requiem dla przyjaciela

30 kwietnia, 2009 by

.

Jacka poznałem kiedyś tam. Wiecznie niedogolony grubas, niechlujnie ubrany, niedomyty z tłustymi włosami a na końcu: zafajdany własnymi odchodami.

Jacek był klasycznym komunistą, solidnym i co gorsza: utopijnym. Pierwsze nasze spotkanie wyglądało tak: w okolicy pierwszomajowej zbieramy się na nieoficjalnym spotkaniu między znajomymi. Jacek był znajomym znajomych.
Pijemy wódkę, jemy ogórki, suchy chleb i cebulę. Pijemy dużo wódki. W okolicach połowy drugiej flaszki na łeb nabieram animuszu. Wchodzę na jedyny stolik w pokoju hotelu asystenta i recytuję wiersz Majakowskiego, który szedł jakoś tak:

Krzyczą poecie:
Zobaczyć by cię przy warsztacie tokarskim
A co tam wiersze
Puste to przecież
Trudniej przy pracy naginać karku

….

Chwieję się, bekam. Pijacką czkawkę łapię na frazie:

my szlifujemy mózgi pilnikami języków

W pewnym momencie trace równowagę. Do połowy wypita butelka wódki wyborowej wypada mi z ręki. Leci. Widzę trajektorię ruchu i chcę ją złapać. Jacek mnie wyprzedza. Złapał flaszkę w locie i trzymając zapalonego papierosa w ustach kończy:

a krzykaczy do młyna
młynarzom służyć
wodą przemówień obracać koła

Padłem. Zasnąłem. Mija pijacki odcinek czasu może dziesięć minut, może kilka godzin a może doba. W każdym razie wystarczająco dużo by przegapić istotną część akcji. Otwieram oczy i widzę jak Jacek rozmawia z kolegą kolegi. Słyszę o Lenienie i o tym, że w Conjectures adn Refutations albo gdzieś tam indziej (nie pamiętam, bo byłem pijany) jest jakiś tekścik Poppera, w którym chwali on Włodzimierza Ilicza i co z tego wynika dla nauki polityki, dla filozofii i w ogóle. Zasypiam znowu.

I budzę się. Ktoś mnie budzi. Jakaś dziewczyna, która mnie zna. A ja jej nie znam. Ona zadaje pytania i nalewa mi wódkę. Oczywiście chcę trzymać fason więc piję. Rozglądam się i widze fatalny krajobraz: kolesie upici. Śpią wszyscy wszyscy oprócz mnie i Jacka. Dziewczyna się nie liczy. Ona nie piła.

Szukałem w głowie jakiejś ciekawej myśli, celnego spostrzeżenia. Wyjątkowo nie chciałem wyjść na głupka. Jacek polewa. Pijemy i rozmawiamy. Zasypiam w połowie jego słowa:

Faurisson udowodnił, że komory gazowe nie istniały…

Dopiero kilka lat po tym zdarzeniu udało mi się obalic tezę Faurissona argumentem statystycznym, który przekonał Jacka. Ale do rzeczy.

Imprezę ku czci święta robotniczego i krwi proletariackiej zapamiętałem jako szczególną projekcję dziwnego filmu. Film był oczywiście urywany, ale za każdym razem kolejny epizod otwierała ta sama klatka: obraz Jacka z kieliszkiem w ręku.
Wszyscy spali, a on pił.

Niewiadomo kiedy Jacek zaczął gubić się gdzieś w drodze. Pił i pisał. Pisał i pił. A później , kiedy się zupełnie pogubił, bez wypicia ćwiartki wódki nie potrafił załogować się na ulubionym portalu: kurnik.pl. Jako namiętny szachista, wszystkie wolne chwile spędzał przed komputerem i wysysał z światłowodowego łącza uniwersytetu ostatnie poty rozgrywając kolejne partyjki. A chwil wolnych pracownik akademicki ma od chuja, bo Grywał w osobliwy sposób.

Partyjka zaczynała się zawsze w milczeniu. Po około minucie Jacek mówił do monochromatycznego monitora:
– Przegrałeś. Masz mata w pięciu ruchach.
Mijała kolejna minuta. I kiedy popielniczka obok Jacka zaczynała przypominać z wyglądu jeża, zaczynał nerwowo klikać myszką i mówił:
– Patrz, przegrałem. Chcę rewanżu. Boisz się? Przegrasz! Wiesz, że przegrasz! Ha!
Rozgrywał potem kolejnych kilka partyjek. Nawet miał całkiem przyzwoite statystyki, wygrywał 50 % partii. Przynajmniej na początku naszej znajomości. Później, kiedy przegrywał z wódką, przegrywał większość rozdań.

Scena:

Pokój czterysta i coś tam. Wtorek. Godziny popołudniowe. Jacek ma przerwę między zajęciami a ja konsultacje. Czekam na studentów a że jest dopiero połowa semestru żaden się nie pojawia. Wszyscy zlecą się dopiero na dwa tygodnie przed sesją i będą piszczeć, wymyślać głupie usprawiedliwienia, będą chować półtorej metra pod ziemią mamusie, tatusiów, ciocie, wujków by wycyganić odrobinę współczucia. Ale chuj z tym. Wówczas siedzieliśmy sami. Jacek jak to zwykł mawiać: pykał w szaszki, ja czytałem książkę, którą miałem pod ręką: Dialektik der Aufklärung. Czytam, czytam i w którymś momencie cytuję na głos: czy ty wiesz jak bardzo ciebie nienawidzę
Jacek, kiedy to usłyszał, odwrócił się i mówi: Adorno, Dialektyka oświecnia, stron ta i ta. Sprawdzam, faktycznie, strony się zgadzały.

Kiedy lepiej poznałem Jacka dowiedziałem się, że od kilkunastu lat pisze habilitacje ze szkoły frnakfurckiej. Przynajmniej mówi, że pisze.

Wątpię, by Jacek napisał habilitację. Talentu i umiejętności ma za 100 tysięcy polskich profesorów. Nie o to chodzi. Jacek brakuje cierpliwości do dłuższych form. Sprawdza się w krótkich felietonach, w dwudziestostronicowych artykułach. Jest mistrzem tych form.

Gdyby Jacek urodził się gdzieś w Niemczech, dzisiaj zamiast Adorno cytowano by jego teksty. Niestety Jacek urodził się w Polsce. Co gorsze: pracował w Zielonej Górze i co było zbrodnią niewybaczalną: był filozofem.

W 2006 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Pracownikom kazano podpisać tzw. lojalki czyli deklaracje, że etat na uczelni takiej a nie innej jest pierwszym etatem. Jacek nie podpisał, bo dorabiał sobie gdzieś tam w centralnej Polsce, w szkole prywatnej. Podtykano mu ten papierek za każdym razem, kiedy pojawiał sie w pracy. Ten zapewniał, że odda podpisany za tydzień i tak w kółko. No i postanowiono mu się dobrać do skóry. A zrobiono to tak.
Jacek dojeżdżał na zajęcia do Zielonej Góry z Warszawy. Przyjeżdżał raz w tygodniu, na jeden dzień. Miał wykłady i konsultacje, po których pędził na nocny pociąg powrotny. Ale któregoś razu dowiedział się, że zmieniono mu plan zajęć. Że musi przyjechać na jedną godzinę w poniedziałek, jedną godzinę będzie miał we wtorek. Że grupa B z drugiego roku przyjdzie na 15 w czwartek i że tak będzie już cały czas. Jacek splajtował.

Zanim skapitulował, Jacek oddalił się od wszystkich. Widziałem go, kiedy zataczał się w drodze na wykład. Jak wypadał z drzwi taksówki. To znaczy, jak go taryfiarz wyciągał, sam nie miał na to siły. W końcu widziałem jego białą koszulę i jasne, materiałowe spodnie zabrudzone jego fekaliami. Jacek w pewnym momencie stracił kontrolę nie tylko nad własnym pożądaniem ale także nad sobą.

Zapamiętałem go tak: jest on, jest wódka i rozmowa. Koniecznie w tej kolejności.

