Paweł Kozioł, metale ciężkie – wszystko w normie

28 kwietnia, 2010 by

.

Wydawanie poezji nie jest rzeczą łatwą. Chimeryczni poeci nie dotrzymujący terminów to najmniejszy problem. Główną trudnością jaką spotyka redaktor na swojej zawodowej drodze życia jest problem wyboru tekstów. Zanim to jednak nastąpi redaktor musi wytypować autora tekstów – poetkę lub poetę.

Przeciętny redaktor przeciętnego wydawnictwa dba o to, by wybrany autor także nie wybijał się ponad literacką przeciętność. Tylko przeciętny autor jest gwarantem przeciętności tekstów, które mają zostać złożone w przeciętny tomik i wydrukowane.

Wydawanie przeciętnych tomików przeciętnych wierszy jest bardzo ważne. Wiersze nieprzeciętne, gdyby zostały wprowadzone do oficjalnego obiegu mogłyby zachwiać jego ustalonymi strukturami, hierarchią i systemem zależności.

Odstępstwo od normy a takim byłaby każda forma nienormalności groziłaby destabilizacją znanego świata normalnych poetów, krytyków, jurorów, konkursów, sponsorów, wydawców itp.

Przeciętny nakład przeciętnego tomiku to pięćset egzemplarzy. Przeciętna objętość, to stron pięćdziesiąt. Teraz czas na przeciętnego recenzenta i przeciętne recenzje złożone z przeciętnych zdań typu:

1)Na każdej stronicy, w każdym wersie tego tomiku [godność Autora] bierze na warsztat trudną w obróbce materię chaosu

2)Poeta eksploruje wrażenia aż do samego dna, na wskroś

3)Wychwytuje poszumy, chrzęsty, zgrzyty, by później to, co ujrzane i objęte słowem – albo przemilczane – umieścić w rozległej perspektywie

4)Modelując oporne, chropowate tworzywo, osiąga autor indywidualną, coraz mocniej zestrojoną melodykę wiersza

(Autorem przeciętnych zdań jest w tym przypadku Piotr W. Lorkowski ale mógłby być nim każdy przeciętny krytyk literacki.)

Przeciętny poeta tym się różni od przeciętnego człowieka, że jest świadomy własnej przeciętności a także przeciętności swoich dzieł. O ile człowiek stan normalny traktuje jak coś naturalnego i bezpiecznego, tak przeciętny poeta marzy o byciu nieprzeciętnym, o pisaniu nieprzeciętnych wierszy – jednym słowem o przekazaniu kolejnym pokoleniom nieprzeciętnego dzieła.

O tym samym marzy przeciętny redaktor przeciętnego wydawnictwa, wydającego poezję. On też chciałby przestać być przeciętnym redaktorem wydającym przeciętne tomiki. Także przeciętny krytyk chciałby pisać nieprzeciętne zdania.

Krzysztof Siwczyk publikując na portalu niedoczytania.pl tekst „Jest spokojnie, jest bezpiecznie” – sam nigdy nie napisał żadnego niebezpiecznego, nieprzeciętnego tekstu. Jest przykładem bezpiecznie ulokowanego poety, o bezpiecznej reputacji, który marzy o byciu nieprzeciętnym.

Na tym polega paradoks przeciętności rzeczywistości literackiej. Dzięki temu, że każdy jej element zmierza do nieprzeciętności utrzymuje się ona w stanie przeciętności.
Istotne jest, że przeciętna z natury rzeczywistość literacka traktuje kategorię nieprzeciętności jako coś idealnego, jako element czasu przeszłego, coś co niemożliwe jest do osiągnięcia chociaż warto – gdyż tak wypada – dążyć do niej. Przeciętne uzasadnienie takiego stanu rzeczy brzmi: „wszystko już było”

Uczestnicy rzeczywistości literackiej prześcigają się w dążeniu do nieprzeciętności. Najbardziej rozpowszechnioną metodą stosowaną w tym celu są eksperymenty formie. Przeciętni poeci i ich przeciętni wydawcy są przekonani, dziwnie wyglądające zdanie, dziwnie wyglądający wiersz lub też dziwnie wyglądający tomik jest wystarczająco nieprzeciętnym objawem nieprzeciętności.

Przykładem takiego eksperymentu formalnego jest tomik Trójmasztowiec Jarka Łukaszewicza. Książka złożona z zupełnie przeciętnych tekstów poddana odpowiedniej obróbce formalnej (dodane zdjęcia, „skrętność” itp.) wystarczyła by przeciętni jurorzy zupełnie przeciętnego konkursu literackiego uznali tomik Łukaszewicza za nieprzeciętny

Innym przykładem jest tomik Metale ciężkie napisany przez przeciętnego poetę, wydanego przez przeciętnego redaktora w przeciętnym wydawnictwie.

Autor tomiku – Paweł Kozioł – w ucieczce od przeciętności postanowił wprowadzić do formy większe spacje.

W przeciętnych tekstach, zbudowanych z typowych, zupełnie przeciętnych metafor takich jak:

„Stalowe układanki świtu”

„trójnogie nadajniki bełkotu”

„igły radia”

„przesłania narkotyczne”

„żebra skrzyżowań”

„rzuty kostką oka”

„zardzewiałe orbity prowincji”

nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego pojawiły się nienaturalne odstępy między niektórymi zdaniami.
.
, ,
.

Ponownie jak w przypadku Trójmasztowca Łukaszewicza, eksperyment formalny się powiódł. Przeciętny redaktor – a takim jest Mariusz Grzebalski – zapoznawszy się z wierszami okraszonymi gigantycznymi spacjami uznał dzieło przeciętnego poety za wystarczająco nieprzeciętne, by wprowadzić je do oficjalnych struktur przeciętnej rzeczywistości literackiej.

I tak oto dzięki spacjom przeciętność pozostała przeciętnością. Równowaga w bezpiecznym świecie, bezpiecznych poetów i ich bezpiecznych dzieł pozostała nienaruszona.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

Zabezpieczone: dziennik (III)

27 kwietnia, 2010 by

Treść jest chroniona hasłem. Aby ją zobaczyć, proszę poniżej wprowadzić hasło:

Kategoria: Bez kategorii | Wpisz swoje hasło, aby zobaczyć komentarze.

historia moich niedoli – księga zero

24 kwietnia, 2010 by

.

Początek historii moich niedoli wyglądał jak wszystkie początki dramatycznych historii – normalnie.

Osiem lat po tym jak zniecierpliwiony widokiem tego świata w pośpiechu opuściłem łono matki, ojciec trzymając mnie za rękę odprowadzał do szkoły swojego średniego syna. Pamiętam, jakby to wszystko zdarzyło się minutę temu. Była bardzo ładna pogoda, jeszcze letnia. Słońce paliło. A ja, młokos, w cieniu potężnego człowieka – ojca – odbywałem swoją pierwszą podróż do gminnej podstawówki.

Trzymałem go mocno za rękę, czułem szorstkość jego zgrubiałej od pracy skóry ale nie bałem się. Przeciwnie, pamiętam że go pospieszałem, byłem bardzo zniecierpliwiony widoku szkoły, o której mój straszy brat mi opowiadał od trzech lat.

