Karol Maliszewski w ubiegłorocznym obszernym artykule dla „Twórczości” o twórczości poetyckiej Justyny Bargielskiej celnie określił jej poezję jako zimną, separującą się od wszelkich wyższych temperatur i uznał to jako pozytywny znaki czasu uczestnictwa w zakonie wtajemniczonych. Kto do tej sekty należeć nie chce, niech czyta gorące strofy księdza Twardowskiego lub noblistki Szymborskiej. Łaski bez.
Czytam więc pokornie Justynę Bargielską już któryś z kolei raz, znowu i znowu, tym razem jej debiut, by rozgryźć te wiersze, które dla Karola Maliszewskiego jak i dla wszelkich jury poważnych polskich konkursów poetyckich są artystyczną oczywistością, a dla mnie, ciemnej i nierozgarniętej, wciąż są jedynie zagadką.
Tak chciałabym należeć do tej sekty, tak się do niej garnę, a ona nie chce mnie przyjąć.
W tych poetyckich strofach zgodnie z przypuszczeniem o braku w nich pożądania czegokolwiek rozpoznawalnego w moim długim życiu, pojawia się tramwaj, rzecz znana, swojska, udomowiona, ale o dziwo, budząca lęk przed wpływem.
W ubiegłym wieku panicznie kobiety reagowały na myszy badylarki, które uniemożliwiały im dokonanie aktu płciowego pod miedzą. Polska kobieta współczesna w zastępstwie i braku gryzoni panicznie boi się tramwaju:
„(…)to zaraz rozmyśla o tym co potrafi zrobić tramwaj(…)”
[moja!]
w wierszu „znak: rak” podmiot liryczny zwierza się, że jest, podobnie jak nasi XX wieczni nobliści, spod Znaku Raka i
chcąc bać się tramwaju, pisze kokieteryjnie:
„(…)lubi mrowienie, deszcze,
ucieknięty autobus (…)”
[znak: rak]
Nawet jak podmiotowi lirycznemu przydarzają się różne wizje duchowe nakazujące takie, a nie inne zachowania, poetka w dalszym ciągu tramwaju się boi:
„(…)we śnie jej przyjaciel łamie podstawę czaszki.
śniąca wisi odcięta patrząc jak jego twarz
zapada się do środka. znikają usta w które
mogłaby go pożegnać. teraz poszuka
w sobie lecz nie powie co znalazł.
dzień mija na liczeniu. żółtych prętów
w ogrodzeniu tramwajów, frędzli leszczyny(…)”
[dzień pod snem]
Wiadomo, na co liczy poetka, nie wiadomo, co w tym samym czasie liczy jej podmiot liryczny. Nie może przecież ciągle liczyć na leszczynowe frędzle, bo to są sprawy sezonowe, natomiast tramwaj jest pewny:
„(…)Noce są teraz dłuższe nieskończenie,
sekundy odmierza puls żółtych świateł
na kolejnych skrzyżowaniach pustego miasta,
które przejeżdżam uciekając inkubom.(…)”
[Tornerai]
i w tym samy wierszu podmiot liryczny, najprawdopodobniej jadący niklowanym BMW, ucieknięty od wszelkich wpływów, duchów, inkubów i lęków, wykąpany i wypachniony, zrezygnowawszy definitywnie z poruszania się po mieście tramwajem, jedzie i rozmyśla:
„(…)Czy do mnie też wróci odmieniony?
Póki co szukam w sobie tego grzechu,
ale mężczyźni cuchną. Są zbyt miękcy lub zbyt twardzi,(…)”
[Tornerai]
Czy wróci? Myślę, że nie wróci. Za moich czasów radzono dziewczynkom spod wszystkich Znaków Zodiaku, by szukały mężczyzn z pieniędzmi, bo lepiej płakać w mercedesie niż w tramwaju.
I po co ma wracać, jak każdy mężczyzna śmierdzi? Przystanek Pożądanie już nie istnieje. Sekta Poezja proponuje tylko niklowane BMW i to tylko we śnie.
22 września, 2009 o 17:45
http://www.rynsztok.pl/index.php/forum/action/list/frmTThreadID/238/
22 września, 2009 o 19:19
Bardzo to szlachetne, że szef rynsztoka wstawia się za swoim podopiecznymi, ale z ręką na sercu, czy aby słusznie?
Larkina czytałam w „44 wierszach” w przekładzie Stanisława Barańczaka i tam był taki odpowiedni wiersz i fragment, ale nie mam w domu tomiku, więc dam przykład z dehnelowego wydania:
„W ramach wielkich jak pokój, naprzeciw wszystkiego,
Przegradzając ulice wielkimi bochnami,
Przysłaniając nagrobki tortową polewą,
A slumsy pochwałami oleju i dzwonek
Łososia, gaj wieczyście lśni na fotografii:
Życie, jakim być winno. W górze, nad rynsztokiem,
Srebrny nóż się zatapia lekko w masło złote;
Szklanka mleka na łące; szacowne rodziny
Przy lipcowej pogodzie zawdzięczają swoje
Uśmiechy, samochody, nawet młodość owej
Małej kostce, ku której stroją słodkie miny. (…)
[Istota piękna] Philip Larkin Zebrane. Mniej oszukani, Wesela w Zielone Świątki i Wysokie okna, przekł. Jacek Dehnel
Wiem, że to nie za bardzo odpowiedni fragment, bo Larkin miał takie wspaniałe opisy rozpadających się przedmieść przemysłowych miast i peryferii, które poetycko zamieniał na złoto. Ponieważ omawiam inny tomik, nie „China Shipping”- ten wydany w „Kserokopii” o którym w podanym linku z rynsztoka piszesz, ponieważ ten omawiał już tutaj na blogu Marek Trojanowski na początku naszej wspólnej działalności, trudno mi się z Tobą Przemku dyskusyjnie spotkać.