Jacek zniknął. A ja myślę o nim. Myślę o leworęcznym geniuszu, utaplanym we własnym gównie. Nie przeszkadzają mi pobrudzone gazety, które podkładałem na jego fotel, by nie pobrudził tapicerki. Ale brakuje mi w sposób istotny jego genialności, brakuje mi obecności człowieka, z którym można było porozmawiać.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

Pauza na zastanowienie. Popęd seksualny a fałszywa literacka wzniosłość. Pani Bieńczycka

27 kwietnia, 2009 by

W rozdziale Popęd śmierci a wagnerowska wzniosłość Słavoj Žižek pisze:

(…)Przeciwieństwo rysujące się między wzniosłością rossiniańską a wagnerowską doskonale pasuje do kantowskiego podziału na wzniosłość matematyczną i dynamiczną;
(…) Kolejny doskonały przykład przeciwieństwa między wzniosłością matematyczną a dynamiczną można zaczerpnąć z życia codziennego; zauważmy, że mężczyźni na ogół niewłaściwe pojmują kobiece jeszcze!”; w trakcie seksu oralnego, gdy mężczyzna, delikatnie pieszcząc językiem łechtaczkę słyszy kobiecy okrzyk zadowolenia Tak! Tak! Więcej!”, zazwyczaj odczytuje go niewłaściwie jako zachętę do bardziej agresywnych działań i zamiast postępować dalej w taki sam sposób, przechodzi do gwałtowniejszych pieszczot, drażniąc, ssąc i gryząc łechtaczkę, co rzecz jasna przynosi katastrofalny skutek – spadek podniecenia u kobiety i jej wycofanie.

(…) o czym się właśnie przekonaliśmy, rossiniańska wzniosłość jest matematyczna, ukazuje ona bowiem niezdolność podmiotu do scalenia mnogości zalewających go żądań, wagnerowska wzniosłość jest natomiast dynamiczna, ukazuje bowiem obezwładniającą moc pojedynczego żądania, bezwarunkowego żądania miłości.(…)

Žižek karkołomnie udawania, że wycofanie się Rossiniego ze świata muzyki było spowodowane właśnie tym niefortunnym niezrozumieniem natury sztuki.
A przecież wiadomo, że Rossini lubił po prostu tylko jeść, a nie muzykować:

„Nie znam lepszego zajęcia niż jedzenie, prawdziwe jedzenie. Apetyt jest dla żołądka tym, czym miłość dla serca. Żołądek to dyrygent, który kieruje wielką orkiestrą naszych namiętności– napisze Rossini porzuciwszy komponowanie oper.

Trudno uwierzyć więc Žižkowi, jak i całej jego postmodernistycznej retoryce opartej na zdumiewających przykładach zachowań gatunku ludzkiego, jakoby opisany epizod miłości cielesnej miał jakiekolwiek przełożenie na akt tworzenia sztuki, skoro nie jest nawet aktem płciowym, jedynie jego marginalnym elementem.

Druga śmierć opery
Žižek Slavoj, Dolar Mladen
fragment w tłumaczeniu Sławomira Królaka

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

Elżbieta Lipińska, Pożegnanie z czerwienią. Kici, kici przymiotniczki, taś, taś,

24 kwietnia, 2009 by

.
Matka miała syna. Kochała go.
Pewnego dnia syn się ożenił, ale kobieta, którą sobie wybrał za żonę nie chciała się jego miłością z nikim dzielić. Dlatego któregoś razu rozkazała mu zabić staruszkę. Poszedł on do matki, zabił ją i wyciął jej serce jako dowód dla żony, że tylko ją kocha. Wracając z powrotem do domu potknął się i upadł. A serce, które niósł wypadło mu z dłoni, potoczyło się po bruki i zapytało: Synku, nic ci się nie stało?

Oto historia bezprzymiotnikowa, historia, którą mogłyby opowiadać kobiety swoim synom. Ale kobiety, w szczególności: polskojęzyczne gospodynie domowe, które zaczynają dzień od paczki waletów i kawy, po której łatwo robią kupę i z równą łatwością piszą przynajmniej jeden wiersz, który następnie publikują gdzieś w internecie lub też nękają sekretarzy redakcji pism literackich nie wierzą prostym, bezprzymiotnikowym przekazom.

Kobiety mają tak skonstruowane mózgi, że nie potrafią obejść się bez przymiotników. Kiedy chłopaki ganiają się z plastikowymi karabinami i naśladują serie z pepeszy wrzeszcząc: e e e e e e e e e, dziewczynki ćwiczą się w swych przyszłych funkcjach społecznych. Prowadzają dostojnie wózki, w których wożą lalki. Lalki te czeszą, pieszczą, myją, karmią i przebierają.
Na tym etapie rozwoju wszystko jest jakby w porządku. Ale w pewnym momencie z dziewczynkami zaczyna się dziać coś niezwykłego. Otóż odkładają one wózki i lale. Zapominają o tych gadżetach na dłuższy okres czasu. O wózkach i dzieciakach przypomną sobie w okolicach trzeciego roku studiów, kiedy to o wewnętrzne strony ich cienkich ścianek twarzoczaszki zacznie obijać się wielki dzwon zwany instynktem macierzyńkim. Ale zanim do tego dojdzie dziewczynki rozkochają się. Przedmiotem ich westchnień jednak nie będą chłopcy z Backstreet Boys, Tokyo Hotel. Nie będzie to nawet lider zespołu Feel. Pierwszą ofiarą kobiecej miłości padają przymiotniki. Życie kobiece zacznie się koncentrować wokół konkretnych kategorii:

gruba (w szczególności: jestem za gruba)
chuda (w szczególności: ale ona chuda)
ładna, piękna, cudowna
brzydka, paskudna, ohydna
itp.

Oto przykład. Jedna z dziewczyn na blogu ze strony bravo.pl pisze:

moja mama wpędza mnie w kompleksy….np siedzimy a ona mówi mi że jestem gruba… :/…a tymczasem mam niedowage.. :/..i gruba nie jestem:/ …albo mi mówi ze mam krzywy nos…niedawno siedziałam z nią na kanapie a moja mama ” o jej…ty masz bardzo krzywy nos” …nie mówi mi że jestem brzydka wprost ..tylko jakby chciała no nie wiem..w kompleksy mnie wpedzic..”/…ej no sorry…ja sama nie wiem jaka jestem..ale powodzenie mam więc chyba jakaś straszna nie jestem :/..no wiecie modelką też nie…ale to troche wygląda jakby chciała sie dowartościować wpędzając mnie w kompleksy…/://dziwne troche.. (autor: ponczoszanka)

Mamy tutaj charakterystyczne przymiotniki wieku dojrzewania:

gruba
(warto zwrócić uwagę na koniunkcję: mam niedowagę i gruba nie jestem.)
krzywy
brzydka
straszna
dziwne

Przed 15 rokiem życia umysł kobiety nie potrafi wyjść poza tych kilka przywołanych przez ponczosznkę przymiotników. Właściwie jak nigdy później, każda kobieta przed piętnastym rokiem życia jest w stanie dokonać rzeczy unikalnej a mianowicie, potrafi opisać świat zewnętrzny, życie społeczne i sferę kultury za pomocą pięciu przymiotników: gruby, krzywy, brzydki, dziwne.

