Jerzy Illg Wiersze z marcówki. Poezja świętej przeciętności. Pani Bieńczycka

17 grudnia, 2008 by

Na wstępie warto przywołać kończący tomik wiersz, który też jest w entuzjastycznych recenzjach o kolejnym, i niestety najprawdopodobniej nie ostatnim zbiorze wierszy redaktora naczelnego wydawnictwa Znak:

* * *
Po czterech latach
moje wiersze nie są ani odrobinę lepsze.
Na szczęście nie po to są. (Po czterech latach…)

O tym, czy wiersze są lepsze nie decyduje czytelnik, gdyż, Jerzy Illg od początku swojej poetyckiej drogi twórczej startuje jako ktoś, komu kultura polska musi bezkrytycznie zaufać.
A jednak zastanawiam się, w jaki sposób polski intelektualista, mający tak ogromną możliwość wpływania na jakość i ocenę wszystkiego, co się na rynku wydawniczym pojawia, walczący wraz z Miłoszem o nie płaski kształt polskiej literatury, wydaje luksusowo. we własnym wydawnictwie, tak banalny i nikomu niepotrzebny literacki zapis doświadczeń człowieka, który wpadł na chwilę do swojej daczy?

Bohaterami tych wierszy, podobno pisanych z premedytacją prosto, bez absolutnie żadnych odniesień do jakiejkolwiek kultury, nawet wysokiej, bo tę artysta pozostawił w pracy, są często śliwki:

()Po chwili
wiatr znowu łagodnie czesze trawy,
soki dojrzewają w puszystych śliwkach,
pagóry z lubością moszczą się na dolinach,
krowy, gdzieś daleko, domagają się udoju,
świerszcze robią swoje,
a we mnie wlewa się ukojenie.()( W górskim domu…)

Jest to sytuacja przyrodnicza faktycznie inna niż ta, którą każdy, będąc na łonie przyrody doświadcza. Chyba, że jest człowiekiem z gatunku tzw. puszystych i nie chce się infantylizować. Wtedy pagórki są dla niego pagórami, które zachowują się wyjątkowo nieprzyzwoicie, niemal tak jak świerszcze.

W kolejnym wierszu odzywa się poeta- łasuch:

* * *
Śliwy bardzo brzemienne w tym roku.
Nawet młódki zwieszają ciężkie, granatowe warkocze.
Ile owoców zgnije w wysokiej trawie?
Jeśli panie zechcą poświęcić trochę czasu,
półki w spiżarni będą uginać się pod słojami powideł.
Miło byłoby także zimą sięgnąć do oszklonej szafki
po kryształowy karafińczyk.
Ciekawe, że śliwowica nie ma koloru fioletu
– przechowuje w sobie pamięć ciemniejącego słońca
. (Śliwy bardzo brzemienne w tym roku…)

Ale potem nostalgia erotyczna wraca:

***
Podglądałem dzisiaj dzięcioła.
Na wysokiej czereśni walił zajadle w ścianę starego domku dla ptaków.
Gdybym którąkolwiek ze swych prac
wykonywał z taką sumiennością!( Podglądałem dzisiaj dzięcioła…)

I realizuje się w pisaniu wprost:

***
Wyobraź sobie:
ten płatek dotyka twego sutka.
Biało-różowa bezinteresowność. (Wyobraź sobie)

Nie ma sensu przytaczać więcej przykładów, gdyż poziom wszystkich wierszy jest wyrównany. Pisane są przez człowieka, którego przyroda ani ziębi, ani grzeje, a jej indyferentność dostarcza tylko podmiotowi lirycznemu wygodnego obszaru do braku jakiejkolwiek refleksji.
Ja wiem, że człowiek miastowy jest zdegradowany, jest ślepy i głuchy z powodu zgiełku miasta i nie widzi barw, bo jest znokautowany neonami. Ale powstałe wiersze z wypadu do samotni, gdzie ma się odbywać misterium życia duchowego – w każdym razie jego trenowania – jest antyreklamą procesu powrotu do natury. Nie ma to nic a nic wspólnego np. z japońskim rytuałem picia herbaty, gdzie ani pagóry nie są potrzebne, ani świerszcze, ani dzięcioły, ani powklejane do wierszy renesansowe ryciny z zielnika, jako już zupełne rozszczepienie i osobność. Polski rytuał jak widać polega na zagospodarowaniu gospodarskim okiem śliwek. Nie tuczą one ani na krztynę polskiej poezji i nie przesycają jej religijnym dostojeństwem. Nie są też dionizyjskim rozpasaniem, ani suszoną śliwką ascety pustelnika.
Ta opisowa twórczość, powierzchowna, pełna schematów i niezauważonych sytuacji przyrodniczych, mająca swe pobożne życzenia czerpania z niedosięgłych źródeł poezji Emily Dickinson, a przez polskich krytyków porównywana do twórczości Edwarda Hirscha i Jane Hirshfield demaskuje niewielki potencjał duchowy autora. Tak jak w malarstwie, by pejzaż nie stał się landszaftem, nie wystarczy pousuwać kiczowate konotacje, gdyż też pustkę namalować szalenie trudno dysponując realistycznymi elementami. Żeby zamienić go na słowa, potrzebny jest jakiś minimalny chociaż do niego stosunek. Relacja podmiotu lirycznego z zastanym obrazem świata, czy to w marcu, czy listopadzie, jest zawsze identyczna: jest to relacja czysto użytkowa. „Na daczę” jeździ się, by wypocząć. I nie trzeba od razu z tego robić sztuki, a jeśli ma się możliwości, to broń Boże jej upubliczniać. Tego robić nie wolno, bo nie tylko wytraca się jedno drzewo. W tym zbiorze sentymentalnie, niczym Żeromski, podmiot liryczny roztkliwia się nad polskim drzewem:

* * *
Jakaż furia musiała targnąć gromem,
który zmiażdżył tę starą jodłę!
Jasne drzazgi wielkości oszczepów
leżą rozrzucone w promieniu kilkunastu metrów.
Gruby pień rozpłatany
od szczytu po same korzenie,
w połowie wysokości zwichnięty,
spoczywa na konarach sąsiadów.
Do tej pory zdają się oni trwać w osłupieniu:
Była największa wśród nas,
w upalne dni użyczała nam cienia,
brała na siebie pierwsze pchnięcia wiatru.
To właśnie na niej najchętniej wypoczywały
myszołowy.
Dlaczego ona?”
(Jakaż furia…)

Panie Redaktorze, a na luksusowe tomiki poetów idą na przemiał lasy Amazonii

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Pauza na zastanowienie. Poezja tajna. Pani Bieńczycka

17 grudnia, 2008 by

Nie wiadomo, czy aby nie jedynym powodem dążenia do druku swojej poezji i wyciągania jej na światło dzienne jest rozładowanie instynktów morderczych człowieka. U Gombrowicza w „Iwonie, księżniczce Burgunda wszyscy usiłują popełnić morderstwo z różnych powodów.
Królowa aktywizuje swoje mordercze instynkty dlatego, że jest poetką niezrealiowaną, podobnie jak Hitler, który nie mógł znieść swojego malarskiego niedocenienia.