Jeśli, jak piszesz, lubisz analizy wers po wersie, to ja mogę się tu zaraz podjąć tego zadania, by udowodnić, że Justyna Bargielska nie ma absolutnie nic wspólnego z Larkinem.
Na razie ogólnie: jeśli dla silnego poety, a takim jest Larkin, słowo ma równie silne obrazowanie w świecie realnym, i to czytelnik odbiera jako wstrząs, jako objawienie, to poeta wiotki, płytki i nic nie znaczący – zdezorientowany liźnięciami zaledwie poetyckich fraz obcych poetów – pływa, układając pięknoduchowskie frazy.
I taka jest poezja Justyny Bargielskiej. A numer z cieniem to już bardzo wytarty jest.
22 września, 2009 o 19:50
Nie sądzę,żeby Bargielska cokolwiek zaczerpnęła z Larkina. Dopóki działał „bar” (efekty są na bar.art.pl) codziennie mogłem się przekonywać o unikalnym intelekcie i poetyckim smaku Justyny – w licznych dyskusjach, komentarzach i wierszach. Stąd i ufność jaką darzę jej wiersze. Nie osłabi jej ani Twoje, ani Marka zdanie.
22 września, 2009 o 20:16
To źle zrozumiałam ten rynsztokowy link, który, jak mi się wydawało, nawiązywał do Larkina.
Wybacz, Przemku, nie bardzo Was rozumiem, ten komentarz kogoś o nicku „dendryt”, piszący tak ogólnie o wierszach koleżanki, że pasowałoby właściwie do każdego, jako laurka.
Idę już spać, ale jutro przeanalizuję wiersz po wierszu, by nie było, że tak, jak dostałam w prywatnym mailu, że jest to moja jakaś osobista zemsta za życiowe niespełnienie.
22 września, 2009 o 20:27
ja nie rozumiem tego uczłowieczania bargielskiej. china shipping był tak bombastyczną dawką siermięznej, beztreściowej głupoty, że trudno mi przyznac ci rację przemku.
można sprowadzić różnicę do różnic w percepcji, smaku itp., ale takie wyjaśnienie zastosowane w skali makro unieszkodliwi każdy sąd wartościujacy. a przeciez nie o to chodzi.
być może przemku jest tak, że justyna bargielska jest tą bargielską, o której piszesz. że: unikalnym intelekcie i poetyckim smaku Justyny – w licznych dyskusjach, komentarzach i wierszach>/em>. właściwie nie mam powodu by wątpić, że tak jest jak mówisz.
ale justyna bargielska, którą ja znam – a znam ją tylko z china shipping jest jednowymiarowa, płaska jak średniowieczna ziemia, która unosi się na wielkim oceanie przenoszona na skorupie żółwia (zdaję sobie sprawę z tego, że ów motyw żółwia i średniowiecznych kosmogonii jest jeżeli chodzi o bargielską, którą ja znam kompletnie nieprzystajacy. powienem raczej napisać o: beblaninie)
jeżeli o tym samym przedmiocie można jednocześnie orzec, że jest A i że jest non-A, to coś jest nie tak z zasadą sprzeczności lub z przedmiotem, o którym się akurat orzeka.
dlatego proponuję rozwiązanie:
ty, przemek, znasz justynę bargielską, która jest utalentowana itp.
ja, marek, znam autorkę china shipping, i uważam, że autorka powinna zająć się mniej wymagajacym zajęciem niż pisanie.
22 września, 2009 o 20:30
jak to jest ewo, że ty ciągle dostajesz jakieś majle, a do mnie tylko zgłaszają się sprzedawcy viagry. ja mam dopiero 32 lata, viagry będę potrzebował może za lat 5 do 10. teraz chciałbym otrzymywac majle od rozentuzjazmowanych fanek-literatek. byłoby super, gdyby mi pisały jakies erotyczne majle, gdyby wysyłały zdigitalizowane częsci anatomiczne – zwłaszcza cipy. byłoby fajnie.