W miarę upływu czasu kobiety będą starały się ukrywać rodzajową skłonność do przymiotników. Jako kobiety zasiadające w zarządach spółek, jako współczesne businesswoman będą unikały przynajmniej w życiu zawodowym – przymiotników jak ognia, gdyż przymiotnik ma tę oto przypadłość, że zdradza uczucia. A nie ma nic gorszego w biznesie niż okazywanie emocji. Negocjatorzy umów inwestują dziesiątki tysięcy na botulinę wstrzykiwaną w twarz, w skórę dłoni, by się nie pocić, by nie okazywać oznak zdenerwowania czyli nie dać przeciwnikowi szans na behawioralną lustrację właściwych intencji.
Kiedy zrzucą korporacyjne kostiumiki, kiedy zmyją z siebie zapach toneru do kserokopiarki, przy której spędziły większą część dnia, businesswoman na powrót staje się królową w świecie przymiotników. Oczywiście ich zbiór ewoluował. Oprócz:

gruba
chuda
ładna, piękna, cudowna
brzydka, paskudna, ohydna

pojawiają się nowe:

odprężająca (w sensie: kąpiel odprężająca)
relaksująca (jak wyżej)
czule (w sensie: kochaj / pieść / całuj mnie)
delikatnie (jak wyżej plus wsadź go)

Żadna orgia seksualna przeplatana wykrzyczanymi: mocniej, głębiej, mocniej, mocniej, nie może się równać z ciążą. W tym unikalnym stanie fizycznym ujawnia się równie unikalna słabość do przymiotników. O ile zapładnianie kobiet nie jest rzeczą trudną, tak życie z zapłodnionymi kobietami wymaga anielskiej cierpliwości. Ciężarne przy pomocy dwóch antytetycznych przymiotników potrafią zmienić w proszek radość z trafienia szóstki w totka, nie wspominając o prozaicznej satysfakcji z udanego dnia. Taki oto przykład:

Ciężarna: Stasiu, przynieś mi wody

Stasiu: Już kochanie. Proszę.

Ciężarna: Za zimna Stasiu.

Stasiu: Przepraszam. A teraz może być?

Ciężarna: Stasiu, za gorąca.

Stasiu: Doleję zimnej. I jak?

Ciężarna: Nie czujesz, że za zimna? Zimniejsza niż na początku.

Stasiu: No to daj, trochę doleję.

Ciężarna: Ohyda, tego pić nie można. Poparzyłam się. Ale z ciebie nieudacznik. Mogłam posłuchać mamusi Ostrzegała, że z ciebie nic nie będzie

Istnieje tylko jedna dziedzina życia, która może być porównywalna do dziewięciomiesięcznej przymiotnikowej gehenny jest nią poezja. Kiedy kobieta zaczyna pisać wiersze wszystko się może zdarzyć. Może rozstąpić się jakieś morze, może zatrząść się zmienia, może przemówić stwórca, w ostateczności kobieta pisząca wiersze może dostać Nobla (o ile ma przystojnego sekretarza, który dzielnie ją inspiruje i podtrzymuje na tzw. duchu.). Największe kataklizmy zdarzają się jednak wówczas, kiedy kobiece pasje przymiotnikowe kanalizowane w wierszykach zostaną wydane w formie tomiku. Wówczas mamy do czynienia ze wymierną stratą kulturową, ze szkodą na duchu ponadgatunkowym i co najważniejsze: z niepowetowaną stratą papieru. Przykładem takiego kataklizmu jest tomiczek Elżbiety Lipińskiej, Pożegnanie z czerwienią. Na jeden tysiąc przymiotników przypada w nim średnio pięć rzeczowników i kilka czasowników. Oto próbka:

siwy mróz jak rozczochrana broda
zimne światło z trudem przebija noc
zmarznięte dłonie chowam głęboko
w pamięć twojego ciepła

zaciskam mocno powieki
bezczelnie wpycha się blady świt
w sam środek snu
gdzie pomarańczowe ciepło kamasutry
owija mnie szczelnie jak sari
które odplątywałeś tak cierpliwie
jak niecierpliwie mnie potem kochałeś

[przebudzenie]

Po takiej dawce przymiotników, które z gracją serwuje Lipińska, a której żaden Stasiu nigdy by nie wytrzymał, można tylko złożyć hołd ciężarnej kobiecie i podziękować bogu za penisa.

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Opinia Francesco M. Cataluccio na temat filozofii i literatury.

23 kwietnia, 2009 by

.

Kilka tygodni temu gwiazda portalu nieszuflada arbitralnie stwierdziła, że filozof nie może znać się na literaturze. O poezji, literaturze powinien według niego wypowiadać się wyłącznie student, absolwent polonistyki, bo tylko on ma właściwą wiedzę, poświadczoną stopniami w indeksie.

A guzik prawda!

Poniżej cytat z książki o Witoldzie Gombrowiczu Francesco Cataluccia. (Dla Włocha, Gombrowicz to filozof, a jak filozof to pisarz.)

” Filozofia powstała jako literatura. Do Platona była mieszanką wiedzy i poezji. Arystoteles przekształcił filozofię w naukę. Na ten model powołuje się wielu filozofów aż do Hegla (wyłączając jednak takich wielkich myślicieli, jak św. Augustyn, Pascal, Montaigne). Kierkegaard był pierwszym, który ukazał kryzys filozofii pojmowanej jako system. Jednak – jak sądzi włoski filozof Franco Rella – dopiero wraz z ludźmi takimi, jak Giacomo Leopardi i Fryderyk Nietzsche filozofia i literatura zaczęły z powrotem łączyć się i przenikać. Obecnie często wyraża się pogląd, że po Nietzschem myślenie filozoficzne przeniosło się do poezji i literatury. Przyszli badacze, którzy będą chcieli pojąć sposób myślenia naszego stulecia – pogmatwane ścieżki rozumu XX wieku – będą musieli pilniej przyglądać się dziełom pisarzy i poetów niż akademickim pracom z dziedziny filozofii. Przyczynił się do tego fakt, że wielu filozofów XX wieku, jak Martin Heidegger czy Jean- Paul Sartre, nadawało często swojej myśli formę literacką [ … ].”

Dlatego podział na teksty filozoficzne i literackie jest umowny i nie ma znaczenia, ponieważ w sposób płynny przenikają się wzajemnie.

Filozof może więc oceniać poezję, czy to się komuś podoba, czy nie.

O walce dojrzałości z okresem dzieciństwa na podstawie eseju Francesco Cataluccio ” Niedojrzałość choroba naszych czasów” napiszę innym razem.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Maciej Woźniak, Iluzjon. Proszę Państwa, to żadna iluzja, to tragedia!

20 kwietnia, 2009 by

.

Dialog między wieszczem, jego weną, człowiekiem i przeglądarką google.

W rolach głównych występują:

wieszcz: Maciej Woźniak
wena: tajemniczy głos w głowie
człowiek: Woźniak Maciej
przeglądarka google: www.google.pl

Scena pierwsza i jedyna:

Osiedle z płyty. Może Orła Białego w Poznaniu, a może nie, może w innym mieście. Małe mieszkanie z oknami wychodzącymi na miejską obwodnicę. Przy jednym z okien siedzi Maciej Woźniak. Poza tym nic się nie dzieje. Na dworze jest zimno, nie ma gdzie pójść. Nie ma z kim pokopać w piłkę.

Człowiek: Hmmm, co by tu zrobić.

mija 5 min.

Człowiek: Hmmm, może zrobię sobie coś do jedzenia. Tak to dobry pomysł.

W polowie drogi do kuchni nagle odzywa się wena:

Wena: chłopie, nie opierdalaj się, nie kombinuj i nie cuduj, tylko siadaj i pisz wiersze!

Człowiek (sam do siebie): Ale głodny jestem.

Nie wiedząc sam dlaczego, rezygnuje z jedzenia. Idzie do swojego pokoju siada przed biurkiem. Wyciąga z szuflady kilka kartek papieru. Rozkłada w równym rzędzie ołówki. Przygotowuje się do pisania. Przerywa mu Wena:

Wena: Ty, pojebało cię? Co ty odpierdalasz? Włączaj komputer, w którym ty wieku żyjesz? Szekspir myślisz, że jesteś? Homer kurwa? Horacy? Wieszcz jesteś, bierz się za goole. Nie będziesz mi się tu guzdrał latami nad udaną metaforką. Jeszcze tego by brakowało.

Człowiek w milczeniu odpala komputer. Czeka kilka minut (ma starego Windowsa, słaby procesor i trochę to trwa). Czekając na charakterystyczna melodię i napis: ZAPRASZAMY stuka nerwowo palcami o blat biurka, jakby się denerwował. Jakby się czegoś bał.

Komputer się uruchomił. Człowiek wpisuje adres przeglądarce: www.google.pl, i znowu przerywa mu Wena:

Wena: nie zapomniałeś o czymś?

Człowiek (sam do siebie): Byłbym zapomniał.

