PoliszFikszyn (18)

30 listopada, 2007 by

Dżak, przy pomocy karty magnetycznej, otworzył drzwi pokoju i powiedział:
– Zapraszam.
Lusia z Atomizerem bez słowa weszli do środka. Dżak zapalił światło i usiadł na fotelu, który znajdował się w centralnym miejscu lokum.
– Jak wam się podoba? zapytał.
– Super! powiedział Adamski nie skrywając zachwytu. Bardzo podobał mu się nie tylko kolor tapety, ale przede wszystkim olbrzymich rozmiarów telewizor, który stał w kącie pokoju.
– Bosko! odpowiedziała Lusia A gdzie będziemy spać?
– Ja razem z Dżakiem w sypialni, a ty możesz przekimać na kanapie natychmiast odpowiedział Adamski.
– Ale chłopcy nie śpią razem powiedziała nieśmiało dziewczyna, jakby się wstydziła powiedzieć wprost, że tylko pedzie wspólnie sypiają. Na to odpowiedział jej Dżak:
– My od lat wspólnie sypiamy…
– Ale to niehigieniczne przerwała mu Lusia.
I wówczas Dżak postanowił powiedzieć dziewczynie prawdę. Może nie całą, bo pominął watek o wspólnym sensie filmu porno. Wiedział bowiem, że nie może dłużej ukrywać swoich preferencji seksualnych, zwłaszcza przed nowo immatrykulowaną członkinią bandy.
– Wiesz, jestem gejem wyznał jednym tchem.
– Ty, gejem? zapytała z niedowierzaniem Lusia.
– Tak, jestem gejem. Stuprocentowym, młodym gejem. Jako gej golę sobie włosy na klacie, starannie wyrywam pęsetą włoski odbytnicze. Podmywam się po każdej udanej kupie. Używam zapachowego i niezwykle delikatnego papieru toaletowego. Używam także najdroższych maseczek na twarz, na dłonie. Perfumuję się najdroższymi wodami kolońskimi…
– Eeee, ale mnie bajerujesz przerwała mu Lusia i dodała:
– Gdybyś był prawdziwym gejem, to nie nosiłbyś tej dziwacznej peleryny i garnituru z Tesko.
Ale mnie zagięła! pomyślał Dżak, lecz nie dał zbić się z pantałyku.
– Może i nie wyglądam na geja odpowiedział ale zapewniam cię, że nim jestem.
– Co ty mi tu za farmazony wciskasz powiedziała Lusia uśmiechając się z politowaniem.
– Przysięgam ci na Jezusa Chrystusa, cierpiącego na krzyżu, na jego matkę Marię przenajświętszą, na Tomasza z Akwinu i wszystkich innych doktorów kościoła, że jestem gejem! zaczął się zaklinać Dżak.
– Phi! Też mi przysięga! powiedziała Lusia Przysięgnij na jakiegoś obcokrajowca, a nie na Polaków!
– Ale przecież Jezus Chrystus to obcokrajowiec, tak jak jego matka. Tomasz z Akwinu też odparł zaskoczony Dżak.
– Ale z ciebie kłamczuszek. Ti, ti, ti bobasku! rzekła Lusia grożąc Dżakowi z przekąsem palcem wskazującym i dodała:
– Wszyscy wiedzą, że Jezus Chrystus był Polakiem. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego? zapytał zdziwiony Dżak.
– Bo mówił po polsku. Zresztą jego matka Maryja, jako królowa Polski, też przecież jest Polką i na pewno mówiła po polsku.
Dżak zdumiał się. Ten argument Lusi wydawał mu się być przekonujący. Był kilka razy w kościele na mszy i faktycznie wszyscy, którzy tam byli, włącznie z księdzem modlili się do Boga, Jezusa i Maryi po polsku. Byłoby przecież bezsensem, prosić po polsku trójcę świętą o cuda, gdyby choćby jedno z nich nie znało języka polskiego. Pomyślał: Może Lusia ma rację?. Nie chciał dalej kontynuować dyskusji na temat narodowości Chrystusa, jego ojca i matki, bo nie miał wówczas dostępu do google, z którego to w przyszłości wielokrotnie będzie korzystał, czerpiąc argumenty przeciwko swym krytykom. Póki co, wolał się nie blamować. Odpowiedział:
– No dobrze, w takim razie przysięgam na Majkela Dżaksona, Frediego Merkiurego i Karla Lagerfelda, że jestem gejem.
Całej tej rozmowie uważnie przysłuchiwał się Adamski. Nie zabierał on głosu do tej pory, ponieważ uważał Dżaka za niezrównanego sofistę i retora, który jest w stanie obalić każdy argument. Siedział zatem na sofie przed telewizorem i dzielnie sekundował swojemu najlepszemu przyjacielowi. W myślach jednak cały czas sobie wyobrażał te wszystkie brzydkie rzeczy, które będzie mu robił, gdy pójdą razem spać. Teraz jednak wstał, wyjął ręce z kieszeni i powiedział:
– Wy tu sobie pogadajcie, a ja pójdę się umyć.
Kiedy Dżak zobaczył, że jego kochanek Adamski wyszedł z pokoju, ze został sam na sam z grubą Lusią, powiedział szeptem:
– Dobrze, powiem ci prawdę. Tylko nie mów tego nikomu, zwłaszcza Adamskiemu.
Dziewczyna pokiwała głową, dając znak, że się zgadza.
– Nie jestem gejem. Wymyśliłem to sobie, żeby być sławnym poetą powiedział smutno Dżak, chowając twarz w dłonie. Chciał ukryć te emocje, które były mu do tej pory nieznane. Pierwszy raz bowiem otworzył się przed kimś, kto jeszcze nie tak dawno był mu całkowicie obcą osobą.
– I po co ten cały cyrk? zapytała grubaska.
– Nawet nie wiesz jak ciężko się dzisiaj przebić w jakimś wydawnictwie. Sama zobacz, w tej twojej gazetce, którą czytałaś w pociągu, co drugie słowo to seks, co czwarte to wagina. Na okładce ogolona cipa Britnej Spirs, obok gołe cycki Paris Hilton. Nikt już nie chce dzisiaj czytać normalnych książek, normalnych wierszy. Ludzie pragną sensacji i wydawcy o tym wiedzą. Dlatego postanowiłem być pierwszym poetą-gejem, który nie skończył trzydziestu lat. To był jedyny sposób by cokolwiek wydać. Musiałem się poświęcić. Zdradzę ci także, że piszę też swoją książkę o pornograficzno-prowokującym tytule: Barbi. Traktat o lali, która za darmo dawała każdemu. Mam nadzieję, że dostanę za nią jakaś nagrodę…
Dżak zaczął cicho płakać. Lusia nie wiedziała co ma powiedzieć. Czy pocieszyć? Czy może dodać otuchy? Czy może zwyczajnie pójść za głosem instynktu macierzyńskiego, który podpowiadał jej, żeby zwyczajnie przytulić Dżaka do swej wydatnej, kobiecej piersi. W końcu, po chwili milczenia powiedziała:
– A co z Adamskim?
– Kiedyś mu powiem, że mam dość tłustej wazeliny, która brudzi prześcieradła. Nie znoszę jak mi się ono przykleja do pleców. Póki co, nie chce mu mówić o tym, nie chcę go zranić. On jest taki młody, taki naiwny.

Nagle otworzyły się drzwi do pokoju, a w nich stanął ubrany w hotelowy szlafrok Atomizer. Buchała od niego jeszcze para, był świeżo po kąpieli. Powiedział do Dżaka i Lusi:
– No dobrze, już późno. Jutro dokończycie rozmowę. Dżak, chodźmy spać.
Dżak wstał z fotela, cały czas patrząc w podłogę tak, by jego przyjaciel nie zorientował się, że przed chwilą płakał. Podał rękę Adamskiemu i powiedział:
– Chodźmy.

Lusia odprowadziła wzrokiem chłopców do drzwi sypialni. Kiedy się zamknęli pomyślała: Biedny ten Dżak. Ale z drugiej strony, to sam tak chciał. A zresztą, chuj mu w dupę!.
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo prorocze okazały się być tej nocy jej myśli dla Dżaka, ze przyjdzie jej zasypiać wśród stęków i jęków dochodzących z sypialni.

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

PoliszFikszyn (17)

