Szczepan Kopyt, [yass]. Parerga

4 lutego, 2009 by

.

Zgodnie z tradycją oryginalne dywany perskie poznaje się po jednym fałszywym splocie. Każde bowiem dzieło, opuszczające warsztat tkacki czeladnika, którego rękę prowadzi wola Allaha, z założenia jest niedoskonałe. Żaden mistrz tkactwa, który zawierzył doczesność i nieśmiertelność zasadom Koranu, nie odważy się wyręczyć Allaha w tworzeniu rzeczy doskonałych.

Tomik [yass] to zbiór osobliwych tekstów, który można porównać do zbioru liczbowego, w którym wszystkie liczby i cyfry zostały napisane tylko do połowy, a niektóre zaledwie w 30 %. Wierszy, których perfekcja została świadomie zakłócona przez ich stwórcę. Wygląda to tak, jak gdyby autor bardzo się spieszył i chcąc powiedziec wszystko, co ma do powiedzenia opuszczał swój pomysł w połowie, przechodząc do kolejnego tekstu. Każdy z nich pozostawił jako niedoskonały.

Oto pierwszy lepszy tekst: (katolicy w barach mlecznych śmierdzą niemiłosiernie). Tu poeta skończył pisać wiersz po trzecim wersie, osierocając resztą ze swego talent. Pierwsze trzy wersy wyglądają tak:

katolicy w barach mlecznych śmierdzą niemiłosiernie
bóg dał im wątróbkę i smażone buraczki
zginął za ich grzechy

Reszta pozbawiona jest naiwnej bezpośredniości (naiwność jest w tym przypadku zaletą), zawartej w wyobrażeniu boga, który spragnionych napoi a głodnych nakarmi. Którego nieskończoność wystawiana jest na próbę w trakcie każdej transsubstancjacji, która dokonuje się tuż obok, gdzieś w zatłoczonym barze w godzinach wydawania posiłków. Którego świętość i miłosierdzie testuje się podmieniając ciało jego syna na buraczki i wątróbkę serwowaną równie powszechnie i mechanicznie jak hostie w trakcie nabożeństw porannych.

Sacrum na aluminiowej łyżce, na porcelitowym talerzu z wytartym logo PSS SPOŁEM smakuje za każdym razem. Brak wyboru, brak jakiegokolwiek przeznaczenia. Jednostajny ruch po linii zbawienia, życia może nie tyle wiecznego, ale ważnego tu na ziemi. Sacrum to przeżycie za wszelką cenę, bez godności, bez człowieczeństwa, bez ciała chrystusa. To troska o każdą kilokalorię w mroźny dzień.

W dalszej części tekstu jest tylko radio Maryja, kościół, córki jadące na saksy, gruby ksiądz, który lubi młodzież. W reszcie kończy się uniwersalizm, który ustępuje określonej poprawności lewicowego widzimisię. Sztampa, codzienność kleryków walonych w dupę przez przełożonych. Ale ta sztampa nie jest w stanie odtruć intelektualnie – zakłócić produkcji mózgowej stymulowanej przez wers numer jeden, dwa i trzy.

Kolejny wierszem z tomiku, o którym można jednocześnie powiedzieć, że jest bardzo dobry i zarazem bardzo zły jest słuchając Stańki.

bałagan w pokoju powstaje pewnie
dlatego, żeby mnie coś uspokajało
jest zimno, pani maria nie grzeje wiosną
która przychodzi szybciej w poznaniu, chyba
już od lutego, biały sufit i ściany
przekonują mnie raz do riemanna

raz do łobaczewskiego, to proste
ilinie życia się wygięły w etykę spiral
dna,

– i tu się dobry wiersz kończy. W dalszej części następuje wiersz zły. Stosunek relacji dobra i zła jest w tym przypadku prawie 1 : 1. Niespełna 9 wersów dobrych na 20 wszystkich wersów w tekście.

Można doszukiwać się w tej estetycznej dychotomii relacji poety z walki wewnętrznej, która rozgrywa się między siłami dobra i zła na polach autorskiej psyche. Jednak o wiele ciekawsza jest analiza tego nieuklidesowego pokoju, zbudowanego na rozchwianym piątym aksjomacie. Życie w rozciągliwej przestrzeni musi mieć strukturę balonówki, które mimo to dążyć będzie do jakiegokolwiek constans rozwodnionej sinusoidy klasycznej etyki.