Wstał od komputera. Podszedł do szafy. Stanął przed nią, westchnął głośno trzy razy, nastepnie wszedł do niej i zamknął za soba drzwi. Nic się nie dzieje. Mija chwila aż tu nagle jakieś światło przenika przez szpary w drzwiach i przy zawiasach. Drzwi się pomału otwierają, światłość przenika całe pomieszczenie. Światło jest dosłownie wszędzie. Nagle z szafy przy dźwiękach piosenki Natalii Kukulskiej: Światło, wychodzi człowiek zmieniony w wieszcza. Ubrany jest w czarną kapotę i cylinder jak to zwykle u wieszcza. Zamyka drzwi i przegląda się w lustrze. W tle słychać refren: Światło, nosisz je w sobie…sialalala… światło nie zgaśnie choćbyś chciał….sialalalala…. Nagle wieszcz, gdy to słyszy bierze taboret, staje na nim, rozkłada ramiona i recytuje z tzw. głębi ducha, następujące słowa:

Wieszcz: Światło, Światło, Światło! Po drugiej stronie światła!

Kolejny raz przerywa mu Wena:

Wena: To było ostatnio, no kurwa, nie odpierdalaj maniany.

Wieszcz żachnął się. Zszedł ze taboretu i powrócił do biurka. Patrzy w monitor. Mija minut 10, 20 i kolejnych 40 minut minęło a wieszcz jak siedzi tak siedzi. Odzywa się Wena.

Wena: Nad czym tak rozmyślasz kochaniutki?

Wieszcz nie odpowiada.

Wena: No powiedz cóż cię trapi?

Wieszcz w dalszym ciągu milczy.

Wena: Nie pękaj, nikogo nie ma w domu. Starzy w TESCO na zakupach. Możemy pogadać. Nikt się dziwić nie będzie.

Wieszcz (szeptem): Na pewno?

Wena: Tak.

Wieszcz: Mam problem. Nie wiem co napisać. O świetle mi się tak fajnie pisało i znowu bym coś napisał. Ale wiesz, mam pustkę we łbie, czystkę jak po wybuchu głowicy nuklearnej. Żadnej żywej myśli. Nic.

Wena: Spokojnie, spokojnie. Od myślenia to ja tu jestem. Poczekaj chwilę.

Wena milknie. Skupia się. Na jej twarzy widać wielki wysiłek. Jakby podnosiła tonę ołowiu. Po kilku chwilach, spocna, zziajanym głosem powiedziała:

Wena: Znalazłam! Będziesz kombinował metafory.

(hyhyhyhy oddycha szybko ze zmęczenia)

Wieszcz: A ty co się tak zmachałaś?

Wena: Myslałeś, że wykombinowanie konceptu na tomiczek i wieszczenie, to jest taka prosta sprawa? Trzeba się trochę nadygać. W życiu nic lekko nie przychodzi, nawet tym psychicznym.

Wieszcz: Dobra, to dawaj pierwszy pomysł. Natchnij mnie. Ale tak, żeby usłyszał wyraźnie, żeby nie było później, że to nie twoja wina, bo natychałaś mnie inaczej niż ja pisałem.

Wena: Gdzieś ci się spieszy?
Wieszcz: no, poszedłbym na grila do Jacka.

Wena: jakiego Jacka?

Wieszcz: Nie znasz go, po co ci to wiedzieć?

Wena: A skąd wiesz, że go nie znam. Może właśnie znam?

Wieszcz: No nie powiem. Nie ma szans.

Wena: Dobra, nie będę się z tobą kłóciła o kotlety. Szykuj karteczki, będziemy pisać. Gotowy?

Wieszcz: Dyktuj.

Wena: O nie, dzisiaj nie ma dyktuj. Żadnego dyktanda. Dzisiaj będzie dydaktyka. Nauczę cię, wyłożę jak krowie na rowie jak tworzyć natchnione, piękne i równie zajebiste jak piękne metafory.

Wieszcz: łaaaał. Dawaj.

Wena odkaszlnęła. I już chciała rozpocząć naukę metafor, gdy nagle, niespodziewanie odezwał się człowiek:

Człowiek: Sorry, ale muszę się odlać.

Wieszcz i wena jednym głosem:

Wieszcz i Wena: No to ruchy, ruchy.

Po załatwieniu potrzeb fizjologicznych wena pyta:

Wena: Już mogę?

Wieszcz: Dawaj.

Wena: Najważniejszym źródłem inspiracji wieszczowskiej jest okno i to, co można zobaczyć za oknem, to co widać zza szyby. Spróbuj popatrzeć w swoje. No śmiało. Zobacz i powiedz co tam widzisz.

Wieszcz podszedł do okna. Spojrzał na ruchliwą o tej porze dnia ulicę, po której mknęły auta wszystkich tych, którzy gonili na 8.00 do pracy. Zobaczył kilka drzew i rzekę Wartę.

Wieszcz: Och i ach, ach i och, ach, ach

Wena: Nie ochaj mi tu synuś, tylko mów, co widzisz

Wieszcz: Widzę piękno. Polskie, prasłowiańskie piękno i siłę zaklętą w Warcie i w dębach…

Wena: To lipy
Wieszcz: Ciii, nie przerywaj. Nie widzisz, że mam wenę. Tak, widzę siłę techniki poskromioną przez człowieka, taaaaa. Autostradę miejską widzę i auto także. O, a tu przycupnął na parapecie gołąbek. Taś, taś, taś mój ty gołąbku. Nieś pokój całemu światu. Fruń, fru, fru!

Wena: Dobra, dobra. Miałeś mnie. Hehehe. Widać, że masz talent i że cię wena nie opuszcza. Ale to trzeba jeszcze doszlifować. Od początku. Przyjmijmy, że za oknem pierwsze co zobaczyłeś, to świt.

Wieszcz: O tak, tak. Ujrzałem cały świat. Jak w soczewce przeszlifowanej w dennym mule, w którym taplało się stado węgorzy.

Wena: Hola, hola, nie rozpędzaj się. Nie świat, ale świt.

Wieszcz: Niech ci będzie, że świt. Ale co dalej?

Wena: Jak to co? Jeszcze kilka dopełnień i masz już świetny materiał na metaforkę. Pokombinuj.

Wieszcz zadumał się. Przyjąwszy pozycję rodinowskiego myśliciela wiercił się niecierpliwie na taborecie i chrząkał. Nic mu nie przychodziło do głowy. Kłopotliwe milczenie przerwała wena:

Wena: Co ty byś zrobił beze mnie. Notuj: sinym, odmrożonym świtem [Proboszczewice]

Wieszcz: Fajoskie! Łał!

Wena: Nie podlizuj się. Wiem, że jestem zajebista. Chcesz inną metaforkę? Pokazać ci?

Wieszcz: No.

Wena: To uważaj. Uwaga: Błyszczace śniegiem uniwersum. Ale to jeszcze nic. Patrz na to: Pobocza wydeptanych wersów [Proboszczewice]

Wieszcz (głosem pełnym zachwytu): Ty to jesteś dobra. Nie ma co.

Wena: Ma się talenta. A teraz ty pokombinuj. Widziałeś jak ja to robiłam. Z jaka naturalną łatwością przychodzi mi wymyślanie super metafor. Dam ci teraz małe zadanko. Dam ci dwa rzeczowniki, jeden czasownik i żeby obniżyć stopień trudności dorzucę tobie jeden przymiotnik.

Wieszcz chwycił za ołówek i powiedział:

Wieszcz: Jestem gotowy. Wal.

Wena: Podaje wyrazy: rzeka, mrok, leżeć, nieruchomo.

Wieszcz znowu się zamyślił. Nad jego głową w komiksowym obłoczku pojawiają się kolejno wersje:

1) nieruchomo leży mrok na rzece
2) rzeka na mroku leży nieruchomo
3) nieruchomo rzeka leży mrocząc
4) mrok nieruchomo leży rzecząc
5) Pusty, biały obłoczek komiksowy.

Kiedy pojawia się obłoczek nr 5 wieszczowi zaczyna trząść się podbródek. Za chwilę zaczyna szlochać a piętnaście sekund później wpada w histerię. Woła:

Wieszcz: Ja chcę do mamy! Mamusiu!

