Być może chodzi jedynie o zjawisko. Od września ubiegłego roku czytam i piszę tutaj o wierszach młodego pokolenia różnorakiej orientacji: i seksualnej, i ideologicznej, i estetycznej, i wyznaniowej. Tylko w Polsce poezja musi być na usługach. Musi być zaprzeczeniem pierwotnej wolności, w innym wypadku nie istnieje. Już się orientuję w tym gąszczu pozornie zróżnicowanych poetów, że chodzi jedynie o zjawisko. Zjawiskiem bowiem można zawojować świat, jeśli już nie finansowo (a czemu nie), to przynajmniej redakcyjnie. Jeśli nie redakcyjnie, to znaczeniowo. Można zasiadać w różnorakim jury, można sączyć piwo lub jogurt na gillingowej witrynie, położyć swoje szanowne pośladki wypieszczone nagrodami na leżaku lub krześle i przed mikrofonem można się zjawić. Można to robić na portalu sieciowym i zjawiać się równocześnie wszędzie, gdzie tylko zjawienie będzie docenione. Ach, jakie to wszystko przyjemne, te zjawki, zajawki i migotanie. Jakie to duchowe i skrzydlate, jakie niematerialne. Tu się zjawiam, a tam zabawiam, tu jestem, a tam będę. Zjawisko bowiem gwarantuje ruch w przyrodzie, sfingowane spory i boje rycerskie.
Polska była zawsze pełna zjawisk.
Pojawił się na polskiej ziemi boski zesłaniec, dwudziestotrzyletni poeta Wojciech Wencel.
W wywiadzie mówi: (…)Jako nastolatek popełniłem, jak niemal każdy z nas, kilka wierszyków z potrzeby serca. I pewnie na nich by się skończyło, gdybym nie dostrzegł w pisaniu kontaktu z rzeczywistością duchową. Najpierw było to wątłe przeczucie, później konkretne doświadczenie, wreszcie pasja. Z biegiem lat coraz częściej czułem, że moja wyobraźnia mnie przekracza, że wprawia ją w ruch jakaś tajemnicza siła, zewnętrzna wobec mojego intelektu.(…)
I dalej:
(…)Kiedyś napisałem, że poezja to forma miłości i gotów jestem bronić tego zdania. W poezji jest wszystko, co najpiękniejsze w życiu: prawda, cierpliwość, łagodność, bezinteresowność, tkliwość. Gdybym nie odczuwał, że siła, której doświadczam, jest głęboko dobra moralnie, zrezygnowałbym z pisania.(…).
Ale jak tu zrezygnować z pisania wobec tej siły? Przemocą Stefan Chwin w debiucie genialnego poety przed jego trzydziestoma wierszami pisze niemal równie długi wstęp. Przemoc na młodocianym poecie intelektualnych decydentów o jakości polskiej literatury jest gwałtowna i brutalna. Poeta zostaje pobity i znokautowany nagrodami: uwięziony w nich na zawsze, nie ma wyjścia. Tomik poprzedza 1995 Nagroda im. Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki roku Wiersze. Potem w1996 Nagroda główna w I Konkursie Poetyckim im. x. Józefa Baki – poemat Requiem.1997 nominacja do Nagrody Literackiej Nike – Oda na dzień św. Cecylii. 2000 Nagroda Fundacji im. Kościelskich – Oda chorej duszy. W 2000 Nagroda im. ks. Janusza St. Pasierba – Oda chorej duszy. 2002, 2003, 2006 nominacje do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza – Oda chorej duszy, Ziemia Święta, Imago mundi. 2003 Nagroda Artusa za najlepszą gdańską książkę roku – Ziemia Święta. 2004 stypendium Ministra Kultury. 2004 stypendium Baltic Centre for Writers and Translators w Visby na Gotlandii. 2006 wyróżnienie w konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek „Najpiękniejsze książki roku” – Imago mundi.
Toteż sługa boży pokornie ulega przemocy.
Poeta – zjawisko, jakim się stał, zawdzięcza Bogu: (…) Staram się spokojnie robić swoje i dziękować Bogu za chwile epifanii(…). Jednak w poetyckim zjawisku opętanego Bogiem poety jest dużo pokory:
(…)Ale ponieważ próbuję żyć z Chrystusem, wiara odzywa się także w wierszach. Myślę zresztą, że wciąż jest to bardzo słaba wiara. Wiele jest we mnie jeszcze pogaństwa, obrzędowej religijności, którą noszę jak pancerz. Na szczęście Bóg powoli zmienia moje życie, uczy dystansu do siebie, otwiera mnie na świat i na innych. Bez Niego byłbym nikim, a tak czuję się szczęśliwy. Ciągle jestem grzesznikiem, ale dzięki obecności Chrystusa w moim życiu jestem bardzo szczęśliwym grzesznikiem.(…)
Poetyckie zjawisko jednak ma drugą konkurencyjną namiętność: jest nią piłka nożna:
(…)Gdybym pisał tylko wiersze, chyba bym zwariował. A zdrowy rozsądek i lekka forma felietonów przypominają mi o mojej ludycznej naturze. Jak niemal każdy, lubię się pośmiać, także z siebie. Mam nadzieję, że trener Janas podziela moje upodobania (…).
Zjawisko jest też często czymś, co pojawia się i znika, jak w przyrodzie. Polska specyfika narodowa nigdy do tego nie dopuści. Dbamy o swoje zjawy bardziej niż o żywego człowieka, gdyż zjawy są dyspozycyjne, wygodne, a przede wszystkim, lojalne.
I nawet jak po przeczytaniu wielokrotnym tej smętnej porcji wierszy bez wartości artystycznych, bez poznawczych i znaczeniowych, wierszy wyssanych z boskiego palca niewiedzy, wydumanych i egzaltowanych, Bóg wie dlaczego wplątanych w ni,e Bogu ducha winnych Rilkego, Trakla i Hölderlina – i im zaprzeczę – to i tak będę walczyć jedynie ze zjawą.
A wiadomo, z nią szans nie mam, bo jest w naszym narodzie nieśmiertelna.
13 marca, 2009 o 21:43
Z reaktywowanej Sztuki Literackiej – Emil Zola:
„Nienawiść jest święta. To oburzenie ludzi odważnych i nieugiętych, waleczna wzgarda tych, których dręczy małość i głupota. Nienawidzić to znaczy kochać, to znaczy mieć gorącą i szlachetną duszę, to znaczy mocno przeżywać odrazę do rzeczy haniebnych i bezmyślnych.
Nienawiść przynosi ulgę, nienawiść wymierza sprawiedliwość, nienawiść czyni wielkim.
Zawsze po każdym buncie przeciw małościom mego stulecia czułem się młodszy i dzielniejszy. Zawsze rządziły mną nienawiść i duma; odosobnienie sprawiało mi satysfakcję; samotny, nienawidziłem wszystkiego, co raniło sprawiedliwość i prawdę. Jeżeli jestem dziś coś wart, to dlatego że jestem sam i że nienawidzę.
Nienawidzę ludzi nieudolnych i bezsilnych; przeszkadzają mi. Wypalili mój zapał i stargali moje nerwy. Nic mnie tak nie irytuje jak te chamy o kaczkowatym chodzie, wytrzeszczonych oczach i rozdziawionych gębach. Gdzie tylko się ruszyłem, zawsze spotykałem paru durniów i dlatego jestem smutny. Pełno ich na drodze, tłum składa się z głupców, którzy zatrzymują cię w przejściu i plują ci w twarz swoją pospolitością. Chodzą, mówią i sam ich wygląd, ruchy i głos ranią mnie do tego stopnia, że podobnie jak Stendhal wolę łajdaka od kretyna. Pytam, co począć z tymi ludźmi? Ciążą na naszych barkach w tych czasach walki i szybkiego marszu naprzód. Opuszczając stary świat, spieszymy ku nowemu. Wieszają się u naszych ramion, rzucają się nam pod nogi ze swoim bezmyślnym śmiechem i bezsensownymi sentencjami; za ich sprawą drogi stają się śliskie i uciążliwe. Na próżno staramy się z nich otrząsnąć, to nic nie pomaga; napierają na nas, duszą, czepiają się. A przecież żyjemy w wieku, w którym kolej żelazna i telegraf elektryczny unoszą nasze ciała i dusze ku nieskończoności i absolutowi, w poważnym i niespokojnym wieku, kiedy w umyśle ludzkim rodzi się nowa prawda i oto znajdują się ludzie nic niewarci i głupi, którzy przeczą teraźniejszości i gniją w ciasnej, cuchnącej kałuży banału. Horyzonty się poszerzają, światło wznosi się i wypełnia niebo. Oni ochoczo nurzają się w letnim błotku i powoli, z rozkoszą trawią; zamykają sowie oczy, które światło razi, i wołają, że się im przeszkadza i że nie mogą się do woli wysypiać przeżuwając siano, czerpane pełną gębą ze żłobu wspólnej głupoty. Dajcie nam szaleńców, a potrafimy coś z nich zrobić; szaleńcy myślą; każdemu z nich zbytnia koncentracja wokół jednej idei złamała mechanizm rozumowania; ci ludzie mają chore umysły i serca, ale ci biedacy są pełni życia i siły. Chcę słuchać tego, co mówią, ponieważ zawsze mam nadzieję, że w ich chaotycznych myślach zabłyśnie jakaś wieczna prawda. Ale, na miłość boską, trzeba wytępić głupców i miernoty, tępaków i kretynów; niech powstaną prawa, które pozwolą nam uwolnić się od tych ludzi, wykorzystujących własną ślepotę, aby twierdzić, że jest ciemno. Już czas, aby ludzie odważni i energiczni mieli swój rok dziewięćdziesiąty trzeci: bezczelne panowanie miernot zmęczyło świat, trzeba wysłać masę miernot na plac de Grve.
Nienawidzę ich.
Nienawidzę ludzi, którzy zamykając się w ramach jakiejś egoistycznej idei, chodzą, ciasno stłoczeni, stadami i spuściwszy głowy patrzą w ziemię, aby nie widzieć wielkiego światła na niebie. Każde stado ma własne bóstwo, fetysza, na którego ołtarzu składa w ofierze wielką ludzką prawdę. Jest w Paryżu wiele setek takich ludzi, po dwudziestu, po trzydziestu w każdym zakątku, którzy z wysokości swoich trybun uroczyście przemawiają do ludu. Uparcie bronią swoich małych interesów, dostojnie kroczą wśród całkowitej pospolitości, a kiedy podaje się w wątpliwość ich niemądry fanatyzm, wznoszą okrzyki rozpaczy. Wszyscy, którzy ich znacie, moi przyjaciele, poeci i pisarze, uczeni czy po prostu żądni wiedzy, wy, którzyście pukali do drzwi tych poważnych ludzi zamykających się, aby sobie polerować paznokcie, powiedzcie razem ze mną, śmiało i głośno, tak aby tłum was usłyszał, że wyrzucili was ze swego ciasnego kościoła jako jego strachliwi i nietolerancyjni strażnicy. Powiedzcie, że wyśmiali wasze niedoświadczenie, doświadczenie bowiem polega na zaprzeczaniu każdej prawdzie, która się różni od ich błędu. Opowiedzcie historię swego pierwszego artykułu, kiedy przyniósłszy uczciwą i pełną przekonania prozę otrzymaliście odpowiedź: Chwali pan utalentowanego człowieka, którego my nie uważamy za utalentowanego, a zatem nikt nie może go za takiego uważać.” Piękny widok przedstawia ten inteligentny i sprawiedliwy Paryż! Istnieje gdzieś, w górze lub w dole, ale na pewno w jakiejś odległej strefie, jedna i absolutna prawda, która rządzi światem i wiedzie nas ku przyszłości. Tutaj zaś istnieje sto prawd sprzecznych i zwalczających się nawzajem, sto szkół obrzucających się obelgami, sto beczących stad, które odmawiają poruszania się naprzód. Jedni żałują przeszłości, która nie może powrócić, inni marzą o przyszłości, która nigdy nie nadejdzie; ci, którzy myślą o chwili obecnej, mówią o niej jak, o wieczności. Każda religia ma swoich kapłanów, każdy kapłan ma swoich ślepców i swoich eunuchów. O rzeczywistość nikt się nie troszczy; toczy się prawdziwa wojna domowa, bitwa dzieci bombardujących się śnieżnymi kulami, olbrzymia farsa, w której przeszłość i przyszłość, Bóg i człowiek, kłamstwo i głupota to uległe i groteskowe marionetki. Pytam, gdzie są ludzie wolni, całkowicie swobodni, ci, którzy nie zamykają swych myśli w ciasnym kręgu dogmatów, którzy szczerze dążą ku światłu, bez obawy, że jutro sobie zaprzeczą, troszczący się jedynie o sprawiedliwość i prawdę? Gdzie są ludzie nie będący członkami zaprzysiężonych klik, którzy nie klaszczą na znak dany przez przywódcę Boga lub władcę, lud czy arystokrację? Gdzie są ludzie samotni, żyjący z dala od stad ludzkich, aprobujący każdą wielką sprawę, gardzący koteriami i kochający wolną myśl? Kiedy ci ludzie mówią, nadęci głupcy złoszczą się i przytłaczają ich swoją masą; potem wracają do swego przeżuwania i pełni powagi zwycięsko udowadniają jedni drugim, że to wszystko głupcy.
Nienawidzę ich.