Reszta tekstu? Reszta jest jak zwykle fatalna. Tajemnica białego sufitu ustępuje kapciom, które prowadzą wojnę podjazdową, koleżankom, które śpią na wykładach czy gołębiach dziobiących beton.

I następne, losowo wybrana strona yassu. Kolejny fragment, po którym następuje pustka. 4 wersy conffesiopleniczne, w których skruszony poeta wyznaje:

włączyłem komputer z przyzwyczajenia
i piszę wiersz okolicznościowy
z uwagi na to że wszyscy śpią
a ja nie

Później dzieje się to, co dziać się musi w każdym z kolejnych tekstów z tomiku. Nastąpi 9 wersów, które nie wytrzymują na żadnej z płaszczyzn interpretacyjnych konfrontacji z pierwszą strofą.

Jakieś dwadzieścia lat temu miałem sen. Śniło mi się, że lizałem cipę pewnej dziewczynie / kobiecie. Ile miała lat główna bohaterka mojego snu nie pamiętam. Właściwie trudno powiedzieć kto był głównym bohaterem tego snu: czy owa dama, czy cipa, czy też charakterystyczny, kwaskowaty, niemożliwy do pomylenia z niczym smak cipy.
W każdym razie było tak, że sen wyprzedzał empirię. Pamiętam doskonale pierwszy raz, kiedy kubek smakowy łapczywie napełniałem smakiem, sączącym się z warg sromowych, pochwy czy diabeł wie tam z jeszcze czego.
Pamięć jest o tyle wyraźna, że skojarzyłem wówczas senne marzenie doświadczenie mentalne, które wyprzedziło badanie empiryczne. Skądś musiałem wiedzieć. Skąd?

nie jadłem owoców. mam na trzecie konstanty.
mówię wtedy tam wejść. skrzepy tabaki. pomiędzy wargami

krystalizuje się seks. że chce się turlać i mieć białą brodę

(anarchist cookbook) 3 wersy z 10. Reszta do niczego.

Nie sposób przeoczyć stereofonii yassowej w tym tomiku. Każdy z diamentów jest perfekcyjnie oszlifowanym brylantem osadzonym w bezwartościowym tombaku. Doskonałe wersy doskonale zaspokajają apetyt, potrzebę, która każe w którymś momencie czytać, doszukiwać się w ciągach: abcdefghijklłmno nie tyle treści, ale przekazów. Znaków STOP; ZAKAZ WJADU; ZAKAZ PARKOWANIA czegoś, co umożliwi orientację w przestrzeniach bolyaiowskich, w których aksjomat dobra i zła zmienia się w część tej przestrzeni, naginając się, wyginając wg ogólnego prawa sinusoidy. Aż korci, by stworzyć trzecią wartość o równym statusie jakie ma dobro i zło. Wymyślić coś, co wymknie się zarówno odcieniom szarości jak i mniejszemu złu żadnego stopniowania, ale nowa wartość: niewymyślane / niewymyślne X.