Nad płaczącym wieszczem stanęła wena. Kiwając z politowaniem głową powiedziała sama do siebie:

Wena: Na ziemi jest kilka miliardów ludzi, a ty musiałeś się właśnie mi trafić? Jak pech to pech.

Następnie przyjęła obowiązkową pozycję techniki kung-fu zwanej techniką żurawia, przytknęła dłonie do skroni i przejęła władanie nad prawą ręką wieszcz. W trakcie gdy ten ryczał, wena pisała za niego na karteczce kolejne zajebiste metaforki. Następująco:

Rzeka mroku leży nieruchomo (Luty, spacer na Kępę)

Bezsenne szeptanie, które przebiega pod skórą łapkami jaszczurek (Łyżka)
Krew, chrobocząca o ścianę aluminiową łyżką

Ścieżka dymu łamie się nad stołem (Kopenhaga, wiosna 1843)

Na sznurkach schną białe balustrady (Wiersz przed wielkanocą)

monety z oka wolałby błyszczeć, wirując w studni życzeń (Azyl)

zrogowaciała smocza łuska Wisły odkształca się w trzech miejscach, jakby gdzieś pod nia pracowały ścięgna (Maj, główki w Wykowie)

krew dachówek (Most w Arles)

siwe kosmyki mgły (transmisja II)

słysząc nawoływania z krwi, która nie chce krzepnąć (Lipiec, nie śpię)
czyżby szeleścił apeiron, ten dryfujący kryl

noc, to otwarty właz, przez który paruje całe wcześniej

rośnie ściana akwarium (fuga)

w rzęsie i zdrętwiałym półśnie woda nie chce płynąć (Sierpień, ujście Siupianki)

cichutko, uparcie tykając metaliczna i smukła krew obiega ciało (kurant)

mechanizm karmiony dygotem kryształków

słony zgrzyt (Hologram)
zatęchłe echo

Skończywszy na zatęchłym echu Wena sobie na jakiś czas bliżej nieokreślony poszła w tzw. pizdu, by odpocząć, przynajmniej do następnego tomika.

Wieszcz płakałby dalej, ale usłyszał charakterystyczne: ding-dong to nie był jeden z tybetańskich dzwonów modlitewnych, ale dzwonek do drzwi. To wrócili rodzice z zakupów z TESCO. Mieli kupić kurczaka na obiad. Szybko się przebrał w cywilne ubranie, chowając pelerynę i cylinder na swoje miejsce. Otwierając drzwi rodzicom zapytał:

Człowiek: Mamusiu, a kupiłaś mi Haribo? Zobacz jakie ładne wierszyki dzisiaj wymyśliłem.

I pokazał karteczkę, którą zostawiła po sobie wena, zanim sobie prysła.

Didaskalia:

Wszyscy, którzy się dziwią, że przeglądarka www.google.pl jednak sobie nie pogadała w tym dialogu, niech wiedzą, że ja też czuję przez to niedosyt. Ale pisząc to, całkowicie o niej zapomniałem i nie wymyśliłem kwestii dla goole.pl

Tekst powstał na kanwie tomika Iluzjon, Macieja Woźniaka. Z owego dzieła, co łatwo się domyśleć, pochodzą supermetafory, czyli jakaś 1/8 kwestii Weny.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Agnieszka Wolny-Hamkało, Spamy miłosne. Kierowco TIR-a Wolniej-Przyhamuj, mamy promocję

13 kwietnia, 2009 by

.

Wszystkie szanujące się, przydrożne prostytutki od 1990 r. zjednoczone są wspólną wizją utopii: światem Pretty Woman.
Marząc o platynowych kartach kredytowych i łatwych do zapamiętania pinach: 1 1 1 1; o schłodzonych do 3 C flaszkach Dom Pérignon, koniecznie z rocznika: 1953 wypijanych w dowolnych ilościach o dowolnej porze dnia i nocy; marząc o bogatym przystojniaku, który owszem będzie im wkładał penisa między uda ale z należnym szacunkiem i nie na pierwszej randce; marząc o miliardzie innych cudownych zdarzeń zapomną o aksjomacie grzechu oraz o złu i jego stopniowalności, która to uniemożliwia pozytywne rozstrzygnięcie dylematu:

kto jest bardziej zły? Czy ten, kto płacąc dostarcza ekonomicznego uzasadnienia istnienia przydrożnej profesji, czy przydrożna prostytutka, która daje dupy za pieniądze?.

Przydrożne kurwy z tęsknotą spoglądają za oddalającymi się czerwonymi Ferrari. Patrząc w swoje odbicia w lakierach metalicznych, w przyciemnianych szybach, w chromach, w niklach, w sprzączkach pasków widzą wszystko co muszą widzieć. I nic więcej.

Przed rokiem 90. i tą hecą z Julią Roberts i Richardem Gerem, przydrożne kurwy były luksusowymi tirówkami. Rozkładały się na wygodnych kanapach, w przestronnych kabinach ciągników siodłowych. Ale tylko tych, które jechały z Zachodu. Jak ognia unikały polskiej spedycji PKS i polskich kierowców. W zamian za kilka chwil od siebie, oprócz kilku dolców dostawały puszkę pepsi, napoczętą paczkę gum Wrigley’s, w której brakowało dwóch listków poza tym była ok. Ostry smak pieprzowej mięty był smakiem świata zachodniego, smakiem, który neutralizował ziemisty posmak Spearmint i sperma, były dla tirówek nierozdzielnie związane.

Wszystko się zmienia. W latach dziewięćdziesiątych ani świat, ani one nie wymknęły się z zasięgu działania kwantyfikatora ogólnego. W dziejach ludzkości od czasu do czasu unieważnia się logika i cud się zdarza, to w roku 1990 nie było miejsca na żadną formę transcendencji. Kuszetki TIR-ów zastąpione zostały przez niewygodne tylne siedzenia pokryte welurową tapicerką aut osobowych, a Wrigley’s Spearmint wystąpiła w reklamie telewizyjnej. Rynek się otworzył. Z dnia na dzień pobocza ekspresowych dróg tranzytowych zaludniły się. Etos tirówki, której znakiem rozpoznawczym była czerwona torebka, ukradkowe spojrzenie, żucie gumy i wolny krok w przechadzce po parkingu przeszedł do historii. Konkurencja wymusiła rewolucyjną zmianę promocji usług. Dziewczyny pokazały nogi. Im więcej tych nóg pokazały, tym większa szansa na zdobycie klienta. Ta sama zasada proporcji obowiązywała przy odsłanianiu innych części ciała. Tylko niektóre stare tirówki mogły dotrzymać kroku nowej konkurencji. Zwłaszcza, że wkrótce endemiczny ekosystem polskich prostytutek skażony został przez element obcy – przez młode, kreatywne dziewczyny zza wschodniej granicy, także zdążyły obejrzeć romantyczną opowieść o Vivian i Edwardzie, i także wylały odpowiednią ilość łez na tej scenie, gdy Edward pędził do ukochanej z naręczem róż.

Siedemnaście lat później Transports Internationaux Routiers ciągnik siodłowy doczekał się nobilitacji, stając się bogatym znaczeniowo archetypem poetyckim. I nie kto, ale właśnie Polka będzie nobilitowała TIR-y. Mowa o Agnieszce Wolny-Hamkało i jej Spamach miłosnych.

Tomiczek Wolny-Hamkało wydany w 2007 w Wydawnictwie a5 to hołd złożony przez kobietę TIR-owi. To dworski ukłon do pasa, by poprzeglądać się w wypolerowanej na lustro szerokiej sprzączce paska spoconego kierowcy. To tęsknota zawarta w przysłówku: ponownie, w otwierającym tomiczek tekście:

Miasto wzruszony polaroid. Tranzyt
wibruje w ponownym transie
. (pon.)

Agnieszka Wolny-Hamkało, w swoim dziele ku czci ciągnika siodłowego nie ogranicza się do prostej obserwacji empirycznej, którą wzbogaca swoim talentem oralnym. Tranzyt wibruje w ponownym transie ale i w tym samym dziele dwa wersy dalej poetka znajduje miejsce dla powiązanego semantycznie z archetypem ciągnika siodłowego archetypu tirówki. Pisze:

dziewczyny w srebrnych kurtkach
parują jak ciepły chleb
(pon.)