22 września, 2009 o 20:52
Nie zazdrość mi Marku, bo to wcale przyjemne nie jest, jak Ci napiszą na skrzynkę, że ja z zemsty tępię tak piękne młode poetki (a sam wiesz, że sztuka w sztukę…), a sama jestem stara, siwa i pomarszczona i zewsząd odpalantowana. Przecież to jak z baśni o królewnie Śnieżce! Przychodzę z tym zatrutym jabłkiem blogowym, a poetki wśród krasnoludków przebywają, ci im usługują, złoto z kopalni niosą, do życia przy Królewiczach przysposabiają…
A być może, że wśród tej Viagry ukrywa się jakaś poetka? Czy wszystko dokładnie sprawdzasz? Skoro, jak piszesz, jesteś z Jeanette, to trzeba używać różnych forteli…
22 września, 2009 o 21:09
eee tam, zaraz zatrute jabłka. poetki są – jak zdążyłaś sie przekonać w tracie lektur tomiczków – istotami niebywale wrażliwymi. wiesz jakie to szczescie znaleźć w życiu kobiete wrazliwą, która zachwyci się nawet psią kupką na trawniku? zobacz, taka Justysia Radczyńska, ona jest w stanie zachwycić się byle roslinką na łące i napisac o tym wiersz. mało tego – kiedy się tylko zachwyci, to zwykle zachwyci się tak mocno, ze inni nie muszą czytać dowodu tego jej zachwytu, by się zachwycic jej zachwytem (watek o kometach na nieszufladzie)
nie ma to jak kobieta, która się wszystkim i wszędzie zachwyca. fajnie z taka wyjść na miasto i pokazać takiej kostke brukową, szarą, łupaną z granitu. to byłoby ciekawe zobaczyć, jak się kobieta zachwyca regularnością łupania i szarością.
22 września, 2009 o 21:12
idąc od końca – viagra, sądzę, nie będzie Ci potrzebna, kiedy będziesz w moim wieku ;)
operacja logiczna polegająca na zdaniu odrębnym jest okej, nie namawiam Cię do zmiany zdania.
ewo, larkin był jedynie punktem odniesienia mojego czytania wiersza justyny – hale faelbetu. stało się tak za sprawą scenerii. jednak larkin, bibliotekarz i kobieciarz inaczej kończył wiersz, dla niego dom był pytaniem-pretekstem o miarę osobistego sukcesu, jego, larkina:
„ale czy stał i patrzył jak wiatr zimnym zgrzebłem czochra chmury, czy leżał w pościeli zatęchłej wmawiając sobie, że to dom jego i twarz wykrzywiał,i drżał wstrząsany dreszczem, że to jak żyjemy jest miarą naszego sukcesu, i że w jego wieku nie osiągnąć nic ponad to wynajęte mieszkanie z pewnością oznacza, iż na nic więcej nie zasłużył – nie wiem.” (to chyba tak szło, z pamięci piszę, bo to jeden z tych wierszy, które z grubsza pamiętam).
nie tak postrzega kategorię „domu” justyna. sceneria pobudzająca podróż do siebie jest ta sama, ale u justyny chodzi o opóźnienie, i czy w ogóle, a jeśli to jak nastąpi przemiana małej, kasztanowowłosej hedvig (to kolor włosów justyny) w ginę, a jeśli nastąpi, czy pełnoprawnie i czemu w takich właśnie, nieodwracalnych, odbierających godność krokach codzienności.
jeśli pamiętasz fabułę dzikiej kaczki zobaczysz także jak jednym wersem i subtelnie bargielska przeciwstawia swoje, niedojrzałe jeszcze przeczucie tragedii rozumieniu ibsenowskiemu – o którym nie wie, czy wynika ono z doświadczenia osobistego dramatopisarza, czy jest wyłącznie fabularne.
czyni to świadomie i ze szczerością wobec samej siebie nieomal bezwzględną. nieomal, bo zasłania się wciąż wymówką wieku i dziewczęcości – napisała ten wiersz, kiedy jeszcze nie była matką, a i po burzliwych i dość niewesołych przeżyciach.
czy podobnie uczynił larkin – tego nie wiem. ale te dwa elementy, sceneria i możliwa fabularyzacja, przywołały do mej głowy wiersz larkina. a może także z trzeciego powodu, o którym inną, sposobniejszą porą.
dendryt pisze o oprawie graficznej china shipping, mocno cielesnej justyną. to kobieta z krwi i kości, z wyobraźnią i temperamentem, osobowość.
22 września, 2009 o 21:31
> Marek
głupota kobieca jest teraz obowiązującym programem poetyckim. Ogłosił ten fakt rok temu papież polskiej poezji współczesnej, Karol Maliszewski i wydał jako encyklikę w „Twórczości” rok temu.
Nie masz szans na żaden protest, bo wcześniej wydał encyklikę o nieomylności papieży polskiej poezji. A teraz obowiązuje zakaz kontrolowanego zapładniania mózgów poetek i kontroli urodzin ich wierszy:
„(…)Tylko że Justyna Bargielska nie daje odetchnąć. Uatrakcyjnia narracje i porządkuje rzekome bzdury do tego stopnia, że wydają się logiczne i sensowne, nawet zaczynamy podejrzewać je o racjonalność. Wystarczy więc słownik i reguły gramatyczne, by coś uruchomić, dopuścić do transferu skojarzeń, a nawet drobnych uniesień. Podrażnić wyobraźnię, a potem wciągnąć w grę, zauroczyć i położyć do łóżka, szepcząc z offu coś magicznego na dobranoc.
(Justyna Radczyńska, autorka właśnie wydanego tomiku nawet, znalazła o wiele zgrabniejszą formułę. To, co określiłem wyżej jako „zwykłe bzdury ładnie ułożone w rządki”, ona, cytując Wirpszę w motcie do wiersza trwałe problematy, charakteryzuje jako, powiedzmy, poetykę wyczerpanego mimesis:
Nie dawać się urzekać
Przyrodzie, skąpić jej słów, nie ulegać
Sielankom i krajobrazom; wynajdywać
Niedorzeczności.
Bawić się niedorzecznościami.(…)”
[Karol Maliszewski, „Twórczość” styczeń 2008]
22 września, 2009 o 21:59
pięknie, piękne przerażenie! okazuje się, ze poetki polskie są ubezwłasnomóżdżone. jedna w drugą, toczka w toczkę – jedna z drugą identyczną sieczkę toczy.
22 września, 2009 o 21:59
>Przemek
Piszemy o różnych tomikach i jeśli tak kochasz poezję Justyny Bargielskiej, to pewnie przeczytałeś jej debiutancki tomik. Ponieważ ten drugi omawiał już Marek i nie chcę się powtarzać, a ja tamten to już komentowałam. Pamiętam, że oprawa graficzna mocno Marka zirytowała, bo wypotrzebował na nią roczny zapas tuszu w drukarce.
W „Dzikiej kaczce”(bardzo lubię Ibsena, ale nie wiem, o który problem chodzi), było pytanie: czy prawda szkodzi? I odpowiedz: tak, szkodzi. Ale ten przykład nadaje się jedynie na pytanie: czy powiedzenie prawdy, że poezja Justyny Bargielskiej jest zła, jest szkodliwa? Odpowiedz brzmi: tak, prawda jest szkodliwa.
Wiersz wypuszczony spod skrzydeł poety może zawierać liczne autobiograficzne aluzje, ale dla niezorientowanych musi być tak samo czytelny, jak dla autora. Ja akurat niczego absolutnie nie wiem o Pani Justynie, poza tym że zobaczyłam sobie fotografię i stwierdziłam, że jest piękną kobietą. Wierzę Ci Przemku, że odczytujesz tam zupełnie inne rzeczy, niż ja. Dla mnie kluczem do liryki jest zawsze połączenie osobistego doświadczenia z uniwersum, inaczej wszelki przekaz nie maiłby sensu. Musi być coś, co głos poety uogólni, by stał się trwały. Jeśli poeta przeżywa w swoim osobistym życiu sprawy, o których chce zakomunikować światu, to musi to być na tyle ważne, by czytający go śmiertelnicy odebrali te impulsy, te sygnały przepuszczone i przefiltrowane przez kosmos. Ja nie odbieram cudowności zawartych w tej poezji. I jak tu czytam, Marek też nie.
23 września, 2009 o 6:44
Nie czytam tomików. Czytam wiersze. Zbieranie wierszy w tomiki mija się z celem pisania wierszy, to tak jakby urodę okrętu oceniać po szyku floty.
23 września, 2009 o 8:08
kompletna zgoda: jeżeli chodzi o wiersze, także jestem nominalistą. dla mnie istnieją konretne teksty: wiersz A, wiersz B, wiersz C.
wracając do Bargielskiej, którą znam z China Shipping – w tej usptrzonej graficznie sieczce wyprodukowanej przez „kserokopia.art.pl” owszem był jeden przepiękny tekst – „wiersz na p”. jeżeli dla jednego wiersza trzeba zaprzac machinerię wydawniczo-promocyjną, i jezeli poeta=osoba z min. jednym tomikiem na koncie a 1 tomik = min./max. 1 wiersz, to przynaję: Justyna Bargielska Poetką Jest.
23 września, 2009 o 9:49
Bez względu na to, czy kultura i sztuka ma charakter linearny, czy, jak chcą producenci wytwórni filmów animowanych Walta Disneya w filmie „WALL.E” – koła, to są okresy jałowizny, upadku i nic nie przynoszących wytworów. Nie ma co na siłę uwznioślać, jeśli nie jest wzniosłe.
Samotny biały żagiel, nawet jak sforsuje TP i zostanie tym jednym wierszem uwznioślony w CV, nie uczyni autora poetą. Znane są przypadki rozsławienia autora jednym wierszem, najprawdopodobniej Demarczyk w ten sposób przybliżyła wielu poetów publiczności. Co nie znaczy, że to byli poeci jednego wiersza.
U malarzy jest tak, że wystawa indywidualna daje wgląd w możliwości malarza. Jeśli ma obrazy różne pod względem jakości, to pozwala jednak całość dać wyraz, kim jest autor i jakiej on jest miary.
Jeśli chcę coś wiedzieć o wierszu, czytam absolutnie wszystko, co znajdę o autorze. Bardzo rzadko naciskam w rynsztoku przycisk, by przeczytać inne wiersze autora, ponieważ akurat ten mnie do tego nie zachęca. Zazwyczaj się nie mylę.