a koleżanka mi mówi
że wyglądam
jakbym potrzebował odpocząć
gdzieś w sanatorium

możliwe mówię

(śniadanie w bufecie) stosunek 5 : 13

Rok temu miałem sen, w którym umierałem. Wyglądało to tak: leżę na łóżku. Nie jestem ani stary, ani młody. Po prostu jestem i umieram. Najdziwniejsze jest to, że wiem, że umieram. Nie jest to śmierć rakowa, wypadkowa, chorobowa śni mi się prosta czynność umierania. Czynność wygląda tak:
Najpierw zamykają się oczy. Oddech jeden i drugi. Nie ma nic. Jest ciemność, którą zakłóca moja myśl, myśl o tym, że umieram i w związku z tym zaczynam panikować. W międzyczasie ( a międzyczas wydłuża się tu do granic możliwości) nabieram powietrza. Głęboki oddech. Jak najgłębszy, byle jak najwięcej powietrza nabrać w płuca. Bo wiem nie wiem skąd ale wiem, że to mój ostatni oddech, że żadnego więcej nie będzie. Chcę wykorzystać życiodajną funkcję do granic możliwości. Czuję jak mi płuca rozpiera.
Leżę. Myślę. Dziwię się, że to tak wygląda. Zaczynam być ciekawy.
Jest ciemno, a ja mam tylko litry zużytego powietrza w płucach i nic więcej. Nie widzę przed sobą ani raju, ani piekła. Widzę pustkę. W końcu wypuszczam powietrze, kończę swój ostatni oddech. I jest ciemno. Żadnej myśli, świetlistego tunelu, ognia piekielnego. Nie ma nic. Nawet czerń przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie ma żadnej myśli o wszędobylskiej czerni. Nie ma nic.

Tomik [yass] Szczepana Kopyta, to obowiązkowa lektura dla każdego, kto lubi dobre wiersze. Ja wiem, że Szczepan brzmi gorzej niż Kopyt, a Kopyt brzmi gorzej niż Szczepan. Ale [yass] ma swoją, unikalną fonikę. Jest tak odległa od blichtru, smrodu, fanfaronad wieszczowskich, jest tak bliska umysłowości śródziemnomorskiej, że zaprzyjaźnia się z czytelnikiem.
Jest kawiarnianym stolikiem, który jednoczy najlepszych kumpli. Smakiem polewanej wódki, schłodzonej do konsystencji gliceryny, którą się pije tylko w najbardziej intymnych gronach.

ueberealitaet.JPG

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Szczepan Kopyt, [yass]. Prolegomena

2 lutego, 2009 by

.

Niektórzy uważają, że to wychowanie robi z człowieka poetę. Ale gdyby tak było, to wystarczy odpowiedni żłobek, w którym z kaseciaków marki Kasprzak leniwie sączyłby się Pan Tadeusz w melorecytacji Michała Żebrowskiego, a po jakimś czasie cały świat mówiłby trzynastozgłoskowcem.

Inni uważają, że egzotyczna pasja czy równie egzotyczne wykształcenie wystarczy, by pisać wiersze. Ale i ten punkt widzenia ma istotną słabość: każdy bowiem pedofil musiałby być najlepszym poetą. Nie można bowiem odmówić egzotyki tejże pasji, jaką jest pedofilia. Wówczas organy ścigania poszukiwałyby pedofilii nie dlatego, by chronić najmłodszych przed zgubnymi skutkami miłości, ale na zlecenie Ministerstwa Kultury, które musiałoby znaleźć zajęcie dla Grażyny Torbickiej, by ta mogła wręczyć jakąś nagrodę, przeprowadzić wywiad, albo wypowiedzieć się o poezji.

Są też fetyszyści, dla których bycie poetą, jest równoznaczne z odpustowym pierścionkiem na małym paluszku, takim co to w trakcie świąt kościelnych straganiarze przed kościołami sprzedają. W zbiorze fetyszy nie może zabraknąć starych kapot, cyrkowych cylindrów i innych, śmierdzących naftaliną szmat z lumpeksów. Fetyszyści literaccy wierzą w magie retro. Są przekonani, że za każdym razem, kiedy ubierają strój z innej epoki stają się ludźmi z innej epoki. Ta koncepcja także nie jest wolna od aporii. Bowiem pierwszy lepszy menel, który wygrzebałby gdzieś w śmieciach pogryziony przez myszy cylinder, natychmiast ustawiałby się w kolejce do Grażyny Torbickiej, która wręczałaby mu nagrodę Nike.

Ultrafetyszystom nie wystarczają same kapoty, oni chcieliby jeszcze mieć takie same nazwiska jak kiedyś. Każdy z nich z chęcią dodałby sobie jakieś nieme h do nazwiska, jakieś von przed nazwiskiem. Ale i ta koncepcja ma istotne słabości. Łatwo sobie wyobrazić tego samego menela, który wcześniej dogrzebał się do cylindra, a który teraz majsterkuje żyletką w starym dowodzie osobistym wydrapując literki, dopisując literki by ogłosić światu literackiemu narodziny: von Mehnela. Jednak ani von ani h nie zagwarantują ciepła sączącego się spod pach ściskającej i całującej Grażyny na gali w Kongresowej.