Trudno oprzeć się wrażeniu (i tu pozwolę sobie zdefraudować kilka przymiotników oraz formę profesjonalnej, krytyczno-literackiej wypowiedzi) frywolnej, nienachalnej acz zamierzonej, perwersyjnej wręcz tudzież dziecinnej wypowiedzi zgrywuski, bogatej w udane paradoksy zmuszające do myślenia..itp.

Owe szlachetne damy w srebrnych kurtkach w dalszych tekstach tomiczku, na rozkaz wieszczki Agnieszki będą: kucały w pokrzywach z telefonem w spoconej dłoni (telefon).
I tutaj Wolny-Hamkało nie precyzując jednoznacznie, czy proces kucania dokonywał się per nudus, czy może okolice tylnie okryte były w sposób należyty, pozostawia szerokie pole dla interpretacji archetypu pokrzywy. Także motyw spoconych dłoni nie jest w tym kontekście przekonującym argumentem w dyskusji na temat:
czy pośladki w pokrzywach były okryte czy też nie.

W Spamach miłosnych jak to w prawdziwej poezji polskiej bywa – z ciągnikami siodłowymi dzieją się prawdziwe cuda. W dziele fantom Agnieszka Wolny-Hamkało, tak opisuje fragment z życia:

Słońce sunie jak wrotka
trawa tryska światłem
(fantom)

Czyli typowo polska, sielska poetycka normalka znana już przecież z tekstów Jolanty Stefko, która zbierała światło rozsypane po trawie. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie zapowiedziany cud. Otóż, Wolny-Hamkało usypiając czytelnika sezonem przeciągów, które idą z sadów oraz: kawą bez cukru i gruszkami nagle wprowadza do korpusu tekstu frazę tak błyskotliwą, że tylko boskie idź i nie grzesz więcej może się z nią równać. A mianowicie poetka do zakresu semantycznego archetypu tirówki wprowadza nowe znaczenie motyw eschatologiczny. Tej niebywałej sztuki dokonuje przy użyciu zaledwie trzech słów: dwóch rzeczowników i jednego czasownika. Pisze:

Tiry koszą szosę (fantom)

Połączenie ciągnika siodłowego i motywu kosy, przenosi czytelnika na te obszary znaczeń kulturowych, w których strach ostateczny wiązał się z wyobrażeniem kostuchy z kosą w prawej ręce. Wszystkie pytania o życie po śmierci musiały uwzględnić kulturowe uwarunkowane antropologicznie wyobrażenie śmierci samej. W archetypie kosy zawarte zostało wszystko, a mianowicie: demokracja zjawiska śmierci. Kosa wprawiona w ruch obejmuje każde źdźbło w jej aktualnym zasięgu. Jej działanie nie zależy od źdźbeł zbóż, ale od prostej, klarownej mechaniki i wprawy tego, kto jej używa. Wszystkie źdźbła kładą się równo, jeden obok drugiego. Nieważne czy grube, czy chude. Czy z jednym liściem, czy z dwoma, czy dojrzałe czy jeszcze młode. Na tym polega demokracja śmierci, która implikuje także wiarę w Ostateczną Sprawiedliwość.

Agnieszka Wolny-Hamkało wykorzystuje archetyp ponurego żniwiarza w sposób twórczy. Kulturowy antropomorfizm redefiniuje, wprowadzając w miejsce kostuchy ciągnik siodłowy. Zabieg ów tylko z pozoru wydaje się być pozbawiony znaczenia. Wystarczy jednak odrobina kulturowo ugruntowanej refleksji, by odkryć w tym zabiegu próbę udanej konfrontacji z archetypem Śmierci a w szczególności: z algorytmem jej działania. Wolny-Hamkało wprowadzając ciągnik siodłowy na miejsce zantropologizowanego wyobrażenia, ostatecznie rozstrzyga kwestie i ucina wszelkie dyskusje na temat obiektywności działania samej śmierci. Historia literatury zna przecież przypadki, w których ludzie zawierali ze śmiercią różnego rodzaju ugody, dzięki którym unikalni działania kosy. Zrewolucjonizowanie archetypu polegające na wykluczeniu pierwiastka ludzkiego i wprowadzeniu bezosobowej, bezmyślnej, maszyny otwiera zupełnie inne obszary dyskusji, w których sens i fenomen śmierci może być na nowo odkrywany.

O tym jak ważny jest ciągnik siodłowy w poezji polskiej poetki współczesnej świadczy także kolejny tekst z omawianego tomiczku. W dziele mięso, Agnieszka Wolny-Hamkało napisze:

Garbate tiry rżą w doku szosy (mięso)

Odkrycie sensu tego wersu w twórczości Wolny-Hamkało możliwe jest tylko w kontekście autorskiej urbanistyki, którą zaproponowała poetka.

Aby rozpoznać wszelkie konteksty znaczeniowe garbatego tira, doku szosy oraz dlaczego pierwsze rży w drugim, należy wyobrazić sobie i próbować okreslić przestrzeń miejską, w której porusza się poetka. Przestrzeń, która rządzi się osobliwą estetyką skrzywioną przez równie osobliwe słońce, które jest jedynym źródłem światła, które determinuje tu cykle naturalne i metabolizm, rządząc nastrojami odbiorcy.

Krótki opis miasta Agnieszki Wolny-Hamkało:

Posągi pasożytują na miejskich fontannach (travesti). Rankiem miasto gubi widmowy charakter (travesti) Obwodnice śpią przy lasach jak płazy (pon.). W środku miasta, nocą baobab (sen) miasto się nie wysypia (mowa trawa) Wbiegasz do źródła piszcząc jak gej na bulwarach (las) mowa miast: szumne szaszłykarnie (mowa trawa) Całe miasto patrzy (fonia). Więcej nie ujrzy miasteczko, które dziwi się mi (telefon). Miasto: lekki popłoch (kino oko) nie zostawię jej samej w tym mieście (tanger)

Opis wyjątkowego słońca Agnieszki Wolny-Hamkało:

Słońce sunie jak wrotka (fantom) niemrawe słońce (bilans) Słońce… jak błąd w druku (notes) słońca zaogniony odczyn (travesti). Słońce jak kluska rozgotowana (mowa trawa)
słońce ściemnia (mowa trawa). Słonce zdecydowane i ciepłe (anonimowa…) zaprószone słońce (zwilż). Słońce z niesmakiem wyświetla ich twarze (trio) słońce wypadło z szybu (sen w mieście) efekt słońca na tęczowych pancerzach (wyjątkowo płodny dzień)

W ramach takiej przestrzeni rżący, garbaty tir przestaje dziwić. Przestaje dziwić także dok szosy. Ale w omawianym dziele Agnieszki Wolny-Hamkało istniej jeszcze jedna płaszczyzna, sfera noninterpretatywna to znaczy taka, która pozostaje poza zasięgiem działania znanych narzędzi i metod badań krytycznoliterackich.

Oto niektóre z noninterpretatywnych modusów:

Słoje się kurczą zrzucając z orbity śnięte i ciężkie futerały zwierząt (fantom) Lignina puchła w kałużach jak chleb. Za kulkę kitu szybki język w ustach (bilans) Szlaban kuca. Pośpiech mruga wzdłuż plaży. Komuś ze snu wypadł włos (notes) miękną przeźrocza w oknach autobusu (travesti). Wrzesień łuszczy lak na zielonych orzechach (mowa trawa) Pociągi pospiesznie moczą genitalia (sen w mieście)….

Podsumowanie.

Jedyną możliwą konkluzją opowieści o Spamach miłosnych Agnieszki Wolny-Hamkało może być tylko wymowne: taaaaaaaaaaaa.
Dlatego, konkludujac pozwolę sobie na owo taaaaaaaaaaaa.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Albert Camus. Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów. Notatniki 1935 – 1959. Bezkompromisowa opinia Faulknera.