Średni syn to średni syn – nic nadzwyczajnego. To nie pierworodny, który zgodnie z prawem naturalnym przejmował ojcowiznę. To nie ten najmłodszy – najmłodszy czyli najsłabszy, najbardziej chorowity – ten, który miał być dziewczynką.

Byłem najzwyklejszym, najbardziej normalnym średnim synem swojego ojca, który pierwszego dnia września 1984. roku szedł do szkoły.
.

.

Pierwsze spotkanie z panią wychowawczynią. Polecenie:

– Dzieci będą potrzebowały znikopisy.

Następnie odbyła się prezentacja znikopisu. Kawałek zafoliowanej tektury, po której można pisać mazakami i ścierać to chusteczką. Taki miniaturowy odpowiednik tablicy szkolnej. Dziś urządzenie to wygląda trochę inaczej i działa na innych zasadach. Ale wówczas mój pierwszy znikopis zrobiony przez ojca to kawałek białej tektury oklejony gruba folią z worka po nawozie Polifoska na brzegach zgrzany lutownicą.

Na tym etapie narracji nie ma żadnego sensacyjnego wydarzenia, o którym można by wspomnieć. Wszystko przebiegało zgodnie z planem – niezależnie od tego, kto te plany układał. Uczyłem się robić szlaczki, podkreślać tematy lekcji – nic nadzwyczajnego.

„Dzień 0” nastał w epoce, w której słowo rodziców pisałem przez „u” otwarte i „f” na końcu. 23. października 1984 roku, pani nauczycielka poprosiła mnie o Dzienniczek Ucznia, w którym, używając charakterystycznego chińskiego pióra wiecznego i równie specyficznej mieszanki atramentu blue-black zapisała:

„Proszę zwrócić uwagę dziecku na odpowiednie zachowanie na lekcji i na przerwie. Od poniedziałku Marek jest bardzo niezdyscyplinowany”
.

.

Oddając mi Dzienniczek poleciła, bym pokazał go rodzicom i poprosił o podpis pod zapisaną uwagą. Pamiętam, że wówczas uśmiechała się do mnie czym uśpiła moją czujność.

Pani tzw. uwagę do małego dzienniczka (była jeszcze tak zwana „uwaga do dużego dziennika”) napisała w taki sposób, bym nie mógł jej odczytać. Przywykły do regularnych literek w elementarzu nie potrafiłem odcyfrować szlaczków. Posłuszny poleceniu nauczycielki pokazałem wpis nauczycielki najpierw ojcu później mamie.

To był błąd. Błąd, którego nigdy później nie powtórzyłem, chociaż okazje ku temu były.

Bowiem już 15. listopada skrupulatna pani wychowawczyni doniosła rodzicom, że:

„Marek dostał upomnienie od Pani dyrektor za pobicie kolegi”

Minęła się z prawdą, gdyż to nie mój kolega dostał wpierdol, bo moi koledzy nie biją dziewczyn. Ale moje tłumaczenia nie uchroniły mnie przed ciężką ręką ojcowskiej sprawiedliwości.

Jedenaście dni później narozrabiałem na wychowaniu fizycznym zwanym w owym czasie: „kulturą fizyczną”. Ale jak tu nie narozrabiać, kiedy kilkudziesięciu chłopaków podzielonych na dwie drużyny stara się kopnąć jedną, małą, okrągłą piłkę. Biorąc pod uwagę indywidualne ambicje, rozkład sił itp. tej tragedii nie można było uniknąć. Oczywiście ojca nie przekonał ten argument.


.

Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy jak zwykle – ganiając się z kuzynami i kuzynkami po wielkim domu dziadków. Skakaliśmy po sianie w stodołach, buszowaliśmy w piwnicach, na których sklepieniach łukowych skrobaliśmy albo wypalaliśmy świeczkami nieprzyzwoite napisy. Buszowaliśmy na strychach, gdzie ze starych szaf wyciągaliśmy różne dziwne stroje, przebieraliśmy się w nie i odgrywaliśmy teatralne sceny. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się mundur galowy pradziadka. Srebrne epolety, ciężki pasek z dużą klamrą z dwugłowym orłem, dużo złotych guzików, dziwny kapelusz, bluza albo raczej marynarka z mnóstwem ciężkich orderów i do tego szpada, cienka i długa w skórzanej pochwie – każdy z nas chciał być piratem. Oczywiście zaszczyty przypadały z racji urodzenia najstarszemu – mojemu bratu. Ja jako drugi w kolejce mogłem nosić szpadę. Wówczas to była nasz dzida. Rzucaliśmy nią do celu, który narysowaliśmy sobie na drzwiach starej szafy. Zwyciężał ten, który trafił rzeźbionego, czarnego anioła (wyrzeźbionego na płycinie w drzwiach) w głowę.

Noc Sylwestrową także przetrwaliśmy bez większych zmian. Tuż przed godziną dwunastą w nocy pobiegliśmy zgrają do obory. Wcześniej oczywiście wykradliśmy opłatek, który teraz wciskaliśmy do pysków najbardziej oswojonym krowom. Niestety ani Mućka ani Krasula (tak ulubione krowy miały na imię) nie przemówiły. My jednak baliśmy się czekać do 12. w nocy i w obawie przed duchami – a wiedzieliśmy, że duchy wychodzą o północy – wszyscy już za trzy dwunasta siedzieliśmy pod wielkim kuchennym piecem w kuchni, przy którym zipiąc ze zmęczenia po biegu, grzaliśmy dłonie i opowiadaliśmy niestworzone historie o tym, jakie to białe zjawy widzieliśmy jeszcze kilka minut temu.

W 1989 roku skończy się w Polsce komunizm. W 1985 r. nikt o tym, nie mógł wiedzieć. Nie wiedziałem ja, nie wiedziała demokratyczna opozycja, nie wiedziała władza ludowa. Tylko jedna pani nauczycielka coś przeczuwała. Dokładnie 14. stycznia 1985 roku w rubryce Uwagi wpisała:

„W ostatnich dniach Marek na lekcjach jest bardzo niezdyscyplinowany, interesuje się wszystkim innym, nie lekcją. Nie reaguje na zwracanie uwagi”

Skąd ta wpisująca uwagi kobiecina mogła wiedzieć, że właśnie w tej chwili zaczyna wiać wiatr historii, że za chwilę w areszcie zamkną Frasyniuka i Adama Michnika i że jeszcze tego roku Zbigniew Religa dokona pierwszego w kraju udanego przeszczepu serca?
Tego nie wiedziała ani ona, ani Michnik, ani Religa a tym bardziej mój ociec, który jak zawsze w podobnych przypadkach, tak i teraz egzekwował działanie sprawiedliwości bożej.

Z bożą sprawiedliwością nie ma żartów. Zresztą odczułem to na własnej skórze. Dlatego postanowiłem, że będę zupełnie nie do poznania. że będę innym człowiekiem. Obejrzałem kilka filmów dla dorosłych w TVP, w których pokazywali bohaterów westernów, ostatnich seansów filmowych itp. I dzięki temu odnalazłem w swoim życiu jakieś wzorce do naśladowania. Chciałem być innym, lepszym niż jestem człowiekiem.

Niestety „fatalna opinia” już się za mną ciągnęła.. Wszystko co złe pochodziło ode mnie. 29. marca pani wychowawczyni napisała, że działając z innymi osobami w zgodzie i porozumieniu zniszczyłem mienie osób trzecich.