Podobnych teorii krytyka literacka i teoria literatury zna mnóstwo. Mieszają się one, tworząc kolejne, jeszcze bardziej absurdalne uogólnienia teoretyczne na temat pochodzenia poezji. W tej mnogości jest też tzw. teoria odwrotnej fonii nazwiska. W tej koncepcji, która wyłoniła się z ultrafetyszyzmu, istotną role odgrywa naukowa teoria tonu, a ściślej rzecz biorąc: dźwięku nazwiska. Wszystkie skomplikowane wywody na temat rozchodzenia się dźwięku nazwiska w różnych przestrzeniach, oraz wzory i prawa uzależniające jakość pisanych wierszy od wydźwięku nazwiska domniemanego poety można streścić następująco:

Brzmienie nazwiska jest odwrotnie proporcjonalne do jakości wierszy.

Innymi słowy: im głupsze, brzydsze nazwisko poety tym lepsze wiersze poety.

I tak:

Łośko brzmi fatalnie, zwłaszcza to ś, po którym natychmiast następuje sylaba ko. Dla obcokrajowców nie do wymówienia. W ogóle, katastrofa foniczna!

Radczyńska piękne, hrabiowskie nieomal Raczyńska ale jednak wkradło się tam d. No i nie bez znaczenia jest ta pięknie brzmiąca, sterylnie polska końcówka -ska.

Bargielska nie tak hrabiowskie jak Radczyńska, ale także o pięknej fonice, chociaż odczuwa się tu implikację czeladniczą, w postaci konsonansu pralniczego z urządzeniem zwanym: maglem (bargiel-magiel). Niektórzy analitycy skłaniają się ku konsonansowi z rzeczownikiem burdel, co nie ma większego znaczenia dla estetyki brzmienia.

Pasewicz – fonika dobra i gdyby nie intuicyjny rym: Pasewicz, Pasewicz polskiej poezji królewicz, to pewnie w th znalazłyby się wiersze o omułkach, przegrzebkach, małżach czyli o tych rewolucyjnych archetypach literackich, które przemyca do poezji szerokim strumieniem Justyna Radczyńska.

Siwczyk fonika fatalna, ale podobnie jak nazwisko Kuciak, jest to wyjątek, który czyni z teorii odwróconej fonii nazwiska, teorię. Każda bowiem teoria, aby była teorią, musi posiadać wyjątek.

Wiśniewski, Kaźmierski, Kobyliński, Winiarski – to ta sama liga foniczna pięknych brzmień. Tu nie ma żadnego zaskoczenia.

Można tak mnożyć argumenty potwierdzające słuszność tej osobliwej eugeniki poetyckiej, jaką jest teoria odwróconej fonii nazwiska, ale moim zdaniem niefalsyfikowalnym argumentem przemawiającym za prawdziwością tej teorii, jest przypadek poety: Szczepana Kopyta(o)[nie mam pojęcia jak to odmienić! Fatalna fonika, przy której intuicja deklinacyjna zawodzi].

Trudno mi sobie wyobrazić dzieciństwo Szczepana Kopyta. Niepoliczalne tabuny krwiożerczych bestii z tornistrami na plecach, które za nic mają zasady współżycia społecznego, które gówno wiedza o dekalogach, których jedynym celem jest atak i zniszczenie. Setka dzieciaków, która regularnie atakowała na każdej z pięciominutowych przerw małego Szczepana okrzykiem: kopyto! kopyto-skarżypyto! kopyto-koryto! szczepan-fortepian!

Łatwo sobie z kolei wyobrazić mechanizmy samoobrony, które wytworzył mały Szczepan. Tysiące pompek na kostkach, powtórzeń na tricepsa, wszystkie ciosy karate i medytacje njin-jitsu, które miały go wzmocnić, sprawić by był najsilniejszy, by w którymś momencie mógł stanąć sam naprzeciwko bandy prześladowców i krzyknąć:

– A teraz wszyscy macie przepierdolone.