8 kwietnia, 2009 by

`

Ewa zastanawia się co jest powodem, że współcześni poeci najlepiej czują się, maszerując w grupie i dlaczego powielają na okrągło słowa, użyte wcześniej przez laureatów jednego z konkursów. Taka postawa daje im poczucie bezpieczeństwa. Nie wiedzą, że najbardziej niebezpieczna dla twórczości, dla życia, jest nadmierna ostrożność.

Psychologia rozwojowa twierdzi, że kiedy jesteśmy młodzi, zanim skoczymy do wody, nie zastanawiamy sie czy umiemy pływać, ponieważ nie znamy strachu. Strach pojawia sie koło trzydziestki. Człowiek staje sie dorosły i zaczyna kalkulować, zaczyna rozważać potencjalne ryzyko. A jak do teorii psychologicznej ma się postawa młodych poetek, poetów? Według mnie współcześni poeci są starcami już po dwudziestym roku życia. Wchodzą bardzo chętnie w ciepłe papucie po starszych twórcach. Pozór buntu, czyli imitacja to wyłacznie wulgaryzmy, które ochoczo umieszczają w swoich utworach. Nie dyskutują, nie spierają się. Tematy, które podnoszą ciśnienie i pojawiają się wpisy, to tematy rodem z pudelka pl, tematy plotkarskie. Na inne nie ma co liczyć. Inne tematy na portalach poetyckich są nietaktem. Proszę sprawdzić portale poetyckie, na których państwo bywają. Mierzwa króluje na każdym forum.

Albert Camus „Odpowiedź na moje dziesięć słów:

” Swiat, cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze.” marzec 1951

Jakie są najważniejsze słowa dla współczesnych poetek, poetów? stabilizacja, nagroda pieniężna w konkursie , dobre relacje towarzyskie w grupie, druk tomiku, artykuł o sobie w gazecie ?

Taki przerysowany obraz jawi mi się teraz.

„Faulkner. Na pytanie: Co myśli pan o młodej generacji pisarzy, odpowiada: Nie pozostawią nic wartościowego. Nie mają nic do powiedzenia, żeby pisać, trzeba mieć w sobie wielkie elementarne prawdy i kierować swoje dzieło ku jednej z nich, albo ku wszystkim naraz. Ci którzy nie umieją mówić o dumie, honorze, cierpieniu, są pisarzami bez następstw i ich dzieło umrze wraz z nimi, albo przed nimi. Goethe i Szekspir oparli sie wszystkiemu, ponieważ wierzyli w serce ludzkie. Balzac i Flaubert także. Są wieczni.

– Jaka jest przyczyna nihilizmu, który ogarnął literaturę?

– Strach. W dniu, kiedy ludze przestaną się bać, zaczną pisać arcydzieła, to znaczy dzieła trwałe.” (Notatniki1935 – 1959 Camus).

Dlatego ponawiam mój apel: poetko, poeto jeżeli nie musisz ,nie pisz przez rok, przez dwa , nie pisz do końca świata. Zrób sobie przerwę, przechodź obok metafor, aż na powrót staniesz się młody duchem i nie będziesz bał się skakać do nieznanej wody.

Kategoria: Bez kategorii | 19 komentarzy »

kilka tysięcy języków

4 kwietnia, 2009 by

.
marek trojanowski, kilka tysięcy języków, internet 2009

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Radosław Kobierski Harar. Socrealizm psychiatryczny. Pani Bieńczycka

4 kwietnia, 2009 by

Trudno zakwalifikować utwór do kategorii blogowej: kopa w jaja, gdyż zarówno debiutancki, omawiany tutaj wcześniej Wiek rębny, jak i kolejna powieść Radosława Kobierskiego Harar jaj nie mają.
Analizuję tutaj prozę, jednak zrozumienie jej jest potrzebne do omówienia zbioru wierszy Lacrimosa, który będę prezentować już wkrótce.

Jeśli Woody Allen, po poddaniu swoich bohaterów skomplikowanym perypetiom filmowym- by doprowadzić ich do prostego wniosku, że miłość zwycięży śmierć – co nie znaczy, że ta podstawowa idea humanistyczna sprawdzi się w każdym dziele: takim jak to, mającym na celu przeprowadzić wiwisekcję psychologiczną i na dodatek dać receptę na uleczenie choroby bohatera.
Nie jest to ani łatwe, ani prawdziwe, ani zasadne.
Tomasz w powieści Kobierskiego, bardzo zresztą duchowo zbliżony do postaci w Wieku rębnym to kreacja wzrastającego człowieka nie tyle nadwrażliwca, jak piszą recenzenci, co bardzo przeciętnego dziecka, które przyszło na świat w rodzinie jak każda, równie przeciętnej, ale mającej środki na jego kształcenie. Pisarz pokazuje na przykładzie Tomasza, jak wypacza się osobowość, jak się ona zatruwa otoczeniem i co z niej wyrasta.
Wyrasta nic dobrego, ale ponieważ Tomasz jest bohaterem pozytywnym, powieść kończy się happy endem.
Chłopak mało atrakcyjny, czasowy mieszkaniec psychiatryka zwanego sanatorium znajduje ukojenie w objęciach kobiety, która go stamtąd wyciąga, uzdrawia i dając mu potomstwo, doprowadza do uleczenia nie tylko jego, ale i całej niestabilnej emocjonalnie rodziny. Oczywiście, takie życiorysy są bardzo prawdopodobne. Tylko, że utwór artystyczny rządzi się zupełnie innymi prawami. Jak tu pisałam, nie jestem krytykiem literackim, interesują mnie tylko przejawy życia artystycznego, a zatem to, co utwory artystyczne w to życie wnoszą.
Mam w ręce typowy produkcyjniak, na dodatek asekurancki i pozbawiony zacietrzewienia ideologicznego. Byłaby to zaleta gdyby nie to, że oprócz spisania losu chłopca w pierwszej osobie nieprzystosowanego i wyobcowanego, nie ma w nim wszystkich cech utworu tego gatunku.
Tomasz jest dzieckiem pozbawionym talentu artystycznego. Rodzice sędzia i nauczycielka – naiwnie pchają go, uruchamiając miejskie znajomości w fach artystyczny wiedząc, że ten niesprawdzalny nigdy sposób na życie ukryje inne niedociągnięcia syna. Dziecko przeżywa jednak katusze z nauczycielami, którym ten brak dane jest rozwijać. Nauczyciele to też ludzie, więc okazja czyni z nich w zderzeniu z materią nieedukowalną ludzkie bestie. Z muzyczki czyni sadystkę, z plastyka pedofila. Ojciec, którego etos od razu podniesiony jest przez omawiających w recenzjach powieść do ojca Kafki czy Schulza (krytycy nigdy nie poniżają się do ojców kalibrów mniejszych, np. rodzimego ojca z powieści Wojciecha Kuczoka), bije Tomaszka incydentalnie, co jest dla niego o wiele bardziej zastanawiającym zjawiskiem, niż bolesnym. Regularne bicie przez matkę Tomaszek – postać mało refleksyjna – zbywa obojętnością. Mało się zastanawia, dlaczego fakt bicia w inteligenckiej polskiej rodzinie zachodzi w czasie, kiedy w państwach ucywilizowanych uznane jest to za czyn karalny. Dla niego jest coś zupełnie normalnego, co zaraz stawia tę powieść niżej wobec Gnoju, gdzie mimo wszystko można śmiało uznać utwór Kuczoka, jako zdrowy protest obyczajowy przeciwko wychowawczemu biciu.
Druga część powieści jest zdecydowanie lepsza, ponieważ przynajmniej mamy opis depresji bardziej wiarygodny, niż wcześniejsze doświadczane historyczne wypadki takie, jak stan wojenny oczami przedszkolaka, czy jego życie w szkołach komunistycznych.
Ale i tu niewiele pisarz wnosi nowego i swojego, ponieważ, chociażby na przykładzie Sylvii Plath widać, jak trzeba dużo ujawnić i dokonać ekshibicjonistycznych zwierzeń, by powstało coś wartościowego w tej materii, coś, w czym czytelnik mógłby się przejrzeć jak w lustrze.
Pisarz ucieka więc – zresztą bardzo pomyślnie i pięknie – w stasiukowe opisy przyrody i niuanse wewnętrznego cierpienia człowieka pogrążonego w rozpaczy, jednak nie daje to czytelnikowi satysfakcji.
Nie daje, ponieważ niedosyt jest właśnie w niedopowiedzeniu i w przeciwieństwie metody pisarskiej Thomasa Bernharda, którego tak bezceremonialnie do Radosława Kobierskiego krytycy porównują.

