.
Dialog między wieszczem, jego weną, człowiekiem i przeglądarką google.
W rolach głównych występują:
wieszcz: Maciej Woźniak
wena: tajemniczy głos w głowie
człowiek: Woźniak Maciej
przeglądarka google: www.google.pl
Scena pierwsza i jedyna:
Osiedle z płyty. Może Orła Białego w Poznaniu, a może nie, może w innym mieście. Małe mieszkanie z oknami wychodzącymi na miejską obwodnicę. Przy jednym z okien siedzi Maciej Woźniak. Poza tym nic się nie dzieje. Na dworze jest zimno, nie ma gdzie pójść. Nie ma z kim pokopać w piłkę.
Człowiek: Hmmm, co by tu zrobić.
mija 5 min.
Człowiek: Hmmm, może zrobię sobie coś do jedzenia. Tak to dobry pomysł.
W polowie drogi do kuchni nagle odzywa się wena:
Wena: chłopie, nie opierdalaj się, nie kombinuj i nie cuduj, tylko siadaj i pisz wiersze!
Człowiek (sam do siebie): Ale głodny jestem.
Nie wiedząc sam dlaczego, rezygnuje z jedzenia. Idzie do swojego pokoju siada przed biurkiem. Wyciąga z szuflady kilka kartek papieru. Rozkłada w równym rzędzie ołówki. Przygotowuje się do pisania. Przerywa mu Wena:
Wena: Ty, pojebało cię? Co ty odpierdalasz? Włączaj komputer, w którym ty wieku żyjesz? Szekspir myślisz, że jesteś? Homer kurwa? Horacy? Wieszcz jesteś, bierz się za goole. Nie będziesz mi się tu guzdrał latami nad udaną metaforką. Jeszcze tego by brakowało.
Człowiek w milczeniu odpala komputer. Czeka kilka minut (ma starego Windowsa, słaby procesor i trochę to trwa). Czekając na charakterystyczna melodię i napis: ZAPRASZAMY stuka nerwowo palcami o blat biurka, jakby się denerwował. Jakby się czegoś bał.
Komputer się uruchomił. Człowiek wpisuje adres przeglądarce: www.google.pl, i znowu przerywa mu Wena:
Wena: nie zapomniałeś o czymś?
Człowiek (sam do siebie): Byłbym zapomniał.
Wstał od komputera. Podszedł do szafy. Stanął przed nią, westchnął głośno trzy razy, nastepnie wszedł do niej i zamknął za soba drzwi. Nic się nie dzieje. Mija chwila aż tu nagle jakieś światło przenika przez szpary w drzwiach i przy zawiasach. Drzwi się pomału otwierają, światłość przenika całe pomieszczenie. Światło jest dosłownie wszędzie. Nagle z szafy przy dźwiękach piosenki Natalii Kukulskiej: Światło, wychodzi człowiek zmieniony w wieszcza. Ubrany jest w czarną kapotę i cylinder jak to zwykle u wieszcza. Zamyka drzwi i przegląda się w lustrze. W tle słychać refren: Światło, nosisz je w sobie…sialalala… światło nie zgaśnie choćbyś chciał….sialalalala…. Nagle wieszcz, gdy to słyszy bierze taboret, staje na nim, rozkłada ramiona i recytuje z tzw. głębi ducha, następujące słowa:
Wieszcz: Światło, Światło, Światło! Po drugiej stronie światła!
Kolejny raz przerywa mu Wena:
Wena: To było ostatnio, no kurwa, nie odpierdalaj maniany.
Wieszcz żachnął się. Zszedł ze taboretu i powrócił do biurka. Patrzy w monitor. Mija minut 10, 20 i kolejnych 40 minut minęło a wieszcz jak siedzi tak siedzi. Odzywa się Wena.
Wena: Nad czym tak rozmyślasz kochaniutki?
Wieszcz nie odpowiada.
Wena: No powiedz cóż cię trapi?
Wieszcz w dalszym ciągu milczy.
Wena: Nie pękaj, nikogo nie ma w domu. Starzy w TESCO na zakupach. Możemy pogadać. Nikt się dziwić nie będzie.
Wieszcz (szeptem): Na pewno?
Wena: Tak.
Wieszcz: Mam problem. Nie wiem co napisać. O świetle mi się tak fajnie pisało i znowu bym coś napisał. Ale wiesz, mam pustkę we łbie, czystkę jak po wybuchu głowicy nuklearnej. Żadnej żywej myśli. Nic.
Wena: Spokojnie, spokojnie. Od myślenia to ja tu jestem. Poczekaj chwilę.
