.
Stirlitz mrugnął raz, mrugnął drugi raz.
Mógłby tak w nieskończoność.
Przechadza się między drzewami.
Spaceruje i patrzy na niebo.
Podziwia dzikie gęsi.
Przygląda się ptakom.
Zastanawia go symetryczny klucz.
Myślami jest gdzieś daleko.
O ile w ogóle myśli w tej chwili.
Tyle ma spraw do załatwienia.
Tyle rzeczy do zrobienia.
Tyle myśli do wymyślenia.
Sam nie wie za co ma się zabrać.
Ale wie, że coś musi zrobić.
Nie tak jak ostatnio.
Tym czasem spaceruje.
Jest wśród drzew, brązowych sosen.
Ciekawe ile mogą mieć lat – pomyślał.
I złapał się na tym, że drugi raz pomyślał.
A miał to być zwykły spacer po lesie.
Zwykłe podglądanie przyrody na wiosnę.
Podziwianie powracających ptaków.
Spacer miedzy smukłymi sosnami.
Nic nie zapowiadało, że będzie inaczej.
Że akurat tej wiosny, roku 1945 pomyśli.
A miało być przecież inaczej.
Przynajmniej tak mu obiecywano.
Ale czy mógł wierzyć tego rodzaju obietnicom?
Tego pytania Stirlitz nigdy sobie nie zadał.
Od dziecka był bardzo małomówny.
Oparłszy się o gruby pień drzewa rozmyślał.
Tym razem niewiadomo o czym.
Nasz bohater jak nigdy postanowił być skryty.
Z zadumy wyrwał go krzyk dzikiej gęsi.
Drugi raz tego dnia spojrzał w niebo.
I drugi raz tego dnia zobaczył klucz ptaków.
To dobry moment by sięgnąć do kieszeni.
Wyjąć z niej paczkę biełomorów.
Zgnieść filtr, włożyć do ust, zapalić i zaciągnąć się.
Zrobić tyle czynności zaczynających się na Z.
Ze szpiegowaniem jest zupełnie inaczej.
Szpiegowanie jest na S.
S jak Stirlitz.
Spacer to spacer i też jest na S.
Stirlitz nie chciał ale poruszył się.
Wolnym, niedbałym krokiem pośród drzew.
Trochę innych niż te, które mijał przed chwilą.
Stirlitz jest na S, drzewa są na D.
SD jest jak Sicherheitdienst.
Zanim przechytrzy Heydricha przejdzie się jeszcze.
Do tamtego drzewa, a może trochę dalej.
Może to być jego ostatni spacer w życiu.
A to wie tylko bóg, którego przecież nie ma.
Przynajmniej tak uczono w Akademii Marksa i Engelsa.
Dochodząc do upatrzonego drzewa Stirliz potknął się o pniak.
Na szczęście nie upadł i nie złamał ręki.
A przecież mógł upaść i coś sobie zrobić.
Z politowaniem spojrzał na kawałek śliskiego pnia.
Pokiwał głową i mruknął coś na temat kłód rzucanych pod nogi.
PIERWSZY DIALOG z szefową kawiarni Elefnat [3: 41 sek. Filmu]
– Panie, słyszy pan?! Nie wiem jak pan, ale ja już zrobiłam zapas tlenu na to nasze okropne miejskie życie. Jak pan uważa, nie powinniśmy już wracać?
– Powinniśmy.
– Panie, niech mi pan pomoże z łaski swojej, nie mogę wyjść.
– Pani pozwoli.
– To już nie pierwszy raz przywiózł mnie pan do lasu wiosną
Stara dobra szkoła Tatiany Lioznowej – reżyserki Siedemnastu mgnień wiosny – polegająca w skrócie na tym, by robić jak najdłuższe ujęcia i marnować przy tym jak najwięcej taśmy filmowej (trzeba wiedzieć, że kategoria „jak najwięcej” w ZSRR była tym, czym do dziś jest w Watykanie słowo „amen”.) nie poszła w las.
Lioznowa szybko znalazła naśladowczynię.
Marzena Broda urodziła się 27 lutego 1965 w Krakowie.