30 listopada, 2007 by

Kiedy wspólnie weszli do hotelu, Dżak najpierw podszedł do recepcjonisty.
– Nazywam się Menel i mam tu rezerwację powiedział.
Pracownik hotelu spojrzał uważnym okiem na komicznie ubranego młodzieńca, tak jakby dziwił się, że ktoś w takiej wyświechtanej, czarnej kapocie, z laską w dłoni mógłby mieć rezerwację w tak ekskluzywnym hotelu.
– Czy mógłby pan to sprawdzić? ponaglił go zniecierpliwiony i wyraźnie poirytowany ową obdukcją Dżak.
Recepcjonista pomyślał w duchu: Skąd się biorą na świecie tacy kosmici? Czy ten człowiek nie ma w domu lustra?. Jednak zasady etykiety powstrzymały go przed wezwaniem ochrony i wyproszeniem takiego i podobnych mu jegomości, przed upewnieniem się czy faktycznie nie posiadają rezerwacji w hotelu.
– Już sprawdzam odpowiedział spokojnym tonem i wystukał nazwisko Dżaka na klawiaturze komputera. Po chwili sprawdzania w bazie danych powiedział:
– Przykro mi proszę pana, ale nie dokonano rezerwacji pokoju na nazwisko Menel.
– To niemożliwe powiedział zaskoczony Dżak Proszę jeszcze raz sprawdzić.
– Czy mógłby pan powtórzyć nazwisko? poprosił recepcjonista.
– M E N E L powiedział głośno i wyraźnie Dżak.
– Niestety, nie posiadam rezerwacji na takie nazwisko odpowiedział kulturalnie pan z recepcji. I dodał:
– Być może pomylił pan hotele.
Skonsternowany Dżak bezradnie spoglądał na recepcjonistę. Nie wiedział, co ma zrobić. Odwrócił się do Atomizera i Lusi w poszukiwaniu wsparcia intelektualnego. Lusia jednak w tym czasie ciągle masowała mięśnie żuchwy, a jego najlepszy przyjaciel, trzymając ręce w kieszeniach podziwiał wnętrze luksusowego holu. Nagle zaświtał mu w głowie pomysł. Szperając po kieszeniach czarnej peleryny, wydobył z niej kopertę i wyjął zaproszenie, które dostał od sekretarza konkursu im. Kościotrupków. Przejrzał je pośpiesznie, poczym podał recepcjoniście, mówiąc:
– O, proszę pana, tutaj mam zaproszenie, na który jest wyraźnie napisane, że mam rezerwację w hotelu Hilton, czyli u was.
Pracownik hotelu z uwagą przeczytał karteczkę.
– Faktycznie, jest mowa, że organizatorzy zarezerwowali pokój w Hiltonie, jednak dla pana Dżaka Mehnela i osób towarzyszących powiedział recepcjonista wyraźnie akcentując literkę h w nazwisku. Dżak ściszonym głosem powiedział:
– Proszę pana, ale to ja jestem ten Mehnel tylko, że nie używam tego nazwiska. Zmieniłem je sobie na Menel.
– Hmmm zdumiał się pan z recepcji i dodał A dlaczego?
– Z kilku powodów. Po pierwsze, nazwisko Mehnel jest niemieckie a ja przecież jestem Polakiem. Nie godzi się Polakowi być w Polsce Niemcem. Po drugie, literkę h już mój tatuś wydrapywał z dowodu osobistego żyletką. Zawsze powtarzał: Synku, to h jest nieme, nie ma zatem większego sensu, żeby nieme h szpeciło tak wymowne nazwisko. Kontynuuję zatem ową rodzinna tradycję wydrapywania literki h. Po trzecie i to jest najważniejsze, nie wiem czy pan wie, ale jestem wieszczem.
– Ale co to ma tego? zapytał recepcjonista. Nie zaskoczyła go deklaracja chłopca, który twierdził, że jest wieszczem. Przecież co trzeci klient hotelu mu o tym oznajmiał, zatem przywykł już do podobnych wyznań, uznając je za folklor Krakofa. Zdziwiło go powiązanie wieszczostwa z literką h.
– Czy wie pan kim był Czesław Miłosz? zapytał Dżak.
– Był wieszczem.
– No właśnie, a czy wie pan jak naprawdę nazywał się Miłosz?
– Miłosz nazywał się Miłosz.
– A właśnie, że nie. Otóż Miłosz nie nazywał się Miłosz, ale Milosch. To jego prawdziwe nazwisko.
– Skoro Miłosz, to nie Miłosz ale Milosch, to dlaczego Miłosz jest Miłoszem a nie Miloschem? zapytał zdziwiony recepcjonista.
– I tu dochodzimy do sedna sprawy. Milosch i Miłosz to dwie różne nazwy tej samej rzeczy powiedział Dżak Wiadomo, że każdy wieszcz jest bardzo mądrym człowiekiem. Czy tak?
– Jak żeby nie? potwierdził w dziwnej manierze recepcjonista. A należy wiedzieć, że człowiek ten znudzony podawaniem kluczy, wiecznym uśmiechaniem się do gości hotelowych, studiował nocami dialogi Platona. Marzył skrycie o karierze filozoficznej. O tym, że któregoś razu stanie się sławnym na cały świat krakofskim Sokratesem. Uwielbiał on tę postać, a w szczególności sokratejską maieutykę, w której się wprawiał trenując na gościach hotelowych. Bawiło go zakłopotanie na twarzach gości, kiedy prowadząc według reguł maieutycznych rozmowę, przekonywał ich w końcu, że poranna kawa, którą zamawiali do pokoju na śniadanie, wcale nie była kawą a najdroższym szampanem.
– Czy Miłosz był wieszczem? zagadnął Dżak?
– Nie było inaczej! potwierdził recepcjonista
– A zatem kontynuował Dżak skoro zgodziliśmy się co do tego, że Milosch, jako Miłosz był bardzo mądry, to przyznasz mi także, że jego mądrość, jako, że był bardzo mądry, nie miała żadnych granic?
– Na Zausa, prawdę rzeczesz.
– A widzisz! powiedział Dżak Skoro mądrość ta była bez granic uznać należy, że mądrość ta, jako bezgraniczna, obejmowała swoim zakresem nie tylko to zdarzenia przeszłe, ale całą przyszłość. Na to się chyba i ty zgodzisz i ja?
– Tak jest.
– Skoncentrujmy się w tej chwili na wiedzy o zdarzeniach przyszłych. Zgodzisz się zapewne co do tego, że Milosch przewidział to, że będzie wieszczem i że zrobi wszystko, by wyjść swojemu przeznaczeniu na przeciw?
– Zaiste!
– A jak uważasz zapytał Dżak czy w Polsce, kraju ksenofobów genetycznych, może być wieszczem jakiś obcokrajowiec?
– Nie.
– A czy nazwisko Milosch jest pochodzenia polskiego?
– Nie, na Zeusa!
– Zatem kontynuował Dżak skoro Milosch wiedział, że stanie się wieszczem i wiedział, że w Polsce wieszczem może być tylko Polak, to czy nie sądzisz, że zmienił nazwisko na Miłosz tak, by nikt nie miał wątpliwości co do jego pochodzenia?
– Też bym tak zrobił, gdybym wiedział, że będę wieszczem! odparł recepcjonista.
– No właśnie. Dochodzimy teraz do sedna. Otóż ja też wiem, że będę wieszczem i dlatego, jak każdy szanujący się polski wieszcz, spolszczyłem swoje nazwisko z Mehnel na Menel. Dzięki tej amputacji o literkę h, bez przeszkód mogę być tym, kim mam być.
– A skąd pan wie, że będzie wieszczem? zapytał lekko zdezorientowany wywodem gościa recepcjonista.
– Wiem to, ponieważ jestem wieszczem, a jak już się wspólnie zgodziliśmy, wiedza wieszcza jest bezgraniczna.

Recepcjonista zdumiał się lekko. W jego głowie pojawiła się rozterka: Ale przecież każdy może powiedzieć o sobie, że jest wieszczem. Czy to od razu musi oznaczać, że nim jest?. Nie zapytał jednak Dżaka skąd wie, że jest wieszczem, bo znałby odpowiedź. Dżak po raz kolejny odwołałby się do niszczącego argumentu: wieszcz wie wszystko i tym samym zapędziliby się w dalszej rozmowie w ślepą uliczkę. Odwołał się natomiast do swej wiedzy na temat systemu filozoficznego Platona. Pomyślał: Skoro idee są te same, wieczne, niezmienne i boskie, to nieważne jak je będziemy nazywać, to i tak będą ideami. Zatem czy on się nazywa Mehnel czy Menel, jest taki sam i niczego to nie zmieni. Niech mu będzie! Potraktuję go po platońsku!. Poczym podał Dżakowi klucze do pokoju. Chłopiec odebrał je z wyraźna ulgą, wypełnił stosowne rubryczki, odwrócił się do członków swej ekipy i powiedział:
– Chodźmy! Załatwione. Pokój numer 106.
Kiedy cała trójka zbliżyła się do windy, recepcjonista-platonik zawołał głośno do Dżaka:
– Proszę pana, może to pana zainteresuje.
– Co takiego? zapytał Dżak.
– W pokoju 105 zameldował się profesor Vitalij Willg. Przyjechał wczoraj, prosto ze Lwowa i też na konkurs im. Kościotrupków.
– Aha! To ciekawe odpowiedział chłopiec. Wkrótce jednak miał się przekonać, że prof. Willg nie jest dla niego całkowicie nieznajomą postacią, że już go kiedyś spotkał, w przedziale pociągu, którym jechał ponatchniewać się na wieś.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (16)

