To był fatalny dzień. Nad małą miejscowością nieopodal Zielonej Góry zebrały się ciemne chmury. Siła wiatru zaczęła stopniowo narastać, by wreszcie zmienić się w nawałnicę huraganową. Nad cmentarzem niebo było jakby ciemniejsze, a huragan szalał bardziej zaciekle. Być może było to złudzenie. Na tym starym, poniemieckim cmentarzu, na którym znajdują się jeszcze dziewiętnastowieczne groby i pomniki, stoją stare drzewa. To może szum liści wzmagał subiektywne odczucie, że właśnie nad poświeconą ziemią zebrały się na raz mroczne żywioły. Na dodatek zaczęło padać chociaż słowo padać jest raczej eufemizmem w tej sytuacji. Lało jak z cebra. Deszcz pomieszany z gradem. Sam stałem zaś na zadaszonym tarasie i obserwowałem całe to, nietypowe o tej porze roku, zjawisko atmosferyczne.
– To jest dobra pogoda dla samobójców pomyślałem.
Kiedy boczna droga, ta która oddziela mój dom od cmentarza, zmieniła się w rzeczkę a następnie w rwący strumień i woda zaczęła wdzierać się na podwórko, żeby zapobiec zalaniu ubrałem kurtkę przeciwdeszczową, wziąłem łopatę i poszedłem wykopać rów, aby skierować wodę jak najdalej od płotu.
– Bohaterzy zawsze w filmach działają w pojedynkę i palą papierosa powiedziałem pod nosem. Nie to, żeby ktoś to usłyszał, ale żeby było ciekawiej. Zapaliłem papierosa i wyszedłem z łopatą na drogę. Nie napaliłem się zresztą długo, ponieważ fajka po trzecim machu rozpadła się w mokrych palcach.
– Ja pierdolę! Kurwa mać! zacytowałem Adasia Miauczyńskiego i zacząłem kopać rów.
Nagle za plecami usłyszałem jakiś łomot. To zawalił się fragment starego muru pruskiego, którym jest ogrodzona część cmentarza. Gruby na niemalże metr mur z kamieni, budowany za pomocą gliny, tynkowany zaprawą wapienną, po której zostały tylko resztki dzieło dawnych rzemieślników, po kilkuset latach niezmiennego trwania, teraz uległ pod naporem żywiołu.
– Ocieplenie klimatu, to faktycznie nie przelewki pomyślałem. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej nawałnicy. Ów mur także nie, skoro doczekał do moich trzydziestych urodzin w całości i dopiero w 2007 r., padł. Oto prawdziwa ironia kilkusetletnie zabytki niszczeją, bo ludzie od kilkudziesięciu lat używają lodówek z freonem. Nowe przedmioty użytku zabijają stare, zazdrosne o swój status. Lodówek w przeciwieństwie do biedermaierowskich mebli z białej brzozy czy czereśni – nikt przecież nie kolekcjonuje. Z tego powodu te się mszczą.
Ale koniec tej teorii spisku rzeczy martwych przeciw rzeczom martwym. Finał jest taki: kawał muru się rozpadł. Co w tym przypadku powinno się stać? Oczywiście dalszy ciąg historii Smentarza dla zwierzaków powinien być taki:
– Miejscowy konserwator zabytków ocenia straty i wraz z architektem projektuje rekonstrukcję zabytkowego muru.
– Ogłoszony zostaje przetarg ze specyfikacją materiałową i wykonawczą.
– Środki na renowacje tego muru refundowane są w części przez Unię Europejską.
– Ktoś wygrywa przetarg, ten sam ktoś odbudowuje mur i tenże ktoś odbiera wynagrodzenie.
Innymi słowy: wszystko odbywa się tak, jak w małej miejscowości we wschodnich Niemczech, w Eilenburgu koło Lipska. Tam został zrekonstruowany mur całego cmentarza:
Stało się jednak inaczej.
Któregoś dnia przyjechała gminna grupa interwencyjna. Załadowali kamienie na przyczepę i wywieźli je gdzieś. Minęło trochę czasu i ta sama grupa interwencyjna w składzie dwuosobowym znowu przyjechała. Założyli szalunek z dech na dziurę i zalali ją betonem.
Tak oto wygląda renowacja zabytków po polsku:
Jedyną zaletą tego rozwiązania jest to, że tej betonowej ściany nie zburzy żaden huragan, nie przebije pocisk artyleryjski, ani głowica balistyczna średniego zasięgu.
18 września, 2007 o 17:40
Dobre rozwiązanie bo polskie.