Ale oczywiście, pomyłki się zdarzają. Więc tu przeanalizuję kilka wierszy Justyny Bargielskiej.
23 września, 2009 o 17:29
Idąc tropem tytułu zbioru wierszy wybrałam na chybił trafił wiersze mówiące o spotkaniach.
Randka
Widziano mnie z mężczyzną w hali wolnego lotu
(boskie ary paskudzą jak gołębie z blachy,
którymi miasto zakrywa dziury do Gdzie Indziej).
Miał w oczach bella donnę, ale potem przejrzał
na wylot wiśniową lukrowaną torebkę,
i tak/ nie/ nie wiem, akcesoria miss autobusu.
Rzekł: obiecanko cacanko, małżu, co kryje
niebieski koralik. Czyli inne torebki
lepiej mu błyszczały. To poszłam do domu,
z cichym dzwonieniem kot jadł suchą karmę.
Świtało. Tylko powrót wczorajszych mleczarzy
rozwiąże twą szaradę, cierpka Lilavati.
W tym wierszu młoda dziewczyna spotyka się z młodym mężczyzną w celach erotycznych. Jednak wstępne oględziny niedoszłych kochanków powodują – zamiast przyciągania – odpychanie. On ma fałszywe spojrzenie i chytrze wycenia swoją przyszłą ofiarę. Traktat z matematyki wedyjskiej nie jest mi znany i nie wiem, co się kryje pod imieniem Lilavati, ale być może jest w nim ukryte ogromne rozczarowanie podmiotu lirycznego polegające też na rachunkach i wynikły z tego bilansowania bezbrzeżny smutek. Bardziej symbolicznie działa na mnie niebieski koralik, który w dziecięcej bajce spełniał każde życzenie. Roszczeniowość dotyczy tutaj podmiotu lirycznego, a nie zalotnika, który drwi z kandydatki na wykorzystanie, zachowaniem swoim uświadamiając jej, że z taką co to jeździ autobusem, to on sypiał nie będzie.
Poetycko, sytuacja jest dobra, jak każda inna, ponieważ wszystko nadaje się na poezję, bo poezja to życie.
Jednak poetyckie spotkanie miłosne, nie tylko z kochanków, ale i słów, nie polega jedynie na opisie. Musi jeszcze wynikać z tego jeszcze coś, co zaskakuje nie tylko czytelnika, ale i autora. Poezja jest magią, czarowaniem i uwodzeniem. Nie mówię, że w tym wierszu wszystko jest dopowiedziane. Jednak balansuje on na niedopowiedzeniu bardziej w niepowiedzenie, niż w coś, czego sie nie mówi, bo wiadomo. Wiersz powinien przekraczać siebie, wtedy nie jest ilustracją, tylko małym traktatem filozoficznym.
W wierszu „Randka”, mimo dużej ze strony kobiety marzeń i chęci sprostania mężczyźnie, wszystko pęka jak bańka mydlana, a egzotyczne ptaki wracają do swoich pierwotnych wcieleń, czyli gołębi.
Czytając ten wiersz zastanawiałam się, dlaczego, mimo nagromadzenia tak dużej ilości symbolicznych obrazów do poetyckiej randki nie dochodzi. I doszłam do wniosku, że skoro tam nikt nikogo nie kocha, to jak ma dojść? Podobnie jest z pisaniem wierszy. Wierszy nie można pisać tylko dlatego, że się zostało upokorzonym nie zdawszy sobie najpierw spawy, że samemu się przyczyniło do sytuacji fałszywej, nie zakochawszy się przed randką.
23 września, 2009 o 18:08
Dating sessions
Pewnie, że chcę: lody, potem machniemy
się do Sopot, taksówkarz podrzuci za
duży rośnij. Jego napiwek pójdzie na
hacjendę, żeby mieć gdzie się
gonić dookoła stołu. Na dobranoc odwiert
w poszukiwaniu Australii i randka
w płonącym tunelu. Chyba, że mam okres.
W ogóle to chcę.
Przygryzany język spuchł i ostatecznie
wyparł, co było do dodania. Myśl
jak ten mężczyzna, co leży obok,
a świat rozsunie kolana. Poproś
go o rękę, gdy wstanie. Tymczasem
złe kobiety w księżycowych żółciach
i puste prochowce, które chcą mu
ciebie zabrać: niech je śni
jak najdłużej, jęcząc i puchnąc
To jest kolejny wiersz o sezonie randkowym, przypominającym zwierzęce, antykoncepcyjne gody, niż międzyludzkie spotkania.
Spotkanie w kategoriach jedynie estetycznych i przyjemnościowych. Jeśli kochankowie chcą mieć siebie na własność, to jedynie po to, by powtarzać te smakowite sytuacje, tak jakby drugi człowiek służył jedynie do celebracji hedonistycznych chwil, a przecież życie obfituje w częstsze jeszcze sytuacje tragiczne, na wypadek tych chwil też przecież warto mieć kogoś bliskiego. Ja rozumiem i wyczuwam ironię i zamierzony cynizm tego wiersza, ale czy zagrożenie od „złych” kobiet jest w takim wypadku ważne? Kim są „złe kobiety” z żółcią? I czemu one zagrażają?
