Na wstępie warto przywołać kończący tomik wiersz, który też jest w entuzjastycznych recenzjach o kolejnym, i niestety najprawdopodobniej nie ostatnim zbiorze wierszy redaktora naczelnego wydawnictwa Znak:
* * *
Po czterech latach
moje wiersze nie są ani odrobinę lepsze.
Na szczęście nie po to są. (Po czterech latach…)
O tym, czy wiersze są lepsze nie decyduje czytelnik, gdyż, Jerzy Illg od początku swojej poetyckiej drogi twórczej startuje jako ktoś, komu kultura polska musi bezkrytycznie zaufać.
A jednak zastanawiam się, w jaki sposób polski intelektualista, mający tak ogromną możliwość wpływania na jakość i ocenę wszystkiego, co się na rynku wydawniczym pojawia, walczący wraz z Miłoszem o nie płaski kształt polskiej literatury, wydaje luksusowo. we własnym wydawnictwie, tak banalny i nikomu niepotrzebny literacki zapis doświadczeń człowieka, który wpadł na chwilę do swojej daczy?
Bohaterami tych wierszy, podobno pisanych z premedytacją prosto, bez absolutnie żadnych odniesień do jakiejkolwiek kultury, nawet wysokiej, bo tę artysta pozostawił w pracy, są często śliwki:
()Po chwili
wiatr znowu łagodnie czesze trawy,
soki dojrzewają w puszystych śliwkach,
pagóry z lubością moszczą się na dolinach,
krowy, gdzieś daleko, domagają się udoju,
świerszcze robią swoje,
a we mnie wlewa się ukojenie.()( W górskim domu…)
Jest to sytuacja przyrodnicza faktycznie inna niż ta, którą każdy, będąc na łonie przyrody doświadcza. Chyba, że jest człowiekiem z gatunku tzw. puszystych i nie chce się infantylizować. Wtedy pagórki są dla niego pagórami, które zachowują się wyjątkowo nieprzyzwoicie, niemal tak jak świerszcze.
W kolejnym wierszu odzywa się poeta- łasuch:
* * *
Śliwy bardzo brzemienne w tym roku.
Nawet młódki zwieszają ciężkie, granatowe warkocze.
Ile owoców zgnije w wysokiej trawie?
Jeśli panie zechcą poświęcić trochę czasu,
półki w spiżarni będą uginać się pod słojami powideł.
Miło byłoby także zimą sięgnąć do oszklonej szafki
po kryształowy karafińczyk.
Ciekawe, że śliwowica nie ma koloru fioletu
– przechowuje w sobie pamięć ciemniejącego słońca. (Śliwy bardzo brzemienne w tym roku…)
Ale potem nostalgia erotyczna wraca:
***
Podglądałem dzisiaj dzięcioła.
Na wysokiej czereśni walił zajadle w ścianę starego domku dla ptaków.
Gdybym którąkolwiek ze swych prac
wykonywał z taką sumiennością!( Podglądałem dzisiaj dzięcioła…)
I realizuje się w pisaniu wprost:
***
Wyobraź sobie:
ten płatek dotyka twego sutka.
Biało-różowa bezinteresowność. (Wyobraź sobie)
Nie ma sensu przytaczać więcej przykładów, gdyż poziom wszystkich wierszy jest wyrównany. Pisane są przez człowieka, którego przyroda ani ziębi, ani grzeje, a jej indyferentność dostarcza tylko podmiotowi lirycznemu wygodnego obszaru do braku jakiejkolwiek refleksji.
Ja wiem, że człowiek miastowy jest zdegradowany, jest ślepy i głuchy z powodu zgiełku miasta i nie widzi barw, bo jest znokautowany neonami. Ale powstałe wiersze z wypadu do samotni, gdzie ma się odbywać misterium życia duchowego – w każdym razie jego trenowania – jest antyreklamą procesu powrotu do natury. Nie ma to nic a nic wspólnego np. z japońskim rytuałem picia herbaty, gdzie ani pagóry nie są potrzebne, ani świerszcze, ani dzięcioły, ani powklejane do wierszy renesansowe ryciny z zielnika, jako już zupełne rozszczepienie i osobność. Polski rytuał jak widać polega na zagospodarowaniu gospodarskim okiem śliwek. Nie tuczą one ani na krztynę polskiej poezji i nie przesycają jej religijnym dostojeństwem. Nie są też dionizyjskim rozpasaniem, ani suszoną śliwką ascety pustelnika.
Ta opisowa twórczość, powierzchowna, pełna schematów i niezauważonych sytuacji przyrodniczych, mająca swe pobożne życzenia czerpania z niedosięgłych źródeł poezji Emily Dickinson, a przez polskich krytyków porównywana do twórczości Edwarda Hirscha i Jane Hirshfield demaskuje niewielki potencjał duchowy autora. Tak jak w malarstwie, by pejzaż nie stał się landszaftem, nie wystarczy pousuwać kiczowate konotacje, gdyż też pustkę namalować szalenie trudno dysponując realistycznymi elementami. Żeby zamienić go na słowa, potrzebny jest jakiś minimalny chociaż do niego stosunek. Relacja podmiotu lirycznego z zastanym obrazem świata, czy to w marcu, czy listopadzie, jest zawsze identyczna: jest to relacja czysto użytkowa. „Na daczę” jeździ się, by wypocząć. I nie trzeba od razu z tego robić sztuki, a jeśli ma się możliwości, to broń Boże jej upubliczniać. Tego robić nie wolno, bo nie tylko wytraca się jedno drzewo. W tym zbiorze sentymentalnie, niczym Żeromski, podmiot liryczny roztkliwia się nad polskim drzewem:
* * *
Jakaż furia musiała targnąć gromem,
który zmiażdżył tę starą jodłę!
Jasne drzazgi wielkości oszczepów
leżą rozrzucone w promieniu kilkunastu metrów.
Gruby pień rozpłatany
od szczytu po same korzenie,
w połowie wysokości zwichnięty,
spoczywa na konarach sąsiadów.
Do tej pory zdają się oni trwać w osłupieniu:
Była największa wśród nas,
w upalne dni użyczała nam cienia,
brała na siebie pierwsze pchnięcia wiatru.
To właśnie na niej najchętniej wypoczywały
myszołowy.
Dlaczego ona?”(Jakaż furia…)
Panie Redaktorze, a na luksusowe tomiki poetów idą na przemiał lasy Amazonii