Kategoria: Bez kategorii | 18 komentarzy »

Jakub Wojciechowski, Senne porządki. O jedności poezji i techniki murarskiej

2 kwietnia, 2009 by

.
Lektura dzieł stworzonych ręką wieszcza-Polaka dostarcza bogatego materiału empirycznego, na podstawie którego można sformułować ogólną teorię o symbiozie poezji i sztuki wznoszenia ścian działowych. O wzajemnym przenikaniu się ducha poezji i sztuki budownictwa jednorodzinnego.

Zagadnienie to może okazać się przełomem w rozumieniu istoty polskiej poezji współczesnej, której plazma wydaje się przenikać do wszystkich dziedzin życia. Okazuje się, że pierwotna masa duchowa – polska siła wieszczenia może wylęgać się z dala od zacisza domowych biurek, skąpego oświetlenia lampki nocnej czy zadymionej kawiarni literackiej, w której odbywa się kolejny konkursik o dębową deseczkę.

Przypadek Jakuba Wojciechowskiego i jego dzieła Senne porządki, oraz majstra, który kieruje brygadą budowlaną, w której pracuję, wskazuje jak bardzo miesza się poezja z ruchem kielni, z rytmem: cegła-zaprawa; cegła-zaprawa…., z uduchowioną, świętą atmosferą fajrantu.

Kiedy mój majster Pan (koniecznie przez duże pe) Antoni zaczyna murować ściany nośne, to robi to w ten sam sposób, w jaki Jakub Wojciechowski układa swoje wiersze:

Autor: Pan Antoni K. – Majster

Ściana nośna

cegła cegła cegła cegła cegła cegła
zaprawa zaprawa zaprawa zaprawa
cegła cegła cegła cegła cegła cegła
zaprawa zaprawa zaprawa zaprawa
cegła cegła cegła cegła cegła cegła
zaprawa zaprawa zaprawa zaprawa

Nie tylko Pan Antoni pracuje. Pracuje także, choć na innym froncie pan Jakub Wojcechowski poeta. Tworzy:

Woda

woda woda woda woda woda
woda woda woda woda woda
woda woda woda woda woda
woda woda woda woda woda

Pan Antoni oprócz tego, że z niebywałą finezją stawia ściany z cegieł (z bloczków silikatowych, zwłaszcza tych układanych bezfugowo na klej nie buduje, bo jak mów: poziom mu ucieka) także się denerwuje. Zdarza mu się przy tym przeklnąć:

Przekleństwo

kurwa kurwa kurwa kurwa
kurwa kurwa kurwa kurwa
kurwa kurwa kurwa pizda
chuj kurwa kurwa kurwa syf

W tym czasie, kiedy Pan Antoni klnie, poeta Wojciechowski tworzy drugą część swojego najsławniejszego utworu:

Woda [ciąg dalszy]

woda woda woda woda owad
woda owad woda woda woda
woda woda woda woda woda
woda woda woda owad woda

Oczywiście Pan Antoni, poza obowiązkowym kanonem lektur szkolnych, którymi kiedyś tam torturowano jego duchowość, nie przeczytał żadnej książki. Jedyną jego lekturą, której się z uwielbieniem oddaje jest rytualne czytanie Faktu w trakcie przerwy śniadaniowej. Przez myśl mu nigdy nie przeszło i pewnie nigdy nie przejdzie, że mógłby porzucić kielnie, poziomice i ciężkie skórzane buty robocze ze wzmocnionymi noskami z blachy. Że mógłby ogolić się, porządnie wykąpać i uzupełnić braki w uzębieniu przednim. Że mógłby zamienić swoje dni, znaną i przewidywalną przyszłość mistrza murarskiego, na podróż w nieznane, w której każdy nowy dzień kompletnie wyczerpuje zakres definicyjny wyrażenia nowy dzień innymi słowy: że on, prosty chłopak bez studiów wyższych, mógłby zostać wieszczem narodowym.

A wystarczyłoby doprawdy niewiele. Gdyby tylko wziął przykład z bliźniego swego tzn. wieszcza Wojciechowskiego i zechciał spisać wczorajszą popijawę, jaką mieliśmy na fajrancie, to Bursza z Biura Literackiego posłałby w dehnelowskim okamgnieniu po Pana Antoniego swego najlepszego akwizytora, który wydawniczym Daewoo Tico w poszukiwaniu kolejnego wieszcza pokonuje codziennie min. 800 km, z propozycją nie do odrzucenia. Nie ma wątpliwości, że wydawca, który decyduje się na wydanie takiego tekstu:

to nie często nam się trafia, autentyczny
badacz w rozciągniętym swetrze, i chyba
nawet miał okulary! obowiązkowo musiał
popierdolić trochę o górach i chmurach, potem
były szanty, niby z krainy łagodności, a potem
jeszcze wytarł sobie gębę Stachurą, wódka
krążyła wokół ogniska …

(solina) [układ graficzny: prostokąt]

wyda taki oto lingwistyczny prostokącik:


Piliśmy, a rzadko trafia się czwarta
flaszka. Posłaliśmy Mietka po litra.
Mogliśmy to opierdolić na miejscu
ale chcieliśmy kulturalniej w lesie.
Rozpalając ognisko rzuciłem parę
chujów. Się mi palić nie chciało.
Rozpiliśmy to stosunkowo szybko.

(Fajrant) [układ graficzny oryginalny]

O ile Pan Antoni świetnie poradziłby sobie ze sławą, z paparazzo, z krzyżowym ogniem pytań w studio telewizyjnym, w którym nagrywano by kolejny odcinek programu PEGAZ, tak trudno byłoby mu udźwignąć duchowe brzemię, które wpisane jest w naturę wieszcza polskiego. Poza tym Pan Antoni ma zbyt bogaty bagaż doświadczeń empirycznych, które zahartowały nie tyle jego ducha, ale organizm, czyniąc z niego istotę o wyjątkowej odporności na alkohol. Inaczej rzecz się ma z Wojciechowskim, który odpada po siódmej pięćdziesiątce:

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu

no
to
lu
lu

(historia pewnego wieczoru)

Łatwo sobie wyobrazić podobne dzieło Pana Antoniego. Ale równie łatwo sobie wyobrazić koszmar wydawcy, który musi na kolejnych 398 stronach, w szlaczku drukować:

no
to
lu

zanim poeta Pan Antoni, mój majster z budowy, pójdzie w końcu

lu
lu

I być może dlatego Pan Antoni nigdy nie zostanie poetą i do końca swoich zawodowych dni będzie wznosił kolejne ściany nośne, opierdalał praktykantów za krzywe ścianki działowe, nosił ciężkie robocze buty i jeszcze cięższe ubranie robocze oblepione zaschniętą zaprawą. Bo Pan Antoni Majster Budowlany Klasy I w dziele Jakuba Wojciechowskiego pt. Pragnienie:

pragnie
nie
pragnie
nie
pragnie
nie
pragnie
nie
pragnie
nie

…..

nigdy nie odnajdzie nie tyle czegoś bardziej wartościowego niż jego solidne ściany nośne, które wznosi z mistrzowską gracją, ale czegoś o jakiejkolwiek wartości w ogóle. W tym przypadku (tzn. w odniesieniu do tomiku Senne porządki Jakuba Wojciechowskiego, wydanych przez Biuro Literackie, specjalizujące się w wydawaniu wszystkiego, co się nawinie) impotencja intelektualna Pana Antoniego nie ma żadnego związku z niewinnością jego umysłu, niepokalanego lekturowo. Dzieła Wojciechowskiego mają bowiem unikalną wartość, niezależną od doświadczenia czytelniczego.
Przyznać jednak należy, że Jakub Wojciechowski i mój majster Pan Antoni, są jeżeli chodzi o formę: mistrzami kątów prostych.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »