Dzień jak codzień
O! Dajmy na to wczoraj. Przylatuje do mnie najstarsza od Kalinioków, Janka i do mnie:
– Józek, ty nie picujesz? Naprawde wiersze układasz?
A co bym miał nie układać – muwie – jak mnie co najdzie, to układam.
– Jezusku Nazareński – powiada, a widać było, żem ją tym rozbisurmanił, bo kolanka ścisnęła ino rzepki trzeszczały.
– Jak mi pokażesz coś naskładał, to przysięgne, Józek, na Matuchnę
Przenajświętszą Nieruszaną, że nikomu nie powiem. Pokażesz?
Ale no mówię, no tak się dziewuszysko rozłechtało, że ino patrzeć kiedy by się pod kiecką zapaliło.
A co bym miał nie pokazać, – muwie – pewnie, że pokażę. Mam tu nawet jeden w dyplomatce.
– W czym? – się mnie zapytała jakby pierwszy roz dyplomatkę na oczy widziała. To jej pokazałem.
– To tera tak na to muwio? – się mnie zapytała i zaraz dodała, że u niej wszyscy na to „pudło” wołajo. Musiałem jej tłumaczyć, że pudło to jest tylko jak się do niego trzewiki, albo jakie pepegi pakuje, a nie wiersze. Zawsze, jak idę w pole to zabieram dyplomatkę z pajdą pszenicznego ze smalcem i kawę w termosie. I to nie dziwota, bo nawet biznesmeny tak robio, ino że nie harujo w polu tylko na Wal Stret, a na kartkach majo słupki zamiast wierszy.
Już jej nawet o tym „wal” nie mówiłem, bo odciajna była i w ryja potrafiła przywalić, że ino zęby dzwoniły; żebym znowu nie musiał tłumaczyć, że „wal” to nie była żadno propozycja i sie do żadnego konia nie rychtowała.
Akurat się złożyło, żem miał pszeniczny w wiersz zapakowany.
Mom tu jeden o Gople – muwię, a ona na to, jak to baba, od razu wydziwiać zaczęła:
– Eee tam – muwi – o naszym Gople? A co tam ciekawego? Same glony ino przez tych letników, bo niby z miasta, a srajo bez przerwy do Gopła, jakby latryn nie mieli.
Tyż jo właśnie o tym żem napisał – muwię – to prawda. Łażo jak te krowy i srajo gdzie popadnie. Wtedy żem jej pokazał mój utwur:
gopło(4)
stąpam boso w krowi
placek jeszcze ciepły
opłukuję stopę
łapie chłód jeziora
uścisk zimna sina
skóra ostrza wspomnień
niby deformacje
wrażeń tamtych czasów
wiatr ze wschodu źródłem
bólu na zachodzie
szyszki olchy skryte
w trawie uwierają
Jakby pieron w babsko strzelił! Szczęściem protezy akurat nie założyłem, bo by
mi razem z ostatnimi siekaczami wytłukła!
– Jaja se, kurwa, zasrańcu, ze swojej kasztanki rób, hyclu!
Com jo sie natłumaczył! Więcej niż u naszego wielebnego na spowiedzi!
Mówię, że dyć to przecie tak się teraz pisze te wiersze, a ona na to,
że jak jej jeszcze raz o tej sinej skórze ostrza wspomnień wspomnę,
to się postara, żebym jo sobie ból po utracie zębów wspomniał i że
takie bele gówno bez treści nawet do zapakowania pszenicznego
ze smalcem się nie nadaje. Tłumaczę histeryczce, że teroz taka moda,
że można bele gówno napisać.
O tym, że wiersz, aby był wierszem, musi mieć jednakową ilość sylab
w wersie, nawet żem jej nie muwił, bo przecie ona nie Dehnel, i tak tego nie pojmie.
Przypisy:
http://nieszuflada.pl/klasa.asp?idklasy=122272&rodzaj=1
8 stycznia, 2011 o 10:17
a wiesz ty, hyclu, że można publikować pod pseudonimem?
Jak się podpisałem? Masz coś ze ślipiami?
8 stycznia, 2011 o 10:24
Tadek, a tak a propos, ile miałeś w swoim życiu pseudonimów? ników? Czy ktoś cię w tym pokonał? Czy w ogóle można cię w tym pokonać?
8 stycznia, 2011 o 13:20
No i jeszcze jedno – znowu ten Dehnel! Aż się rzygać chce. Ludzie, jak już piszecie o Jacku Dehnelu, jak już go wspominacie, to niech to ma chociaż j a j o (albo głębię). Bo niby co to ma znaczyć, że znowu Dehnel? Dehnel to nie nalepka na jabol.