Mogą udaremnić zabawę? I czy nie lepiej będzie, jak udaremnią tak płochą sytuację międzyludzką polegającą na randce nie tyle w ciemno, co na mile spędzanym czasie?
Jeśli autorka chce wyśmiać ten typ spotkań, to powinna użyć bardziej dosadnych przedstawień i rzecz potraktować satyrycznie. Natomiast jeśli współczuje podmiotowi lirycznemu, to ten powinien zdobyć się na autorefleksję bardziej tragiczną, ponieważ sytuacja darmowej nałożnicy jest nie do pozazdroszczenia.
Poezja nie służy do opisu randek, opisanych już w pismach dla nastolatek. Jest czymś więcej, nie tylko konstatacją, że źle się dzieje, ponieważ któryś z partnerów nie sprostał. Spotkanie poetyckie, to też szukanie przyczyn.
23 września, 2009 o 18:45
ja w tym wierszu widzę asymetrię uczuć: kobiety do mężczyzny i mężczyzny do kobiety. kobieta liryczna tego wiersza kocha faceta, o którym pierwsza i kolejne alegorie. zgodzi się na każde upokorzenie w dowolnie narzuconej konwencji. robiąc loda w taksówce, nie robiąc loda w taksówce, udając radość a raczej w nią wierząc iw jej dalekosiężne skutki w gonitwie wokół stołu. dlaczego prochowce są puste (a w domyśle: łono kobiety może być pełne)?
nie jest to płochy wiersz. to wiersz miłości nie tyle odrzuconej, co przyjętej jako należny trybut, jak bilet miesięczny w promocji. i wymuszony dystans, autosarkazm jest jedyną bronią na ocalenie trzeźwości, bo przecież nadzieję pies dawno trąca.
złe kobiety w księżycowych żółciach są – zdaje sobie sprawę z tego pisząca te słowa – wytworem głównie fantazji małej zazdrośnicy. prochowce już nie – to obserwacja rzeczywista, mężczyzny i jego spraw, jego przedmiotowego traktowania tego – wciąż zdawałoby się – możliwego związku. a jednak, z powodu prochowca, niemożliwego.
i właśnie dlatego miłość nazwana jest w tym wierszu „dating sessions”. i właśnie dlatego nie wiadomo, dlaczego autorka zasłużyła na taki los.
„myśl jak ten mężczyzna, co leży obok a świat rozsunie kolana”. „w ogóle to chcę”.
23 września, 2009 o 18:46
i wierząc w jej dalekosiężne etc.
w pociągu piszę, sygnał rwie się i robi psikusy
23 września, 2009 o 18:49
I ostatni już wiersz, który wybrałam do analizy:
we wtorek po niedzieli
chciałam ci tylko pokazać
że po drugiej stronie lustra
wody – teraz to wiem –
nie ma nic
żadnych zhańbionych dwunastolatek
żadnych martwych ważek
mogliśmy razem popływać w Lete
a na brzegu pod parasolami
mogłam zobaczyć siebie pierwszy raz
zamiast tego daliśmy się ponieść
duszności która wstała znad jeziora
i pognała mieszkańców miasteczka
na cmentarz świętować z muzyką
zapalać czerwone lampionki
a kiedy w związku z ich światłem
zakwitły róże
na falbance mojej spódnicy
mogłeś mnie j u ż tylko żałować
Wiersz o wypaleniu. Może dlatego, że Karol Maliszewski nazwał ten nurt poezji poezją wypaloną. Ale nie wiem, co było pierwsze: czy wiersze, czy ich diagnoza.
Podmiot liryczny odżegnuje się od wszelkich powiązań z cudownym światem Alicji, bo jest głęboko rozczarowany swoim kochankiem. Randka, pewnie w ciemno, bo odbywa się nad jeziorem nocą znowu się nie udała. Kochankowie najprawdopodobniej wraz z innymi ludźmi poszli na festyn miejski i roztrwonili tam swoje jednostkowe przeżycia i osobowości.
Wiersz również ilustracyjny, przedstawia niemożność pokochania i napisania wiersza. Ale to nie żadne osiem i pół Felliniego. To cały czas kokieteria.
23 września, 2009 o 19:12
Odnośnie wiersza „Dating sessions”, to być może Przemku tak jest? Ja nie wiem, ja przecież jestem z innego pokolenia, w moich czasach był tylko problem gdzie to zrobić, nikt nie miał pieniędzy na taksówki, których zresztą nie było. Ludzie stojący w kolejce do taksówki chyba by zlinczowali młodych ludzi, którzy w tym czasie, jak oni czekają zziębnięci ze swoimi małymi dziećmi, ciężarnymi kobietami którym odeszły wody i rodzicami w agonii, aż kochankowie skończą robić loda. Dlatego Przemku, ja nie rozumiem tego zmarnowania, tych niemożności. Ja tego nie pojmuję, tego poetyckiego jojczenia.
Też nie wiem, dlaczego bohaterka wiersza zasłużyła na taki los.