29 listopada, 2007 by

Z okien taksówki cała trójka podziwiała krajobraz krakofskich kamieniczek i ulic. Mimo, że od dworca głównego do hotelu, w którym Dżak miał zarezerwowane miejsce było jakieś dwa kilometry, to przebiegły krakofski taksówkarz wybrał trasę okrężną. Z przepisową prędkością najpierw pojechali na przedmieścia, aż do miejsca, w którym kończyła się miejska infrastruktura a zaczynał wiejski krajobraz pól i łąk. Następnie z powrotem do centrum, a później znowu na przedmieścia tylko z innej strony. W ten oto sposób Dżak, Adamski i Lusia zwiedzili Krakuf dosłownie wzdłuż i wszerz. A warto dodać, że o ile powiedzenie: trzymać się kupy wywodzi się z bohemy artystów krakofskich, tak przebyć/przemierzyć coś wzdłuż i wszerz zostało ukute w ramach korporacji taksówkarzy tego miasta. Ten sposób obwożenia klientów stał się z czasem powszechny w innych częściach kraju a następnie został odgapiony przez zagranicznych taksówkarzy. Oprócz niebywałych walorów poznawczych, taki sposób przemieszczania się taksówką miał jedną wadę. Chodzi mianowicie o koszt takiej eskapady. Nierzadko bowiem zdarzało się, że pasażerowie obwiezieni po całym mieście, nie mieli pieniędzy by zapłacić za kurs. W takich sytuacjach taksówkarze nie okazywali litości nierzetelnym płatnikom. Tłukli ich niemiłosiernie i często wywozili do lasu, zostawiając w całkowitej głuszy na pastwę komarów, wilków czy czegoś w tym rodzaju. Na szczęście w tym przypadku chłopcy, mimo że byli bez grosza, wzięli do swej bandy Lusię. A ta, czego dowód dała już w kawiarni dworcowej, gotowa była do wszelkich wyrzeczeń by wkupić się w łaski chłopców.
Po dwugodzinnej przejażdżce taksówka podjechała w końcu pod hotel. Barczysty taryfiarz, z sumiastym wąsem pod nosem i grubą, złotą bransoletą na lewym nadgarstku, odwrócił się do pasażerów na tylnim siedzeniu i powiedział:
– Już jesteśmy. Należy się 928 zł.
– Ona zapłaci odpowiedział Dżak, odwracając głowę w kierunku Lusi.
Lusia bez wahania wyciągnęła z kieszeni portfel. Grzebiąc w nim chwilę, spojrzała na taksówkarza i powiedziała:
– Kurde, forsa mi się skończyła. Nie mam pieniędzy, ale gdyby zechciał pan przyjąć jedną z moich nagród w zamian to mówiąc, schyliła się do torebki, którą miała między nogami i wyjęła z niej kryształowy pokal z wygrawerowaną inskrypcją.
– Sobie chyba jaj robisz powiedział taksówkarz, a na jego twarzy pojawił się złowrogi grymas.
– Ale proszę pana… chciała coś powiedzieć Lusia, gdy nagle przysunął się do niej Adamski i zaczął coś szeptać do ucha. W tym czasie taksówkarz cały czas przenikliwym wzrokiem lustrował Lusię, oczekując należności z kurs. Po chwili Atomizer odsunął się od Lusi i razem z Dżakiem wysiadł z taryfy.
– Słuchaj rybko powiedział stanowczym tonem kierowca do Lusi Jak jest? Płacisz czy wpierdol?
Lusia całkowicie spokojna odpowiedziała:
– Zrobię panu laskę.
Lusia nigdy sama nie wpadłaby na tak brawurowy pomysł, by w zamian za forsę, zaoferować zrobienie laski. Myli się także ten, kto sądzi, że to Atomizer był inicjatorem owej koncepcji: laska za szmal, bo właściwym akuszerem tego rozwiązania, był nie kto inny, jak Dżak we własnej osobie. To on wymyślił teorię: jeżeli chcesz coś osiągnąć w życiu, to rób laski. Atomizer tylko nieznacznie zmodyfikował ową koncepcję, po czym po cichu, do ucha, podpowiedział Lusi, by zrobiła laskę taryfiarzowi. Lusia nie była aż tak naiwna, by zgodzić się na taką propozycję, ale Atomizer zdradził jej, że pierwotnie jest to wymysł nie jego, ale Dżaka. Jako, że Lusia uważała przywódcę bandy za bezwzględnego idola, za wyrocznię orzekającą o tym, co białe a co czarne, uznała takie rozwiązanie, za bardzo dobre. Z tego powodu bez żadnych wątpliwości i zahamowań zaproponowała robienie laski barczystemu taryfiarzowi z sumiastym wąsem.
– Rybeczko powiedział do Lusi taksówkarz, z lubieżnym uśmiechem na twarzy To będzie bardzo dłuuuuga laska.
I zaczął rozpinać rozporek. Lusia zaciskając drobniutkie, kobiece piąstki, ze łzami w oczach przystąpiła do dzieła. Nie to, żeby bolały ją migdałki czy tchawica, lecz dlatego, że właśnie w tej chwili odbierała jedną z ważniejszych lekcji od życia. Uświadomiła sobie, że nigdy nie zostawi przyjaciół na lodzie, że dla przyjaźni jest w gotowa na najwyższe poświęcenia. Uświadomiła sobie także, że w życiu nie ma nic za darmo, że za wszystko trzeba będzie prędzej czy później zapłacić. Był też pełna podziwu dla uogólnienia teoretycznego: żeby coś w życiu osiągnąć trzeba robić laski, którego autorem był Dżak. Myślała z uznaniem: Ile to badań, eksperymentów empirycznych musiał on przeprowadzić, by na ich podstawie wyprowadzić taką teorię?.
Gdzieś po trzech kwadransach wysiłku oralnego, zaczęła ją boleć szczęka. Spoglądała co chwilę do góry na twarz taksówkarza, by upewnić się czy wystarczy. Ten jednak miał cały czas zamknięte oczy i całkowicie nie zauważał jej znaczących spojrzeń. Postanowiła zapytać:
– yyyche aaana, yyy uuussz yystayy? wybełkotała, tak jakby miała kluski w buzi. Chciała zapytać: Proszę pana, czy już wystarczy?. Nie posiadła jeszcze tej zdolności starożytnych mówców ateńskich, którzy uczyli się sztuki wymowy z kamieniami w ustach. Była jednak na dobrej drodze.
Taksówkarz nie otwierając nawet oczu, zdzielił ją z liścia w głowę, mówiąc:
– Stul pysk! Nie rozpraszaj mnie! Widzisz, że się koncentruję!
Po czym chwycił obiema dłońmi głowę dziewczyny, by nadać jej właściwy rytm, zwiększyć tempo: góra-dół.
Po kolejnym kwadransie Lusia nie czuła już szczęki, ale gdy zaczynało się kolejne piętnaście minut jej laskoróbstwa poczuła nagle dziwne ciepło w ustach i usłyszała głośne:
– Maryyyyla! Kochaaaaam cieeeeę!
Był to krzyk taksówkarza. Lusia początkowo myślała, że panu coś się stało. Spojrzała w obawie do góry na twarz jegomościa. Ta była wykrzywiona grymasem rozkoszy. Lusia przerwała czynność, przełknęła to, co miała w ustach i zapytała:
– yyyy juz oooge yść? chciała zapytać: czy już mogę iść?, jednak cały czas czuła bezwład w szczęce po tym morderczym maratonie i miała pewien problem z wymową. Taksówkarz zapinając rozporek odpowiedział:
– Żeby mi to było ostatni raz! Wysiadaj!

W tym czasie Dżak z przyjacielem stali przed wejściem do hotelu i czekali na Lusię. Kiedy zobaczyli, jak wysiada z auta i że taryfiarz nie goni jej z nożem w ręku, odetchnęli z ulgą. Widzieli już, że wszystko poszło gładko. No może nie całkiem gładko dla samej Lusi i jej szczęki, ale mimo wszystko. Lusia podeszła do chłopców, trzymając się za żuchwę powiedziała powoli i tym razem wyraźnie:
– Chłopcy…. dla was zrobię wszystko
– Jak było? Jak wrażenia? zapytał niecierpliwie Dżak.
Lusia masując nadwerężone mięśnie twarzy, powiedziała:
– Z tych wrażeń, to mi szczęka opadła.

Tak oto w Krakofie, stolicy natchnienia, cudownych gówien gołębich, życzliwych taksówkarzy, mieście poetów i artystów, zrodziło się nowe powiedzenie: z wrażenia szczęka opada. Jednak to nie miejscowi byli jego autorami, ale właśnie dzielna Lusia, nieznana do tej pory poetka, która w oparciu o teorię Dżaka stworzyła słynne w całej Polsce powiedzenie. Był to jej własny wkład w rozwój substancji duchowej narodu, który uczynił ją sławną.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

PoliszFikszyn (15)

26 listopada, 2007 by

Dżak wraz z pozostałymi członkami swej bandy biernie obserwował jak zamaskowani funkcjonariusze policji zakuwają starszego pana w kajdanki i prowadzą do radiowozu.
Kiedy policyjne polonezy z piskiem opon odjechały w nieznanym kierunku, a tym samym krakofskie ampluła wróciło do względnego constans zaburzonego przed chwilą interwencją zwartych oddziałów prewencji, Atomizer powiedział:
– Ciekawe, co przeskrobał.
– Ciekawe, ciekawe zawtórowała mu Lusia, która nijak pojąć nie mogła, dlaczego taki mądry człowiek, znający obce języki został aresztowany.
Dżak jako przywódca bandy zawsze starał się nie tylko wyjaśniać istotę zjawisk atmosferycznych, które budziły lęk u podwładnych, ale rozstrzygać wszelkie dylematy swych poddanych. I tym razem stanął na wysokości zadania.
– Moi mili powiedział Ten cały incydent można wyjaśnić na kilka sposobów. Jednak najbardziej prawdopodobna interpretacja tego zdarzenia, musi uwzględnić stosunki polsko-niemieckie sięgające czasów Jagiełły i Zakonu Krzyżackiego a zwłaszcza dzieje Juranda i historię dwóch, nagich mieczy. Jak zapewne wiecie w historii świata odgrywaliśmy zawsze rolę pozytywnych bohaterów. Jednak jeżeli chodzi o casus Juranda i dwóch nagich mieczy, było zgoła inaczej. Otóż Jurand, który na stale mieszkał w Spychowie, wybrał się pewnego razu na polowanie, na dzika. Szedł sobie tak przez las i nawoływał: cip, cip, taś, taś! Dziki, gdzie jesteście!. Żaden dzik jednak nie odpowiedział na owo nawoływanie. Jurand słynął w całej okolicy z tego, że jak wracał z polowania, to tylko ze zdobyczą. Tym razem jednak nie było żadnego dzika, którego skóra mogłaby zdobić jego izbę. Słowem: zero dzika na horyzoncie. Nadchodził zmierzch. Jurand stracił nadzieję na to, że uda mu się upolować choćby warchlaka. Zrezygnowany usiadł przy ognisku i zaczął kombinować, jak tu się wytłumaczyć mieszkańcom Spychowa z tego, że wraca bez soczystego dzika. Różne pomysły przychodziły mu do głowy. Jednak, żadna z wymówek, które sobie naprędce konstruował nie wydawała mu się przekonująca na dłuższą metę. Mógłby oczywiście powiedzieć, że dziki emigrowały na zachód w poszukiwaniu żołędzi, ale kto by mu w to uwierzył? I kiedy tak bezskutecznie rozmyślał przed rozpalonym ogniskiem, polska duma i honor dały o sobie znać. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że za wszelką cenę musi obronić honoru Polaka-łowcy, Polaka-żywiciela, Polaka-wojownika. Wówczas to posunął się do ostateczności. Wyjął żarzące się polana z ogniska i wypalił sobie oczy. Uznał wówczas, że to będzie najbardziej przekonujące wyjaśnienie: oto on, któremu źli Krzyżacy wypalili oczy, aby ten nie mógł dostrzec i upolować dzika. Nie przewidział tylko jednego, że jako ślepiec może nie odnaleźć drogi powrotnej do Spychowa. Po krótkim: pssss, pssss, było już po sprawie.
– Dżak, proszę cię, to takie okrutne! przerwał mu nagle Lusia, krzywiąc się z obrzydzenia.
– Okrutne, czy nie odpowiedział Dżak tak się stało. Jurand już był ślepy. Próbował trafić do domu, ale nie bardzo wiedział, w którą stronę iść. Szedł więc na ślepo…
– Hehehe przerwał mu szyderczym śmiechem Adamski, który pojął istotę dowcipu w tej całej opowieści i dodał: – Szedł po omacku.
– Na ślepo i po omacku potwierdził Dżak. Co więcej kontynuował – Jurand cały czas się potykał o różne korzenie to kamienia, tak, że po jakimś czasie wyglądał jak obstrzępiony dziad. Pewnie byłby zginął w labiryncie leśnych ścieżek, gdyby nie rycerz zakonu Krzyżackiego, którego spotkał na drodze. Był to najmłodszy potomek rodu von Jungingen, który zmierzał do komturii w Malborku. Prawdziwy zapaleniec i jeszcze idealista. Wierzył w krzyż wyszyty na swoim białym płaszczu i wszystkie wartości, które reprezentował. Dlatego zlitował się niczym miłosierny Samarytanin nad owym żebrakiem, i podał mu dwa nagie miecze, by ten mógł się na nich wspierać i co chwilę stukać nimi o siebie, by ktoś go usłyszał. Jurand bez zastanowienia przyjął te dwa nagie miecze i obiecał, że odda, jak tylko trafi do domu. Młody von Jungingen powiedział wówczas: Trzymam cię za słowo i odjechał w swoją stronę. I tak oto Jurand, podpierając się na owych mieczach i co chwilę nimi stukając, w końcu zwrócił na siebie uwagę polskich rycerzy, którzy orszakiem przemierzali słowiańskie knieje w poszukiwaniu kłusowników. Ulitowali się oni nad rodakiem i postanowili odwieźć go prosto do Spychowa. Wypytywali po drodze Juranda o przyczynę jego ślepoty. I właśnie wtedy Jurand wymyślił historyczne kłamstwo. Nie chcąc wyjść na idiotę, który dokonał samookaleczenia by ratować honor Polaka-żywiciela, łowcy itp., powiedział, że to źli Krzyżacy otoczyli go w pięćdziesięciu, że trzydziestu ośmiu położył trupem, lecz w obliczu przeważających sił wroga skapitulował, a ci w zemście za poległych braci wypalili mu oczy. Na koniec dali mu dwa nagie miecze, jako cyniczny gest pogardy dla kaleki. Właśnie ta historia przyczyniła, mimo że zmyślona, stała się prolegomeną do wojny Polski z Zakonem Krzyżackim. Kiedy w 1410 r., nieopodal Grunwaldu, pałający żądzą zemsty za oczy Juranda, polscy rycerze rozgromili armię Zakonu, przywieźli Jurandowi jako trofeum żywego von Jungingena, tego samego, który onegdaj pomógł mu w lesie. Jurand wówczas był już świadomy skutków swego oszustwa. Targały nim wyrzuty sumienia, które odbierały mu dobry sen. Jednak do końca grał swoją rolę. Kiedy rzucono mu do kolan związanego rycerza, powiedział mu, że mu wybacza i żeby puszczono go wolno. Młody von Jungingen miał wówczas powiedzieć: Panie, a gdzie te dwa miecze, które obiecałeś oddać, jak trafisz do domu?. Jurand nic nie odpowiedział, młodego rycerza zaś wygnano bez owych mieczy. Jednak niemiecka skrupulatność dała o sobie znać kilkanaście wieków później. Jeden z ministrów kultury Niemiec, zaczął domagać się zwrotu zagarniętego mienia Krzyżackiego od rządu polskiego.
– Ale jak to się ma do tego naszego Niemca, którego przed chwilą aresztowano? zapytała Lusia.
– No właśnie? poparł ją Adamski.
– Ależ wy jesteście niedomyślni odpowiedział z politowaniem Dżak Czy nie zwróciliście uwagi na uprzejmość tego pana, czułość i opiekuńczość, gdy prowadził mnie pod rękę? Czy nie zrozumieliście tego, co mówił?
– No wiesz, Dżak, przecież tylko ty znasz języki obce powiedziała Lusia, lekko poirytowana uwagą na temat swej ignorancji.
– Fakt odpowiedział Dżak i dodał Ale przecież mogliście już z jego zachowania wywnioskować, że to jest jakiś inny rodzaj Niemca.
– A to dlaczego? zapytał tym razem zdziwiony Atomizer.
– Dlatego, że Niemcy, to barbarzyńcy śmierdzący piwem, którzy w wolnych chwilach robią z ludzi mydło…
– No wiesz! przerwała mu stanowczo Lusia To takie niepoprawne politycznie, co właśnie teraz mówisz i takie krzywdzące dla innych.
– Masz rację powiedział po krótkiej chwili namysłu Dżak Niektórzy z nich w wolnych chwilach piszą wiersze i opery, ale generalnie, to kombinują jak z ludzi zrobić mydło. Ten jednak był inny. Był schludnie ubrany, ogolony, wyperfumowany i o nienagannych manierach.
– Coś w tym jest przytaknął mu Adamski, który właśnie przypomniał sobie lekcję historii, na której omawiano temat drugiej wojny światowej.
– Jestem przekonany kontynuował Dżak że ten Niemiec, którego właśnie aresztowano, to potomek von Jungingenów, który przyjechał do Polski by odebrać dwa nagie miecze pożyczone onegdaj przez jego praszczura Jurandowi, by ten odnalazł drogę do domu.