Strzeżcie się blogi poetów, strzeżcie się bycia Iwoną w ich zasiegu.

()
KRÓL
Skryjmy się, chcę zobaczyć królową. (Kryją się za kanapą. KRÓLOWA wchodzi, rozgląda się w ręku trzyma flakonik. KRÓL na stronie) A to co? (wychyla się)
SZAMBELAN
Tsss… (Królowa idzie kilka kroków w stronę pokoju Iwony, zatrzymuje się wydobywa zza gorsu mały kajecik wydaje cichy jęk, twarz zasłania dłonią)
KRÓL (na stronie)
Co to za księga zgryzot?
SZAMBELAN (na stronie)
Tsss…
KRÓLOWA (czyta)
Jestem osamotniona, (powtarza) Tak jestem osamotniona, jestem osamotniona, samotna jestem… (czyta) Nikt nie zna tajni mego łona, (mówi) Nikt nie zna mego łona. Nikt nie zna, o, oo! (czyta)
Tobie, mój kajeciku-powierniku,
Powierzam moje marzenia
I czyste moje rojenia,
I wszystkie moje myśli,

Niech nikt się nie domyśli! (mówi) Niech nikt się nie domyśli, niech nikt się nie domyśli. Oo! (zakrywa twarz) Straszne straszne… Zabić, zabić… (podnosi flakon) Trucizna, trucizna..

KRÓL (na stronie)
Trucizna?
KRÓLOWA (z bolesnym grymasem)
Niech nikt się nie domyśli, (macha ręką) Czytajmy dalej. Czytajmy! Podniećmy się tą lekturą do straszliwego czynu. (czyta)
Dla was, ludzie, ja siedzę na tronie
w koronie,
Nie wiecie, co płonie w mym łonie.
Wy myślicie, że jestem dumna,
Wspaniała i rozumna,

A ja tylko giętka być chcę. (mówi) Giętka, ooo! Ooo! Giętka!
ja to napisałam! To moje! Moje! Zabić, zabić! (czyta)
Chcę giętka być jak kalina
I giętka jak leszczyna,
I giętka jak pędna,
Gnąca się jak poszum gaju
Uginająca się jak powiew maju,
Giętkości chcę! Nie chcę królewskości.
Ja tylko pożądam giętkości
Giętkości, ooo! Giętkości!

Aaach! A! Spalić, zniszczyć! Leszczyna, malina, kalina… To straszne! To ja napisałam! To moje, moje i żeby nie wiem co, musi być moje! O, dopiero teraz widzę, jaka potworność! A więc Ignacy… to czytał! ()
()Przypomnij sobie wszystkie swe wiersze i idź! Wspomnij wszystkie tajemnie giętkie marzenia i idź! Wspomnij wszystkie kaliny swoje, wszystkie leszczyny, i idź! O, o, o, idę, idę! Ach, nie mogę iść to zbyt szalone! Zaraz, chwileczkę jeszcze pomażmy się, jeszcze to… (maże się atramentem) tak, teraz z tymi plamami łatwiej… Teraz jestem inna. Stój, to może cię zdradzić! Chodźmy! Zabić donosicielkę! Nie mogę! Poczytajmy jeszcze! Muszę poczytać jeszcze, (wyjmuje wiersze) Poczytajmy, to nas pobudzi i wzmoże żądzę mordu.
KRÓL (wyskakuje) Ha, Małgorzato!
KRÓLOWA
Ignacy! KRÓL
Mam cię! Pokaż! (chce wyrwać jej wiersze)
KRÓLOWA
Puść mnie!
KRÓL
Pokaż! Pokaż! A, morderczyni! Pokaż! Zachciało mi się
twoich grzechów! Pokaż, a rozpoczniemy znowu miesiąc
miodowy! Pokaż, ty trucicielko!

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Marcin Świetlicki Muzyka środka. Poezja wnętrza. Pani Bieńczycka

14 grudnia, 2008 by

Marcinowi Świetlickiemu nie zaszkodzą ani dzisiejsze komplementy Wojciecha Wencla, ani dzisiejsza dezaprobata Piotra Mareckiego. Ani nie zaszkodziły bardzo nieudane dawne występy w Pegazie, ani jego wciąż nieciekawe wywiady. Świetlicki jest poza Świetlickim – i nawet jeżeli Muzyka środka jest zbiorem wierszy pozbawionym młodzieńczej łatwości tworzenia, kiedy się pisało samo, a teraz się spekuluje – gdyż Świetlicki pisze od środka.

Można by, przy podobnym sposobie budowania wiersza, porównać Świetlickiego z Adamem Wiedemannem. Łączy ich tylko jedno: obaj już wiedzą, że świat jest zaprojektowany i zbudowany przez myszy. Ale to jak wiadomo odkrył Douglas Adams wcześniej i propagowanie tej prawdy akurat przypadło w udziale poetom polskim:

„(…)Nie mieszkam, gdzie mieszkałem.
Nie robię, gdzie robiłem.
Nie żyję z tym, z kim żyłem.
Tego chciałyście, myszki? (…)”
(JA LATAM)

Natomiast cała reszta jest już inna.
Marcin Świetlicki pisząc mimochodem, stara się jednak przywracać pierwotny sens poezji i rozważać kwestie dotyczące istnienia człowieka jeśli nie na kuli ziemskiej, to przynajmniej w Krakowie, gdy kontakt z jakimkolwiek konkretem w poezji Adama Wiedemanna został bezpowrotnie zerwany. Nikłe nici wiążące poetę z kulturą minioną i z poezją są jednak na tyle silne, że czytelnik z powodzeniem się odnajduje w lapidarnych strofach, zahaczających jedynie, lekko uderzając strunę, która już dalej wibruje w czytelniku.
Poeta w dalszym ciągu mówi o odwiecznych sprawach poezji, o tym, że jest wydziedziczony, obcy, że nie jest z tego świata(świata myszy) i że ledwo, ledwo, udaje mu się wymknąć. Jest to właściwie zaledwie pisk, a nie mówienie otwarcie i głośno (bo myszy mogą usłyszeć), pełen rezygnacji, z jakimś bolesnym znużeniem.
A jednak łatwo, jak u każdego prawdziwego poety, usłyszeć w tym minorowym monologu witalność i prawdziwy humor, a także mimo wszystko satysfakcję i radość z życia, i to życia luksusowego:

„(…)Kupować przez dwa dni płyty, butelki Jacka Danielsa
(naprawdę – seks po Danielsie jest o niebo lepszy

niż po haszyszu – i to bez dyskusji
zarozumiałe sierpniowe burżujstwo(…),” (DWA DNI WAKACJI)