Była to nieprawda i jawna niesprawiedliwość. Ja – Marek Trojanowski – nigdy, ale to nigdy nie działem w grupie, w bandzie, w porozumieniu. Jedyna grupę przestępczą założyłem w przedszkolu, ale ona szybko została zdekonspirowana. Jako herszt bandy kazałem płacić za członkostwo w grupie i syn kucharki, który bardzo chciał należeć do mojej organizacji wydał nas. Powiedział mamie po co mu potrzebne 20 złotych w monecie, mama powiedziała pani dyrektor, która nie omieszkała podzielić się tą informacją z moim ojcem. Ale mniejsza o to.

W każdym razie, powołując świadków i kolejnych biegłych, którzy wskazywali na niemożność zaistnienia opisanej sytuacji, doprowadziłem do togo, że pani nauczycielka przekreśliła swój wpis w moim dzienniczku. Mimo to pokazałem go rodzicom, żeby widzieli że ja jestem „prewencyjnie” oskarżany o wszystkie zaistniałe przestępstwa i żeby nie brali tych wszystkich oskarżeń sobie do serca.

Mama uwierzyła, ojciec nie.

Oczywiście pani nauczycielka zapamiętała swoją porażkę – to jak musiała przekreślić uwagę z dnia 29.03.1985r.. Ludzie na ogół nie lubią przegrywać, ona także nie lubiła tego uczucia. Dlatego przy pierwszej nadarzającej się okazji sporządziła kolejną notkę:

„Marek otrzymał ocenę niedostateczną z tabliczki mnożenia”

Tylko ja jeden – z tych wszystkich, którzy się nie nauczyli – oprócz oceny niedostatecznej otrzymałem tzw. „uwagę” z tabliczki mnożenia. Tylko ja. Jak mnie ojciec tłukł pasem nie beczałem – czułem się kimś wyjątkowym

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

8. listek

23 kwietnia, 2010 by

.
Justyna,

W poniedziałek jak zwykle o 14.00 odebrałem synka z przedszkola. Jedziemy i widzę, że coś z nim nie tak. Małomówny jak nigdy i jakiś posępny. Nie był smutny ale właśnie posępny, jakby był zły. W domu też się nie odzywał. Kiedy go kąpałem zobaczyłem obdarty łokieć i kolano. Zapytałem skąd to się wzięło? Zamiast odpowiedzieć pochwalił się guzem na głowie.

Na drugi dzień był już normalnym, wesołym gadułą. Jakby nic się nie stało.

Wczoraj synek podszedł do mnie i zapytał czy nauczę go bić się. Zaskoczył mnie bardziej niż wtedy, gdy zapytał:
– Marek dlaczego ludzie się zaczynają i dlaczego na początku muszą być małymi dziećmi?
Poszliśmy do pokoju i pytam go, co się stało? Dlaczego chce się nauczyć bić? On zamiast odpowiedzieć mówi:
– Ale Marek naucz mnie tak, jak w kółko i krzyżyk.

Jakiś czas temu trenowaliśmy grę w kółko i krzyżyk. Synek wściekał się za każdym razem, gdy przegrał. Pokazałem mu sposób jak wygrywać w grę pod warunkiem, że rozpocznie grę i postawi krzyżyk lub kółko (w zależności od tego, co wybierze – chociaż on zawsze wybiera krzyżyki, bo łatwiej mu się rysuje) w rogu. Później po przekątnej lub w środku. Trzeci ruch to trójkąt. Czwarty kończy grę.
Przez miesiąc biegał z kartką i długopisem w reku i chciał ze wszystkimi grać.

Wczoraj uczyłem, że jedna noga musi być wysunięta do przodu, druga do tyłu i że należy ustawić się bokiem. Wszystko po to, by nie stracić równowagi i zmniejszyć powierzchnię trafienia. Pokazywałem jak zaciskać pięści, by nie połamać sobie palców, nie powybijać kostek ze stawów. To zajęło nam najwięcej czasu, bo synek miał nawyk chowania kciuka pod palcami. Musiałem go najpierw tego oduczyć.
Powtarzałem mu, że musi bardzo mocno zaciskać pięści i żeby zawsze jedną ręką uderzał a drugą ma trzymać przy twarzy, w gotowości. Że nie może jej opuszczać pod żadnym pozorem. W którymś momencie zapytał:
– Mam zaczynać pierwszy, jak w kółko i krzyżyk?
– Nie wolno ci zaczynać, niech on zacznie pierwszy – powiedziałem.
– Dlaczego mnie uczysz przegrywać?
– Nie uczę cię przegrywać, uczę cię jak masz się bić.

Wiesz Justyna, nie spodziewałem się, że będę uczył synka jak ma się bić. Układałem sobie scenariusze rozmów o pszczółkach i kwiatkach w wersjach mniej infantylnych. Przygotowałem sobie odpowiedzi na tzw. trudne pytania ale nigdy bym nie przypuszczał, że pierwszą ważną nauką przekazaną dziecku będzie sztuka rozkwaszania nosa.

Z innych spraw.

Musisz mi koniecznie napisać o spotkaniu w Poznaniu. Czy brałaś udział w tych długich i nudnych dyskusjach o polskiej poezji? Albo czy brałaś udział w tych jeszcze dłuższych i bardziej nudniejszych pogawędkach przy piwie, w trakcie których wszyscy – przynajmniej na początku – prześcigają się w wyścigu na „jak najładniejsze i najmądrzejsze zdanie” by na końcu uprawiać pijackie ciamkanie i bełkot?

Pamiętam pierwszą imprezę na I roku studiów. Chłopcy jeszcze nie zaczęli pić w już gdybali o paradoksach Gorgiasza, które usłyszeliśmy na pierwszym wykładzie. Po pierwszej flaszce i gadkach typu: „czy TAK nie a NIE tak?” wyszedłem z koleżanką. Kupiliśmy 0,7 i wypiliśmy. Ona piła trochę mniej. Anka to piękna kobieta o rafaelowskiej szyi. Idealnie kobieca. Rozmawialiśmy o głupotach, o sprawach prostych, banalnych. To były zawsze bardzo ludzkie rozmowy. Idealnie kobieca i jedyna dziewczyna, z którą piłem wódkę i nie lądowałem w łóżku. Jest to o tyle dziwne, że zwykle w pewnym stanie upojenia alkoholowego uważałem się za mistrza porno i zwykle libido zwyciężało. Znieczulony przez alkohol wytrzymywałem długo, do kilkudziesięciu minut.

Oszczędzę ci jednak detali.

Później już więcej na żadnej tego typu imprezie nie byłem. Na wódkę chodziłem albo z Anką albo z kolegami z wychowania fizycznego.
Nie znoszę ciamkania i bełkotu – zwłaszcza przy wódce.

Ze spraw prywatnych:

Uściskaj swoich Jurków. Dzisiaj zrób to trochę mocniej niż zwykle (tylko nie uduś!). I pamiętajcie o 19.06 – o pieczonym dziku faszerowanym kaszą gryczaną z grzybami.

pozdr
mt.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Sprawozdanie z wieczorka poetyckiego Romana Kaźmierskiego

22 kwietnia, 2010 by

.

