komentarze 3
Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić
24 czerwca, 2009 o 17:43
I jak się ta sprawiedliwość skończyła? Dehnel wygrał?
24 czerwca, 2009 o 18:22
historia moich niedoli nie ma żadnego związku z Dehnelem. W związku z tym: ani nie wygrał ani nie przegrał
24 czerwca, 2009 o 19:11
To dla relaksu i na dowód, że ten proces broń Boże nie dotyczył Pana Jacka, podaję taki oto przewrotny fragment:
(…)Po osiedleniu się w Berkshire on i jego syn John rozkręcili interes ze świniami – pędzili te zwierzęta, niczym krowy albo owce, przez wielką skarpę, po długim wzniesieniu, z powrotem do Bostonu. Gdy docierali na targ, świnie były tak wychudzone, że gra wydawała się niewarta świeczki, lecz William prowadził ten interes nie tyle dla pieniędzy, ile dla samej wędrówki. Lubił być w drodze, przemieszczać się, lubił przypadkowe spotkania na szlaku – z Indianami, traperami, dziewuchami, osadnikami z gór – a najbardziej lubił przebywać w towarzystwie świń. Na przekór podaniom ludowym i biblijnym opisom William pokochał te zwierzęta za ich szlachetność i umiłowanie wolności osobistej, za umiejętność znajdywania ulgi w błocie w skwarny dzień – świnie na wyprawie, w jednym stadzie, były przeciwieństwem Bostonu, nietrudno więc sobie wyobrazić, jak głęboko William przeżywał koniec wędrówki: ważenie zwierząt, rzeź i straszny samotny powrót w góry. Oczywiście postrzegał to jako przypowieść -wiedział, że krwawa masakra wśród kwików stanowi idealną przeciwwagę dla błogiego chrumkania, beztroskich różowych rzęs i łagodnych oczu, uśmiechów, powabnego dreptania na bezdrożach. Do narodzin Isaaca Newtona brakowało paru lat, ale w powietrzu już wyczuwało się świadomość akcji i reakcji. William niechybnie czekał na jedną świnię, która nie umrze i uwierzytelni wszystkie pozostałe, te, co zginąć musiały, wszystkie jego świnie gadareńskie, które popędziły ku zgubie, jak lemingi, opętane nie przez demony, ale przez ufność do ludzi, ufność nieustannie nadużywaną… opętane niewinnością, której nie potrafią stracić… wiarą w Williama jako inną wersję świni, będącą w zgodzie z Ziemią, czerpiącą z tego samego źródła życia…
Niedługo potem napisał długi traktat, zatytułowany O pominiętych”. Zmuszony był wydać tę księgę w Anglii, stała się ona zresztą jednym z pierwszych dzieł zakazanych i spalonych ceremonialnie w Bostonie. Nikt nie chciał czytać o pominiętych, czyli odrzuconych przez Boga, który niewielu ludzi przeznacza do zbawienia. William twierdził, że także w czarnych owcach” jest świętość, że bez nich nie byłoby wybrańców bożych. Łatwo zgadnąć, że bostońskich wybrańców wkurzyły takie poglądy. Wkrótce sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. William uznał bowiem, że kim Jezus był dla wybranych, tym Judasz Iskariota – dla pominiętych. Wszystko w dziele stworzenia ma swoje równorzędne przeciwieństwo. Jak Jezus mógłby być wyjątkiem? Czy w obliczu czegoś nienaturalnego i wykraczającego poza dzieło stworzenia możemy czuć cokolwiek innego niż przerażenie? Ale jeżeli jednak był synem człowieczym i zamiast przerażenia czujemy miłość, wówczas musimy też kochać Judasza. Zgadza się? Nie wiadomo, jak William uniknął spalenia na stosie pod zarzutem herezji. Pewnie był ustosunkowany. Jednak po pewnym czasie wykopali go z kolonii Massachusetts – przez chwilę brał pod uwagę wyjazd na Rhode Island, ale uznał, że antynomizm też nie leży w jego guście. Ostatecznie pożeglował z powrotem do starej Anglii, nie w hańbie, lecz w zwątpieniu, i tam właśnie dokonał żywota, wśród wspomnień o niebieskich wzgórzach, zielonych polach kukurydzy, spotkaniach z Indianami przy haszyszu i tytoniu, młodych kobietach z zakasanymi fartuszkami w pokojach na piętrze, buzie śliczne, włosy zamiatają drewnianą podłogę, tymczasem niżej, w stajniach, konie walą kopytami, pijacy gardłują, i te wstrząsy wczesnym rankiem, kiedy grzbiety jego ukochanych zwierząt opalizowały jak perły, długi, kamienisty, zadziwiający gościniec do Bostonu, deszcz na rzece Connecticut, wieczorne chrumkanie setki świń pod rozbłysłymi gwiazdami, w wysokiej trawie wciąż ciepłej od słońca, które udało się na spoczynek…(…)
Thonas Pynchon Tęcza grawitacji Fragment w przekładzie Roberta Sudóła