze sierpniową pielgrzymkę na Jasną Górę. A opis ten będzie tak ciekawy, że czytać będzie się go chciało w nieskończoność:

Sierpniowa pielgrzymka na Jasną Górę,
kobiety podmywają się w bajorku za drzewami
Ministrant, który niesie na plecach jako pokutę
zielony sztandar Parafii Świętego Antoniego….

[postój]

Tak się bardzo czytać chce, że aż oczu nie można oderwać. Zapiera dech w piersiach. Czytelnik dusi się, kona psychicznie a w przerwach zadaje sobie pytania:

czy wytrwa?
czy dojdzie?
czy mocno krwawią otarcia stóp?

I kiedy czytelnicze rozterki urastają do rangi pęcherza na pielgrzymującej od czterdziestu dni pięcie, wypełnionego różowawą cieczą; kiedy wewnętrzny ból poznania staje się niemożliwy do zniesienia – Wioletta Grzegorzewska wprawnym i precyzyjnym ruchem poetyckiego skalpela przynosi ulgę. W tekście o wymownym tytule: Obraz nadchodzi pisze:

Wszystko lśni, gdy Obraz wchodzi z sanktuarium,
pobrudzone woskiem atłasy opierają się o próg,

[Obraz nadchodzi]

I oto stało się. Ofiara została spełniona. Dopełniło się chciałoby się dodać. Oto poetka jednocząc się z Obrazem przez duże O odnalazła drogę nie tylko do Samego Stwórcy przez duże SS ale pojednała się duchowo ze swoją duchową siostrą Faustyną Kowalską, która na stronie 161., Dzienniczka zapisała taki oto wiersz:

Maryjo, Niepokalana Dziewico,
Czysty krysztale dla serca mojego,
Tyś mocy moja, o silna kotwico,
Tyś tarczą i obroną dla serca słabego.

Maryjo, Tyś czysta i niezrównana,
dziewico i Matko zarazem,
Tyś piękna jak słońce, niczym nie zmazana,
Nic nie pójdzie w porównanie z Twej duszy obrazem

Wioletta Grzegorzewska nie zapisała jeszcze tysiąca stron tekstu. Zapewne ambicja i wewnętrzny upór doskonalony w palących promieniach słońca, w strugach deszczu i nocach spędzanych pod gołym niebem w trakcie corocznych pielgrzymek uchroni ją przed pokusą użycia szatańskiej funkcji WORD: =rand(200,99). Ale gdyby nawet co zrozumiałe zachwiała się i upadła w tej drodze ku świętości, zawsze liczyć może na zbrojne w wiarę, żelazne ramię Wojciecha Bonowicza i jeżeli taka potrzeba: na wspólną mszę w przytulnym kościółku.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Robert Rybicki Motta robali Ciąg dalszy śląskiego zatrucia, czyli poezja robaczywa. Pani Bieńczycka

20 czerwca, 2009 by

(…)wabi fontanną na głównym placu.
Niedopierdziane objawiło się jako
symbol.(…)

[Centrumna]

Najprawdopodobniej tym wierszem poeta wyraża sprzeciw wobec postawienia Silesia City Center – Centrum Handlowego w Katowicach. Ale oczywiście są to tylko moje domniemania, gdyż zachwyt krytyków, między innymi Jakuba Winiarskiego, Michała Kasprzaka, Krystiana Emanuela Baczewskiego są jedynie zachwytem nad możliwościami słowotwórczymi autora, czyli dla nich o czym poeta pisze, nie ma żadnego znaczenia.
Być może to przyzwolenie i zachęta, by pisać, pisać i niczego nie napisać, ma swoje specjalne powody.
Ale czytelnik, który bez żadnych niezbędnych w cywilizowanym świecie ostrzeżeń na okładce o zainfekowaniu zapoznajeąc się z tomikiem ponosi nieodwracalną szkodę na własnym zdrowiu:

(…)Powieki
pojęć Usta się skupiają na
parterze świata, aby wyrwać
do lotu grudki pięknadziewcząt,
których wzdęcia
przyprawiają o zawrót nogi
w macicy nocy, gdy bąki
świadczeń i usług.(…)
[Wzdęcia]

Niestety, poeta nie poprzestaje na używaniu w wierszach wszystkiego, co się wydarzyło przez wieki w mowie ludzkiej najgorszego. Gry słowne, kalambury, przekręcanie wyrazów, zestawianie szyku słów w natręctwie, głupstwie, niedojrzałym kokieteryjnym bredzeniu, by wydać się mądrzejszym niż się jest, dowcipniejszym, niż jest się w stanie. Poeta puszcza oko do czytelnika sugerując, że czerpał inspiracje z tych największych i z ich rozwiązań formalnych korzystał: Białoszewskiego, Wirpszy, Różewicza. Zresztą te nazwiska skwapliwie dodają krytycy zgodnym chórem. Odbiorca skonfundowany staje bezradny z tekstem:

mają swoje dobre strofy, a
wieczory
mają swoje dobre układy
logowań i wylotów; fazy
dzielą się na bakterie
i kwarki marzeń.
Sugestie kapłana?(…)

[Poranki]

Rybicki wiele uwagi poświęca trudowi towarzyszącemu powstawaniu takich wierszy:

(…) Patrz: gdy pisze się wiersz,
gazety sikają ze strachu,
a Ty otwierasz menu
nieba, wybierasz wcielenie
pod
maską sylaby
i idziesz na piwo. Hej!

[Przedziemskie nity, zardzewiałe]

(…)Mówię: gówno, bo
nie stracę wiele, a
nie stać
mnie więcej
nad podziw fasad i
elewacji.(…)

[Gówno]

(…)Ten tekst jest kratą, przez którą wyglądam.
Jeśli jestem w stanie przeczytać cokolwiek,
to znaczy, że wyglądam całkiem nieźle,(…)

[Wiersz bez tezy]

Poeta oprócz tworzenia całkiem nowych zestawień słownych próbuje szczęścia na polu fantazji erotycznych:

(…)Trójkąt ma trzy wierzchołki.
Co by się
stało, gdyby mężczyzna miał trzy członki,
a kobieta trzy pochwy?

[Ukończenie światła. Czat]

(…)Niestety, nie jestem gejem. Ani gejszą.
Niestety, moi koledzy nie są gejami.
Dlaczego wszyscy myślą, że jestem gejem?!?
A ja kupiłem sobie białe stringi;
zrobiłem zdjęcie
mojego tyłka w stringach
i za pomocą Photoscopa zrobię montaż
mojego tyłka i mojej brody i
to będzie zdjęcie autora na tylnej
okładce tomu
Motta robali.
Co autor miał na myśli?(…)

[Ukończenie światła. Czat.]

Nie wiem, co autor miał na myśli. I już nie chcę wiedzieć. Ale, by dowiedzieć się tej strasznej prawdy, która nawet nie jest gównem, trzeba było tomik przeczytać.
Jak mówił Witkacy, z literaturą toksyczną jest taki problem, że nie da sie jej zwymiotować, nie da się zażyć żadnej odtrutki, by zniwelować paralityczno drgawkowy efekt. Dlatego pozostaje metoda tylko przeczekania. W osłupieniu, w niemocie i pytaniu, kiedy się to wszystko skończy. I zaraz przychodzi odpowiedź: nigdy, ponieważ źli poeci, jak świat światem byli zawsze, mnożyli się jak robaki i nigdy nikomu nie przeszkadzali, ponieważ wszyscy wiedzieli, że to tylko robaki.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

« Wstecz