Lusia już nic nie powiedziała. Nie była do końca przekonana tym wyjaśnieniem, ale nie chciała więcej dociekać w obawie, że Dżak może odebrać jej wątpliwości za próbę naruszenia, a nie daj boże, obalenia jego autorytetu jako przywódcy. Milczał tez Atomizer. On też nie był zadowolony z interpretacji zdarzenia, którą przedstawił najlepszy przyjaciel. Jednak jego milczenie miało inne źródło niż w przypadku Lusi. Atomizer liczył na boski seks w pokoju hotelowym, dlatego nie chciał, aby jego przyjaciel popadł w depresję, której powodem mogło być pytanie sceptyka. Wiedział, że Dżak ma skłonność do takich stanów, dlatego, powodowany potrzebą zaspokojenia własnej chuci, zdusił w sobie wszelkie wątpliwości i wezwał taksówkę, która zawiozła ich prosto do hotelu,

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (14)

25 listopada, 2007 by

Był krakofski typowy dzień, jaki zwykle o tej porze roku mógł dziać się tylko w Krakofie.
Na starym rynku gołębie dokarmiane okruszkami krakofskiego chleba, robiły swoim dobrodziejom śliczne, krakofskie kupy na głowy. Należy wiedzieć, że o ile w innych częściach Polski ptaki prozaicznie wysrywały się na ludzi, tak w Krakofie, mieście królów i poetów, ptaki defekowały śliczną, misternie uformowaną w drobne zawiniątko kupą o niebywałej wręcz fakturze i konsystencji, tylko na głowy przechodniów. Nikt im nie miał tego za złe. Przeciwnie. Ludzie sami prowokowali ptaki do tego. Powszechnie wierzono, że dzień rozpoczęty z gołębim kałem na głowie, to dzień udany. Jako, że każdy człowiek chce mieć przynajmniej raz w życiu szczęście, dlatego Krakuf, ze względu właśnie na owe kupy gołębie, stał się mekką, do której zmierzali nieudacznicy z całego świata, w poszukiwaniu dnia szczęśliwego. Znaleźli się tacy, którzy zbili fortuny na tych nieszczęśliwcach. Sprzedawali za bajońskie sumy, naiwniakom z całego świata, hermetycznie pakowane kupy, robione domowym sposobem, które nie miały nic wspólnego z metabolizmem ptaków krakofskich. Należy wiedzieć, że tylko ekspert lub rodowity mieszkaniec Krakofa był w stanie rozpoznać w tym przypadku oryginał od falsyfikatu. Laik-turysta nie miał żadnych szans. Dlatego wielu to kupowało. Na szczęście władze miasta szybko zauważyły, że ten niecny proceder może zaszkodzić wizerunkowi Krakofa w świecie i szybko zabroniły tego rodzaju handlu. Na mocy decyzji rady miasta, kupy gołębi krakofskich stały się dobrem narodowym, z których każdy mógł korzystać za darmo i do woli. Sprzedaż kup została zakazana.
Ale najbardziej osobliwy stosunek do finalnego produktu metabolizmu owych szlachetnych ptaków krakofskich mieli poeci. Każdy polski poeta poczytywał sobie za punkt honoru wytarzać się w gołębich odchodach. Dominowało uzasadnione skądinąd przekonanie, że krakofskie guano pozwala osiągnąć taki stan świadomości, na którym to co jednostkowe rozpływa się w tym, co kosmiczne i na odwrót. Właśnie w ramach tego światka powstało powiedzenie: wiersz trzyma się kupy, które następnie uległo dehermetyzacji i upowszechnieniu jako związek frazeologiczny: trzymać się kupy. Dlatego też całymi tłumami poeci wyruszali na stary rynek w poszukiwaniu gołębich odchodów, aby następnie udać się do mrocznych piwnic i tworzyć swoje najwybitniejsze dzieła.
Jednak nie tylko ze względu na gołębie odchody Krakuf był miastem niezwykłym. Tylko tutaj wiatr, wbrew swej naturze wcale nie wiał, lecz recytował wiersze największych petów. Tylko tutaj każdy, szanujący się obywatel miasta zawsze miał w kieszeni tomik poezji. Tylko w tym mieście trawa rosła idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem podłoża. Poza tym panował tu niebywały spokój, sielanka pól elizejskich, po których przechadzali się poeci, różnej maści artyści i ci, którzy szukali szczęścia. I wydawać by się mogło, że w tym miejscu, jak w innym na ziemi, bezwzględna siła grawitacji straciła swoją moc. Tyle tu było natchnienia w okolicy, że odnosiło się złudzenie lewitacji nie tylko przechodniów, ale nawet krakofskich koszy na śmieci.

Właśnie takie okoliczności przyrody przywitały Dżaka, nieznajomego pana, Adamskiego oraz Lusię. Stali oni chwilę w głównym wyjściu dworca krakofskiego, podziwiając miasto poetów, artystów. Oto oni w samym środku cesarstwa natchnienia.
– Ach! westchnął głośno Dżak, zwracając twarz ku słońcu jak na prawdziwego wieszcza przystało.
– Ach! zawtórował mu Adamski tak na wszelki wypadek, żeby jego najlepszy przyjaciel nie był osamotniony w wzdychaniu.
– Ach! westchnęła także Lusia, która widząc wzdychających chłopców, jako nowa członkini bandy, postanowiła się dopasować.
Tylko starszy pan, który trzymał cały czas Dżaka pod rękę, nie westchnął, lecz uśmiechając się powiedział:
– Gleich Junge, wirst du schreien.
W tym czasie ptaszki sobie ćwierkały, trawa na trawniku przed dworcem rosła w swoim tempie, chmury leniwie sunęły po nieboskłonie. Nic nie zakłócało owej sielanki krajobrazu. No może za wyjątkiem zwartego oddziału prewencji policji, który znienacka otoczył całą czwórkę.
– Stać! Policja! Nie ruszać się! Ręce do góry! wykrzyknął gruby osiłek w mundurze policyjnym i kominiarce na twarzy, celując do nich z karabinka bojowego.
Lusia skamieniała. Natychmiast rzuciła walizki i bez sprzeciwu wykonała polecenie.
Atomizer z Dżakiem także nie kryli zaskoczenia. Tylko starszy pan, który im towarzyszył wydawał się jakby mniej zaskoczony. Dżak uniósł ręce i powiedział z paniką w głosie:
– Ależ panowie, to jakieś nieporozumienie.
– Dokumenty! wykrzyknął zakamuflowany grubas.
Wszyscy członkowie bandy natychmiast zaczęli szperać po kieszeniach, w poszukiwaniu dowodów osobistych. Dżak trochę się zaszportał w długiej, czarnej kapocie, ale przebrnąwszy przez labirynt fałdek, zakładek, kieszeni zewnętrznych i wewnętrznych, także odnalazł etui z dokumentami. Starszy pan zaś stał nieruchomo.
– A pan! Pańskie dokumenty! policyjnym tonem powiedział do niego ten sam grubas.
– On jest Niemcem powiedział przestraszony całym zajściem Dżak.
– Acha! powiedział szef oddziału i po niemiecku zwrócił się do starszego pana:
– Papiere bitte.
Pan rozpiął prochowiec. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął brązowy, skórzany pugilares. Chwilę w nim szukając, podał dokument tożsamości policjantowi. Ten, zapoznawszy się wcześniej z personaliami Dżaka, Adamskiego i Lusi, skoncentrował całą uwagę na obcokrajowcu.
– Pan Adolf Kinderficker von Analverkher odczytał na głos stojącemu tuz obok innemu policjantowi i dodał:
– Sprawdź w bazie.