Podmiot liryczny wie, że artysta nie może uczestniczyć w urzędniczym życiu Państwa i ten, niestety zapomniany już dawno warunek, tę zupełną oczywistość, Świetlicki przypomina w wierszu WIŚNIOWY GARNITUR:

(…)I jeszcze powiem: pan nadal należy do partii. Partia się panu rozpostarła na cały krajobraz.
Partia na pana ramieniu przysiadła i karmi się wszystkim, co pan czyni i co pan napotka.
Panu partia osiadła normalnie we krwi.
Panu partia usztywnia normalnie kręgosłup.
I jeszcze panu powiem: nie wystarczy się myć, bo partii się nie zmyje nawet i najnowszą
generacją mydełek.
I jeszcze panu powiem: jeśli moje czarne widzenia stoją panu kością w gardle,
to dobrze, stoją wobec tego również i pana partii.(…)

Ale celem wierszy nie jest ani dydaktyka, ani pouczanie, ani moralizatorstwo: podmiot liryczny, mimo pozornego trzymania fasonu, jest, jak każdy prawdziwy poeta, bezdomny, przestraszony i samotny.
Poeta płaci cenę najwyższą, by nie być niczyim sługą, lokajem, by być wolnym, inaczej nie można być poetą. Z wolnością wiadomo sprawa prosta nie jest, ale można tak sobie chociaż w wierszach dodawać animuszu:

(…)Nie był pracownikiem piekła, ponieważ nie chciał być już nigdy niczyim pracownikiem. Zdecydował, że nigdy, dla nikogo, nikomu, z nikim.
Decyzja jak decyzja. Inni godzili się pracować dla piekła, dla zimy, dla Gazety Wyborczej, dla prezydenta, dla telewizji, dla telefonii. I nie żałowali (…)” (LIMBUS)

I na koniec, zainfekowana Jakubem Winiarskim wytoczę największą armatę. Tak, Marcin Świetlicki kontynuuje linię Charlesa Baudelairea w najnowszej poezji polskiej! A zdawałoby się, że jest to absolutnie niemożliwe.
A jednak. Marcin Świetlicki pisze o tym samym, pisze jak rasowy mieszkaniec zdegradowanego miasta, pisze o nim w zachwycie potępiając i złorzecząc mu. A pisze ważąc każde słowo i używa ich jak cennego kruszcu, cyzelując, dopasowując i próbując, czy słowa pasują do siebie i zarazem pasują do tego, co poeta chciał powiedzieć. Jest to zupełnie niebywała technika dzisiaj, przy całkowitej degradacji i spłyceniu słów, stosowaniu ich w zupełnie innym celu (nawet myszy nie wiedzą w jakim).
A one, jak puzzle, pasują.
I jeszcze, jeśli zatrącam o nieszufadę przywołując nazwisko Jakuba Winiarskiego, gdzie działają też poeci Związku Literatów Polskich. Świetlicki też już jest starym, wyeksploatowanym poetą, dinozaurem, ikoną bruLionu”, jest weteranem, a jednak postarzał się szlachetnie, mądrze i nie traci nic, pozbawiony raz na zawsze młodości.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Pauza na zastanowienie. Stanowczo za mało uwagi poświęcałem sobie. Pani Bieńczycka

12 grudnia, 2008 by

Z uwagi na uwagę, jaką poświęca naszemu blogowi Sitwa z Leoncjem na czele, która insynuuje, że nasz blog jest siedzibą biesów i wylęgarnią dzisiejszych Wierchowieńskich, przytaczam fragment zWesela Hrabiego Orgaza Romana Jaworskiego rozjaśniający kwestię who is who:

Stanowczo za mało dotąd uwagi poświęcałem sobie. Kto właściwie jestem? Nie mogę uwierzyć, aby tak było, jak gromił książę, czyli bym koniecznie miał występować jako ten typowy i godny delegat najmiłościwiej nam dziś panującej na obu półkulach wszechprzeciętności. Omar mię obraził. Wcale nie uznaję tyranii szalbierzy, udzielających sankcji moralnej nonsensów żołnierzom. Powodu tylko odnaleźć nie mogę, po co i dlaczego unosić się gniewem? Nic mnie nie wiąże z czasem teraźniejszym ani też z przeszłym. Przyszłość mię zajmuje, a takie spojrzenie do wniosku zmusza, że właśnie jesteśmy w przededniu połogu cywilizacji zupełnie nowej. Wypadek jest ciężki i świat jest chory na zakażenie myślenia mikrobów. Silną gorączkę, ubezwładniającą, obecnie przechodzi. Czy kto mych bliźnich spół-czesnych ocali, w to szczerze wątpię. Na zanudzenie siebie i drugich wraz z potomkami są wszyscy spółcześni z góry skazani. W myśl założenia tego prostego, koniec ich przyśpieszam przez zakupienie i urządzenie Wyspy Zapomnienia”. Że mało mówię i że nic nie piszę, z tej tylko przyczyny skromniutkiej wynika, iż nie mam do kogo, bo nikt nic nie słyszy. Dziś nic nie wolno, wszystko jest dla ludu pracującego”, dla inwalidów rozbohaterzonych i dla tych skarbów, które państwo trwoni z wielkim namaszczeniem. Chcąc zrobić cokolwiek, nie można pytać, gdyż zaraz zabronią. Jeśli coś się stało, zawdzięcza istnienie wyłącznie zrządzeniu, że dawno było niedozwolone albo zostało wnet zakazane tuż po narodzeniu. Przygotowując podkop zasadniczy pod mumię kultury dawno pogrzebanej, z zamiarem zbrodniczym nie bardzo się kryję, gdyż ogrom kontroli demokratycznej jest zapatrzony od świtu do nocy w bezbrzeżne ziewanie spółobywateli, którzy upadają wprost pod ciężarem gąb rozdziawionych nad własną pustką. Nikt paradoksów dziś żadnych nie mówi ani też pisze. Paradoksy żyją, najlepsze ze wszystkich, jakie kiedy były. W dzisiejszych stosunków układzie zgmatwanym przyjąłem dewizę: drudzy są od tego, by głupstwa gadali, ile tylko mogą, ja zaś żyję po to, abym mądrze milczał, przemądrze milczał i nigdy nikogo ani nic nie słuchał.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

Elżbieta Lipińska Pożegnanie z czerwienią. Pożegnanie z poezją. Pani Bieńczycka

11 grudnia, 2008 by

Poezja Elżbiety Lipińskiej nie należy do kategorii ryczących gospodyń domowych – to celne określenie znalazłam na tym blogu.
Nie pochodzi z tych nowoczesnych regionów społeczeństwa postindustrialnego, które syte i zaspokojone, oddaje się tym, czym lubi i skutecznie realizuje artystyczne potrzeby ku własnej uciesze i sobie podobnym. Poezja Elżbiety Lipińskiej, która poezją nie jest, skutecznie podszywa się pod nią w innym celu. I byłoby to niewinne zjawisko zupełnie nieszkodliwe, gdyby nie jego ekspansywny charakter i wskutek nadmiaru czasu osób trzeciego wieku, rozkwita w pełni z całym bagażem możliwości realizacji.
Jeśli w innych bogatych krajach kluby hobbistów kumulują swoich członków wiążąc ich uczuciem przyjaźni, wzajemnych zachwytów, wspólnych wycieczek i wieczorków poetyckich, w Polsce dzięki walorom towarzyskim i możliwościom finansowym przemieszczania się szybkiego po poetyckich imprezach – gdzie każdy podziwiacz jest na wagę złota – można zostać poetą formalnie i się tym zostaniem cieszyć.