Osamotniony przez skuteczne odium imienia i nazwiska, przez fatalną fonikę, którą sprezentowali mu rodzice, rejestrując jego narodziny w odpowiednim urzędzie, pozostając w skutecznym oddaleniu od społeczeństwa mały Szczepan dorastał, wzbogacając swój świat wewnętrzny bo tylko to mu pozostało.

Mijały lata, aż w końcu nastał rok 2004. Rok tryumfu i zarazem odwetu jeden z najpiękniejszych dni w życiu Szczepana. Chwila, którą z nikim by się nie podzielił, nawet pod rygorem kary śmierci. Oto on, on poeta tryumfujący nad wrogami, nad kulturą, która każdego dnia produkuje legiony małych ss-manów z tornistrami na plecach, których celem jest znalezienie ofiary, popychadła, któremu za głupie imię i jeszcze głupsze nazwisko mogą urządzić mały holokaust w trakcie długiej przerwy między lekcjami.
Tego roku Szczepan Kopyt został laureatem nagrody im. Jacka Bierezina nagrody, która w odróżnieniu od laurki od Kościelskich honoruje jakość.

Teraz leży przede mną tomik [yass] Szczepana Kopyta(o). Jestem bezradny. Gubię się w połowie pierwszego wersu tuż za stroną tytułową:

przepchnij życie przez banał

Czytam. I gubię się.

cdn

ueberealitaet.JPG

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Winien, niech ma. Zbilansowanie poezji zarażajacej.

1 lutego, 2009 by

`

Ludwik XlV stwierdził, że każdy może być poetą, a on król słońce poetą największym i zaczął pisać wiersze. Pokazał je krytykowi i poecie Nicolasowi Boileau-Despreaux i poprosił o bezstronną ich ocenę.

„- Wasza Królewska Mość – odrzekł na to po pobieżnym rzucie oka znakomity poeta – nie ma rzeczy niemożliwych. Wasza Królewska Mość chciała napisać potworne bzdury i udało się to jej znakomicie.” (Anegdoty i facecje. Karol Mórawski)

Dlaczego teraz brakuje recenzentom odwagi by powiedzieć w oczy poetce, poecie – nie czas jeszcze na wydanie tomiku i jeżeli nie czujesz przymusu pisania, nie pisz, zajmij się czymś innym na rok, dwa, na wieczność. Krytycy nie stracą głowy, nie zostanie skonfiskowany im majątek. Ryzykują co najwyżej chwilowym zły samopoczuciem, bo zawsze przyjemniej jest być miłym i wyrozumiałym dla niedociągnięć innych. I obiad z deserem za darmochę z wdzięcznym, pochwalonym nieszczerze autorem też jest argumentem nie do pogardzenia. Dlatego tomiki są wydawne bez opamiętania, organizowane są coraz nowe konkursy poetyckie, w najmniejszych wsiach wręczane są nagrody aby można było się pochwalić: o popatrz na ten dyplom, na nim napisano, że jestem poetką, poetą. Nie szkodzi, że dzieł tych prawie nikt nie czyta i o nich się nie dyskutuje. Ale nie ma się co dziwić, nikt nie chce zarazić się taką poezją. O przepraszam, zaraża się Ewa, Marek i ja, ale dlaczego? o tym dalej.

Po przeczytaniu kilkunastu tomików, poczułam, że czytam ciągle to samo. Te same tematy, podobne opisy, brak emocji, posiłkowanie się cytatami niewiadomo po co, nagminne dedykacje i nawet poszukiwania duchowe ( rozterki?) oparte były na tych samych kalkach.

Miałam wrażenie, że czytani i omawiani przez nas poeci i poetki zostali zamknięci przez dłuższy czas razem, w ponurym domu za bardzo wysokim murem, a drzwi do budynku zostały zamurowane, aby nikt niepowołany ( czytaj nie ze swojego towarzystwa) nie wdarł się i nie zaczął siać zamętu. W domu odbywało się obowiązkowe wdrukowywanie w podświadomość, w świadomość, w nadświadomość zdania: tylko jak piszemy tak samo, istniejemy. Nie wiem jakimi metodami psychologicznymi udało się tego dokonać, ale że udało się, dowodem są przeczytane przez nas tomiki.