20 kwietnia 2010 roku odbyło się internetowe spotkanie z poetą Romanem Kaźmierskim połączone z promocją jego najnowszej książki poetyckie pt. Dni zimorodków (wyd. Instytut Mikołowski 2010)

Organizatorem, sponsorem i prowadzącym spotkanie był jak zwykle przystojny, mądry i elokwentny, mecenas kultury i promotor talentów, bezgranicznie łaskawy i miłosierny – doktor Marek Trojanowski.

Po krótkiej prezentacji wierszy nastąpiła najciekawsza części spotkania – dyskusja czytelników z Autorem. 26. postów pod wpisem głównym to nie jest dużo ale trudno się temu dziwić, gdyż Dni zimorodków to jeszcze ciepła, pachnąca farbą drukarską pozycja i niewielu miało przyjemność się z nią zapoznać.

Niezwykle barwna sylwetka Autora – Romana Kaźmierskiego – przyciągnęła tłumy widzów.
.

.
Mimo, że 20 kwietnia zużyto zaledwie promil możliwego transferu, to i tak liczba przybyłych czytelników jest do pozazdroszczenia. Pierwszego dnia w spotkaniu z poetą udział wzięło trzysta trzydzieści sześć osób.

Dzięki nowym technologiom spotkanie z Romanem Kaźmierskim mogli śledzić ludzie z najbardziej odległych części świata. Okazało się, że poeta ma dziesięciu fanów w Brazylii.
.

.

Być może są to drugowojenne niedobitki skompromitowanych funkcjonariuszy narodowosocjalistycznej nauki, którzy odszukują heideggerowskie tropy w dziełach Romana Kaźmierskiego? Być może są to amatorzy, miłośnicy jego poezji? – to nie jest istotne. Ważne jest że polska liryka podbija świat.

Spotkanie nie obyło się bez incydentu. Ale wieczór poetyki bez incydentu to jak kobieta bez piersi. Poezja idzie w nierozłącznej parze z emocjami a te czasami biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. I tak już pierwszego dnia Tomasz Gerszberg chciał się bić. Ale dzięki sprawnej interwencji ochrony nie doszło do rozlewu krwi.

Poeta Roman Kaźmierski wzruszony dynamiką spotkania i niezwykle ciepłym przyjęciem – którego w swojej karierze poetyckiej do tej pory nie doświadczył – publicznie podziękował organizatorowi:

Bardzo dziękuję, Panie Doktorze za dogłębną analizę i syntezę nt. mojego tomiku pt.”Dnie zimorodków”.
Pańska wszechstronna wiedza trafna wnikliwość w skoku wgłąb tekstowego gnoju mych wierszy, zadziwia rzeczowością, trafnością i nade wszystko – bezkompromisowością wobec szkaradnych mód i trendów.

Dzięki

RK

Organizator spotkania także dziękuje Autorowi za przybycie i udział w dyskusji i zaprasza do udziału w kolejnym wieczorze poetyckim, na którym będzie prezentowany kolejny tomik. Jaki? Czyjego autorstwa? Pozwólcie się Państwo zaskoczyć.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

Roman Kaźmierski, dni zimorodków. Oddział Geriatrii i Nekrofilii Literackiej

20 kwietnia, 2010 by

.

Wśród wszystkich ważnych dat historii literatury polskiej jest jedna szczególnie ważna. 27.10.2003 r. Tego dnia Roman Kaźmierski zorientował się, że niewola narodowa skończyła się, że jego ukochana ojczyzna zrzuciła czerwone kajdany. Że skończyła się cenzura, że nie ma już kontroli publikacji i że można bez przeszkód wyrażać myśl własną – niezależnie od jej jakości oraz ilości.

Tego samego dnia Kaźmierski wychylił kieliszek koniaku za zdrowie Lecha Wałęsy a na drugi dzień, tj. 28.10.2003 r., odespawszy kaca, założył swoje pierwsze konto na pewnym internetowym serwisie poetyckim o wdzięcznej nazwie: nieszuflada.pl

Od razu zaczął publikować. Wiersz za wierszem, mądrość za mądrością, przesłanie za przesłaniem. Było tego sporo. Od 2003 do dnia dzisiejszego użytkownik Roman Kaźmierski/nrml opublikował 772. sztuki tekstów.

Jak długo trzeba liczyć, by doliczyć się do siedmiuset wie ten, kto próbował. Wie także Piotr Czerniawski administrator portalu – człowiek znany z tego, że trzy razy doliczył się do nieskończoności. Nie przeraziła go zatem liczba: 772, ale miał świadomość istnienia ograniczeń systemowych w szczególności pojemności twardych dysków, które – jeżeli nic nie zrobi – użytkownik Roman Kaźmierski zapełni bilionami, trylionami gigabajtów swoich zdigitalizowanych wierszy.

Po konsultacji z przełożonymi administrator nieszuflada.pl wprowadził dobowy limit publikacji wierszy: nie więcej niż dwa teksty na dobę.

Roman Kaźmierski – wytrawny opozycjonista, który wiele razy przechytrzył totalitarną machinę PRL-owskiego systemu; wirtuoz psychologii i znawca najmroczniejszych zakamarków umysłu, który potrafił przekonać nawet najbardziej zakuty zomowski łeb, że gumowa pała, to w rzeczywistości freudowski symbol, który ma związek z nocnymi wizytami ojca w pokoju dziecka – i tym razem znalazł wyjście z sytuacji. By ominąć formalny zakaz i móc w dalszym ciągu zapełniać przestrzenie twardych dysków serwerów założył drugie konto: Jan Trach.

Od tej chwili Jan Trach na spółkę z użytkownikiem: nrml. publikowali teksty Romana Kaźmierskiego. Dziesiątka za dziesiątką, setka za setką. Z czasem Romek się rozkręcił – powstał trzeci użytkownik i jeszcze jeden. Wszystko po to, by sprawnie ominąć jedną z reguł portalu zobowiązującą każdego użytkownika do publikacji nie więcej niż dwa teksty na dobę.

Osiem tekstów dziennie przez siedem dni w tygodniu to sporo nawet jak dla wytrawnego fana poezji. Dziesiątki zmieniały się w setki, później były pięćsetki, tysiące i tak dalej. Kaźmierski miał świadomość istnienia indywidualnych ograniczeń czytelniczych dlatego opublikował swoje pierwsze przesłanie do odbiorcy. Brzmi ono następująco:

niech Cię (czytelniku – M.T.) nie odstrasza, ani [nie] zniechęca ilość tekstów sygnowanych przeze mnie (chodzi tu raczej o teksty opublikowane – M.T.); najwyżej jedna dwie frazy są w nich wartościowe (to prawda – M.T.); które? trzeba szukać…

No to poszukajmy.

Czytając wiersze Kaźmierskiego nie sposób odnieść wrażenia, że zostały napisane przez emerytowanego, owdowiałego i bezdzietnego nauczyciela języka polskiego, który chwilę wcześniej wykupił sobie działkę na cmentarzu, opłacił pochówek i wybrał odcień granitu nagrobka.

Przytłaczająca większość produkcji literackiej Kaźmierskiego dotyczy jednego tematu – starości i śmierci. Mimo zapewnień poety, że swoje teksty spisywał na przestrzeni kilkunastu lat i dopiero teraz zdecydował się je upublicznić – trudno mu uwierzyć. Bo tak idealna psychiczna petryfikacja, tak doskonały brak rozwoju nie dotyczy nawet kamieni polnych, które z czasem erodują. Kaźmierski jako poeta w latach 1985-2010 – gdyby uwierzyć w jego zapewnienia – musiałby, przynajmniej o tym świadczy jego twórczość, znaleźć poza czasem, poza prawem zmiany, poza erozją.

Kilka przykładów:

Trzy dni po zalogowaniu się na nieszuflada.pl Roman Kaźmierski/nrml publikuje wierszyk pt. Okolica:

Cmentarne wyścigi. Z okopów
prosto w załzawienie
nad sobą. Nade mną
wieczór wypuszcza korzenie.
Umarli tak dobrze
wychowani. Tyle tylko
miejsca zajmują,
ile mam dla nich czasu
wśród nagrobków
pocieszenia
cichego.

(OKOLICA, 2003)

Zwracam uwagę na kategorię: „choroby”, „marłych”, „nagrobków”.

Kilka lat później, w roku 2006, ponownie raczy czytelników takim podobnym wierszykiem:

Rok, kiedy umieram, jest znany, ma trzy cztery lata.
Zostawiam morze, jezioro i rzekę. Cel ma swoje tam i tam.
Deski czernieją, dni i noce poszarpane, każda chwila
tęskni za następną. Wciąż pragnienie zmian, braku
słów, zło nadchodzi coraz gorsze, i pozostaje.

(On i ona, 2006)

Mijają kolejne dwa lata a Kaźmierski ciągle pisze takie same wiersze i w dodatku o tym samym:

Ilości przerażają. Z powodu deszczowych kropel,
komórek w organizmie, asfaltowych liści
i milimetrów autostrad traci się wiarę,
nadzieję i tym podobne. Choremu się poprawia,
więc umiera z gwarancją, Czy jednym okiem
widzi pół świata, czy połowę prawdy o sobie?
Nikiel lśni jak znajoma planeta bez imienia.
Pachnie kawa i środek przeciw wrogom.
W słowie ja rozmnażają się znaki.

(Obchody, 2008)

Wydaje się, że apogeum nekrofilii literackiej Kaźmierskiego przypada na rok 2010, kiedy to ów pisze przewidywalny i jakże podobny do wszystkich 700. wcześniej opublikowanych tekstów wierszyk o umieraniu, chorobach i cierpieniu:

Pełno jej wszędzie, jakby była żywa.
Nocą wyjada z lodówki smakołyki
na jutrzejszy, uroczysty obiad.
Siedzi przy stole z miną bezpłciowej
dziewczynki, a my gadamy
o cudzym umieraniu aż do bólu.
Śmierć w kółko o sobie.

(Rodzaj żeński, 2010)

Ale już rok wcześniej Kaźmierski ożywił taki rodzaj podmiotu lirycznego, który był gotów przespać się ze skruszałą kobieciną, którą po dwutygodniowej przerwie wygrzebano z ziemi:

Gdy miłość umiera,
najlepiej wziąć się za porządne sprzątanie.
Czasem potrzebny jest remont,
po nim myje się okna, pucuje szyby,
aż zalśnią jak zwierciadła.
Chłopiec na rowerze, para staruszków
z przyzwyczajenia trzyma się za ręce,
toczy się w nieznane gumowa piłka .
Widzisz i nie widzisz niczego
oprócz twarzy. Jest twoja.

(Znowu erotyk, 2009)

Potrzeba dużego samozaparcia, by przebrnąć przez kilka setek podobnych tekstów, w których przeplatają się takie same motywy: umierania, śmierci, choroby, pogrzebu. A nawet, kiedy samozaparcia wystarczy, to potrzeba dużej ilości środków antydepresyjnych by w trakcie lektury dwusetnego tekstu o chorobie i umieraniu.

Najnowszy tomik Romana Kaźmierskiego – dni zimorodków (2010) – w kontekście powyższych analiz także nie zaskakuje. Obecna w nim nekrofilia literacka jest kolejnym dowodem petryfikacji Kaźmierskiego jako poety. Na dowolnie otwartej stronie tomiku pojawia się przynajmniej jeden, dobrze znany wszystkim czytelnikom Jana Tracha / nrml. motyw: choroba lub śmierć.

Str. 15: „miłość to żałoba po tych, których nie spotkaliśmy” (przybory do pisania)
Str. 21: „jakieś dzisiaj, jeszcze nie zajęte przez umierających” (odkrycia i wynalazki)
Str. 8: „na poręczy koszulka z nadrukiem. Stąd można odczytać tylko R.I.P.” (instrumenty i operacje)

Ostatni tekst z tomiku dni zimorodków warto przytoczyć w całości. Nie dlatego, by stanowił on jakiś zwrot w twórczości. Także nie dlatego, że wyróżnia się spośród pozostałych setek tekstów tego autora. Raczej dlatego, że po pierwsze – jest typowy tekst Kaźmierskiego, czyli z żałobą w tle; a po drugie dlatego, że należy założyć pewną intencję autora, którą ten kierował się dobierając odpowiednie wiersze. Taki a nie inny tekst zamykający tomik jest przysłowiową kropka nad i, którą mógł postawić tylko sam Autor – Roman Kaźmierski:

Dzisiaj to żałoba po tym,
kim było się wczoraj. Kiedyś
dorobiło się sygnaturki, wpadającej
w ucho, ręka trzyma się dotyku
bez pomocy, a oko chce być
mądrzejsze od książki,
na którą patrzy. Czytaj: czyta.
Godzina jak koleżanka
z dzieciństwa. Nie jest pewna,
od czego zacząć i czy zdąży.
Kawa, herbata. Mała stypa.

(Jutro)

O tym jak monotonna i depresyjna jest twórczość Kaźmierskiego świadczy frekwencja na jego wieczorkach poetyckich. Nie jest ich wiele, gdyż organizatorzy maja uzasadnione wątpliwosci czy tego typu postać ze świata literackiego zapewni frekwencję na poziomie 10 osób. Niektórzy ryzykują. I tak w marcu 2010 roku poeta miał zaszczyt przemawiać do 8 osób. Dwie panie dołączyły w ostatniej chwili. Wpadły prosto z ulicy, z zakupami. Rozsiadły się a miejsca w pierwszych rzędach było mnóstwo i posłuchały co Roman Kaźmierski ma do powiedzenia. Chociaż kto wie, może publika nie dopisała ze względu na konferansjera? Kto wie.

Podsumowując, gdyby Roman Kaźmierski zamiast wierszy pisał bajki dla dzieci, Plastuś mieszkałby w malutkiej, drewnianej trumience. Śnieżka nigdy by się nie obudziła a wiewiórka z Epoki Lodowcowej nie kradłaby żołędzi tylko śpiewała pieśni żałobne by uczcić wymarłe dinozaury.

Kategoria: Bez kategorii | 30 komentarzy »

Mariusz Grzebalski, Niepiosenki. 2+2=22

15 kwietnia, 2010 by

.