Wena milknie. Skupia się. Na jej twarzy widać wielki wysiłek. Jakby podnosiła tonę ołowiu. Po kilku chwilach, spocna, zziajanym głosem powiedziała:
Wena: Znalazłam! Będziesz kombinował metafory.
(hyhyhyhy oddycha szybko ze zmęczenia)
Wieszcz: A ty co się tak zmachałaś?
Wena: Myslałeś, że wykombinowanie konceptu na tomiczek i wieszczenie, to jest taka prosta sprawa? Trzeba się trochę nadygać. W życiu nic lekko nie przychodzi, nawet tym psychicznym.
Wieszcz: Dobra, to dawaj pierwszy pomysł. Natchnij mnie. Ale tak, żeby usłyszał wyraźnie, żeby nie było później, że to nie twoja wina, bo natychałaś mnie inaczej niż ja pisałem.
Wena: Gdzieś ci się spieszy?
Wieszcz: no, poszedłbym na grila do Jacka.
Wena: jakiego Jacka?
Wieszcz: Nie znasz go, po co ci to wiedzieć?
Wena: A skąd wiesz, że go nie znam. Może właśnie znam?
Wieszcz: No nie powiem. Nie ma szans.
Wena: Dobra, nie będę się z tobą kłóciła o kotlety. Szykuj karteczki, będziemy pisać. Gotowy?
Wieszcz: Dyktuj.
Wena: O nie, dzisiaj nie ma dyktuj. Żadnego dyktanda. Dzisiaj będzie dydaktyka. Nauczę cię, wyłożę jak krowie na rowie jak tworzyć natchnione, piękne i równie zajebiste jak piękne metafory.
Wieszcz: łaaaał. Dawaj.
Wena odkaszlnęła. I już chciała rozpocząć naukę metafor, gdy nagle, niespodziewanie odezwał się człowiek:
Człowiek: Sorry, ale muszę się odlać.
Wieszcz i wena jednym głosem:
Wieszcz i Wena: No to ruchy, ruchy.
Po załatwieniu potrzeb fizjologicznych wena pyta:
Wena: Już mogę?
Wieszcz: Dawaj.
Wena: Najważniejszym źródłem inspiracji wieszczowskiej jest okno i to, co można zobaczyć za oknem, to co widać zza szyby. Spróbuj popatrzeć w swoje. No śmiało. Zobacz i powiedz co tam widzisz.
Wieszcz podszedł do okna. Spojrzał na ruchliwą o tej porze dnia ulicę, po której mknęły auta wszystkich tych, którzy gonili na 8.00 do pracy. Zobaczył kilka drzew i rzekę Wartę.
Wieszcz: Och i ach, ach i och, ach, ach
Wena: Nie ochaj mi tu synuś, tylko mów, co widzisz
Wieszcz: Widzę piękno. Polskie, prasłowiańskie piękno i siłę zaklętą w Warcie i w dębach…
Wena: To lipy
Wieszcz: Ciii, nie przerywaj. Nie widzisz, że mam wenę. Tak, widzę siłę techniki poskromioną przez człowieka, taaaaa. Autostradę miejską widzę i auto także. O, a tu przycupnął na parapecie gołąbek. Taś, taś, taś mój ty gołąbku. Nieś pokój całemu światu. Fruń, fru, fru!
Wena: Dobra, dobra. Miałeś mnie. Hehehe. Widać, że masz talent i że cię wena nie opuszcza. Ale to trzeba jeszcze doszlifować. Od początku. Przyjmijmy, że za oknem pierwsze co zobaczyłeś, to świt.
Wieszcz: O tak, tak. Ujrzałem cały świat. Jak w soczewce przeszlifowanej w dennym mule, w którym taplało się stado węgorzy.
Wena: Hola, hola, nie rozpędzaj się. Nie świat, ale świt.
Wieszcz: Niech ci będzie, że świt. Ale co dalej?
Wena: Jak to co? Jeszcze kilka dopełnień i masz już świetny materiał na metaforkę. Pokombinuj.
Wieszcz zadumał się. Przyjąwszy pozycję rodinowskiego myśliciela wiercił się niecierpliwie na taborecie i chrząkał. Nic mu nie przychodziło do głowy. Kłopotliwe milczenie przerwała wena:
Wena: Co ty byś zrobił beze mnie. Notuj: sinym, odmrożonym świtem [Proboszczewice]
Wieszcz: Fajoskie! Łał!
Wena: Nie podlizuj się. Wiem, że jestem zajebista. Chcesz inną metaforkę? Pokazać ci?
Wieszcz: No.
Wena: To uważaj. Uwaga: Błyszczace śniegiem uniwersum. Ale to jeszcze nic. Patrz na to: Pobocza wydeptanych wersów [Proboszczewice]
Wieszcz (głosem pełnym zachwytu): Ty to jesteś dobra. Nie ma co.
Wena: Ma się talenta. A teraz ty pokombinuj. Widziałeś jak ja to robiłam. Z jaka naturalną łatwością przychodzi mi wymyślanie super metafor. Dam ci teraz małe zadanko. Dam ci dwa rzeczowniki, jeden czasownik i żeby obniżyć stopień trudności dorzucę tobie jeden przymiotnik.
Wieszcz chwycił za ołówek i powiedział:
Wieszcz: Jestem gotowy. Wal.
Wena: Podaje wyrazy: rzeka, mrok, leżeć, nieruchomo.
Wieszcz znowu się zamyślił. Nad jego głową w komiksowym obłoczku pojawiają się kolejno wersje:
1) nieruchomo leży mrok na rzece
2) rzeka na mroku leży nieruchomo
3) nieruchomo rzeka leży mrocząc
4) mrok nieruchomo leży rzecząc
5) Pusty, biały obłoczek komiksowy.
Kiedy pojawia się obłoczek nr 5 wieszczowi zaczyna trząść się podbródek. Za chwilę zaczyna szlochać a piętnaście sekund później wpada w histerię. Woła:
Wieszcz: Ja chcę do mamy! Mamusiu!
Nad płaczącym wieszczem stanęła wena. Kiwając z politowaniem głową powiedziała sama do siebie:
Wena: Na ziemi jest kilka miliardów ludzi, a ty musiałeś się właśnie mi trafić? Jak pech to pech.
Następnie przyjęła obowiązkową pozycję techniki kung-fu zwanej techniką żurawia, przytknęła dłonie do skroni i przejęła władanie nad prawą ręką wieszcz. W trakcie gdy ten ryczał, wena pisała za niego na karteczce kolejne zajebiste metaforki. Następująco:
Rzeka mroku leży nieruchomo (Luty, spacer na Kępę)
Bezsenne szeptanie, które przebiega pod skórą łapkami jaszczurek (Łyżka)
Krew, chrobocząca o ścianę aluminiową łyżką
Ścieżka dymu łamie się nad stołem (Kopenhaga, wiosna 1843)
Na sznurkach schną białe balustrady (Wiersz przed wielkanocą)
monety z oka wolałby błyszczeć, wirując w studni życzeń (Azyl)
zrogowaciała smocza łuska Wisły odkształca się w trzech miejscach, jakby gdzieś pod nia pracowały ścięgna (Maj, główki w Wykowie)
krew dachówek (Most w Arles)
siwe kosmyki mgły (transmisja II)
słysząc nawoływania z krwi, która nie chce krzepnąć (Lipiec, nie śpię)
czyżby szeleścił apeiron, ten dryfujący kryl
noc, to otwarty właz, przez który paruje całe wcześniej
rośnie ściana akwarium (fuga)
w rzęsie i zdrętwiałym półśnie woda nie chce płynąć (Sierpień, ujście Siupianki)
cichutko, uparcie tykając metaliczna i smukła krew obiega ciało (kurant)
mechanizm karmiony dygotem kryształków
słony zgrzyt (Hologram)
zatęchłe echo
Skończywszy na zatęchłym echu Wena sobie na jakiś czas bliżej nieokreślony poszła w tzw. pizdu, by odpocząć, przynajmniej do następnego tomika.
Wieszcz płakałby dalej, ale usłyszał charakterystyczne: ding-dong to nie był jeden z tybetańskich dzwonów modlitewnych, ale dzwonek do drzwi. To wrócili rodzice z zakupów z TESCO. Mieli kupić kurczaka na obiad. Szybko się przebrał w cywilne ubranie, chowając pelerynę i cylinder na swoje miejsce. Otwierając drzwi rodzicom zapytał:
Człowiek: Mamusiu, a kupiłaś mi Haribo? Zobacz jakie ładne wierszyki dzisiaj wymyśliłem.
I pokazał karteczkę, którą zostawiła po sobie wena, zanim sobie prysła.
Didaskalia:
Wszyscy, którzy się dziwią, że przeglądarka www.google.pl jednak sobie nie pogadała w tym dialogu, niech wiedzą, że ja też czuję przez to niedosyt. Ale pisząc to, całkowicie o niej zapomniałem i nie wymyśliłem kwestii dla goole.pl
Tekst powstał na kanwie tomika Iluzjon, Macieja Woźniaka. Z owego dzieła, co łatwo się domyśleć, pochodzą supermetafory, czyli jakaś 1/8 kwestii Weny.