Nienawidzę nędznych kpiarzy, młodych ludzi, którzy szydzą, nie umiejąc naśladować dostojnej powagi swych tatusiów. Bywają wybuchy śmiechu jeszcze bardziej pozbawione treści niż milczenie dyplomatów. W naszej niespokojnej epoce istnieje rodzaj nerwowej i podszytej strachem wesołości, która mnie drażni dotkliwie, jak dźwięk pilnika przeciąganego między zębami piły. Ach, zamilknijcie już, wy wszyscy, którzy staracie się zabawiać publiczność, nie umiecie się już śmiać, wasz śmiech jest tak cierpki, że bolą od niego zęby. Wasze dowcipy są smutne, wasze zgrabne pozy mają wdzięk ruchów połamańców, wasze karkołomne skoki to dziwaczne koziołki, w których się żałośnie przewracacie. Czy nie widzicie, że my wcale nie żartujemy? Popatrzcie, sami płaczecie. Po cóż się zmuszać i wysilać, żeby uznać za zabawne to, co jest ponure? Nie tak śmiano się dawniej, kiedy jeszcze można było się śmiać. Dziś radość zamieniła się w spazm, wesołość w szaleństwo. Nasi dowcipnisie, znani z dobrego humoru, to ludzie posępni, którzy biorą dowolne wydarzenie lub dowolnego człowieka do ręki i ściskają go tak długo, aż się rozleci, jak niedobre dzieci, które najlepiej bawią się zabawkami wtedy, kiedy je łamią. Nasza wesołość to wesołość ludzi, którzy pękają ze śmiechu widząc, jak przechodzień przewraca się i łamie nogę. Ludzie śmieją się ze wszystkiego, nawet kiedy nie ma po temu najmniejszego powodu. Toteż jesteśmy bardzo wesołym narodem; śmiejemy się z naszych wielkich ludzi i z naszych zbrodniarzy, z Boga i diabła, z innych i z samych siebie. W Paryżu istnieje cała armia ludzi podsycających publiczną wesołość; dowcip polega na tym, aby być głupim na wesoło, tak jak inni są głupi w sposób uroczysty. Żałuję, że jest tak dużo ludzi dowcipnych, a tak mało ludzi prawdomównych i samodzielnie myślących. Za każdym razem, kiedy widzę, jak uczciwy młody człowiek śmieje się, aby sprawić przyjemność publiczności, współczuję mu; żal mi, że nie jest dość bogaty, aby żyć nic nie robiąc i nie zaśmiewać się niegodnie. Ale nie żal mi tych, którzy umieją się tylko śmiać, a nie umieją płakać.
Nienawidzę ich.
Nienawidzę durniów udających pogardę, tępaków wołających, że nasza sztuka i literatura umierają piękną śmiercią. Są to puste mózgi, wyschnięte serca, ludzie zagrzebani w przeszłości, którzy pogardliwie kartkują dzieła żywe i dyszące gorączką naszego wieku i oznajmiają, że są ciasne i nic niewarte. Ja widzę inaczej. Nie dbam o piękno i doskonałość. Kpię sobie z wielkich okresów sztuki. Interesuje mnie życie, walka, napięcie. Dobrze się czuję w moim pokoleniu. Wydaje mi się, że artysta nie może pragnąć innego środowiska, innej epoki. Nie ma już mistrzów, nie ma szkół. Żyjemy w okresie całkowitej anarchii i każdy z nas jest buntownikiem, który myśli, tworzy i walczy we własnym imieniu. Chwila dzisiejsza dyszy pragnieniami i niepokojem: czekamy na tych, którzy uderzą najmocniej i najcelniej, których pięści będą dość silne, aby zamknąć usta innym, i każdy nowy bojownik ma tę niejasną nadzieję, że to on będzie jutrzejszym dyktatorem, jutrzejszym tyranem. A ponadto cóż za rozległy horyzont! Czujemy, jak mocno tłuką się w naszych sercach prawdy przyszłości. Jeżeli bełkoczemy, to dlatego że mamy za wiele do powiedzenia. Jesteśmy u progu wieku nauki i praktyki i chwilami chwiejemy się jak pijani w obliczu wielkiego światła, które wschodzi przed naszymi oczami. Ale pracujemy, przygotowujemy dzieło naszych synów; jesteśmy teraz na etapie burzenia, w momencie kiedy kurz unoszący się z tynku wypełnia powietrze, a gruz wali się z hałasem. Jutro gmach zostanie odbudowany. Nam przypadnie paląca radość, rozkoszny i gorzki ból narodzin; nam przypadną namiętne działania, swobodne okrzyki prawdy, wszystkie wady i wszystkie cnoty stojące u kołyski wielkich czasów. Niech ślepcy negują nasze wysiłki, niech widzą w naszych walkach konwulsje agonii, podczas gdy są to pierwsze odgłosy narodzin. To są ślepcy.
Nienawidzę ich.