Jeżeli czytam o dzieciństwie, to zawsze powtarza się motyw wody, łąki, dziadka, babci. Aby stać się poetą, od najmłodszych lat trzeba więc mieszkać na wsi i zapominać o ubraniu spodni. O braku garderoby piszą poeci i to według mnie jest natręctwo. Nie ma kataklizmów, rozwodów, alkoholizmu najbliższych, wypadków, nie ma emocji większych niż skacząca żaba w kałuży.

Okres dojrzewania to czas nadal zdejmowania spodni u poetów, a u poetek wątpliwości czy dobrze brzmią napisane przez nie słowa i czy neologizmy, metafory wystarczą jak się nie ma nic innego do powiedzenia.

Czas dorosły to poszukiwanie duchowych ścieżek, ale nie aktywnie, tylko pisemnie i powierzchownie. Wystarczy, że odmienia się boga przez Buddę, Jezusa, Apolina, Jahwe i miesza się bogami jak w tyglu. To ma świadczyć o tolerancji, otwartości na inne kultury, a daje przeświadczenie, że autor zdobył wiedzę o religiach, o kulturze, na jednodniowym kursie korespondencyjnym.

Gdy poetka/poeta pisze o miłości, to pisze tak jakby bał się, że zostanie wybatożony za okazanie chwilowych emocji. Na wielkie emocje nie ma co liczyć. Stan zakochiwania się z piorunami i z błyskawicami jest kategorycznie zabroniony poetkom i poetom z towarzystwa. Za to mogą w wersach bezkarnie filozofować na bazie wiedzy ze skryptów, ponieważ ilu filozofów przeczyta ich wiersze? Odpowiadam: tylu samo co fizyków.

Autorzy dedykują swoje wiersze koleżankom i kolegom współmieszkańcom domu za wysokim murem, bo komu innemu mogą? przecież nikogo innego nie znają. Mamy, bracia, siostry, kochanki, kochankowie , najbliższe osoby, niech nie liczą na zapis na górze strony, w tomiku. Taka dedykacja się nie opłaca, nie ma z niej korzyści.

Na zajęciach za zamkniętymi drzwiami poeci zostali nauczeni sztuczki pisarskiej. Jeżeli nie wiesz o czym pisać cytuj. Nieważne, że cytat nie ma żadnego związku z innymi wersami, ale za to wiersz od razu wygląda tak jakby pisał go erudyta, człowiek nowoczesny, światowy bywalec.

W ponurym domu wytępiono optymizm i poczucie humoru. Poetki i poeci nie mają prawa żartować, cieszyć się i o tym pisać w wierszach.

Zbilansowana przeze mnie poezja zaraża przede wszystkim pesymizmem wywołanym co najwyżej bólem zęba (nic już mnie nie bawi, nic mnie już nie nęci).To mój podstawowy zarzut.

„uważam, że jest jakaś liga o najwyższej wartości, poetów, którzy uciekają od towarzystwa, od zbiurokratyzowania, uciekają przed ludźmi.
bez biureczek, bez watermanów i parkerów z bicami, z ołówkami w kieszeniach wyświechtanych spodni, którymi na wymiętych fiszkach coś nieustannie zapisują” takch poetów według mnie szuka Marek, dlatego zacytowałam akurat te jego słowa i dlatego czyta, omawia i dręczy pisemnie dzieła poetów z nadania towarzyskiego, a nie z talentu.

A Ewa?

” Ja po prostu nie widzę w Jacku Bierucie wielkiego poety tylko takiego zrozpaczonego artystę, który goni za poezją i który widzi ją i ona mu ciągle ucieka. Nie potrafi jej przygwoździć, ona umyka.” Ewa zauważa rozpacz poetów z nadania i im współczuje, ale nie należy do osób które fałszywie pocieszają i utwierdzają w przekonaniu, że pisać wiersze każdy może.

I na tym koniec mojego bilansu omówionej przez nas tu poezji za rok 2008.

Kategoria: Bez kategorii | 20 komentarzy »

Julia Szychowiak, Po sobie. Będzie o Krystynie Miłobędzkiej i zniszczeniach kultury

1 lutego, 2009 by

.