I to tyle, jeżeli chodzi o ewentualne różnice.
Jeżeli chodzi o podobieństwa, to odnajdujemy je przede wszystkim w warsztacie obu artystek.
Oto pierwszy tekst z tomiku: Światło przestrzeni, który ukazał się w roku 1990.
Była niebieska, zimowa noc.
Stirlitz nie zwalniał kroku.
Ulice miasta poza zasięgiem wzroku.
Wszystko usnęło pod świeżą warstwą puchu,
włochate rzeźby kamieni wyniesione na brzeg
otchłani przez czas, usnęły lasy, drogi, śpi księżyc
w srebrnej, powłóczystej sukni.
Ptaki przycichły na polach, senne obrazy
wyfruwały z pamięci przywołując zjawy.
Ślady rzucone w mokry śnieg zamarzały,
płynęła mgła za drzewami z lodu.
Nikogo nie było, tylko szmer sypiącego śniegu,
wiatr pod nieruchomą górą, milczący.
Czy pragnął spokoju?
Na próżno oddechy ocieplały powietrze,
aniołowie grali na trąbach przez dziurawe chmury,
ich łzy błyszczały jak prawdziwe gwiazdy,
wypisując ziemskie imiona.
Wszystko stało się martwe, senne i śniło.
Znikły gdzieś słowa, opuszczone chaty,
świt się nie zjawił skostniały od mrozu.
Zastygły doliny, światło na zboczach,
wodospad w górach jak kryształy polarnego lodu.
Słońce usnęło, dni babiego lata, planety, kosmos,
we wszechświecie dusze. Gdzieś na końcu przestworzy
myśli – – Sypie śnieg, czas zmienia straże.
Śpij świecie twardo w białych ramionach zimy.
Serce Ziemi bije spokojnie.
[MOTYW Z BRODSKIEGO]
Nie jestem pewien czy wers: „Stirliz nie zwalniał kroku” na pewno był w korpusie tekstu. Wiersz cytuję bowiem z pamięci. Ale nawet gdyby w wierszu nie było wzmianki o podstawionym Standartenführerze, to nie sądzę by tekst stracił na wartości.
Poetka dynamikę i sposób narracji żywcem przeszczepia na grunt polski prosto od Lioznowej i Juliana Siemionowa. Gdyby Hitler skapitulował w grudniu, powyższy tekst Marzeny Brody mógłby być świetnym opisem zimowego spacerku Maxa Otto von Stirlitza.
Równie dobrze pasowałby do scenariusza kolejny wiersz poetki Brody z omawianego tomika. Pod warunkiem oczywiście, że autorka dałaby się namówić do małej korekty. Chodzi mianowicie o zdanie: „Mróz tuli w ramionach cienie” oraz o „sen przytulony do wiatru”. Tego typu pieszczoty – abstrahując od samego czasownika „tulić”, który ma charakter dekadencki – są obce zdrowej tkance klasy robotniczej. Są przeżytkiem zapożyczonym ze zdegenerowanego, chorego świata zachodu. I dlatego należałoby przeredagować owe fragmenty. Poza tym wiersz „Zima” (bo o nim mowa) jest zgodny z linia partii i powinien znaleźć się w serialu: Семнадцать мгновений весны II.
Oto rzeczony tekst:
Zima to śnieg, świat na biało, noc
poszarpana pazurem księżyca, drogi
bez śladów, drzewa odświętne —
pingwiny na brzegu zatoki.
Wszystko ma kształt myśli rzuconej
w przestrzeń. Mróz tuli w ramionach
cienie. Powietrze jest podszyte chłodem,
wargi posiwiałe. Śpią słowa, skały, sen
przytulony do wiatru. Nie ma płynnych
gestów, ptaków zmęczonych słońcem.
Zima ma jeden wymiar, skrzy się
jak gwiazda zerwana z nieba.
Jest zaledwie chwilą, pierwszym oddechem.
Czyste są kolory zimna, żyją wyobraźnią
czasu na własnej planecie. Gdy sypie śnieg,
świat poważnieje w dolinach dłoni.
[zima]
Z socjalistycznym pozdrowieniem
Cenzor.