Nienawidzę chamów, którzy nas pouczają, pedantów i nudziarzy, którzy odmawiają praw życiu. Jestem za swobodnym przejawianiem się geniuszu ludzkiego. Wierzę w nieprzerwaną ciągłość wyrazów ludzkiej duszy, w nie kończącą się galerię żywych obrazów i żałuję, że nie będę mógł żyć zawsze, aby towarzyszyć wiecznej komedii o tysiącu różnorodnych aktów. Jestem tylko człowiekiem ciekawym. Głupcy, którzy nie mają śmiałości patrzeć w przód, patrzą do tyłu. Tworzą teraźniejszość z zasad przeszłości i pragną, aby przyszłość, ludzie i ich dzieła brali wzór z minionych czasów. Nadchodzące dni będą się rządzić własnym rozumem i każdy z nich przyniesie jakąś nową ideę, nową sztukę, nową literaturę. Ile społeczeństw, tyle różnych dzieł, a społeczeństwa będą się wiecznie przekształcać. Ale tępaki nie chcą poszerzyć ram; ustalili listę dzieł już stworzonych i otrzymali w ten sposób prawdę względną, którą uważają za prawdę absolutną. Nie twórzcie, ale naśladujcie. I oto dlaczego nienawidzę ludzi głupio poważnych i głupio wesołych, artystów i krytyków, którzy bezmyślnie pragną z wczorajszej prawdy uczynić prawdę dzisiejszą. Oni nie rozumieją, że idziemy naprzód i że pejzaże się zmieniają.
Nienawidzę ich.
A teraz wiecie już, co ukochałem piękną miłością młodych lat.”
14 marca, 2009 o 7:55
To blog Sztuka Literacka taki szczodry? Jak ostatnio tam byłam, to było wywieszone, że tylko dla zarejestrowanych. Nie cierpię takich zamkniętych blogów.
A po co ten manifest Zoli Patryku wkleiłeś? Nie lepiej było własnymi słowami? Może były by ciekawsze i na temat Wojciecha Wencla, a nie tak o niczym.
Zola był świetny w scenie Germinal, jak przychodzi do głodującej rodziny górników córeczka właściciela kopalni z koszyczkiem smakołyków. I dziadek, najmądrzejszy reprezentant tej rodziny, ją dusi. Dziewczynka umiera.
14 marca, 2009 o 8:47
Był w TV kiedyś taki piękny film, jak to na raka umiera (skutecznie) profesor literatury. W fazie terminalnej walczy w szpitalu z chorobą dzielnie, bo jest profesorem zwyczajnym i żadnych jej tam o śmierci banialuków wciskać się nie da. Więc analizuje swój stan wersami Emily Dickinson. Rozbieranie wierszy na planie filmu jest o tyle ciekawe, że tam jest analizowany każdy wyraz, każdy przecinek. Ponieważ Dickinson jest nieprzetłumaczalna, jest to luksusowa sytuacja dla tych, którzy dobrze znają angielski. Nieukom pozostaje Wojciech Wencel.
Tak sobie wyobraziłam polską sytuację. Osoba głęboko wierząca leży na sali szpitalnej z tomikami Wojciecha Wencla pod poduszką. Chce się przygotować do ostatniej drogi rzetelnie, chce chodzić z Bogiem, chodziła całe życie z Bogiem i do Boga chce iść też z nim razem.
W pierwszym wierszu tomiku czyta słowo Hages. Nie wie, co to słowo oznacza i gorączkowo w laptopie go szuka. Leży bowiem w luksusowej klinice, jako osoba akuratna i zapobiegliwa, umiera bogata zaopatrzona w Internet bezprzewodowy, w szpitalu mojego osiedla w Bogucicach, który już od 1 kwietnia przejmie szpital Zakon Bonifratrów. Rezygnuje, znajduje podejrzany środek do czyszczenia czegoś o tej nazwie i szybko zamyka klapę laptopa, by sie skupić.
Z wiersza wynika, że Hages to piękna kobieta w tonacji srebrnej, ale o twarzy szarej i nosi czerwone rękawiczki. Jest to wszystko tak napisane obrazowo, że natychmiast obraz kobiety w mózgu się pojawia. Ale potem następuje taki wers:
(…) jakbyś uderzał nasadą ołówka /w nasadę płaczu lekko tuszowaną(…) I
zagadka nasady płaczu nie da chorej osobie spać.
14 marca, 2009 o 9:30
Nie czytam nowej poezji, starej zresztą też nie. Jak już pisałem, takie studia najczęściej odstręczają od czytania.
Czytam np. „Łaskawe” albo Knabita o Mszy św… Wiesz, takie nic. No i Zolę ostatnio.
Co do Sztuki Lit., nie jest tak jak sądzisz. Arek wyjechał kilka ładnych miesięcy temu bodaj na jakieś stypendium, wtedy ten komunikat wisiał (ja też wejść nie mogłem), ale ostatnio z głupa wklikałem ten adres – i weszło, już od lutego wrócił do pisania.
A ten fragment myślałem, że pasuje do Waszego bloga (vide „z kopa w jaja”), że jakoś się z nim zgodzicie (np. kiedy Z. pisze o marnych literatach). Ludzi przeciętnych jak ja takie manifesty raczej przerażają i wpędzają w depresje!
14 marca, 2009 o 10:48
Powiem Patryku tylko za siebie: nie pasuje.
Nie pasuje, sytuacja dzisiaj jest zupełnie inna. Zresztą, w kontekście tego tutaj bloga jest to zabieg bardzo lisi, ponieważ to mnie zarzuca się nienawiść, żółć i tendencyjność, słodką zemstę w stosunku do uznanych przez innych i nagrodzonych sprawiedliwie literackich świętości.
Nigdy nie użyłabym słowa nienawiść, czegoś wytracającego energię i bardzo źle wróżącą wszelkim badaniom.
Źle Patryku piszesz o studentach polonistyki, którzy przecież są po to, aby czytać autorów polskich, aby te rzeczy kontrowersyjne rozstrzygać. Nie ma w tym procesie miejsca na nienawiść i uczucia. Tu, w waszej profesji potrzebny jest obiektywizm i fachowość. Wyobraź sobie lekarza, który ma podobny stosunek do studiów! Nie będzie leczył, bo nienawidzi układu oddechowego! Płuca mu się nie podobają! Ma odrazę do flegmy! Albo inżynier, budowniczy mostu: nie znosi obliczeń! Woli intuicję!
Na polonistykę bardzo trudno się dostać. Kto zmusił was do studiów?
14 marca, 2009 o 11:14
po nieprzespanej nocy chora osoba nie żałuje, że nie spała.
W wierszu Ironia czyta:
(…)to odbicie świata to ty broczysz we śnie
na skorupie ziemi stawiasz lekkość stóp
kiedyś się okaże że nie tak giniemy
i ciała do nas wracają bez końca.
Ale czytając już dalej, jej niepokój wzrasta:
duszo w stanie czystym duszo wyzwolona
jeśli nie istniejesz cóż poczną ze sobą
zastępy śmiertelnych rzesze pokutników
w kagańcach rozbitych mięśni(…)
Cierpiąca chora upewnia się, że to przeżarte rakiem ciało, które zawiodło ją w środku życia, jest powołane tylko na mieszkanie duszy. Na dodatek dusza jest w o wiele wyższej cenie, niż jej ciało. Chora idzie na śmierć w poczuciu winy, jej ciało jest strzępem pokutniczym, słusznie ukaranym. Wojciech Wencel nie dzieli się z nią swoim sukcesem czysto materialnym w postaci nagrody literackiej (Nagroda im. Kazimiery Iłłakowiczówny zwanej pieszczotliwie w środowisku iłką). Ona też pisała wiersze i wzięła nawet udział w XIV Festiwalu Poezji Religijnej, ale nie dostała żadnej nagrody. To się Bogu na pewno nie spodoba..
14 marca, 2009 o 11:54
Chora dzięki transfuzji krwi pokonuje wahania nastroju. Przystępuje do bardziej optymistycznego wiersza, znęconą świetlistym obrazem Rafaela w wierszu Łódź na głębinie.
Poeta Wencel sławi obraz Madonna i Dziecko.
Ponieważ poeta podaje tytuł obrazu w języku angielskim, chora osoba na raka może sobie go swobodnie znaleźć w grafikce googli na stronach zagranicznych w pełnej rozdzielczości. Lokalizuje płynącą parę łódką w tle Madonny z dzieciątkiem pod foliowym namiotem, mimo, że laptop jej się ciągle zsuwa.
(…)Bóg upodobał sobie to płótno
wyznaczył ramy zsyłając cierpienie (…).
powtarza sobie w myślach optymistycznie chora słowa wersetu z wiersza poety Wencla.
14 marca, 2009 o 12:07
W wierszu Hölderlin jest zawarta obietnica końca. Po dawce morfiny chora czyta:
(…)W chwili śmierci milknie wrzawa oceanów
piach pochłania ostry sztorm w tłumikach zatok(…)
14 marca, 2009 o 12:58
Ale wiersz Wieczór w St. Gallen chorą dobija i jej stan lekarze diagnozują, jako agonalny:
(…)modlitwa nie wystarcza Panu
który w swej łasce zesłał dary
pisma (przepychu jego granic)
i człowieczego talentu
plecy są pełne ran a garb
jest przeciwieństwem dzieła
odciski pozrywane palce
teraz gdy wszystko to zamiera
gorączka się przetacza z warg
do stóp powoli i bez mała
za chwilę zamknie cały ten
zmarniały kodeks ciała
Lekarze konfiskują chorej tomiki poety Wojciecha Wencla. Ale chora przypomiała sobie słowa Stefana Chwina ze wstępu do zbioru Wierszy Woiciecha Wencla:
(…)Wieczorze w St. Gallen, wierszu, w którym ciało średniowiecznego artysty zżerane gorączką (podobne do zmarniałego kodeksu”) wyłania z siebie – cudem! – wspaniałą iluminowaną księgę: dzieło sztuki wieńczące całą biografię. Duch tej poezji, pobrzmiewający chwilami echami Nietzschego, jest po stronie mocy, czasu zbioru”, zobowiązania, daru pisma”. Jeśli jest zafascynowany Bogiem, to Bogiem, któremu nie wystarcza ludzka modlitwa. Bóg nie bardzo tu interesuje się zawartością sumień, bardziej chyba pragnie od człowieka dzieł, zrodzonych ze świętych nakazów” (wie, że cielesny garb jest przeciwieństwem dzieła”), niż dobrych uczynków. Na Sądzie nie zapyta więc nas o nasze grzechy – tylko o nasze dzieła? Bo życie dostaliśmy po to, byśmy się właśnie sztuką za nie wypłacili?
Czym bowiem jest świat? To płótno” – ale płótno niezamalowane,(…)
Po kuracji lekarskiej i odstawieniu pobożnej lektury chora wraca do zdrowia i do domu. Postanawia usilnie spłacić dług Bogu za cudowne uzdrowienie i rozpoczyna powieść pt. ŁPO. Ale Łóżkową Powieścią Odcinkową nie interesuje się żadne wydawnictwo.
Koniec.
14 marca, 2009 o 21:29
„Prawda w Rzymie mieszka” zapamiętałem, bo rytm szedł dobrze i do pointy. Całkiem niezłe warsztatowo. Ale czy aby pytając o prawdę nie wskazuje idei? A Pasierb księdzem był, a umiał pisać – nie klerykalnie. Wencel też by lepiej potrafił, jakby mu panowie krytyka nie ściemniali.
14 marca, 2009 o 23:25
Tak, ksiądz Janusz Pasierb był niezwykle prawym człowiekiem. Nawet pisaliśmy do niego do TP w kwestii żydowskiej i on nam przysłał do domu podziękowanie za wsparcie. Mam tę wzruszającą karteczkę przechowaną do dzisiaj.
Myślę, że w poezji potrzebna jest taka wewnętrzna czystość, bez względu na konwencję, gatunek czy ekspresję.
Warsztat nie poradzi fałszowi. Przecież wielka poezja religijna jest bardzo klarowna. Nie na darmo też Sartre nazwał bandytę Geneta świętym. Świętość jest zupełnie w innym miejscu, niż przypuszcza Wojciech Wencel. Może nawet i inne części człowieka, niekoniecznie Dusza, są nośnikiem świętości. Może nawet i mózg…
15 marca, 2009 o 21:22
Znalazłem ten wiersz Wencla:
* * *
Widok na parafię przez biały krzyż okna
spójrz jak się rozjaśnia potężny krajobraz
i z pochyłym niebem wiążą go powrozy
drzew (minęła zima w trawie się położył
sznur wędrownych kości) pamiątka z Matarni:
zbliża się do dzwonów ministrant ofiarny
i ksiądz który pieśnią dzień Pański zaczyna
niesie do zakrystii swój mszał i naczynia
tonąc w morzu barwnych choć przegniłych liści
ład albo niepokój ocala nas wszystkich
powiedz skąd się bierze ta reguła wieczna:
dreszcz mieszka w katedrze prawda w Rzymie mieszka
To jest manifest światopoglądowy: dom-kościół-hierarchia rzymskokatolicka. Miejsce, czas i pamięć jednostkowa (Gdańsk-Matarnia) wpisane w kontekst kulturowy i wieczny (Rzym-Watykan). Miłosz też patrzył z okna na Europę, ale u niego to ojciec objaśnia świat i jest autorytetem, nie ojciec święty. I jeszcze pytanie wprost do czytelnika: powiedz skąd się bierze ta reguła wieczna… Nie pytanie: powiedz jakie są reguły, w ogóle niepytanie, żadnej wątpliwości. Wencel wskazuje na świętość – jasno wskazuje na dzień święty, na ryt i uniesienie. W tym sęk, że to nie jest wizja, która byłaby w stanie przekazać dalej ów dreszcz katedry – co najwyżej zgrabnie walnięty dewocyjny obrazek. I to jest zarówno problem poety, jak i Kościoła w ogóle, a polskiego kościoła w szczególności.
Może problem tkwi w tym, że mózg zdolny wskazywać na świętość to rzeczywiście wyjątek, a zasada to: mózg pierze mózg, ręka myje rękę. Ale to już zupełnie inne rozważania.
I co jako czytelnik tego wiersza mam odpowiedzieć – że wzmiankowana tam reguła wieczna wyrokiem boskim jest ustanowiona? To nie takie proste. Być może nie jestem odpowiednim czytelnikiem na odpowiednim miejscu, może modelowy czytelnik powinien być w komeżce.
15 marca, 2009 o 23:54
Wencel mówił w wywiadzie o Matarni jako o takim miejscu specyficznym, metafizycznym w sensie wylęgarni poezji (coś jak wichrowe wzgórza dla sióstr Brontë). Mówił, że gdyby się tam nie urodził i nie wzrastał, nie byłby poetą. Myślę, że powód jest zupełnie inny.
To przykład typowej poezji propagandowej pamiętanej z minionej epoki. Tu akurat jest kościół urzędem, który ma swojego poetę, a ten bardzo posłusznie się wywiązuje. I nic w tym złego, bardzo potrzebne są różne materiały parafialne do dziecięcych recytacji i dobrze, jak są na odpowiednim poziomie, szczególnie, że właśnie dzieci są poddawane w Polsce wczesnej indoktrynacji religijnej. Chociaż, faktycznie, teza o mieszkaniu dreszczy w katedrze może im mocno namieszać. Bo to, że prawda mieszka w Rzymie to mają w programie nauczania i tak.
Z dat wnioskuję, że akurat wyniesienie tak wysokie poezji religijnej Wojciecha Wencla było chyba związane z układem sił politycznych w Polsce i pewnie nie było trudne wytypowanie właśnie wtedy poety partyjnego na laureata najwyższych poetyckich nagród. Ale tak to już jest, że nikt już po mianowaniu niczego nie weryfikuje, przykładem był tu głos studenta polonistyki. Też Radosław Kobierski napisał tutaj, że można pisać o pisarzu tylko dobrze, a jeśli się nie podoba, to najwyżej przemilczeć. Zdumiewające!
Przeczytałam teksty o sztuce Wojciecha Wencla w zbiorze Przepis na arcydzieło. Szkice literackie i też właściwie te eseje nie wychodzą poza takie parafialne pisanie. Ot przepis i wytyczne.
16 marca, 2009 o 13:00
:) Miałem dodać powyżej, że prawda już w Moskwie mieszkała.
A z miejsc metafizycznych wolę „Ogród w Milanówku”.
Im więcej szumu tym trudniejsza weryfikacja – przy okazji noblistów to wręcz zamach stanu.
Z tym przemilczeniem to poważna sprawa, nawet nie natury estetycznej, a moralnej. Tzn. jako czytelnik, kiedy przynoszę książką do domu, to tak jakbym kogoś zapraszał – nie muszę sprowadzać wszystkich z ulicy, ani gadać z podejrzanymi typkami. Natomiast krytyka to już jest pewna polityka społeczno-kulturalna. Krytyka organizuje raczej wielkie przyjęcie, na które mnie zaprasza i przedstawia paru gości. Wszyscy bardziej rozgarnięci na tych imprezach wiedzą w czym rzecz, znają takie wieczorki partyjne, oazowe, hollywoodzkie… Oczywiście mogę nie bywać. Mam do wyboru: alienacja albo frustracja. W obu przypadkach jestem troszkę zdemoralizowany. I, szlag by trafił! nie ma we mnie za grosz kultury.
16 marca, 2009 o 22:29
Nie wiem, czy sztuka może być strategią. Wszystko po latach i tak wietrzeje i blednie. Nie wiemy, ilu ludzi w dziejach świata wysiudało delikatną i wrażliwą jednostkę twórczą i zajęło jej miejsce oferując swą ciężką wizję świata podrasowaną na uskrzydloną, za cenę wskazania, gdzie mieszka prawda. Mieszkała ona przecież też w deklaracjach tych poetów, którzy deklamowali swoje wiersze w Rzymskim Koloseum, w przerwach skarmiania chrześcijan lwami. Więc też w Rzymie. Moskwa też nie wierzyła łzom rozszarpywanych, gdy poeci sławili Stalina.
Wtedy jednak było stawką w tej polityce społeczno-kulturalnej życie poety w sensie dosłownym. Teraz na scenie jest tylko uzurpacja i zawłaszczenie.
Przeczytałam właśnie tekst przyklejony wątek wyżej. Na witrynie niedoczytania jest film o poecie Bohdanie Zadurze.
Zdumiewający. Zdumiewający!
Ten film jest odpowiedzią na to pytanie:, kogo należy wpuszczać do domu. Na to pytanie odpowiada Karol Maliszewski: tych, którzy są przez wszystkich lubiani.
Wolny człowiek, to ten, który może robić, co chce. Takich, co robią to co chcą, się nie lubi. Się nienawidzi.
Przykro mi, ale Rymkiewicza też nie cierpię. A już się ucieszyłam, że wszedł tu głos mi podobny…