Pewnie się z niego podśmiechujecie, traktujecie niepoważnie, a tymczasem ja myślę, że Dehnel jako jedyny pisarz polski doczeka się swojego Święta. Bo widzicie, co roku jest Dzień Niepodległości, jest Święto św. Walentego (Walentynki), jest dzień św. Mikołaja, a w Polsce nie ma jak dotąd żadnego corocznego święta poświęconego pisarzowi polskiemu. A na przykład w Irlandii taki dzień jest – to Joyceday, Dzień Joyce`a. I co roku Irlandczycy świętują ten dzień.
Postuluję zatem stworzenie takiego Dnia, podobnego do JoyceDay, ale w Polsce. Musi być zatem do tego odpowiedni pisarz, polski, znany i na tyle medialnie atrakcyjny, żeby Dzień taki był fajny i poszedł w świat. I takim pisarzem jest właśnie Jacek Dehnel! W sumie nieistotne jest jak pisze, ważne żeby było fajne medialne święto. I tu Dehnel pasuje jak ulał. Ot, weźmy choćby nazwę – Dehnels Day.
DEHNELS DAY
Śliczna, no nie? W świecie się przyjmie. Łatwo ją zapamiętać. (ps. a to znaczy, że np. Trojanowski się swojego święta nie doczeka, no bo jak by to brzmiało „Trojanowski`s Day”? albo „Łośko`s Day”? nie, stanowczo Dahnels Day brzmi medialniej! przez co Dehnel najbardziej pasuje na patrona takiego święta).
Oczywiście trzeba by najpierw ustalić, kiedy taki Dehnels Day miałby przypadać, w jaki dzień roku. Bo fetować i świętować ten dzień wszyscy Polacy będą co roku, a nawet może za 30 lat będzie to dzień wolny od pracy. W każdym razie jak każde święto Dehnels Day będzie polegało na świętowaniu, zabawie. W Walentynki daje się serduszka, w Helloween ubiera się na głowę dynie, a co będzie się robić w Dehnels Day? Otóż wszystko, co nam będzie przypominać o Jacku Dehnelu, pisarzu polskim. Pomysłów jest wiele. Ważna jest inwencja. W dniu Dehnels Day np. obowiązkowym będzie przeprowadzić wywiad ze świrem spotkaniowym. W Dzień Dehnela trzeba będzie mieć chłopaka (najlepiej Piotrka) i oczywiście pana najlepszego kolegę (najlepiej Maćka Woźniaka). W Dehenls Day będzie można rozmawiać tylko w taki sposób, żeby rozmówcy wmówić, że mu brakuje rozumu Wikipedii. W Dehenls Day w telewizji bedą programy poświęcone wykładom ekspertów i językoznawców, jak poprawnie, tzn. przez ile u, pisze się zwykłe krowie „muuu”. W Dehnels Day obowiązkowe będzie pić kawę lub herbatę, cokolwiek, trzymając filiżankę za uszko, ale przede wszystkim odginając przy tym ostatni paluszek w sposób właściwy tylko temu pisarzowi. W ogóle, przy wszystkim trzeba będzie odginać ten paluszek, nawet obsługując pilot i przełączając kanały. Czy rozumiecie – postuluję stworzenia Dehnels Day właśnie dlatego, że żaden inny polski pisarz, jako patron święta, nie dał by Polakom tyle frajdy ze świętowania. a pomysłów jak uczcić tego wyjątkowego człowieka, jest całe mnóstwo :)))
I jeszcze sami zobaczycie, Jacek Dehnel doczeka się swojego święta, Dehnels Day, a my nie!
(chociaż Knap Day też brzmi nieźle, no nie?) :)))
A jakbyście wy sami świętowali Dehnels Day?
8 stycznia, 2011 o 15:03
No więc nie wiem, czy wiecie, ale do czegoś wam się muszę przyznać. Otóż zaprosiłem Jacka Dehnela do udziału w pewnym króciutkim filmiku, w takiej etiudzie. Nakręcona została w pewnym studio (z przeznaczeniem na teledysk). Byłem jej pomysłodawcą oraz reżyserem. Etiuda ta jednak nie została rozpowszechniona z uwagi na strach, że może obrazić uczucia religijne. Więc teraz leży sobie i czeka na swój wielki dzień chwały (tak jaka nasza wielka wybitna „reklama” z Trojanowskim wykorzystująca tragizm holocaustu do reklamy „Palenie zabija”; myślę że ta reklama jest wybitna, wyjątkowo artystyczna, arcydzielna, z wielkim głębokim ponadczasowym przesłaniem). Wróćmy jednak do tej etiudy z Jackiem Dehnelem. Oprócz Dehnela wziąłem w niej udział ja sam, oraz Madonna (Magdalena Luiza Cicone, ta piosenkarka). Wybór aktorów nie jest tu przypadkowy. Madonna słynie z zamiłowania do krzyży, a znowuż Jacek Dehnel zasłynął z rzucania papierkami w stronę krucyfiksa wiszącego na ścianie (coś jakby do kosza, żeby w niego trafić). Etiuda ta zatem wygląda tak (przedstawię ja tu w najbardziej istotnym skrócie) – otóż jest pokój, a w nim na fotelach obok siebie siedzą Madonna i Dehnel. Śmieją się, gadają, dobrze się razem bawią, a przy okazji oboje rzucają jakimiś zwiniętymi w kulkę papierkami (po owiniętych cukierkach) w krucyfiks wiszący na ścianie, tuż nad drzwiami wejściowymi do pokoju. Bawią się świetnie, kto pierwszy trafi w krzyż. Z ciągnącej się w najlepsze zabawy wynika, że jeszcze ani Dehnel ani Madonna nie trafili, papierkowe kulki trafiają blisko, obok, ale jeszcze nie w sam krzyż. Ciągle jednak próbują.
Nagle w pewnej chwili słychać pukanie do drzwi. Puk puk. Kto tam? – pytają. To ja, Roman Knap, odpowiadam. Entre – woła Dehnel. I wtedy otwieram drzwi i wchodzę. Przekraczam próg, robię krok naporzód i staję. Madonna i Dehnel nie przerywając swojej zabawy dalej rzucają papierkami w krzyż. Dla mnie, który wszedłem, ten krzyż jest tuż za mną, powyżej drzwi. I właśnie w chwili gdy wchodzę Jackowi Dehnelowi udało się w ten krucyfiks trafić. Trafiony krucyfiks nagle spada. I nagle wtedy to się dzieje – ja stoję zasłaniając drzwi. Krucyfiks spada ze ściany znad drzwi tuż za mnie, za moimi plecami. I nagle zaczyna tam rosnąc. Wyciągam ręce w bok, a krzyż za moim plecami rośnie i rośnie, aż z małego krucyfiksu stał się mojej wielkości, tak, że mi przylgnął do pleców. W końcu po paru chwilach przylgnięty do krzyża, z otwartymi rękami, wyglądam na ukrzyżowanego. Jeszcze tylko zwieszam głowę.
Tymczasem Madonna i Dehnel patrzą na to wszystko z wielkim zdumieniem, bez słowa, jak na cud, coś niezwykłego, aż w końcu, gdy już stałem się ukrzyżowany, wstają z foteli, podchodzą do mnie, oglądają z przodu i z boku i w końcu pełni fascynacji, zdumieni cudem, pięknym niespodziewanym efektem tego nagłego mojego ukrzyżowania, wykrzykują do mnie, nie ukrywając zachwytu –
Romanie Knap, to się nazywa wejście!
To się nazywa wejście!
A mi się błyszczą oczy :)))
8 stycznia, 2011 o 16:29
Ale żeby nie było że nakręciłem tylko ten jeden film (z krucyfiksem i z udziałem Dehnela i Madonny), jedną wspólną reklamę („Palenie zabija” – właściwie to jedna reklama, ale z dwoma wersjami alternatywnymi, moją i Trojanowskiego), oraz spot wyborczy (dla Jarosława Kaczyńskiego, z aniołkami przedstawiającymi Lecha i Martę Kaczyńskich), to mam na swoim koncie jeszcze jeden bardzo ważny dla mnie filmik. A że nie wiem, czy aby na jakiś czas dłużej nie zamilknę (bo przecież wszystko, co dobre się w końcu kończy), opiszę wam go tu dla kompletu.
Zwłaszcza że to jedna z najważniejszych, z najgłębszych etycznie etiud, jakie nakręciłem. Kiedyś o niej pisałem, kiedyś ten filmik był do zdobycia na necie, ale dziś w necie już nie ma po nim najmniejszego śladu. Został usunięty, wycofany od rozpowszechnienia. Więc muszę ten filmik przypomnieć, bo jest tak ważny! Tak ważny!
W tym filmiku brałem udział ja i Przemek Łośko. Przemek Łośko wziął w nim udział tylko dlatego, że to przystojniak. No i dlatego, że do swoich arcydzieł zapraszam co ciekawsze indywidua artystyczne tego świata.
A oto co ten film przedstawia.
Gdzieś na dyskotece poznaję Łośkę (aktor, to tylko aktor, bez obrazy zatem). Po paru miłych spojrzeniach oddalamy się z Łośką od bufetu i idziemy razem do kibla. Wchodzimy do kibla, zamykamy za sobą drzwi, ja opuszczam spodnie, w tle słychać „Sorry” Madonny (jak to na dysce, jest tak głośno, że dochodzi aż do kibla), obracam się do ściany, podpieram i nadstawiam, a w tym czasie Łośko wyciąga chuja i zaczyna mnie jebać w dupę.
W kiblu jak to w kiblu na ścianach jest mnóstwo grafiti. I w czasie, gdy Łośko porządnie mnie rucha, to ja oparty wyciągniętymi do przodu rękoma o ścianę, na wprost moich oczu widzę jedno z tych graffiti. Widzę komin. Kamera pokazuje raz jak mnie Łośko mocno jebie w dupę, a raz jak patrzę na ten obrazek. I na tym obrazku kamera się nagle zatrzymuje pokazując już tylko moja twarz i oczy z półprofilu, wpatrzone w graffiti. Widać zatem komin. Fabryczny. Jest wysoki, taki niby przy krematorium. I z tego komina wychodzi dym. A tak właściwie dymek, na którym jest napisane „Pedały i Żydzi górą”. To graffiti jest wstrząsające. Podłe i nieludzkie. Jest symbolem milionów niewinnych ludzi, co zginęli i ponieśli śmierć. I takie rzeczy ludzie rysują w kiblach, na ścianach, kpiąc sobie z istnienia, z życia, z cierpienia, z historii. Łośko mnie ciągle jebie w dupę, a ja wpatrzony w to wstrząsające graffiti zaczynam nagle płakać (jakby ten dymek, dym, dym, dym, blizzard wychodzący z komina dostawał mi się do oczu), zaczynam płakać myśląc o tragedii, dramacie, koszmarze tamtych istnień, o krematoriach, cierpieniach, śmierci milionów. Po policzkach płyną mi łzy.
Nagle te moje łzy zauważa Łośko jebiący mnie dotąd z dziką furią od tyłu w dupę, który już akurat doszedł, trysnął, i właśnie się ubiera i podciąga spodnie, żeby odejść jak każdy i już odtąd nigdy mnie już nie rozpoznawać. Ale nagle przed wyjściem z kibla zauważa moje łzy, płynące po policzkach. I widząc je, nagle mówi do mnie na pożegnanie –
Trzeba mi było powiedzieć, że cię boli, to bym wyciągnął K/X i posmarował.
the end
10 stycznia, 2011 o 6:57
No dobra. Jak nie chceta krytykować mojego dzieła, to se sam go skrytykuję. Łaski bez obejdzie się. Kij wom w plery.
*******************
Można by zarzucić narracji nieścisłość w przypisaniu gwary, którą posługuje się narrator.
To jednak nie jest problemem. Istnienie gwary zawartej w ściśle określonych ramach leksykalnych, pozostaje już jedynie w domenie zespołów folklorystycznych i znawców folkloru danego regionu, dla których jest to pasją raczej wyizolowaną, bez ambicji propagowania w języku codziennym danej społeczności. Świat coraz bardziej się zagęszcza, odległości między siedliskami wielkomiejskimi, a wioskami kurczą się coraz bardziej. Jeśli dodamy do tego język literacki, powszechnie obowiązujący, znajdziemy uzasadnienie, dla przemieszania się języka literackiego z przyswajanymi od dzieciństwa gwarą, a raczej jej surogatami. Dlatego powstaje takie nie wiadomo co, nazywane często „mową wsiową”.
Dlatego uważam, że cała warstwa leksykalna jest na miejscu.
A co jest nie na miejscu?
propozycja i sie do żadnego konia nie rychtowała.
Właśnie to. O ile pozostałe wulgaryzmy zawarte w tekście służą temu tekstowi i są na miejscu, o tyle cytowane wyżej zamknięcie jest nie do przyjęcia. Jest to po prostu niczemu nie służące dokończenie z chamską konotacją. Humor zawarty w zdaniu bez tego zakończenia jest wystarczająco mocny i kto chce, może się w nim doszukiwać dwuznaczności, ale wcale nie musi. Natomiast sama narracja jest wystarczająco płynna, na przykład Janka (powinno być Jaśka) pojawia się umiejętnie dobrana od sytuacji, jako „najstarsza od Kalinioków”, „dziewuszysko”, „baba”, „babsko”. Pozostaje jeszcze część najważniejsza, jaką jest wykpienie wiersza Krasjuka, gdyż to właśnie on jest głównym zamierzeniem tekstu.
O tym, jaki to jest wiersz pisał nie będę, bo jaki koń jest – każdy widzi.