23 września, 2009 o 19:34
to nie tyle kokieteria, co autodystans. zauważ, że autorka nie robi z siebie postaci tragicznej, nie przeżywa nieopisanych męczarni w drodze na przystanek (co jest rutyną i modą wśród poetów tomikalnych). nie, podmiot liryczny kpi nieco z siebie, a że czasem łka – nie przyzna się, nigdy wprost.
nie wiem jak to było w Twoich czasach, ale sądzę, że inne były tylko gadżety, kochanek przyjeżdżał niekiedy na eshaelce w żołędziówie, panna bieżyła na kipę pomachać majtkami swemu ukochanemu, konduktorowi w wąskotorówce. ale emocje, z kim i dlaczego, i czy przez życie całe, kto wie, może nawet bardziej jednoznacznie definiowały los.
we wtorek po niedzieli – już tytuł mówi, że nie było poniedziałku albo lepiej go zapomnieć. warto mieć to w pamięci czytając wiersz.
autorka cały czas szuka szału, szału tu i teraz i wie, że ma go w sobie, nie za wiele, ale ma w małym puzderku Szał – i chce go dać właścicielowi jaskółczego lub diabelskiego do puzderka klucza. cóż z tego, skoro nawet klucz musi podarować, a za kluczem buty, prochowiec, fiut, i o zgrozo – nawet wielką niedźwiedzicę amantowi.
a zauważyłaś czerwone lampionki – nie masz skojarzenia z „Zapalcie czerwone latarnie”?
po drugiej stronie lustra nie ma grzechu. nigdy nie ma grzechu w zupełnym oddaniu, bez względu na styl w jakim się odbywa. stąd i tytuł: we wtorek po niedzieli oznacza wiarę przeciw niewierze, w której wiara musi przegrać, tak jak dobro z umorusanym podbródkiem przegrywa z grzecznym, wymownym i doskonałym w gestach złem.
więc nie o wypaleniu ten wiersz (karol maliszewski pomylił się w 100% w stosunku do wszystkich niemal wierszy justyny) a o nierozpaleniu, o braku płomienia, który objąłby stos całopalny, co przyszedł żywy pod zamek i choćby namiastki się domaga tronu we krwi. o tym mowa, z całą świadomością śmieszności takiego podejścia.
23 września, 2009 o 19:39
czytam po sobie i widzę: kipa. nie ma tego w necie, bo to ludowe, poznańskie. to górka rozrządowa
23 września, 2009 o 19:46
„myśl jak ten mężczyzna, co leży obok a świat rozsunie kolana”
– to typowo feministyczny slogan. Tyle samo kobiet traktuje instrumentalnie mężczyzn, ile mężczyzn przedmiotowo kobiety. Ja się w mojej koncepcji poezji upominam o prawdziwą miłość, a nie o jakieś przysiady i kucania. Będę tu niedługo pisać o masochistycznej poezji Ingi Iwasiów, to pokolenie 60 i zupełnie inne podejście do spraw damsko męskich. A poezja jest przecież odwieczna i właściwe zawsze taka sama. Nie uznaje sezonowych randek z Muzą – tam idzie o pryncypia, a nie o życiowy retusz.
23 września, 2009 o 20:27
Dzięki za wyjaśnienie, bo kipy nie znałam, nie było w naszym użyciu.
W stanie wojennym kochanek mojej koleżanki malarki dojeżdżał dużym fiatem polskim z drugiego końca Polski, bo się naoglądał w kinie różnych Lelouchów, wypotrzebowując na to cały przydział kartek na benzynę i opłacał jej hotel + łapówkę, bo i nie było miejsc i zdaje się jeszcze był obowiązek pokazywania aktu ślubu.
I kiedy po wystarczających ilościach randek zaproponował jej mieszkanie za zasłonką w kuchni u swojej matki, bo już pieniędzy po rozwodach i po tych romantycznych eskapadach na nic nie było, ona, upokorzona czekającą ją nędzą (mąż był bogaty), rzuciła się na niego z nożyczkami kalecząc go niegroźnie, ale wystarczająco, by przestali mieć ze sobą cokolwiek wspólnego.
Ta opowiastka to dowód na to, że kobiecy szał był w moim pokoleniu, ale też pryskał niewykorzystany. Musi mieć jednak jakiś rozsądny wymiar i odpowiednią oprawę. Bez względu na gadżety.
A Justyna Bargielska jest poetycko zimna, nie ma w niej szału, nawet nieuaktywnionego. Egzaltacja to nie szał. Jakie tam czerwone latarnie. To panienka z dobrego domu. Nawet tam jest taki wiersz: „Lato i jak ono wpływa na panny z dobrych domów”.
I jest wiersz:
zawód. dziwka
niebo
w cynfoliowych gwiazdkach wycinanych w snach za karę
ze złotka po czekoladzie przez nieznośne skośne dzieci
na rubieżach kotła. w nocnych transportach niewidzialna
dla celników jawy kontrabanda: gwiazdki wspólnie naklejane
na kopułę cyrku.
pod supłem szwów południków upuścił akrobatkę
kolega z trapezu. spadając zdecydowała się
przebranżowić.
pierwsze rozczarowanie: szminka. smak linoleum w domu
matki. czystym, że można jeść z podłogi. pierwszy klient
kłapie książkami, straszy lampą z kolczastej ryby
z mórz przeczytanych. zdejmowanie z rozmachem
kończy się dziurą w nadgarstku,
w którą wnika głębinowy jad.