W czasie, gdy personalia były sprawdzane w policyjnej bazie danych, cała czwórka stała otoczona kordonem policji. Czy my jesteśmy jakimiś przestępcami? pomyślał Dżak. Czy my jesteśmy jakimiś terrorystami? pomyślał Adamski, wiedząc, że jego przyjaciel także w tej chwili myśli i nawet w myśleniu nie chciał go pozostawiać samemu sobie. Lusia, jako świeża w bandzie również oddała się procesowi refleksji. Pomyślała: Ale ten pan z policji jest mądry, tak samo jak Dżak. Też zna języki obce! Mój mąż musi być policjantem, oni wszyscy są tacy mądrzy!

Policja polska, której funkcjonariusze znani są na całym świecie, jako istoty o niebywale analitycznych umysłach, i tym razem się spisała. Sprawdzenie personaliów trwało zaledwie trzy godzinki. W tym czasie spojrzenia zakamuflowanych oficerów prewencji, skierowane były czujnie na otoczoną grupkę. Szef oddziału, grubas, jako że na kursie policyjnym zawsze celował na zajęciach psychologii behawioralnej, starał się wyśledzić najmniejszy choćby grymasik na twarzach Dżaka, Lusi, Adamskiego i starszego pana. Nieustannie analizował każdy gest, dokładnie lustrując wzrokiem reakcje ciała. Dokładnie przyglądał się dłoniom całej czwórki, czy się nie pocą, czy nie są zaciśnięte. Liczył też w pamięci oddechy zatrzymanych do kontroli. Wiedział, że jeżeli któryś z nich kłamie lub ma cokolwiek do ukrycia, to musi się zdradzić. A należy wiedzieć, że oficer dowodzący, który kierował tą akcją, był znany w środowisku policyjnym pod pseudonimem: Wariograf Niedozrobieniawchuja, ponieważ nikt go jeszcze nie oszukał.
W końcu odezwał się głos krótkofalówki:
– Menel, Szczurek, Adamski czyści. Niemca zatrzymać.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (13)

23 listopada, 2007 by

– Już zapłaciłam, możemy iść powiedziała Lusia podchodząc do chłopców.
– No to chodźmy powiedział Dżak i jako pierwszy skierował się ku wyjściu z dworca.
Lusia chciała iść tuż za Dżakiem, ale Adamski złapawszy ją za ramię powiedział:
– O nie, ty na końcu.
– Ale dlaczego?
– Dlatego, że w naszej bandzie obwiązuje odpowiednia hierarchia. Dżak jest szefem dlatego idzie pierwszy, ja jestem jego zastępcą i idę jako drugi, a ty jesteś nowa. Nowi idą zawsze na końcu.
– Ja go w pałę! powiedziała z pewnym podziwem w głosie grubaska. Ale u was panuje porządek.
– Ordnung mus zajn wtrącił się niespodziewanie Dżak, używając swej nienagannej niemczyzny. Chciał się kolejny raz popisać przed nową członkinią bandy, aby utrwalić swój wizerunek, jako niekwestionowany autorytet. Nagle stało się coś niespodziewanego. Otóż do Dżaka podszedł jakiś podróżny, starszy pan w szarym prochowcu, z walizką w ręku i zapytał:
– Schprechen Sie deutsch?
Skonsternowany Dżak nie wiedział co odpowiedzieć. Nie zrozumiał nic z pytania. Jednak nie chciał wyjść na ignoranta w oczach członków bandy. Udał najpierw, że nie zauważył jegomościa, który najwyraźniej był obcokrajowcem z zachodu.
– O! Patrzcie jaki ładny sufit powiedział do Adamskiego i Lusi, wskazując końcem laski na sklepienie budynku dworca. Adamski popatrzał w górę, Lusia natomiast powiedziała:
– Dżak, ten pan cię o coś pyta.
– Jaki pan?
– Ten, który stoi tuż obok ciebie, po prawej stronie.
Dżak nie popatrzał w prawo. Odwrócił się w lewo i skierowawszy czubek laski w okno dworca powiedział:
– Albo zobaczcie, jakie ładne okna tutaj mają. Tyle w nich piękna. Są takie realistyczne, że aż socrealistyczne. Doprawdy zdumiewająca jest ta estetyka chłopsko-robotnicza. Z rozmysłem zaprojektowano je tak, żeby gołębie, symbole pokoju, mogły sobie na nich nie tylko przysiąść, szukając chwili wytchnienia w swej odwiecznej tułaczce, ale nawet uwić gniazdo, założyć rodzinę czyli stworzyć podstawową komórkę społeczną rodu ptasiego.
Ułożywszy naprędce mowę ku czci okien dworcowych, którą wyrecytował członkom bandy, by odwrócić uwagę od zajścia z nieznajomym podróżnym, Dżak modlił się w duchu:
Idź sobie człowieku. Proszę, idź. Nie docenił jednak niemieckiej cierpliwości. Pan bowiem jak stał, tak stał. Co więcej, pan powtórzył pytanie:
– Sprechen Sie deutsch?
Lusia, jako że była najnowszym nabytkiem bandy, nie nawykła jeszcze do zachwytu nad stolarką okienną. Nie to, żeby nie zaimponowała jej perora Dżaka. Przeciwnie. Jednakże było w niej jeszcze trochę człowieczeństwa, coś z chrześcijańskiego miłosierdzia. Oczywiście, to uczucie, jak u wszystkich poetów-wieszczy, tak i u niej zaniknie z czasem. Jednak w tej chwili miała go wystarczająco dużo, by zwrócić uwagę Dżakowi. Powiedziała:
– Dżak, ten pan cię o coś pyta.
Po chuj ja cię wziąłem do swojej bandy!? zaklął w myśli Dżak i widząc, że się nie wymiga, że nie uda mu się spławić obcojęzycznego natręta i że będzie musiał skonfrontować swoją znajomość języka obcego z obcokrajowcem z krwi i kości, z udawanym uśmiechem na twarzy odwrócił się do nieznajomego i powiedział:
-Bite?
– Wunderbar! Sie sprechen deutsch. Vielleicht können Sie mir sagen, wo finde ich hier Fahrplan?
Dżak nie zrozumiał z tego ani słowa. No może poza jednym: deutsch. To pozwoliło mu bezbłędnie zidentyfikować nację interlokutora. Pomyślał sobie: Ty przebrzydły germańcu! Od wieków ciemiężycie naród polski! To przez takich jak ty Rota musiała napisać Konopnicką. Teraz zagiąłeś swego krwiożerczego, krzyżackiego parol na mnie, na spadkobiercy dziedzictwa Miłosza! Chciałbyś mnie skompromitować! Oj nie dam się ja tobie tak łatwo bratku! Popamiętasz mnie jeszcze, tak jak Guderian polską konnicę w trzydziestym dziewiątym! Nie dał jednak po sobie nic poznać i z apodyktyczną pewnością w głosie odpowiedział:
– Ja, ja. Folkswagen gut auto.
– Was? zapytał zdziwiony podróżny.
– Kom na chałze kinder machen, arbajt macht fraj bez zająknięcia odpowiedział Dżak, uśmiechając się miło do starszego pana. Był to tylko pozór, ponieważ w tej chwili wyczerpał się zasób jego niemieckojęzycznego wokabularza. Ku zdumieniu Dżaka, pan zamiast odejść, zaczął się mile uśmiechać do niego. Po chwili nieznajomy chwycił go delikatnie pod ramię i powiedział:
– Willst du lieber in Klo oder in Hotel? Und sag mal wie viel? Ich habe zwanzig Euro dabei, reicht das?
Całkowicie zaskoczony reakcją nieznajomego, Dżak postanowił zachować zimną krew i kontynuować lingwistyczny pokaz. Motywacji dodawały mu wyrazy uznania na twarzach członków jego ekipy. Nie mógł ich rozczarować. Jako, że nie znał więcej niemieckich słów odwołał się do swojej inteligencji. Postanowił pokombinować. W ostatnim zdaniu usłyszał jedno znane mu słowo: hotel. Po chwili namysłu odpowiedział:
– Ja, ja Hotel gut.
Kiedy spostrzegł, że ani Lusia ani Adamski nie zorientowali się, że odpowiedź hotel gut ja, ja, była produktem jego lingwistycznego instynktu, a w zasadzie niczym innym jak wariacją na temat: ja, ja. Folkswagen gut auto, odetchnął z ulgą. Zastanawiał się jednak cały czas, dlaczego nieznajomy ciągle trzyma go pod ramię i dlaczego ciągle się tak miło uśmiecha?
– Also, gehen wir powiedział starszy pan i pociągnął Dżaka delikatnie ku wyjściu. Oczywiście nie zaprotestował, chociaż mama wielokrotnie go przestrzegała, żeby nie zadawał się z nieznajomymi. Musiał dalej grać, bo stawką w tej grze była rzecz najważniejsza: jego autorytet.
Tak oto już we czwórkę zmierzali ku wyjściu. Na początku szedł Dżak pod rękę ze starszym panem, za nimi był Adamski. Gruba Lusia z tobołami wlekła się na samym końcu. To właśnie wówczas zakiełkowało w niej ziarenko buntu wobec hierarchii w bandzie. Zapytała Adamskiego:
– Atomizer, dlaczego ten pan idzie z przodu razem z Dżakiem? Przecież on jest nowy i powinien iść za mną.
Adamski chwilę się zastanowił i powiedział:
– Bo on jest obcokrajowcem.
To wyjaśnienie nie było dostatecznie przekonujące dla Lusi. Zaczęła drążyć temat:
– No i co z tego, że obcokrajowiec? Jako nowy, powinien być na końcu.
Atomizer zatrzymał się, odwrócił do Lusi i powiedział:
– Słuchaj, obcokrajowcy mają pierwszeństwo, bo znają języki obce. To mądrzy ludzie i dlatego oni mogą iść na przedzie. Ten pan, który idzie z Dżakiem zna niemiecki. Wiesz jaki on musi być mądry? zapytał retorycznie i kontynuował Może nie tak mądry jak Dżak, który zna nie tylko perfekt niemiecki, ale angielski i łacinę, ale też mądry. A ile ty języków znasz? zapytał na koniec Lusię i nie spodziewając się od niej odpowiedzi, odwrócił się i zaczął iść w kierunku oddalającego się tandemu Dżak-podróżny.
Grubaska nie miała innego wyjścia, jak tylko zaakceptować wyjaśnienie Adamskiego i pogodzić się z losem póki co ostatniej w bandzie. Podniosła z ziemi walizki i powoli dochodziła do wyjścia z dworca.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (12)

