.
Niektórzy uważają, że to wychowanie robi z człowieka poetę. Ale gdyby tak było, to wystarczy odpowiedni żłobek, w którym z kaseciaków marki Kasprzak leniwie sączyłby się Pan Tadeusz w melorecytacji Michała Żebrowskiego, a po jakimś czasie cały świat mówiłby trzynastozgłoskowcem.
Inni uważają, że egzotyczna pasja czy równie egzotyczne wykształcenie wystarczy, by pisać wiersze. Ale i ten punkt widzenia ma istotną słabość: każdy bowiem pedofil musiałby być najlepszym poetą. Nie można bowiem odmówić egzotyki tejże pasji, jaką jest pedofilia. Wówczas organy ścigania poszukiwałyby pedofilii nie dlatego, by chronić najmłodszych przed zgubnymi skutkami miłości, ale na zlecenie Ministerstwa Kultury, które musiałoby znaleźć zajęcie dla Grażyny Torbickiej, by ta mogła wręczyć jakąś nagrodę, przeprowadzić wywiad, albo wypowiedzieć się o poezji.
Są też fetyszyści, dla których bycie poetą, jest równoznaczne z odpustowym pierścionkiem na małym paluszku, takim co to w trakcie świąt kościelnych straganiarze przed kościołami sprzedają. W zbiorze fetyszy nie może zabraknąć starych kapot, cyrkowych cylindrów i innych, śmierdzących naftaliną szmat z lumpeksów. Fetyszyści literaccy wierzą w magie retro. Są przekonani, że za każdym razem, kiedy ubierają strój z innej epoki stają się ludźmi z innej epoki. Ta koncepcja także nie jest wolna od aporii. Bowiem pierwszy lepszy menel, który wygrzebałby gdzieś w śmieciach pogryziony przez myszy cylinder, natychmiast ustawiałby się w kolejce do Grażyny Torbickiej, która wręczałaby mu nagrodę Nike.
Ultrafetyszystom nie wystarczają same kapoty, oni chcieliby jeszcze mieć takie same nazwiska jak kiedyś. Każdy z nich z chęcią dodałby sobie jakieś nieme h do nazwiska, jakieś von przed nazwiskiem. Ale i ta koncepcja ma istotne słabości. Łatwo sobie wyobrazić tego samego menela, który wcześniej dogrzebał się do cylindra, a który teraz majsterkuje żyletką w starym dowodzie osobistym wydrapując literki, dopisując literki by ogłosić światu literackiemu narodziny: von Mehnela. Jednak ani von ani h nie zagwarantują ciepła sączącego się spod pach ściskającej i całującej Grażyny na gali w Kongresowej.
Podobnych teorii krytyka literacka i teoria literatury zna mnóstwo. Mieszają się one, tworząc kolejne, jeszcze bardziej absurdalne uogólnienia teoretyczne na temat pochodzenia poezji. W tej mnogości jest też tzw. teoria odwrotnej fonii nazwiska. W tej koncepcji, która wyłoniła się z ultrafetyszyzmu, istotną role odgrywa naukowa teoria tonu, a ściślej rzecz biorąc: dźwięku nazwiska. Wszystkie skomplikowane wywody na temat rozchodzenia się dźwięku nazwiska w różnych przestrzeniach, oraz wzory i prawa uzależniające jakość pisanych wierszy od wydźwięku nazwiska domniemanego poety można streścić następująco:
Brzmienie nazwiska jest odwrotnie proporcjonalne do jakości wierszy.
Innymi słowy: im głupsze, brzydsze nazwisko poety tym lepsze wiersze poety.
I tak:
Łośko brzmi fatalnie, zwłaszcza to ś, po którym natychmiast następuje sylaba ko. Dla obcokrajowców nie do wymówienia. W ogóle, katastrofa foniczna!
Radczyńska piękne, hrabiowskie nieomal Raczyńska ale jednak wkradło się tam d. No i nie bez znaczenia jest ta pięknie brzmiąca, sterylnie polska końcówka -ska.
Bargielska nie tak hrabiowskie jak Radczyńska, ale także o pięknej fonice, chociaż odczuwa się tu implikację czeladniczą, w postaci konsonansu pralniczego z urządzeniem zwanym: maglem (bargiel-magiel). Niektórzy analitycy skłaniają się ku konsonansowi z rzeczownikiem burdel, co nie ma większego znaczenia dla estetyki brzmienia.
Pasewicz – fonika dobra i gdyby nie intuicyjny rym: Pasewicz, Pasewicz polskiej poezji królewicz, to pewnie w th znalazłyby się wiersze o omułkach, przegrzebkach, małżach czyli o tych rewolucyjnych archetypach literackich, które przemyca do poezji szerokim strumieniem Justyna Radczyńska.
Siwczyk fonika fatalna, ale podobnie jak nazwisko Kuciak, jest to wyjątek, który czyni z teorii odwróconej fonii nazwiska, teorię. Każda bowiem teoria, aby była teorią, musi posiadać wyjątek.
Wiśniewski, Kaźmierski, Kobyliński, Winiarski – to ta sama liga foniczna pięknych brzmień. Tu nie ma żadnego zaskoczenia.
Można tak mnożyć argumenty potwierdzające słuszność tej osobliwej eugeniki poetyckiej, jaką jest teoria odwróconej fonii nazwiska, ale moim zdaniem niefalsyfikowalnym argumentem przemawiającym za prawdziwością tej teorii, jest przypadek poety: Szczepana Kopyta(o)[nie mam pojęcia jak to odmienić! Fatalna fonika, przy której intuicja deklinacyjna zawodzi].
Trudno mi sobie wyobrazić dzieciństwo Szczepana Kopyta. Niepoliczalne tabuny krwiożerczych bestii z tornistrami na plecach, które za nic mają zasady współżycia społecznego, które gówno wiedza o dekalogach, których jedynym celem jest atak i zniszczenie. Setka dzieciaków, która regularnie atakowała na każdej z pięciominutowych przerw małego Szczepana okrzykiem: kopyto! kopyto-skarżypyto! kopyto-koryto! szczepan-fortepian!
Łatwo sobie z kolei wyobrazić mechanizmy samoobrony, które wytworzył mały Szczepan. Tysiące pompek na kostkach, powtórzeń na tricepsa, wszystkie ciosy karate i medytacje njin-jitsu, które miały go wzmocnić, sprawić by był najsilniejszy, by w którymś momencie mógł stanąć sam naprzeciwko bandy prześladowców i krzyknąć:
– A teraz wszyscy macie przepierdolone.
Osamotniony przez skuteczne odium imienia i nazwiska, przez fatalną fonikę, którą sprezentowali mu rodzice, rejestrując jego narodziny w odpowiednim urzędzie, pozostając w skutecznym oddaleniu od społeczeństwa mały Szczepan dorastał, wzbogacając swój świat wewnętrzny bo tylko to mu pozostało.
Mijały lata, aż w końcu nastał rok 2004. Rok tryumfu i zarazem odwetu jeden z najpiękniejszych dni w życiu Szczepana. Chwila, którą z nikim by się nie podzielił, nawet pod rygorem kary śmierci. Oto on, on poeta tryumfujący nad wrogami, nad kulturą, która każdego dnia produkuje legiony małych ss-manów z tornistrami na plecach, których celem jest znalezienie ofiary, popychadła, któremu za głupie imię i jeszcze głupsze nazwisko mogą urządzić mały holokaust w trakcie długiej przerwy między lekcjami.
Tego roku Szczepan Kopyt został laureatem nagrody im. Jacka Bierezina nagrody, która w odróżnieniu od laurki od Kościelskich honoruje jakość.
Teraz leży przede mną tomik [yass] Szczepana Kopyta(o). Jestem bezradny. Gubię się w połowie pierwszego wersu tuż za stroną tytułową:
przepchnij życie przez banał
Czytam. I gubię się.
2 lutego, 2009 o 18:45
A nie mówiłam, że nazwisko naznacza bardziej niż chromosmy, a imię komplikuje życie. Ale do tej pory nie miałam pojęcia, że nazwisko jest stemplem poetyckim. Marek mi to uświadomił. Małe szerszenie szkolne to pestka w porównaniu z aparatem opresyjnym w postaci kostycznych nauczycielek.
2 lutego, 2009 o 23:29
W wierszu anarchist cookbook autor pisze: () mam na trzecie konstanty. ()
Tak podpowiadam po koleżeńsku
4 lutego, 2009 o 8:21
Czekam na następne odcinki. Przeczytałam debiutancki tomik Kopyta i suchej nitki tutaj nie zostawię. Przeklejam dzisiaj doczytaną na portalu Niedoczytania opinię Tomasza Pułki:
()Zacznijmy od – już zauważonego przez środowisko Krytyki Politycznej – Szczepana Kopyta, który zdaje się być w tej chwili najlepszym przykładem na nowoczesne zaangażowanie jakie chciałbym tutaj postulować. Kopyt nie idzie na łatwiznę pisząc w sposób dla siebie wygodny, a wręcz przeciwnie – w każdej ze swoich dotychczas wydanych książek eksploatuje pewną poetykę do granic wytrzymałości, porzucając ją w kolejnej publikacji, przy jednoczesnej korespondencji z sobą dawnym. Przypomina to drogę twórczą Krzysztofa Siwczyka, który również konsekwentnie zrywał (i zrywa) z przyzwyczajeniami, jednakże Kopyt zdaje się być poetą znacznie bardziej rewolucyjnym; bo o ile Siwczyk bazował na gruncie przygotowanym przez klasyków, o tyle Kopyt startuje z punktu zero, samemu organizując środki poetyckiego wyrazu, cierpliwie zbierając instrumenty, z niesamowitym wyczuciem – gdyż już w debiutanckim [yass`ie] znajdujemy epizody pozornie niepotrzebne, które jednakże rewelacyjnie wybrzmiewają w najnowszym sale sale sale. Poznański autor jest także – kolejna analogia do Siwczyka – poetą filozoficznym, z tą jednak różnicą, że poetycka myśl Kopyta nie jest domorosłą, a popartą potężnym zapleczem lektur korelowanych ze sobą w – bardzo często – fantastycznych kombinacjach. Począwszy od futuryzującego wygłosu, po materialistyczne kadrowanie, Kopyt nie tworzy modelu wiersza, co staje się manierą, chorobą i przekleństwem większości młodych, klasycyzujących poetów (np. tzw.: dykcja łódzka), a reorganizuje jego struktury na bieżąco, stając się bezpośrednim spadkobiercą Jasieńskiego.()