Nie piszę tego przeciwko wierszom Elżbiety Lipińskiej. Ta twórczość mieści się z powodzeniem w poprawności i nijakości produkcji młodych i starych uznanych członków Związku Literatów Polskich i krzywdzę autorkę wyszczególniając ją właśnie. Na przykładzie tych wierszy chcę jedynie udowodnić miałkość i niepotrzebność wielu nagradzanych i wciąż wydawanych zbiorów wierszy.

Tytułowy utwór pożegnanie z czerwienią jest o nietolerancji i nawet znalazłam w nim z radością szczegół o czerwonych pończochach, barwy proletariackiej i ulubionej na za moich czasów licealnych zwalczanych, jako kolor nieprzyzwoity na szkolną garderobę (obowiązywał, przypomnę, nie szkolny mundurek, a chałat w kolorach indygo i czarnym). Jest w tym wierszu perswazja i opowiedzenie się, ale to jeszcze za mało, by powiedzieć coś naprawdę. Wszystkie utwory Elżbiety Lipińskiej są smyrgające, a nie penetrujące i to erotyczne określenie przychodzi mi też na myśl, gdy autorka nie boi się używać słów dosadnych, by uzyskać pożądany efekt, a jednak wszystko rozmywa się w nijakości i jakimś starczym gderaniu:

„DUŻE KINO
w gadających kinach najbardziej brak niemej widowni
nikt już nie gra dzisiaj na pianinie
na ekranie ktoś ją kocha i umiera dla niej

a z wygodnego fotela wpółleżąca fruzia
z podziwem wzdycha: o kurwa! o kurwa! o kurwa!
w gadającym kinie ekran nie jest srebrny
spływa posoką spermą czasem deszczem
łapiesz się na zdziwieniu czemu ta laska ani razu się nie rozebrała
w gadającym kinie w zapachu popcornu gubi się zapach kobiety
veuve clicot na ekranie przegrywa z coca colą
brak szans na początek pięknej przyjaźni

Poetka podejmuje tematy wojenne, pochyla się nad swoim dzieciństwem, wspomina rodziców, czasy straszne, komunizm, a jednak czytelnika to mało wszystko obchodzi i właściwie już tylko czeka na jakąś indywidualizację, jakiś pikantny szczegół. Wreszcie znajduje w erotycznych snach, gdy podmiot liryczny wizytuje nocą młody chłopak. Ale i ten wiersz nie daje, mimo zapewnień, satysfakcji (UKŁADANKA):

Przyszedł do mnie we śnie,
kochał za bardzo, a był taki młody,
że nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać.(…)

W wierszu WYCIECZKA nie bardzo też wiadomo, co się stało w Hiszpanii podmiotowi lirycznemu, gdyż autorka nagle przestawia się na język młodzieżowy, mimo, że piękny cytat z Federico Garcia Lorci obiecuje jakieś równie szlachetne konstatację:

„(…) jechaliśmy daleko a pieprzony szofer ciągle oszczędzał klimę.
nigdy nie wysiadał, sagrada czy grenada parówki ponad wszystko
i ta śmieszna laska co go rwała na bluzkę calutką w cekinach.(…)

Podsumowując, poezja Elżbiety Lipińskiej nie wychodzi poza ilustrację opis i zgrabne składanie słów. Jeśli wytwarza się wartość dodatkowa, to tylko w postaci skrzętnie kamuflowanego sentymentalizu.
Nie ma się nawet z kim pokłócić o tę poezję, gdyż znalazłam tylko jedyną recenzję w sieci i wątpię, by jakaś jeszce była, gdyż myślę, że autorka by ją natychmiast opublikowała na stronie literackie pl. jak zrobił to Adam Wierdemann ogłaszając tam perfekcyjnie napisane, akademickie recenzje.
Pozostaje więc polemika z Jakubem Winiarskim, który jak zwykle wytacza największe działa.
Nie, Panie Jakubie, tu nie ma śladu Mallarmego. Miłosza, Herberta, Różewicza. Sposób mówienia o holocauście, tak zachwycający Winiarskiego, jest może bliski modnemu kierowaniu dzisiaj tych problemów na komizm z racji tego, że już to było dawno i już można (Roberto Benigni Życie jest piękne), nie wydaje mi się, by było potrzebne we wierszu, według mnie mało pojemnym i spłycającym grozę.
Elżbieta Lipińska należy do sporej grupy nieszufladowych seniorów i przykro mi o tym pisać, stając się niesolidarna. A jednak wymagałabym od mojego pokolenia starczej mądrości, a nie samo zadawalających przebieranek. Nic bardziej nie postarza, niż udawanie, że się jest młodym duchem.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Pauza na zastanowienie. Kadryle literackie. Pani Bieńczycka

10 grudnia, 2008 by

Blogi, portale literackie i slamy poetyckie to nic innego, jak dziewiętnastowieczne imprezy, które wtedy z powodów niedorozwoju technologicznego ludzkości musiały odbywać się na prawdę.
Kadryl literacki przedstawiony w Biesach Fiodora Dostojewskiego jest sceną będącą preludium do już wkrótce mających nastąpić w miasteczku okropności, zainicjowanych przez tubylcze i przybyłe biesy:

Kadryl składał się z sześciu par żałosnych masek. Nie były to nawet maski, gdyż ubrane były tak jak wszyscy. Na przykład jakiś poważny jegomość, średniego wzrostu, miał przyczepioną długą siwą brodę. To był cały jego kostium, gdyż ów jegomość miał na sobie frak jak my wszyscy. Tańcząc dreptał wciąż w miejscu z dostojnym wyrazem twarzy, żwawo poruszając nogami, lecz nie schodząc z miejsca. Wydawał przy tym jakieś dźwięki niezbyt donośnym, lecz ochrypłym basem i owa chrypliwość głosu miała symbolizować jedną ze znanych gazet. Naprzeciwko tej maski tańczyli jacyś dwaj olbrzymi X i Z, którzy mieli te litery przypięte do fraków, co jednak znaczyło to X i Z pozostało dotąd nie wyjaśnione. Uczciwą myśl rosyjską” odtwarzał jakiś jegomość w średnim wieku, w okularach, we fraku, w rękawiczkach i… w kajdanach (w prawdziwych kajdanach). Pod pachą miał teczkę z jakimiś aktami”. Z kieszeni wyglądała mu otworzona koperta z listem z zagranicy, zawierającym zaświadczenie o uczciwości uczciwej myśli rosyjskiej”, na wypadek, gdyby ktokolwiek w to zwątpił. Wszystko to tłumaczyli zebranym aranżerowie, gdyż na przykład listu, wyglądającego z kieszeni, nie można było bądź co bądź przeczytać. Uczciwa myśl rosyjska” trzymała w ręku podniesiony kielich, jak gdyby zamierzała wygłosić toast. Obok niej z obu stron drobnym kroczkiem sunęły dwie ostrzyżone nihilistki, vis-a-vis tańczył jakiś starszy pan we fraku, lecz z ciężkim kijem w ręku. Miał on wyobrażać pewne wydawnictwo, nie petersburskie, lecz groźne: Uderzę miazga zostanie.” Pomimo kija pan ów nie mógł znieść uparcie skierowanych ku niemu okularów uczciwej myśli rosyjskiej”, starał się patrzeć w bok, gdy zaś robił pas de deux, wyginał się, skręcał, nie wiedząc, gdzie się podziać tak dręczyło go sumienie… Nie będę już powtarzał tych wszystkich głupich pomysłów. Całość była w takim stylu, że wreszcie poczułem jakiś dręczący wstyd. I to samo uczucie wstydu widoczne było wśród publiczności, nawet na obliczach najbardziej ponurych przybyszów z bufetu. Na razie wszyscy milczeli i przyglądali się w zdumieniu. Lecz człowiek, który się wstydzi, zazwyczaj zaczyna się irytować i skłonny jest do cynizmu.

Kategoria: Bez kategorii | 8 komentarzy »

Jakub Winiarski Loquela Poezja seksu nietypowego. Pani Bieńczycka

9 grudnia, 2008 by

Debiutancka proza Jakuba Winiarskiego sprzed czterech lat może być kluczem do jego późniejszej twórczości krytyka poezji najnowszej i zasługuje na uwagę ze względu na, właśnie walory poetyckie.

Loquela, jest powieścią przynależną gatunkowi pornograficznemu i jestem ostatnią osobą, która powinna o niej pisać, gdyż się na pornografii nie znam i jej nie lubię.
Ale tak to już jest, że jeśli pisarz w młodzieńczej inicjacji literackiej bierze na warsztat tak trudny temat jak opętanie seksem i myślenie obsesyjne o nim, to trudno się dziwić, że takie utwory ustawicznie powstają i są zazyczaj porażką autora.
Bym sprostała wyzwaniu, przyszedł mi z pomocą czysty przypadek. Wczoraj przy kolejnym wysypie książek na naszym osiedlowym śmietniku znalazłam Seks nietypowy Zbigniewa Lwa-Starowicza, książkę za moich czasów nieosiągalną i legendarną. W czasach, w których żyłam, nie było mowy o żadnej nietypowości, w ustroju komunistycznym wszystko musiało być typowe i zunifikowane, toteż wszelkie odstępstwa od normy schodziły natychmiast do obyczajowego podziemia.
Ponieważ życie Jakuba Winiarskiego przypadło na przełomie epok odchodzącej i wschodzącej, na okres bibuł, powielaczy, literatury drugiego obiegu i konspiracji, bohater jego młodzieńczej powieści znajduje się także na rozdrożu obyczajowym.

Jak to jest? – pyta się powieściowy główny bohater, Tomasz, że czytając Rolanda Barthesa, Marcela Prousta, Cesarego Pavese, Virginię Woolf, Jerzego Pilcha, Ryszarda Kapuścińskiego, Joannę Mueller, Błażeja Dzikowskiego, Marię Janion, Jolantę Brach-Czainę, Jakuba Winiarskiego, Plutarcha, Leopolda Buczkowskiego, Bartłomieja Majzla, Ericha Marię Remarquea, Andrzeja Sosnowskiego, Charlesa Bukowskiego, Jamesa Merrilla, mistrza Szeng-jena, cytując ich w obfitości w swoim sekretnym dzienniczku; jak to jest, że Dagmara, czterdziestoletnia bizneswoman, która zalicza go do trzeciej dziesiątki swoich kochanków, jest nim znudzona, nie jest nim zachwycona, a na dodatek doprowadza związek nie tylko do zaniku zwyczajowej kopulacji, ale i nie chce nawet z nim przez telefon gadać?
Jak to jest, dziwi się Tomasz, który nie ma jeszcze trzydziestki, by ta, jakby powiedział Lew Starowicz, erotomanka cierpiąca na hiperseksualność, lub, jak się pospolicie za moich czasów mówiło, na wścik macicy, ta kobieta, która Tomasza, wschodzącego intelektualistę zadziwia perfekcyjnym robieniem laski, jak to jest, że nie kocha Tomasza?
Tomasz penetruje gorączkowo całą bibliotekę, sięga po wszystkie znaczące dzieła myśli ludzkiej i nie znajduje na to pytanie odpowiedzi.
Jego wzrok wreszcie pada na kobiece pismo Cosmopolitan leżące w mieszkaniu Dagmary i natychmiast z odrazą się od niego odsuwa, wzdragając się na samą myśl, że miałby wziąć je do ręki, ten instruktaż kochanka, z którego Dagmara czerpie pełnymi garściami. To dzięki niemu może korzystać z usług seksualnych stałego, dużo młodszego od niej atrakcyjnego partnera Adama, z którym mieszka i używa go do reprezentacji, natomiast główny bohater Tomasz pełni rolę dochodzącego łataj dziury w czasie nieobecności tamtego, by zapewnić płynność życia seksualnego Dagmarze. Nie dokształcając się na literaturze, którą gardzi, ponosi klęskę na całej linii.
Dagmara w beznadziei jakości usług seksualnych Tomasza sięga w końcu po samozaspokojenie na jego oczach, co Lew Starowicz określa jako zachowanie wybitnie nietypowe.

I tu jest chyba clou całego literackiego przedsięwzięcia debiutanckiej powieści Jakuba Winiarskiego, która niestety nie zdobyła ani rynku literatury pornograficznej, ani więziennej, ani też nie została nagrodzona tam, gdzie się nagradza literaturę wysoką.
Lew Starowicz zresztą wyjaśnia to bardzo szczegółowo.
Masturbację wprawdzie chwali, jako wygodny sposób zaspokajania popędu płciowego w wypadku, gdy przedstawiciele gatunku ludzkiego nie mają żadnego wyboru, natomiast, gdy jakiś jest, masturbacja rozpada się w katalogu seksualnych zboczeń na kilka wyszczególnionych chorobliwych wariantów. Dewiacyjny ich charakter opisał Lew Starowicz dwadzieścia lat temu podkreślając, że wszystkie odchylenia od normy człowieczego sposobu zaspokajania biologicznego nienasycenia, a szczególnie ten ekshibicjonistyczny, pochodzą ze sposobu wychowywania małego człowieka.