22 listopada, 2007 by

Chłopcy wyszli z kawiarni. Każdy trzymał w ręku blachę sernika. Dżak wziął ten najdroższy, z galaretką i rodzynkami. Nie dlatego, żeby mu galaretka czy rodzynki szczególnie smakowały, ale z całkiem innego powodu: ten sernik był najdroższy.
Jednym z elementów traumatycznego dzieciństwa, który odcisnął piętno na psychice dorosłego Dżaka, był chleb z cukrem. A wiedzieć należy, że peerelowska rzeczywistość, w której dorastał, nie rozpieszczała dzieci z rodzin hrabiowskich. Ród Menelów mimo, że nie posiadał genealogii arystokratycznej, to przecież miał w swej historii kobietę, która zmywając naczynia otarła się o przedsionek stajni rodu Koniecpolskich. Być może władza ludowa przeoczyłaby ten fakt, a ojciec młodego wówczas Dżaka, awansowałby w strukturach partii na stanowisko pierwszego sekretarza, gdyby nie pewien epizod. Otóż pewnego razu inż. Menel senior został zaproszony na uroczysty raut, który zorganizowano by uczcić wybudowanie pierwszego w Europie suchego doku remontowego dla statków dalekomorskich. Dyrektorzy stoczni oraz partia chcieli jakoś uczcić to bezprecedensowe w skali światowej wydarzenie i świętować triumf socjalistycznej inżynierii nad stęchłą imperialistyczno-kapitalistyczną technologią. Owo kolejne zwycięstwo na froncie walki o socjalistyczny świat postanowiono należycie, po proletariacku uczcić: czyli sto półlitrówek polskiej wyborowej na trzydziestu chłopa, wliczając w to kilka słoików śledzi, trzy cebule, dwa bochenki chleba no i ogórki kiszone w liczbie 12 (słownie: dwanaście sztuk).
Prawdopodobnie inż. Menel senior wytrzymałby ów piekielny wódczano-śledziowy maraton, jednak zajął złą pozycję że tak powiem startową.
Chcąc się przypodobać dyrektorowi generalnemu, postaci o wielkich wpływach w partii, usiadł tuż obok niego, by w którymś momencie delikatnie zasugerować, że przydałoby mu się większe mieszkanie. Przeoczył wówczas ważną rzecz. Otóż generalnym nie zostawało się wówczas ze względu na zasługi czy względy merytoryczne. Socjalistyczna droga awansu zawodowego grubą kreską odcinała się od konwencji rządzących karierą zawodową w świecie kapitalistycznym. Wprowadzono jedno i tylko jedno kryterium: kto więcej może wypić wódki, ten ma mocniejszy łeb, zatem: to łebski gość, ergo: człowiek mądry.
Po szóstym czy siódmym toaście na cześć rewolucji, Menel senior jeszcze się dobrze czuł, przynajmniej tak opowiadał małżonce na drugi dzień. Panowanie nad sobą tracić miał, gdy towarzysz dyrektor wznosił czterdziesty toast za nowy plan pięcioletni, w którym stocznia zobowiązała się wykonać replikę Titanika. Wówczas to, po wychyleniu do dna kieliszka nie opanował torsji i wyrzygał się towarzyszowi dyrektorowi na buty. Gdy ten to zauważył, powiedział do inż. Menela:
– Towarzyszu inżynierze, słabo wam?
– Hik, hik, nieee, hik, hik wybełkotał w pijackiej czkawce Menel i ponownie zwymiotował, tym razem rzygając na spodnie generalnego.
– Chłopie! powiedział generalny wyraźnie poirytowany postawą swego podwładnego. – Co ty odpierdalasz?
– Ja… hik … ja.. hik, hik, nie jestem…hik… żadnym…hik.. kurwa… hik…chłopem. Jestem hrabią… hik. powiedział inż. Menel i stracił przytomność.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie bierze serio pijackich deklaracji czy też wyznań. Ale przecież pojęcie zdrowych zmysłów należało do wokabularza świata zachodniego, którym z oczywistych względów gardziła władza peerelowska. Towarzysz dyrektor, przedstawiciel wiecznie czuwającej partii, zanotował w swoim czarnym notesiku następującą uwagę:

Towarzysz inż. Menel, podczas uroczystości partyjnej, wzgardził płodami chłopów i rodzimym alkoholem. Manifestując swoją pogardę dla socjalistycznej gospodarki zwymiotował dwa razy na przedstawiciela władzy, czyli na mnie, w osobie: towarzysza dyrektora generalnego, oraz na wykrzykiwał wrogie hasła, podkreślając swoją odrębność klasową (pilnie sprawdzić)

Dalszy ciąg wypadków był do przewidzenia. Inżynier Menel obudził się z potężnym kacem, w władzy natomiast obudziła się wątpliwość, co do robotniczego pochodzenia inż. Menela, które jako nastolatek zadeklarował w podaniu na studia. Sprawdzono zatem dyskretnie kroniki chrztu i okazało się, że wśród potomków rodu Menelów była nie tyle hrabina, co pomywaczka u stangreta hrabiny Koniecpolskiej. Wydano wówczas tajną dyspozycję o sygnaturze RN-23/SB/2-A/MO/UB, w której polecono zdegradować Menela do roli zamiatacza placu. Powodem, dla którego to zrobiono, nie była wydumana hrabiowska genealogia, niezgodna w doktryną rządów proletariackich, ale kłamstwo. Władza uznała, że inż. Menel skłamał, co do swego pochodzenia. Kłamstwo zaś w oczach ówczesnej władzy uchodziło za element w najwyższym stopniu reakcyjny i demoralizujący.
Od tego czasu rodzina Menelów z trudem wiązała koniec z końcem. Obniżka pensji zdegradowanej głowy rodziny, odbiła się głównie na menu. Już nie było niedzielnej pieczeni z wieprzowej karkówki, z deputatu mięsnego. Przy wspólnych obiadach, spędzanych przed talerzami pomidorówki, dominowało wymowne milczenie. Mały wówczas Dżak nie rozumiał istoty zdarzenia i ciągle domagał się a to słodyczy, a to znów zabawek, które tato zawsze przynosił do domu. Łatwo sobie wyobrazić tragizm takich sytuacji, w których mały Dżak pytał:
– Tatusiu, a co mi dzisiaj kupiłeś?
albo:
– Tatusiu, kupisz mi paczkę pod choinkę?
Bezradny ojciec w takich chwilach dusił w sobie pretensje do samego siebie, żal do systemu władzy, a następnie żal do całego świata, w którym nie mógł zarobić na zabawki czy czekolady dla dziecka. Jedynie małżonka, matka Dżaka, miała w sobie więcej woli. To ona wieczorami, gdy Dżak zasypiał w malutkim łóżeczku, pocieszała męża:
– Nie przejmuj się tak. Jeszcze będzie dobrze. Zobaczysz mówiła jak Dżak dorośnie to nam pomoże.
Zaiste to dzielna kobieta. Ten niebywały hart ducha miała w sobie od urodzenia. Była prostą chłopką, wychowaną na wsi wśród krów, które pasła czytając sobie książki dla zabicia czasu.
Zawsze chciała mieć dużo dzieci, ale zakochała się w inżynierze z dużego miasta, który skutecznie wybił jej wielodzietność z głowy. Nie przekonały go argument, że im więcej dzieci, tym później lepiej w życiu. Dzieci przecież pomagają swoim rodzicom, przynajmniej tak się dzieje na wsi. Najstarszy syn przejmuje ojcowiznę, a reszta mu dzielnie pomaga.
Pamięta jak dziś jego oświadczyny w parku. On przyszedł z kwiatami i pudełkiem czekoladek od Biklego, ona miała na sobie czerwoną sukienkę. Był maj. Ona, przytulając się do ukochanego, powiedziała:
– Kocham cię, chcę mieć z tobą dużo dzieci.
On powiedział jej wówczas:
– Też cię kocham. Ale wiesz, miasto to nie jest wieś. W mieście nie trzeba spalać kalorii w akcie prokreacji, licząc, że nakład energetyczny potrzebny w celu spłodzenia potomka, zostanie przez niego w przyszłości zrównoważony. Jedno dziecko nam wystarczy kochanie.

Ona wtedy nie zrozumiała nic z tych mądrych inżynierskich słów. Tak bardzo go kochała, kochała go ślepo. Jednak w tej chwili, gdy mąż został zdegradowany, pokazała co to znaczy wiejski hart ducha. Nie tylko potrafiła pocieszyć męża, dodać mu otuchy, ale zaspokoić głód słodyczy synka. Wymyśliła ona następujący frykas, mianowicie odkrajała pajdę chleba, polewała górną część wodą, a następnie posypywała go cukrem. Tak oto zrodził się peerelowski przebój kulinarny o nazwie chleb z cukrem. Szkoda, że wówczas nie opatentowała tej potrawy, ale nie myślała o tym. A nawet gdyby pomyślała, jako dumna reprezentantka bezinteresownego chłopstwa polskiego, nigdy nie zdecydowałaby się na zbijanie fortuny kosztem biedy. Mniejsza o to. W każdym razie zawsze, gdy Dżak dopominał się o cukierka, mama podawała mu chleb z cukrem, który utrwalił się w głowie chłopca, jako symbol troski rodzicielskiej, oraz znak epoki, w której przyszło mu spędzić dzieciństwo.
Jednak ta ascetyczna potrawa niezbyt długo cieszyła się popularnością w domu państwa Menelów. Z czasem Dżak zaczął wybrzydzać i marudzić, by w końcu zapałać szczerą odrazą do chleba z cukrem, który z taką troską przygotowywała mu mama. Obiecał sobie, że nigdy w życiu tego nie będzie jadł, nie zje też innych słodyczy, które będą nosiły najmniejsze choćby znamiona ascezy warsztatu cukierniczego. Dlatego zadowalał się tylko wykwintnymi tortami, najbogatszymi ciastami, nadziewanymi czekoladami. Innymi słowy, zaczął kierować swoje preferencje kulinarne w stronę luksusu. Luksus kojarzył mu się jednoznacznie: to co drogie, to jest smaczne.