Współcześni polscy poeci przyzwyczaili naród do przekazów poetyckich, które ogłaszają w formie kilkudziesięciostronicowych tomików. Przyzwyczaili naród także do tego, że ze współczesną poezją nie jest taka prosta sprawa. Że jej zrozumienie zależy przede wszystkim od prawidłowego odszyfrowania niezwykle skomplikowanych metafor.

Małżonka pewnego współczesnego poety indagowana na salonach o profesję małżonka odpowiada:

– Mój mąż? Mąż jest z zawodu redaktorem.

(fragment żywcem zerżnięty ze scenariusza pewnego filmu Stanisława Barei)

Redaktor Mariusz Grzebalski od czasu do czasu wydaje swoje wiersze, które pisze w przerwach między redaktorowaniem. Kiedy inni maja przerwę na lunch Mariusz nie je, nie pije, nie pali – z poświęceniem notuje na serwetkach drobnym maczkiem kolejne dzieła. Wszystko dla dobra ludzkości. I całe szczęście, że ludzkość doczekała się takiego poety, który się dla niej poświęca.

Mariusz swoje dzieła wydaje w innych wydawnictwach niż tych, w których redaktoruje za co należą mu się wyrazy najwyższego uznania. To, że się kryguje, że może jest mu głupio przekraczać cienką granicę przyzwoitości dobrze świadczy o Grzebalskim jako o człowieku. Całe szczęście, że ludzkość doczekała się takiego prawego człowieka.

Poświęcenie i prawość – oto cnoty prawdziwego redaktora, który po śmierci na pewno zasili grono skrzydlatych istot ubranych na biało.

Zanim Mariusz Grzebalski przejdzie do historii, ludzkość doświadczy na własnej skórze tego wszystkiego, co niesie ze sobą jego przekaz poetycki. A należy wiedzieć, że testament duchowy jaki przygotowuje Mariusz dla świata to żadna kpina czy żart nastolatka, który przyłapany na masturbacji przez ojca przekonuje, że nie wie do czego służy siusiak.

Kolejny fragment swojej spuścizny duchowej Mariusz opublikował u Artura Burszty. Tomik „Niepiosenki” ukazał się Biurze Literackim. Tych bardziej obeznanych w roszadach personalnych w światku wydawniczym może ta publikacja dziwić. Przyjęło uważać się, że przyzwoitość nie jest kategorią „literacką” – lub jak to mówił Roman Honet po publikacji Cosinus salsa w Zielonej Sowie czy Edward Pasewicz po ostatnim posiedzeniu jury konkursu im. J. Bierezina:

– Nie takie numery się w życiu robiło.

W każdym razie dzieło o wymownym tytule Niepiosenki w 2009 r. zostało utrwalone na dobrej jakości papierze. Okładce też nie można niczego zarzucić. Twardy, kredowany karton. Szkic wiosłującej pary. Imię i nazwisko autora oraz tytuł Niepiosenki z poucinanymi literami, jakby były podmyte przez fale.

Oczywiście jest to świadomy i konsultowany z redaktorem Grzebalskim zabieg artystyczny. Wszak mówiące i wieloznaczne tytuły to specjalność polskich poetów współczesnych. Warto tu wspomnieć chociażby o tak wybitnych tytułach jak:

Słynne i świetne (M. Grzebalski, 2004)
Pocałunek na wstecznym (M. Grzebalski, 2007)

Dziwić nie może, że autorem najbardziej oryginalnych i najbardziej wieloznacznych tytułów jest ten sam człowiek. Grzebalski jako redaktor wie jaki tytuł wybrać, by książka się sprzedała a jako poeta potrafi wykorzystać wiedzę redakcyjną do wymyślenia najbardziej wieloznacznego i zarazem najbardziej hermetycznego tytułu.

Analizując jego ewolucję twórczą od debiutu aż do chwili obecnej widać jak daleką drogę duchową przebył ów intelektualny wędrowiec. Najpierw był „negatyw” (1994), później „widoki”(1998) oraz „drugie dotknięcie” (2001) następnie „słynne i świetne” (2004) o skrzywieniu neolingwistycznym. Później były jakże wieloznaczne i popartowskie jak tylna kanapa w cadillacu deville „pocałunki na wstecznym” (2007). A w roku 2009. naród doczekał się „Niepiosenek” – czegoś, czego nigdy nie zapisano nawet w brudnopisie słownika języka polskiego.

Unikalność a przez to wyjątkowość tytułu najnowszego tomiku redaktora Grzebalskiego czyni dzieło wybitnym. Lektura wydaje się zbędna a inwestycja Ministra Kultury, który przez pół roku przelewał na rachunek bankowy utalentowanego redaktora pewną sumę, sądząc po samym tylko tytule zwróciła się z nawiązką. Cóż bowiem może znaczyć rzeczownik „niepiosenka”? W tym przypadku jest tylko jedna odpowiedź prawidłowa, tylko jedna interpretacja możliwa, tylko jedna jest prawda: oto naród doczekał się wreszcie potomka Jana Pietrzaka – objawił się poeta, bard i przewodnik duchowy kultury zachodu, Mariusz Grzebalski.

Skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, skoro wszystko zostało ustalone i każdy wie who is who warto poddać analizie teksty redaktora Grzebalskiego, by odkryć ów ponadczasowy i jakże ważny z perspektywy ducha kultury rodzaju ludzkiego przekaz poety.

Przekaz pierwszy dla świata redaktor Grzebalski sformułował następująco:

Słucham beznadziejnego techno,
tak beznadziejnego, że nie potrafię się oderwać –
ten sam kawałek dwadzieścia dwa razy

[Nowa mała proza]

Czytając ową strofę nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z treścią istotną ukrytą w znaczeniu liczby dwadzieścia i dwa. Należy zaufać redaktorowi-poecie i przyjąć jego słowa tak jak przyjmuje się monety bite z najcenniejszego kruszcu. Zatem bagatelizowanie treści zawartej w semantyce liczby 22. byłoby wielce nierozsądne i tylko bóg jeden raczy wiedzieć jakie to skutki przyniosłoby dla świata, który znamy.

22 x 2 = 44 (tak, tak czterdzieści i cztery. Żarty się skończyły.)

22. znaki alfabetu hebrajskiego wystarczyły, by spisać Talmud, Apokalipsa ma 22 rozdziały a w okrąg można wpisać tylko 22 wielokąty foremne. Skoro jesteśmy przy geometrii, to spróbuj podzielić 22 przez niezwykle szczęśliwą supercyfrę siedem. Zobaczysz co się stanie.

Albo inaczej, zrób tak:

22 to w linearnym zapisie 2 i 2 – czyli: (2+2)
I teraz:

22 + (2+2) = 26
26 = 10 + 6 + 5 + 6

To zaś zapisane w innej nomenklaturze wygląda następująco:
26 = Jod + Heh + Waw + Heh

Prawdopodobnie istnieje na świecie jeden sceptyk-matematyk, który zwątpi w treść przekazu, który redaktor Mariusz zafundował cywilizowanemu światu. Wprowadzając do powyższych rozważań znak mnożenia łatwo przerobi 26 na 28 czyniąc tym samym interpretację kabalistyczną wiersza fałszywą.

Jemu oraz innym zawistnikom i zazdrośnikom talentu poety-redaktora kabała mówi NIE.

Liczba 28 jest bowiem liczbą doskonałą – sumą wszystkich swoich dzielników. W świecie matematyki takie liczby są bardziej unikalne niż kulturowe wyobrażenia na temat stwórcy świata.

Weźmy inny tekst wrażliwego Mariusza – fragment o równie złożonej symbolice:

Bulterier ciągnie małolatę w trampkach
i kusej różowej kiecce w kierunku łysych
ciągnących browar na murku

[układ]

Ów tekst nie wymaga specjalistycznych analiz, by rozpoznać intencję autora. Podwójny błąd – brak podwójnego „l” i podwójnego „r” w nazwie rodzajowej: bullterrier jest tego rodzaju wskazówka, którą Indiana Jones odczytywał w notesie swojego ojca w trakcie poszukiwań Świętego Graala.

Redaktor Mariusz pomny zasad zabawy w tzw. „podchody” pozostawił wszystkim szukającym poetycką strzałkę, wskazującą kierunek interpretacji:

2 x (l)

2 x (r)

2 x (literówka)

Czyli:

2 x 2 x 2

Analogia do „beznadziejnego techno” słuchanego „dwadzieścia dwa razy” jest tu oczywista. Bo jeżeli podmiot liryczny cierpiał „dwadzieścia dwa razy” słuchając tego samego nagrania i przeżył, to równie dobrze mógł słuchać marnej jakości utworu 2 x 22 razy bez szkody dla substancji szarej i trąbki Eustachiusza.

Kolejny niezwykle istotny fragment z tomiku Niepiosenki redaktora Grzebalskiego pochodzi z wiersza pt. „Parapet”:

Siedziałem na parapecie w kuchni,
padał śnieg, noc była przeźroczysta.
Potem w tej samej kuchni smażyliśmy
cebulę, kiełbasę, pomidory.

[parapet]

Na pozór fragment ten wydaje się być zaledwie biograficzną stopklatką, bez żadnego znaczenia dla dziejów świata. Jednak polscy poeci współcześni przyzwyczaili czytelników do tego rodzaju pozorów. Wyrobieni smakosze poezji wiedzą, że najlepsi z najlepszych poetów w pozorze banału przemycają prawdy ostateczne. Tak jest i w tym przypadku. Gdyby zastanowić się co robił podmiot liryczny „siedząc na parapecie w kuchni”, to odpowiedź może być tylko jedna:

– liczył do dwudziestu dwóch.

Dlaczego do dwudziestu dwóch a nie dwudziestu czterech czy dwudziestu sześciu, siedmiu, ośmiu czy dziewięciu? Ano dlatego, że suma wszystkich liter użytych w ostatnim wersie strofy równa się dokładnie dwadzieścia dwa.

cebulę = 6
kiełbasę = 8
pomidory = 8

6 + 8 + 8 = 22

Czy to przypadek? Nie! Jeżeli chodzi o wiersze redaktora Mariusza o przypadkach nie może być mowy.

Abstrahując od numerologii i semantyki związanej z liczbą 22., wiersze Mariusza Grzebalskiego to prawdziwa skarbnica, w której roi się od filozoficznych refleksji, od diagnoz dotyczących kondycji człowieka we współczesnym świecie, od treści ważnych i od tego wszystkiego, co dla człowieka niezależnie od epoki ważne. Talent Mariusza Grzebalskiego pozwala mu na przeniknięcie skorupy obyczajowości i dotarcie do istoty tego, co określa się w różnych teoriach jako „człowieczeństwo”.

Dla przykładu. W wybitnym tekście pt. Koniec wakacji redaktor-poeta pisze o Harcerzach, a pisze tak:

Leżą w milczeniu na podłodze biura.
Za oknami Poznań zachodzi mgłą.
Młoda instruktorka harcerstwa
chowa kolorowe kredki do szuflady biurka.
Trochę im zazdrości –
te dzikie harce w ciągu dnia.

[ Koniec wakacji]

Zanim przejdziemy do drugiej i zarazem ostatniej strony tego jakże wspaniałego, jakże wybitnego i jakże wysublimowanego tekstu warto poświęcić kilka chwil na interpretację owego fragmentu.

Ktoś – tutaj liczba mnoga odgrywa niebagatelną rolę – sobie leży na podłodze. Nie jest to zwykła podłoga, ale podłoga biura. Forma „Leżą” wzmocniona antropomorficznym dopełnieniem: „w milczeniu” sugeruje, że mamy do czynienia z parą humanoidalną. Okoliczności czyli miejsce owego spoczynku: „podłoga biura” wskazuje, że relacja, która łączy ową humanoidalną parę jest podstawową relacją, którą pojawia się w każdej społeczności a mianowicie relacją „pan i niewolnik”. Kategoria biura związana jest przede wszystkim z kategorią pana-szefa i niewolnika-sekretarki w seksi nylonkach.

Uwaga dla czytelnika:

Trop interpretacyjny, w którym pojawia się kategoria „nylon secretary” wynika z preferencji estetycznych interpretatora.

Biuro, w którym harcuje sobie szef z sekretarką znajduje się w miejscu pracy Autora-Poety-Redaktora. Poznań wydaje się być naturalnym miejscem dla poczynienia tego rodzaju obserwacji. Z tego powodu w tym tekście wyczuwalna jest pewna wtórność, brak świeżości w recepcji pomysłu z szefem i sekretarką. Po tak utalentowanym poecie należałoby się spodziewać przeniesienia akcji jeżeli nie w czasie, to przynajmniej w przestrzeni. Chciałoby się poznawać perypetie sekretarki na drugim końcu Drogi Mlecznej. Miejmy nadzieję, że ową sugestię Mariusz Grzebalski rozważy redagując swoje kolejne wybitne dzieło.

A propos dzieła. W cytowanym fragmencie uderza sprawność poety w poruszaniu się w obrębie języka oraz umiejętność w redefiniowaniu ustalonych sensów. Jakiegoż geniuszu potrzeba by wykombinować:

1) harcującą harcerkę
2) harce z harcerką
3) hufiec harcerski harcujący z harcerką
4) harcerkę harcującą z hufcem harcerskim

Tomik Niepiosenki Mariusza Grzebalskiego to bez wątpienia dzieło wybitne. Doskonałe pod każdym względem. Dzięki tego typu produkcjom literackim, które niestrudzenie serwuje konsumentom kultury Redaktor Mariusz Grzebalski, czerwone znaki STOP na skrzyżowaniach nabierają wręcz mistycznego znaczenia.

Kategoria: Bez kategorii | 26 komentarzy »

Zabezpieczone: Dziennik (II)

13 kwietnia, 2010 by

Treść jest chroniona hasłem. Aby ją zobaczyć, proszę poniżej wprowadzić hasło:

Kategoria: Bez kategorii | Wpisz swoje hasło, aby zobaczyć komentarze.

10.04.2010 dzień, w którym rządzi metafizyka

11 kwietnia, 2010 by

`

8.50 – dzwonię do fryzjerki, umawiam się na godzinę 13.00 ( wieczorem jest impreza w klubie w Sopocie)

9.00 – dzwoni z samochodu prawnik, pyta czy wiem co się dzieje, usłyszał w radio, że jest awaria samolotu lecącego do Katynia

9.00 – odpalam komputer, na wuperii nic, czyli prawnik się przesłyszał, przerzucam na TVN 24, gadające głowy:    dziennikarz,  Olejniczak w studio i dwie osoby jeszcze , mówią o katastrofie, nie wiedzą ile osób zginęło, ile żyje. Reuters podaje, że zginęło 87 osób w tym para prezydencka.

9.20 – dzwonię do mamy, telefon zajęty, po pięciu minutach udaje mi się, mówię: – włącz telewizor, samolot z ludźmi lecącymi na obchody rozbił się koło Katynia. Cisza.

– mamo jutro rano, tak jak umówiłyśmy się wcześniej, jutro będę  u ciebie i jedziemy na śniadanie na 9.00 rano. Mama przytakuje, koniec rozmowy.

9.30 – dzwoni przyjaciółka prawie Matka Teresa, rozmawiamy 15 sekund

9.40 – esems od australijskiej kuzynki z pytaniem: czy maryncia leciała z prezydentem? Na tego esemesa odpowiem po pół godzinie, bo dopiero wtedy pojawi się  informacja, że dziennikarze tym razem lecieli drugim samolotem.

10.00 -nikt nie ocalał w katastrofie, błąd pilota na pierwszy rzut oka, ale kto ponosi odpowiedzialność…( dasz radę, wylądujesz, śpieszymy się. ludzie na nas czekają). O tym rozmyślam.

10.05- esemesy: o powieszeniu flagi w oknach, o mszy w katedrze oliwskiej, wysyłam esemesa z opcja przekaż dalej do Norwegii, Anglii, Niemiec, błyskawiczne odpowiedzi: tak wiedzą,  niemiecka przyjaciółka oddzwania, jej mama rozpacza, sądzi, że samolot zestrzelili Rosjanie. W  latach pięćdziesiątych z siostrą bliźniaczką  wychowywała się w rosyjskim sierocińcu,  jej  polscy rodzice zostali wywiezieni do łagrów i tam zginęli.  Aż pojawiła się  „dobra pani”  i wybrała ją spośród gromadki sierot. Zabrała ją do Polski i postanowiła wykształcić. Dziewczyna skończyła medycynę.  Jej siostra bliźniaczka  nie miała tyle szczęścia. Z rosyjskiego sierocińca wyszła dopiero po ukończeniu osiemnastu lat . Spotkały się ponownie jako dorosłe kobiety.  Matka Ewy sprowadziła siostrę do Polski,  ale po kilku latach wyjechała do Niemiec do rodziny.

10. 20 – czekam na listę ofiar, nie spekuluję, nie sprawdzam, nie dzwonię

11.30 – przychodzi mój przyjaciel R. Rozmawiamy. Mówi, że taksówkarz, który go wiózł  powiedział, że zginął jego prezydent i ho ho  jak teraz radują się zwolennicy Platformy.  R nie wytrzymuje, mówi kierowcy, że nie świętuje pomimo popierania PO i taki tekst jest niestosowny, przynajmniej dzisiaj. R chce jechać do stolicy na uroczystości pogrzebowe. Ja na pewno nie pojadę. Żegnamy się.

Donald Tusk jedzie samochodem do Warszawy.

12.00 jest pełna lista zabitych. 96 osób, wśród nich A, sąsiad, kilku znajomych, nie ma nikogo z rodziny.

12.05 – esemes : „zapalmy świeczkę pod biurem A. o 18.30”. Nie pójdę.

13.00 – zakład fryzjerski, siadam na fotelu, gwar, przekrzykiwanie, trzy panie ferują wyroki,  znają się na samolotach, wychodzę z mokrymi włosami, już wiem, że dzisiaj potrzebuję ciszy i samotności.

15.00 – czytam na mesjanistycznym portalu o liczbie 44 i dacie 10.04.2010, autorka przelicza:10+4+20+10=44  i wyciąga wniosek, że ta data to znak zapisany ręką wieszcza. A przecież w numerologii suma tej daty to 8, a nie 44  (nadal przeliczam).

15.15 – czytam wpis o winie i dziewczynie i komentarze na hmn

Wpisuję się: „P I E R D O L I C I E !” i natychmiast usuwam.  to zbyt mało. Postanawiam napisać tekst o metafizyce. Muszę to zrobić jak najszybciej w myśl  zasady: zaszyj dziurkę póki mała. Znowu dopadł mnie przymus wyrzucenia z siebie informacji.

Zasypiam na pół godziny, wstałam dzisiaj o piątej rano,

17.30 – budzi mnie telefon.  Znajomy mówi, że A. miał jechać pociągiem,  ale  w ostatniej chwili zwolniło się  miejsce w samolocie. Udało mu się…

19.00- czytam bezpłatne wydanie Gazety Wyborczej. Artykuł, w Którym Adam Michnik nazywa przyjacielem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przeglądam polukrowane teksty.  Coś jest ze mną nie tak. Czy nie powinno się pisać o umarłych albo dobrze, albo wcale.  Niepotrzebnie analizuję. A Tusk wszak rano płakał. Wiem, że się wzruszył bardzo.

Wyciszam telefony.  Nie ma mnie dla nikogo.

20.00 – 22.00 – oglądam wiadomości, przeskakuję po programach telewizyjnych, goście i dziennikarze  w studio są dla siebie bardzo mili, mówią o zmarłych pięknie, dwa razy słucham wypowiedzi byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o tym, że premier Putin osobiście stanął na czele komisji, która ma wyjaśnić przyczyny katastrofy i jaki to jest ważny znak dla Polski, krok ku poprawie wzajemnych stosunków. Tusk klęka, Putin obejmuje premiera, Jarosław Kaczyński stoi przy szczątkach samolotu. Hieny wszystko rejestrują, kręcą, marzą o fotkach które znajdą się na czołówkach gazet.

23.30 – kładę się spać w łóżku sprawdzam komórkę, ostatni esemes z godziny 23.20:  „Swiat nie znosi prozni. Dzisiaj, w ten smutny dzien, o godz. 18.30 przyszla na swiat mala, cudowna Antoninka Maria, pierwsza z piatki naszych dzieci.” tekst dający oddech, klucha uwierająca w gardle znika, rano będę już mogła mówić, zasypiam.

Kategoria: Bez kategorii | 18 komentarzy »

otwieram wino ze swoją dziewczyną

10 kwietnia, 2010 by

.

dobry Panie Boże, aleś numer spłatał wszystkim niedowiarkom i tym z twoich sług, którzy tracili wiarę w sprawiedliwość boską. Niech cię diabli!

Panie Prezydencie, jeżeli jeszcze się nie zorientowałeś w tej chwili idziesz do nieba. Nie idziesz sam, towarzyszy ci małżonka i zasady protokołu dyplomatycznego oraz kilkadziesiąt innych dusz. Gosiewski trochę się ociąga, ale on tak już ma – jest inwalidą, poczekajcie na niego. Jak już dojdziecie do wielkiej, białej bramy i kiedy przywita was dziwna postać z kluczami w ręku nie dopuść Wassermanna do głosu. Wnikliwe pytania w stylu: „co my tu robimy? po co te klucze? dlaczego tu jest tak jasno? po co wam te skrzydła? dokąd prowadzi ta droga?”
w tych okolicznościach nie mają sensu.

Niech wam niebo i ziemia lekkimi będą!

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

« Wstecz