Kiedy Weronika Rosati z tarasu widokowego na Okęciu obserwowała samolot rejsowy LOT-u z ukochanym Mariuszem na pokładzie, który właśnie kołował na pasie startowym, myślała tylko o jednym. W jej prześlicznej główce i chociaż twarz tego nie zdradzała kotłowała się następująca wątpliwość: Czy może zaufać człowiekowi, który trzymał prawą dłoń pięć centymetrów nad czerwonym przyciskiem nuklearnym i miał okazję rozjebać ten cały burdel w pizdu, tak zmarnował okazję?

W roku 2007 kultura śródziemnomorska miała także swoją szansę, szansę na to, by zapomnieć o rebusie, sfinksowej zagadce, której nie wykombinował babsztyl skrzyżowany z kotem, ale pierwszego sortu wieszczka słowiańska: Krystyna Miłobędzka. Oto zagadka:

Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.

Gdyby Edypowi zamiast sfinksa to Krysia Miłobędzka ze swoim rebusem zagrodziła drogę do Teb, to Edyp nie miałby najmniejszej szansy na wyruchanie mamy i ani chybi jeden z najciekawszych bohaterów mitologii greckiej spocząłby na dnie przepaści z odgryzioną głową a wraz z nim najfajniejszy kompleks seksualny.

Na szczęście kiedy Grecy zajmowali się tworzeniem kultury, słowianie uczyli się rzucać kamieniami w zachodnich sąsiadów, którzy regularnie strzelali do nich z łuków. Kiedy w 1410 r. pod wodzą Jagiełły w końcu się jakoś odkuli, mszcząc historyczne krzywdy, Greków już dawno nie było. Wynaleźli Sfinksa, Styks, Charona, konflikty tragiczne a następnie wymarli szczęśliwie nie doczekawszy narodzin Krystyny Miłobędzkiej.

Jedno z praw Murphyego brzmi:

Jeżeli coś się może wydarzyć, to się na pewno wydarzy.

Dlatego przyjąć należy, że zjawisko Krysi Miłobędzkiej było nie do uniknięcia. Jako człowiek pochylam głowę przed koniecznościami dziejowymi. Jednak jakaś wewnętrzna troska o ludzkość, o kulturę, którą noszę w sobie od dziecka, zmienia mnie na kilka chwil w Piotra Kraśko, który stojąc na tle dymiących jeszcze zgliszcz jakiegoś przedszkola na lubelszczyźnie, w którym na skutek spięcia instalacji elektrycznej spłonęło żywcem 20. maluchów, 11. średniaków, 30. starszaków, 4. przedszkolanki i jedna kucharka, spogląda w kamerę i pyta:

Czy musiało dojść do tej tragedii?

Dlaczego niepowtarzalna okazja, szansa na to, by miłobędzkie rebusy odeszły do najbardziej niedostępnego zakątka, najbardziej wstydliwej i najbardziej zapomnianej historii świata została tak łatwo zaprzepaszczona?

Ale to nie jest wina Krystyny Miłobędzkiej, ale tajnych spiskowców z Biura Literackiego, których zamiarem jest doprowadzenie nie tylko tej instytucji wydawniczej do bankructwa, ale dyskredytacja tego, co polskie, co słowiańskie i piękne. Za nic mają słowiańskie piękno, tego boćka, który przysiada na szczycie dachu krytego strzechą, tych słowików, które śpiewają zakochanym parom przechadzających się letnią porą brzegami Wisły.

Ci agenci od Springera podsunęli w 2007 r., świstek naczelnemu, by parafował polecenie druku tomiku Julii Szychowiak, Po sobie.Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wrocławskie Biuro Literackie wydaje się specjalizować w wydawaniu mamuś i córeczek, lansując tezę o genetycznych chromosomach alfa, które odpowiedzialne są za wieszczenia. Także zniszczenia w ramach ducha i kultury byłyby znikome, gdyby nie to, że na tytułowe stronie super dzieła jak byk stoi rebus:

Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.

nu-zajc-nu-pagadi.jpg

Kategoria: Bez kategorii | 5 komentarzy »

Dalej »