Podziwiając najdroższy sernik Dżak czekał z Adamskim na to, aż Lusia zapłaci rachunek i do nich dołączy. Czekała ich jeszcze długa droga do hotelu, w którym mieli spędzić noc. Musieli dobrze wypocząć, jutro bowiem wybierali się na galę konkursu im. Kościotrupków.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

domator

21 listopada, 2007 by

– Poproszę na chleb.

Stoi przede mną całkowicie nieobecny i nawet, gdy prosi to patrzy na moje buty.
Jestem ja, jest on, lecz z tą różnicą, że ja tu tylko bywam, on cały czas tu jest. To jest jego miejsce.

pan-w-domu.jpg

– Jak to się stało, że się tu znalazłeś? pytam.

– Ja tu mieszkam. O tam odpowiada i wskazuje palcem miejsce, w którym nie ma żadnego domu. Poproszę na chleb.

Duży ma dom. Ma dużo samochodów. Ma trzy parkomaty i drzewa ma nawet w swoim domu i duży kosz na śmieci. Nie ma grzyba w łazience. Nie ma licznika prądu. Wpadłem do niego tylko na chwilę, z krótką wizytą i niespodziewanie. Zresztą tak samo jak inni nieproszeni goście w jego domu.

Jest u niego zimno, bardzo zimno. Nie kupił węgla na zimę do swojego domu.
Strasznie zmarzłem. Wychodzę. Odprowadza mnie wzrokiem

pan-w-domu2.jpg

– Odwiedź mnie jeszcze kiedyś, może na wiosnę jak się zrobi cieplej.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (11)

21 listopada, 2007 by

Pociąg zatrzymał się z gwizdem na dworcu centralnym w Krakofie. Lusia zaczęła szarpać się z walizami w kierunku wyjścia, Atomizer z Dżakiem dzielnie jej sekundowali. Jeden przez drugiego podpowiadali jak najlepiej chwycić walizkę, jakiej techniki użyć, by ciężarem ciała zrównoważyć masę bagażu. Dżak nawet opowiedział jej na pocieszenie pewną mądrość o panu, który onegdaj zażądał właściwego punktu oparcia by poruszyć całą ziemię. Po kilku minutach wykaraskali się z wagonu. Znaleźli się na jednym z peronów dworca. Zziajana grubaska, Dżak w czarnej pelerynie, w cylindrze i laseczką w dłoni, Atomizer w dresie wspólnie podziwiali socrealistyczną architekturę tego miejsca.
– Piękna faktura kamienia odezwał się jako pierwszy Dżak, wskazując laseczką na granitową posadzkę. Ile to stóp próbowało ją zniekształcić, ucywilizować a mimo to, kamień nie poddał się władczym zapędom człowieka. Pod przymusem zamknięty w formę prostokąta dzięki pile diamentowej w kamieniołomie, dalej pozostaje taki pierwotny i dziki. Jest w nim tyle z rousseauańskiej estetyki, tęsknoty do natury, do tego, co pierwsze. Taaaa… doprawdy, to takie wzruszające.
– Jejciu, ale ty jesteś wrażliwy powiedziała zachwycona grubaska. Nigdy do tej pory nie słyszała, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć tyle zdań wielokrotnie złożonych na temat posadzki, a przecież uczestniczyła w wielu konkursach poetyckich, na których poznała wielu polskich poetów. Ty jesteś prawdziwym poetą! skwitowała.
– On już tak ma powiedział Adamski. Od momentu zauroczenia fakturą tapety, stał się innym człowiekiem.
Adamski zamyślił się. Przypomniało mu się właśnie owo fatalne zdarzenie z Monią Fryzjerką a przed oczami pojawiła mu się sylwetka przyjaciela siedzącego na stołku, wgapionego w ścianę.
– Moi drodzy odezwał się Dżak po chwili. Prawdziwy poeta odczuwa świat synaptycznie. Nie po to regularnie chodzę do manikiurzystki, nie po to wydaję całe kieszonkowe na maseczki żiwenszi przeciwko zmarszczkom skórnym, nie po to dbam o pergaminową fakturę skóry by była ultradelikatna, żeby w takich sytuacjach jak ta nie zauważać świata.
– A co to znaczy synaptycznie? wtrąciła się nagle Lusia.
– Jeszcze nie wiem, ale to mądre słowo i bardzo mi się podoba. Poza tym, ja bardzo, ale to bardzo lubię mądre słowa.
– A ja też znam mądre słowa! radośnie powiedział Adamski.
– To powiedz jakieś? poprosiła Lusia.
Adamski zastanowił się chwilę i odpowiedział:
– Egzystencjalizm.
Gruba Lusia całkowicie oniemiała z wrażenia. Teraz miała stuprocentową pewność, że oto los rzucił jej wyzwanie. Na swej drodze spotkała dwóch, niebywałych ludzi, prawdziwych geniuszy, wśród których jeden był poetą. Od zawsze marzyła by kogoś takiego spotkać. Jej marzenie ma źródło w teleranku, który z pasją jako dziecko oglądała w każdą sobotę. Najbardziej lubiła program 5-10-15, a szczególnie, gdy pojawiała się w nim Lampa Elektronowa. Tyle wówczas nauczyła się mądrych rzeczy. Zresztą nigdy już później tyle wiedzy nie zaabsorbowała, co właśnie w trakcie sobotnich wyścigów o tytuł Megamózga, którym się z wypiekami na twarzy przyglądała. Właśnie od tej pory zrodził się w niej irracjonalny pęd ku wiedzy, ale także podświadoma potrzeba brania udziału we wszelkich konkursach poetyckich.
Kiedy doszła do względnej równowagi duchowej, po szoku poznawczym jakie wywołało nagłe pojawienie się dwóch, obcych jej do tej pory słów. Westchnęła:
– Też bym chciała być taka jak wy.
Adamski uśmiechnął się dumnie, natomiast w Dżaka wstąpiła nadzieja. Mimo tego całego worka trofeów, którym chwaliła się przed chwilą grubaska, to jednak on jej zaimponował.
– Czy mogę się z wami kolegować? zapytała Lusia.
– Hmmm, no nie wiem odpowiedział Adamski. To Dżak jest tu szefem, on ma najwięcej do powiedzenia. Jest najmądrzejszy w całym świecie, bo jest wie…
Dżak przerwał mu perorę na swoją cześć gwałtownym kuksańcem w bok. Nie chciał się zdemaskować. Wolał w oczach grubaski uchodzić póki co za zwykłego poetę, nie zaś za wieszcza. Grubaska jednak nie zauważyła gestu. Spoglądając maślanym wzrokiem na chłopców powiedziała błagalnie:
– Weźcie mnie do swojej bandy.
Adamski, który zrozumiał istotę dyskretnego ciosu w żebro, nie odpowiedział nic tylko spoglądał na Dżaka. Ten właśnie upajał się znanym mu z eskapady na wieś uczuciem. Proszalna poza Lusi oraz jej błagalne: weźcie mnie do swojej bandy przywołały w jego pamięci obraz lizuski Andronii i tego miłego dreszczyku oraz gęsiej skórki, które pojawiały się zawsze,, gdy przebywał w otoczeniu lizusów. Jednak w tym całym upojeniu pojawiła się iskra rozsądku. Dżak postanowił skorzystać z sytuacji. Pomilczał trochę, dając do zrozumienia, że niby się waha i te sprawy, by po chwili powiedzieć:
– No dobra, ale pod warunkiem, że postawisz nam kawę.
– Hurra! krzyknęła uradowana Lusia. Jaką chcecie? Ze śmietanką i z cukrem, czy zwykłą czarną?
– My pijemy tylko fulwypas: czyli kawę z wszystkimi dodatkami, wliczając w to ciastko z kremem i blacha sernika na wynos powiedział Dżak.
– Zgoda.
I tak oto w trójkę udali się do dworcowej kawiarenki, w której gruba Lusia pozostawić miała część życiowych oszczędności. Nie było ważne, że marzenie o własnym M-1 oddaliło się o kolejne dziesięciolecia. Bo w tej chwili liczył się tylko udział w bandzie. Gdyby miała się zadłużyć, oddać do komisu wszystkie swoje dyplomy, puchary, drewniane tabliczki, które wygrała w konkursach poetyckich, gdyby przyszło jej się prostytuować do końca swoich dni, to i tak zapłaciłaby każdą cenę by być w bandzie Dżaka.