24 września, 2009 o 23:45
wpuścili ślepca z siekierą do lasu. twoja mechaniczna intencjonalność przekracza granice uczciwości czytania wierszy. pozdrawiam cię Dodo poetyckiego półświatka.
25 września, 2009 o 6:24
„mechaniczna intencjonalność” oraz „przekraczanie granic uczciwości czytania wierszy” – tymi kategoriami poetko zwojujesz krytykę literacką.
gdyby wiersze miały być czytane bezzałożeniowo, to czytelnicy byliby blaszanymi automatami bez mózgu.
„uczciwość czytania wierszy” – to jest niekomentowalne.
Na koniec anegdotka:
Przychodzi człowiek na koncert Dody. Spodziewa się poskakać, posłuchac, pooglądać fajne cycki i tyłek. Innymi słowy ma głowę pełną założeń. Naszpikowany jest wszelkimi możliwymi intencjammi, jakie wywołuje w nim kategoria: „Dorota Robaczewska”.
Ubiera się ładnie, myje, psika perspirantem pod pachami, żeby nie smierdział, kiedy dopcha się już po autograf.
Jest na koncercie, ale ten trochę się opóźnia. Po kwadransie ludzie zaczynają wołać: „Doda, Doda, Doda!!!”.
Dopiero po 30.minnutach organizator wychodzi na scenę i ogłasza:
Proszę Państwa, niestety Doda dzisiaj nie zaśpiewa. Ale mamy dla Państwa niespodziankę. Coś w zamian. Otóż zaśpiewa zespół FASOLKI. Pamiętacie państwo? Z dzieciństwa? Te hity?
Ludzie i nasz główny bohater zostają. Doda wprawdzie nie zaśpiewa, ale człowiek przyszedł się rozerwać, ukulturalnić, zapomnieć o codziennym kieracie. Po kolejnym kwadransie na scenę wybiega grupa dzieciaków. Ustawiają się w dwóch rzędach i zaczynają śpiewać:
„Ogórek, Ogórek, ogórek, zielony ma garniturek….”
Publiczność milczy a główny bohater, który przyszedł na koncert w najlepszych ciuchach i z najlepszymi intencjami schyla się. wyrywa jedną z płytek chodnikowych, prostuje się i z całych sił rzuca w zespół dziecięcy.
Czy rzuciał dlatego, bo nie ludzi zespołów dziecięcych?
Nie. Rzucił dlatego, bo wybierał się na koncert Dody, a zamiast blondyny o jędrnych cyckach, pupci, prostych, wydepilowanych nóżkach organizatorzy rzucili na scenę grupę dzieciaczków.
tak samo jest z poezją Bargielskiej. Przemek rekomenduje te teksty. zapowiada kawał dobrej poezji. Człowiek się zatem szykuje. Zbiera w sobie. Ostrzy umysł i zmysły. Ale kiedy zaczyna czytać, to zamiast wierszy i poetki pojawia się malutka Natalia Kukulska śpiewająca:
„Mój dziadek dał mi psa, pies cztery łapy ma, nomralny mówią pies. Nieprawda coś w nim jest”
Jedynym twórczym rozwinięciem archetypu psa, na który zdobyła się Autorka China Shipping, było ogolenie zwierzaka. Tym oto sposobem pojawił się „łysy piesek” w polskiej poezji.
25 września, 2009 o 7:53
Anegdotka Twoja Marku też i może obsłużyć moje smutne rezultaty wnikliwego czytania Solistek. Męczę się tutaj, wysilam, analizuję wiersz po wierszu, Przemek gościnnie mi pomaga, a tutaj na sieciowej scenie: FASOLKA. Tylko jeden komentarz w obronie tak nagradzanej poetki, tak lubianej i tak chwalonej! I jaka to obrona, jaka niedźwiedzia przysługa: stwierdzenie, że ja jestem Dodą!
Cóż to za prymitywny komentarz, co za nietrafione porównanie! Ani takich cycków nie mam, nie mam przede wszystkim sławy, młodości, popularności, pałeru, co ma Doda niczego nie mam, a właśnie to przypisuje mi nieszufladowa poetka.
Ostatnio jest w Sieci na łamach gazet powtarzane upomnienie odnośnie internetowego skłamania: wolność wolnością, ale nie wolno pisać nieprawdy.
Żałosny jest ten sieciowy poetycki ferment, te prowokacje, aż nie chce mi się pisać, bo dla kogo ja tu piszę? Dla takich poetyckich prymitywów? To tak wyglądają te perły przychodzące do wieprzy, które nas czytają?
Napisałam już o poetyckiej twórczości Ingi Iwasiów, ale nie daję, bo czekam na Wasze teksty, by nie dominować bloga. Wklejać?