Wiadomo, Starowicz napisał książkę dwadzieścia lat temu, być może właśnie zawarte w niej mocno przeterminowane diagnozy – co tak naprawdę w człowieku siedzi, czego on potrzebuje – były powszechnie stosowane w momencie, gdy autor Loquelii wchodził w życie dorosłe.
Zaważyło to nie tylko na twórczości Jakuba Winiarskiego w dziedzinie literatury pięknej, ale także na pracach krytycznych jej dotyczących, czyli przede wszystkim poezji.

Kategoria: Bez kategorii | 14 komentarzy »

Adam Wiedemann, Pensum. [głos w dyskusji]

8 grudnia, 2008 by

.
Nie mam zamiaru rozstrzygać, czy Wiedemann jako poeta ma swojego boga, czy też nie. Nie obchodzi mnie to, ale przyznaję, że rozstrzyganie owej kwestii każda próba interpretacji tekstów Pensum na tle poety, który bądź rzuca w boga kamieniami, bądź leży przed nim z rozłożonymi ramionami na granitowej posadzce któregoś z klasztorów byłoby samo w sobie ciekawym eksperymentem interpretacyjnym. Każde tego typu rozważanie jest nobilitacją poety i jego poezji. Cywilizacja człowieka nie wytworzyła drugiego takiego zbioru archetypów i toposów, który mógłby się równać z ornamentyką piekła i nieba odmienianych we wszystkich przypadkach, we wszystkich znanych językach, we wszystkich istniejących wyobrażeniach. Pod względem komercyjnym korzystanie z tej własnie biblioteki pomysłów jest dla każdego poety opłacalne. Za każdym razem rozważanie o tego typu transcendencjach w języku poezji znajdzie swoich zwolenników i przeciwników. Każdy wiersz odwołujący się w jakikolwiek sposób do wspomnianego worka toposów i archetypów będzie oddziaływał dysjunktywnie, i samo tego typu oddziaływanie abstrahując od jakości owego tak i nie będzie wartością. I wie o tym Wiedemann.
Pisze: Niektórzy nasi poeci / piszą w języku aniołów, inni się w nim spowiadają, // bo to język na czasie, czas jest teraźniejszy / i innego nie będzie. (Czy ktoś już się rozegrał?).

Jednak on sam nie ustrzegł się pozornej mocy kwantyfikatora niektóry. Z premedytacją w Pensum jako poeta będzie brodził w bajorze rozwodnionych dusz, aniołów, jezusów, matek świętych i równie świętych jak ona świętych obrazów, mszy, kościołów i bóg wie jeszcze czego (sic!). Z premedytacją będzie starał się wciągnąć do tego bajora każdego czytelnika, nawet tego pooświeceniowego, który nie tylko zapomniał o kulturowych sacrach i licznych tabu, ale już w piątym pokoleniu ściągał męczenników z ich krzyży by robili za aktorów w kabarecie jego przodków. Innymi słowy Wiedemann zjawi się jak kaznodzieja (I tu podobny jest do Kuciak i jej nachalnego ekumenizmu w Retardacji) zmuszając czytelnika do wewnętrznej wędrówki ku źródłom cywilizacji, licząc na to, że sama już wędrówka będzie na tyle atrakcyjna, że zastąpi ewentualne rozczarowanie, które może czytelnik spotkać na krańcu owej podróży. Żeby znaleźć grala trzeba najpierw wierzyć w jego świętość a takiego cudu nie jest w stanie nawet Wiedemann uczynić.

I to zdaje się jest spiritus movens ciekawego sporu między Ewą i Izą.

Mnie jednak nie skusił bóg ani anioł, jezus, ani inni święci Wiedemanna. Mnie zainteresowało kompletne odmóżdżenie, którego doświadczyłem po pierwszej lekturze Pensum. Nie chodzi tu o odmóżdżenie typu: łotdafakizdis, które towarzyszyło mi podczas lektury poezji poetyki zdań dziwnych Wiśniewskiego. Była to raczej pustka, myślenie o niczym, wizja z rodzaju kontinuirlich na temat jednego, białego i bezkrawędziowego ekranu. Innymi słowy: pustka doskonała. W tedy nie zdawałem sobie sprawy z osobliwości owego wewnętrznego stanu psychicznego. Dopiero teraz, gdy szukam środków wyrazu by opisać pierwsze wrażenie na temat wiedemannowskiego Pensum doświadczam w pełni jego niewyrażalności w żadnym z możliwych języków.

Przetrawiwszy goetheański aforyzm o ewentualnej ciemnocie zjadacza poezji, postanowiłem poszukać przyczyn owej decrebralizacji. Tym sposobem odkryłem proste zdania oznajmujące w wierszach Wiedemanna. Tak banalnie proste jak czarny cylinder i biała różdżka, która weń stuka przy wtórze równie banalnych słów: czary mary, hokus pokus. Tak banalne jak prestidigitator i jego białe króliki mnożące się na dnie czarnego kapelusza. Dopiero teraz odkryłem, że Wiedemann stosuje proste ciągi znaków, które w trakcie pierwszej lektury jakby umykają, a które moim zdaniem spełniają określoną funkcję w Pensum a mianowicie rozleniwiaja i usypiają wewnętrzny zmysł estetyki. Podobnie jak odliczanie iluzjonisty: jeden, dwa, trzy. Czujesz się dobrze. Powieki są ciężkie. Czujesz błogie ciepło. Cztery, pięć, sześć. Zasypiasz…

U Wiedemanna to wygląda tak:

Koń żyje krótko. Wyobraźmy sobie, / że nie ma koni, tylko krowy. Sąd / przyznaje rację koniowi. To znaczy / krowie, bo koni nie ma. Ale jest to / koń. (Końskie zdrowie)
albo tak:

Problemy są istotne. Jezusa /z grobu wyciągnął Ojciec, choć był starszy. Dziś / młodzież ma tylko zapotrzebowania i jest przeciwko / wszystkiemu. Dlatego nasza polityka zdąża do jak najszybszego // wyczerpania się środków. (Pierwowzór)

albo i tak:

Jak można z puentą czekać aż na koniec wiersza? / W życiu tak nie jest. Puentę mamy już za sobą / i cieszmy się nią, bez żalu, bez rymu, bez wtórności. (Muza)

także i tak:

Widząc złą drogę jasno widzisz dobrą drogę jasno. / Jasność widzenia nie zastępuje rozeznania. Te drogi / są bardzo rozgałęzione, prowadzą do tych samych / komórek, gdzie nie masz nawet tyle miejsca, żeby / wstać. (Wózek inwalidzki II)

Wygląda to tak, jak gdyby Wiedemann jako poeta zaczął stąpać po tych kocich łbach, które przesiąkły lakonicznymi ale i sugestywnymi maksymami erraresummicznymi. I nie ma co się dziwić, że czytelnik usypia wewnętrznie. Podobny schemat działa w szalecie publicznym, na którego ściankach wypisano kocham Mietkę czy Chuj ci w dupę . Widzimy te napisy na zasadzie: oglądamy, unaoczniamy je sobie bez wnikania w ich sens, co nie oznacza, że są to wypowiedzi pozbawione znaczenia.

Wiedemann w Pensum jest błaznem w królestwie Znaczenia, którego jest jedynym mieszkańcem. Bawi się prostymi zdaniami, podrzuca nimi, żongluje, ale ma świadomość, że w ta mała czerwona kulka, którą właśnie podrzucił jest monadą, w której mieści się Wszystko (Taką kulką jest np. zdanie: Widząc złą drogę jasno widzisz dobrą drogę jasno. W tych momentach odnajduje się pewne elementy wspólne z th Edwarda Psewicza konglomeraty słów i znaczeń, których można tylko zazdrościć). I to jest wartość ale też największa słabość Adama Wiedemanna. Okazuje się, że forma prostych zdań oznajmujących jako konwencja pisarska w poezji usypia estetyki zorientowane apriorycznie (za co należy winić epokę) na struktury, na odkrywanie sensu, na estetyczną masturbację, w której każdy czytelnik staje się na chwilę sprawnym hermeneutą, odkrywającym indywidualne sekrety, które w założeniu czają się za każdą literą, przerzutnią, w takiej a nie innej formie, w dużej literze, małym przecinku, samotnej kropce czy ostatecznie w trójkropkowym tytule.

U Wiedemanna zamiast tajemnic są proste dekalogi. Kto jednak zastanawia się nad zdaniem: Nie kradnij., albo Nie zabijaj. Są tak oczywiste, że aż nudne poznawczo. Oczywistość w połączeniu z prawdziwością składa się na kolejne kule, którymi żongluje Wiedemann, gdy pisze:

Wystarczy znaleźć sobie miejsce, żeby w / nim być, i wystarczy zacząć coś robić, żeby to robić, / w gruncie rzeczy robota nie wymaga już potem / żadnego wysiłku (Przyroda 5)

Tylko, że Wiedemann będzie żonglował sam. Jego występ opuszczą ci, którzy czekali na popis pana, który ładnym trzynastozgłoskowcem opowie o tym, jak to podróżuje od peronu A do peronu B, oglądając przy okazji wszystkie rynki w Smyrnie. Opuszczą oni ten występ z prostego powodu nie ma tu blichtru w postaci ładnych zdań, nie ma tu siermiężnego anachronizmu trzynastozgłoskowca, nie ma tu maniery spod znaku: Szanowny Panie, tudzież i aczkolwiek. Widemann także nie zadowoli tych wszystkich, którzy łakną tzw. nowej krwi, którzy czekają na wszelkiego rodzaju poetyckie novum jak na objawienie. Dla nich Wiedemann będzie nudny.
Komu spodoba się zatem Wiedemann?

Spodoba się tym wszystkim, którym musi się Wiedemann podobać czyli kolegom poetom (Wiedemann jest przecież uznany w tej dziedzinie). Ale oni z Wiedemannem nie podyskutują. Gdyby zechcieli to zrobić musieliby nauczyć się żonglować prostymi prawdami a to w odróżnieniu od klozetowego chujwdupizmu nie jest takie proste. Widemann będzie się podobał także tym czytelnikom, którzy odnajdują poezję w prostych zdaniach. Tym konsumentom, którzy brzydzą się poetyckim glutaminianem sodu serwowanym powszechnie (np. w poezji Radczyńskiej, Kuciak, Bargielskiej) żargonem, który ma na celu oszołomienie i oszukanie czytelnika. Polepszaczem zdań, fingującym sens w bezsensie.

Ale Wiedemann znajdzie też takiego czytelnika jak ja. Czytelnika, którego uśpi po to, by ten następnie zdziwił się i zdał sobie pytanie: co to było?. I takim czytelnikom Wiedemann ma niewiele do powiedzenia. Jasne, że zazdroszczę mu niektórych zdań przyznaję się. Kiedy jednak ochłonę, kiedy echo Łaaał zniknie w najdalszym z kątów pokoju, zamiast wierszy pojawią mi się proste dekalogi, zdania Nie zabijaj, pojawią się przede mną początki kultury świata zachodu wartości, o których zapomniałem, że są. Prawdy idealnie nieprzystające, które z Wiedemanna robią błazna w królestwie Znaczenia, w którym jest on sam.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Adam Wiedemann „Pensum” instrukcja odbioru i współpracy umysłowej z Poetą

7 grudnia, 2008 by

„Mam taką zasadę, że nigdy nie czytam recenzji. Mierzę je natomiast linijką. Im są dłuższe tym lepiej się czuję.” Joseph Conrad

Postanowiłam zastosować się do słów Conrada i rozpisać się tym razem. Wierszówki będą moimi wirtualnymi płatkami róż dla poezji Pensum.

Wiersze Adama Wiedemanna mają dynamiczny charakter, mają podwójne, potrójne dno. Na pierwszy rzut oka to utwory fotografie, opisujące konkretne zdarzenie. Opierają się na potocznych, przyziemnych sprawach, wpisane są w codzienność. Narrator jeżeli nawet ociera się o mistycyzm, to szybuje w górze tak, aby widoczne były, drzewa, samochody – i konkrety i modele. Dzięki temu przywiązuje czytelnika do ziemi, do rzeczywistości – żeby musiał użyć głowy. Zmusza odbiorcę do ćwiczenia intelektualnego stosując przeskoki od konkretu do abstrakcji i z powrotem.

„Wystarczy znaleźć sobie / miejsce, żeby w nim być, i wystarczy zacząć coś robić, / żeby to robić, w gruncie rzeczy robota / nie wymaga już potem żadnego wysiłku // ani pomysłowości, jest to po prostu czynność, / której ty się oddajesz, dajmy na to, w metrze, / próbujesz złożyć do kupy roztrzęsione words, / a czujesz się właściwie, jakbyś srał na ścieżce”

Takie ćwiczenia mogą zniechęć tych, dla których słowo nie jest kluczem, lecz wytrychem. I obojetnie od którego wiersza rozpocznie się czytanie – i tak ostatecznie powraca się do swojego Ja, by sensownie odnaleźć się w czasie i w przestrzeni.

Adam Wiedemann w czarodziejski sposób umieszcza czytelnika w swoim wierszu. To nie narrator samotnie prowadzi monolog, tylko toczy się rozmowa: czytelnika z narratorem, a na koniec ( znowu pojawia się magia) czytelnik zostaje sam na sam z wierszem i sam próbuje dać odpowiedź na tak niby proste pytania.

Brylant

Idąc // z miasta do domu nadepnąłem na blachę, blaszana / pokrywa czegoś, huk / rozśmieszył dwie dziewczynki, wyobraziłem je sobie // jako panie po pięćdziesiątce, dwie przyjaciółeczki. Dopiero / wtedy znalazłem z nimi / wspólny chichot.

Autor opisuje konkretne zdarzenie, a ja zastanawiam się czy śmiech nobliwych pań po pięćdziesiątce jest dla mnie bardziej zabawny niż beztroski śmiech młodości i czy ja w starszym wieku, będę jeszcze potrafiła się śmiać tak beztrosko, dziewczęco.

czytając wiersz Czy ktoś już się rozegrał :

„Niektórzy nasi poeci
piszą w języku aniołów, inni się w nim spowiadają”

uśmiechałam się i wyobraziłam sobie jak Adam Wiedemann wylicza jakich poetów wieszczów ma na myśli i jak szpilką przekłuwa balony uduchowionej poezji, ale robi to tak, że ja czytelniczka mogę wstawić własną listę nazwisk i samodzielnie ściągać na ziemię nadmiernie wywyższonych twórców, poetów oderwanych od rzeczywistości i konkretu, schowanych za bezpieczną bramą uczuć i nastrojów.

I wersy z tego samego wiersza

Język jest długi jak spaghetti.
Spaghetti czyta się przez dwa t.

język wspólczesnej poezji, szerzej mowy, porównany jest do ciągnącej się, zakręconej nitki czyli do słowotoku, paplaniny, do kręcenia się ciągle wokół tych samych fraz, do wyszukiwania przedziwnych metafor, używania podejrzanych konstrukcji językowych, pseudofilozoficznych, naukowych, a przecież dla naratora słowa to konkret jak przysłowiowe dwa t, słowa powinny zawierać sens. W „Pensum” często sens jest ukryty, dopiero znalezienie drugiej, trzeciej furtki i otworzenie jej własnym kluczem, prowadzi czytelnika do światła. Dopiero wtedy odbiorca zostaje przeobrażony i zauważa inne horyzonty niż narratora i zastałe własne.

Adam Wiedemann odrzuca koturny, nie boi się być poetą zwyczajnej codzienności. Nie stosuje tak często występujących we wspólczesnej poezji nadużyć emocjonalnych, nie tworzy olbrzymiej obudowy z rozpasanych metafor dla swoich wierszy. Metafor, których jedynym zadaniem jest przyrównanie do wszystkiego, aby było wyłącznie efektownie.

„Pensum ” jest więc poezją intelektualną, ponieważ zawiera w sobie tylko rzeczy niezbędne, wyczuwa sie w niej przeobrażanie psychiki autora, jego pracę wewnętrzną i jego rozterki ( nie tylko o przemijaniu jak w wierszu Brylant)

Adamowi Wiedemannowi Bóg nie jest potrzebny aby był szczęśliwy, ale to nie znaczy, że odrzuca Boga, bo przecież trudno jest nie móc odnosić sie do czegoś irracjonalnego.

Dlatego w wierszu „Czy ktoś się już rozegrał”

Z mówienia o języku niewiele wynika,
podobnie jak z mówienia o aniołach. Anioł jest
stworzeniem doskonałym i chociaż jedyne
prawdziwe zagrożenie płynie ze strony Boga

lub jego braku, na aniele
możesz się łatwo poślizgnąć.”

i w wierszu „Chłopiec”

„Bóg
ma za duże ręce, powiedział znienacka chłopiec,

którego parę dni temu przywieźli do domu dziecka”

przemyca pascalowski zakład. Lepiej wierzyć niż nie, bo to być może jest mniejsze zagrożenie.

„Pensum” Adama Wiedemanna to poezja jaką lubię najbardziej, bez zbędnej sztukaterii, bez silenia się na pseudofilozofowanie, bez gmatwania myśli. Nareszcie jest czas doceniania poezji bez podejrzanych, udziwnionych metafor, symboli. Lubię pogodną ironię, a nie złośliwy sarkazm, lubię gdybać przy czytaniu, dlatego lubię te wiersze. Ich maksymalnie prosty styl sprzyja rozmowie i przekonuje, że wiele ważnych rzeczy dociera do umysłu, a przecież one już tam kiedyś gościły, zostały tylko wyparte.

I jaka to przyjemność podążać za każdym słowami poety, gdzie nawet znaki przystankowe służą przeobrażaniu się czytelnika wraz poetą.

Czuję, że Adam Wiedemann stanie się zakładnikiem „Pensum”, bo taka poezja zdarza sie raz na dekadę.

Kategoria: Bez kategorii | 16 komentarzy »

Pauza na zastanowienie. Pani Bieńczycka

6 grudnia, 2008 by

Badanie zjawisk portali literackich, ekspansywnych, zniewolonych chęcią narzucenia społeczeństwu swojej twórczości bez względu na jej jakość można wesprzeć przykładami ujawnionymi czterdzieści lat temu w Społeczeństwie spektaklu Guy Deborda:

Ideologia, której cała wewnętrzna logika prowadziła ku ideologii totalnej” w sensie Mannheima, będącej despotyzmem szczegółu, który narzuca się jako zastygła pseudowiedza wszystkiego, jako wizja totalitarna zostaje teraz spełniona w unieruchomionym spektaklu niehistorii. Jej spełnieniem jest również jej roztopienie się w całości społeczeństwa. Wraz z praktycznym rozkładem tego społeczeństwa musi zniknąć ideologia, ostatnia irracjonalność blokująca wstęp do życia historycznego (…)
(…) Jeżeli logika fałszywej świadomości nie może prawdziwie poznać samej siebie, poszukiwanie krytycznej prawdy o spektaklu musi być krytyką prawdziwą. Musi ona praktycznie podjąć wspólną walkę z nieprzejednanymi wrogami spektaklu i przystać na nieobecność tam, gdzie oni są nieobecni. Spojrzenie skierowane wyłącznie na aktualność, które wyraża abstrakcyjną chęć natychmiastowej skuteczności każe akceptować kompromisy reformizmu czy wspólnych działań pseudorewolucyjnych niedobitków – takie są prawa dominującego myślenia. Tą drogą obłęd odradza się na tych samych pozycjach, które miały go zwalczać. W przeciwieństwie do niej krytyka, która wychodzi poza spektakl, powinna umieć czekać.

Przełożyła Anka Ptaszkowska
przy współpracy Leszka Brogowskiego
guy debord – la societe du spectacle

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz Dalej »