Chłopcy rozsiedli się wygodnie przy stoliku. Jedli ciastka z kremem, popijali kawkę. Dżak pił ją z dziwną manierą. W jednej dłoni trzymał filiżankę cały czas w powietrzu, w drugiej trzymał, także w powietrzu, podstawkę tuż pod filiżanką. Dodatkowo odchylał mały paluszek prawej ręki i aż cud, że naczynie z logo PSS-Spałem nie wypadło mu z rąk a kawa nie wylała się na spodnie garnituru z Tesko. W tym czasie grubaska z trudem taszczyła swoje walizki do kawiarni. Pokonała dystans w trakcie, gdy chłopcy opróżnili filiżanki gdzieś tak do połowy. Ciężko sapiąc, usiadła przy stoliku i zapytała:
– Coś mnie minęło? O czym rozmawialiście?
– A tak sobie rozmawiamy powiedział Dżak. Właściwie to rozmawialiśmy o twoich nagrodach. Jakim cudem ich aż tyle zdobyłaś?
– Dobra chłopaki powiedziała Lusia pochylając się lekko nad stolikiem, tak jakby miała zdradzić za chwilę największy sekret swojego życia. Teraz jak już jestem w waszej bandzie, to mogę wam powiedzieć, ale musicie mi obiecać, że nikomu tego nie powiecie.
– O B I E C U J E M Y powiedzieli razem chłopcy, przysuwając się do Lusi, tak by nie uronić krztyny z tego sekretu, który nieoczekiwanie zdecydowała się im zdradzić.
Grubaska rozejrzała się dyskretnie na boki, by przekonać się, że nikt ich nie obserwuje a nie daj boże podsłuchuje. Przekonawszy się, że nie zwrócili na siebie uwagi osób postronnych zaczęła opowiadać szeptem:
– Kiedy postanowiłam zostać poetką, to pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to to, że w ośrodku kultury tam gdzie mieszkam, organizowane są konkursy dla poetów. Ciekawa byłam jak wyglądają polscy poeci, więc kilka razy z ciekawości poszłam na taki konkurs. Siadałam na widowni, słuchałam rymowanek, biłam brawo. Nigdy jednak nie pozwolono mi zostać do końca. Zawsze po części oficjalnej publiczność wypraszano, natomiast poeci zostawali w środku i coś się tam zawsze działo.
– A co takiego? przerwał jej Adamski.
– Nie przerywaj, zaraz ci powiem odparła ściszonym tonem Lusia i kontynuowała. Któregoś razu postanowiłam zakraść się od strony zaplecza, by przez okienko podglądnąć co oni tam wyprawiają. Zobaczyłam wówczas, że piją wódkę, biegają na golasa, śmieją się. Byłam normalnie w szoku. Kiedyś nawet jeden poeta, taki z długimi włosami to nawet wymiotował, a jedna z pań nauczycielek polskiego w naszej podstawówce, która była przewodniczącą żiri, trzymała mu włosy, żeby sobie nie zarzygał. Bardzo to mi się nie spodobało, oj bardzo! Przestałam więc chodzić na konkursy, ale ciągle pisałam swoje wiersze. Nazbierałam ich całą szufladę. Później zapełniłam biurko, a kiedy kończyło się miejsce w meblościance i nie miałam już nawet gdzie bieliznę upchać, zdecydowałam poszukać sobie odpowiedniego medium, innego niż regały i szuflady, do przechowywania tekstów. Tak oto odkryłam komputer i internet.
– Internet? po raz kolejny przerwał jej Adamski, spoglądając porozumiewawczo na Dżaka. Ten wiedział, o co chodzi. Bezbłędnie zinterpretował niepewność w oczach przyjaciela. Ale mrugnął mu porozumiewawczo, żeby ten nic nie mówił o swoich pasjach komputerowych, żeby pozwolić Lusi wygadać się do końca.
– No, internet powiedziała dziewczyna. Ale mało tego. Okazało się, że w internecie można znaleźć informacje o różnych konkurach poetyckich, w różnych miastach. Szukałam tych ogłoszeń z mozołem, ale tak żeby organizowane były jak najdalej od miejsca, w którym mieszkam. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tymi przebrzydłymi orgiami, które się działy w naszym GOK-u. I wysyłałam swoje wiersze do innych miast, w różne krańce Polski. Nawet do najmniejszych wsi, na takie konkursy, o których nikt nie słyszał. Dlatego często byłam ich jedynym uczestnikiem oraz laureatem trzech pierwszych miejsc. Z czasem jednak znudziło mi się poszukiwanie ogłoszeń i ułożyłam program komputerowy, który sam wyszukuje ogłoszenia i sam wysyła moje wiersze na te konkursy. Całkowicie automatycznie, jak w fabryce. I tak oto zdobywam wszystkie swoje nagrody. Fajnie co nie?

Adamski z Dżakiem w milczeniu dopijali kawy. Nic nie powiedzieli. Ale to wówczas w ich głowach wykluł się plan kolonizacji internetu. Był on piekielnie prosty: Adamski, spec od informatyki, skonstruuje portal poetycki, Dżak jak na Dżaka przystało, będzie robił w nim za jedynego szefa i wieszcza.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

PoliszFikszyn (10)

20 listopada, 2007 by

– Poruszasz teraz ważne zagadnienie powiedział Dżak do grubaski. Pytanie o conditio humana kontynuował od zawsze jest obecne w tradycji kultury śródziemnomorskiej.
Dziewczynę, gdy to usłyszała, zamurowało. Dopiero po chwili wykrztusiła z siebie:
-Ty, ty, ty znasz łacinę?
– No.
– Ja cię sunę powiedziała, głosem pełnym podziwu.
– Znam jeszcze inne języki zaczął przechwalać się Dżak.
– Jakie? Jakie? pytała niecierpliwie grubaska. Zawsze uważała, że ktoś kto zna dużo języków musi być mądry. Ale w jej przekonaniu nikt nie mógł być mądrzejszy od papieża, który znał wszystkie języki świata.
– Znam angielski. Z niego miałem pionę przez cały ogólniak.
– Ale fajosko, a inne znasz?
– Znam też niemiecki, chociaż czasami mi się mylą rodzajniki.
– Niemiecki to fajny język powiedziała dziewczyna i dodała To język największych poetów. Powiedz coś po niemiecku.
– Eee, nie lubię się przechwalać odparł Dżak, próbując się wymigać.
– No powiedz, nie bądź taki. Plizzzz!
– No dobra zgodził się Dżak, widząc, że się nie wymiga. – Kom na hałze kinder machen powiedział bez zająknięcia.
– Jaaaaa! z wyraźnym podziwem krzyknęła dziewczyna. Czy umiesz też pisać po niemiecku?
– Kiedyś napisałem jedno słowo. To był tytuł jednego z moich wierszy: Die Elfriede.
Oczy grubaski wlepione były w tym momencie w siedzącego obok Dżaka. Jaki on jest mądry i na dodatek pisze wiersze z niemieckimi tytułami myślała. Po chwili milczenia powiedziała:
– Wiesz, ja też piszę wiersze.
Dżak tylko czekał na tego typu wyznanie. W końcu cała misterna intryga, służyła temu by jak najwięcej dowiedzieć się o tej pasażerce i zarazem upewnić się co do tego, że tylko on jest spadkobiercą dziedzictwa Miłosza. Dlatego patrząc prosto w oczy dziewczynie, która cały czas trzymała w rękach gazetę zapytał:
– A skąd wiesz, że piszesz wiersze?
Zadał jej to samo pytanie, które onegdaj usłyszał od Adamskiego. Pamiętał doskonale swoją odpowiedź, że jest wieszczem a wieszcz jak już coś pisze, to tylko wiersze i nic innego. A wieszczem był przecież dlatego, bo Miłosz mu o tym powiedział. Spodziewał się zatem, że odpowiedź grubaski na to pytanie, pozwoli mu ostatecznie upewnić się, co do własnej i niepowtarzalne roli, jaką miał odegrać na arenie polskiej poezji.
Dziewczyna chwilę się zamyśliła nad odpowiedzią, następnie odłożywszy gazetkę na bok, sięgnęła do jednej z waliz i wyjęła z niej deseczkę, na której był wypalony jakiś napis i podała ją Dżakowi, mówiąc:
– Sam przeczytaj.
Dżak odczytał na głos:

Nagroda dla Pani Lusi Szczurek, za zajęcie trzeciego miejsca w konkursie poetyckim: O DĘBOWĄ DESECZKĘ, na wiersz o patelni teflonowej, organizowanego corocznie przez Gminny Ośrodek Kultury w Bardzomałejwsi.

Jurorzy:
mgr Danuta Zbuta nauczycielka języka polskiego
inż. Janusz Bezbuta dyrektor nadleśnictwa w Bardzomałejwsi i fundator nagród.
ks. Tadeusz Wsandałach
Dżak oniemiał jak to przeczytał. Spojrzał na Adamskiego w nadziei, że ten cokolwiek z tego zrozumiał. Atomizer jednak był równie zdziwiony, co on.
– A tu inna nagroda powiedziała nagle dziewczyna, wyjmując z walizki tym razem dyplom i podając go Dżakowi. Może też przeczytaj na głos.
Dżak odłożył deseczkę, wziął dyplom i poprawiwszy okulary odczytał:

Za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie poetyckim na najlepiej zrymowany przepis na ciasto drożdżowe, dla Pani Lusi Szczurek…

Nie dokończył czytania. Trzymając cały czas dyplom w rękach całkowicie oniemiały spojrzał na dziewczynę. Ta siedziała dumna jak paw. Nie było już śladu po tej nieśmiałej i nieporadnej grubasce, która wprosiła się do nich do przedziału. Teraz miał przed sobą prawdziwą Lilith, pewną siebie Walkirię, dumną i wyprostowaną feministkę, kobietę, która wie czego chce od życia. Całkiem zdezorientowany tą niespodziewaną odpowiedzią, wpatrywał się w jej rozpalone oczy.
– Chcesz, to ci inne pokaże. Mam cały worek nagród powiedziała grubaska, schylając się do walizki po kolejne trofea.
– Nie, nie odpowiedział Dżak. Nie trzeba, ale powiedz mi jak to się ma do tego czy jesteś poetką czy nie?
– To ty nie wiesz? zapytała zaskoczona. Przecież żeby być polskim poetą trzeba wygrywać konkursy poetyckie i to jak najwięcej konkursów.
– To pewnie też jedziesz na konkurs im. Kosciotrupków do Krakofa? zapytał zrezygnowany już Dżak.
– No, a skąd wiedziałeś?

Dżak już nie odpowiedział na to pytanie. Nagle posmutniał i odsunąwszy się od grubaski przytulił się do Adamskiego. Na nim mógł zawsze polegać w trudnych dla siebie chwilach, zawsze mógł liczyć na stalowe ramię przyjaciela, które tylko dla niego miękło. Co będzie jeżeli to nie ja wygram, tylko ona? Ma przecież tyle dyplomów, całą pierdoloną walizkę nagród! myślał rozgoryczony. Nie chciał już dalej rozmawiać o poezji, o poetach o wieszczach polskich. Nie chciał nawet wspominać Miłosza. Wiedział jednak, że nie wypada tak nagle skończyć rozmowę, bo dżentelmeni tak nie robią. Dlatego już czysto kurtuazyjnie zapytał grubą poetkę:
– A co tam czytasz?
Dziewczyna, zapiąwszy walizkę z nagrodami, wzięła gazetkę do rąk i pokazując okładkę Dżakowi odpowiedziała:
– To najnowszy numer Brawo Gerl, tyle ciekawych rzeczy można się dowiedzieć o gwiazdach estrady. Chcesz? podała gazetę Dżakowi.
– Nie, dziękuję, ja sobie popiszę.
– Nie to nie, łaski bez powiedziała grubaska i otworzyła pisemko tam, gdzie wcześniej skończyła.

I tym oto sposobem sytuacja w przedziale wróciła do punktu wyjścia. Trzy osoby razem w przedziale, ale każda osobno. Atomizer zaczął dłubać w nosie. Luisia zaczytała się w kolejne sensacyjne doniesienie o kroczu Britnej Spirs. Smutny Dżak, wpatrując się co chwile w okno, pisał kolejny wierszyk o tym, że kilka metrów przed Krakofem Głównym dopija flaszkę koli i o tym, jak mu jest smutno w życiu, zwłaszcza po tym, jak się dowiedział, że nie tylko on jest poetą. Jednak głupcem byłby ten, kto pomyślał w tej chwili, że nasz bohater się poddał. Otóż nie, przeciwnie. Zanim wspólnie wysiedli z pociągu, Dżak postanowił, że użyje wszelkich metod by wygrać konkurs im. Kościotrupków.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz