rzecz o życiu (I)

9 sierpnia, 2009 by

.

– Pij szybciej
– Gdzieś ci się, kurwa, spieszy?
– A chuj, racja. Zostaw mi jeszcze na łyka.
Pan Eugeniusz Kiełbasa, który w Niebiedzicach, od początku lat dziewięćdziesiątych prowadził sklep wielobranżowy, w ciągu swojej dwudziestokilkuletniej kariery sprzedawcy-biznesmena był świadkiem tysięcy podobnych scenek, wysłuchał tysięcy podobnych dialogów. Zawsze ci sami starzy znajomi, te same czerwone twarze, zapadnięte usta, takie same żale, w których istotną rolę spełniają z pietyzmem, do ostatniej głoski artykułowane pizdy, chuje i mniej bardziej wyszukane inwektywy, oraz zawsze takie same prośby o towar na zeszyt. Dlatego też w tej chwili spokojnie obserwował dwóch, stałych bywalców wymieniających się na przemian to czułymi kurwami, to plastikową butelką z nalewką.

Pan Eugeniusz przygodę z prywatnym biznesem rozpoczął już w latach siedemdziesiątych. Wówczas spostrzegł, że socjalistyczna gospodarka planowa nie uwzględniła w kolejnej pięciolatce odpowiednio wysokiej produkcji rękawic roboczych dla pracowników fizycznych. Dlatego też jeżeli pojawiały się one na rynku, a w szczególności gdy kilka par trafiło do niebiedzidzkiego GS-u, to było ich zawsze za mało i zawsze rozchodziły się metodą spod lady czyli kupowali je znajomi znajomych. Pan Gieniek zauważył także, że ta sama gospodarka socjalistyczna, która nie była w stanie nasycić rynku rękawicami ochronnymi, w innych swych obszarach wykazywała zdumiewającą nadprodukcję. Jednym z takich obszarów była produkcja worków parcianych, których od lat produkowano o 500% więcej niż tego wymagał rynek. Było to umotywowane względami ideologicznymi. Partia wierzyła w potencjał, który drzemał jak uważano w socjalistycznym rolniku. Każdego roku, by zmotywować chłopów, już w lutym zapowiadano obfite zbiory wszelkich zbóż. Ogłaszano także, że przemysł tekstylny przygotował się odpowiednio na rekordowe żniwa, że wyprodukowano 200 % więcej lnianego włókna, z którego utkano o 150 % więcej płótna i uszyto ileś set procent więcej worków niż w zeszłym roku worków, które tylko czekają by je napełnić. Innymi słowy: partia spełniła swój obowiązek, reszta była w rękach rolnika.
Ale każdy racjonalnie myślący człowiek wiedział, że ogłaszanie w lutym obfitych zbiorów w sierpniu jest tego rodzaju wróżeniem, z którym równać się może tylko przepowiednia szczerbatej cyganki, która na podstawie rysów twarzy delikwenta oraz tego, co mu z oczu patrzy, skrzeczącym głosem każdorazowo oznajmia: Ożenisz się bogato. Będziesz długo żył i będziesz miał mądre i zdrowe dzieci. Chociaż po zastanowieniu, prognoza dobrego życia była bardziej prawdopodobna niż ta, dotycząca rekordowych zbiorów.

Te dwa fakty: brak rękawic i nadmiar worków były powszechnie znane. Ale pomysł, by za bezcen skupować worki a następnie szyć z nich rękawice ochronne i sprzedawać je z bardzo dużym zyskiem wymagał tego typu refleksji, którą powszechnie określa się jako smykałka do interesów. I tej smykałki nie zabrakło we właściwej chwili panu Eugeniuszowi.

Pierwsze sześćdziesiąt par uszył wraz z żoną i dwiema córkami w domu. Jego małe przedsięwzięcie nie wymagało nic oprócz własnego nakładu pracy. Maszynę do szycia starego, poniemieckiego Singera, dostali w prezencie ślubnym od jego babki. Od pierwszych dni ich rodzinne przedsięwzięcie opierało się na dziewiętnastowiecznym wymyśle kapitalistów: na podziale produkcji pracy. On rozcinał worki, młodsza córka Basia odrysowywała kontury przy użyciu kartonowego szablonu i kawałka kredy, starszy syn wycinał, a żona szyła. Podział produkcji pracy zadziałał. Po tygodniu miał wystarczająco dużo towaru, by z producenta zmienić się w handlowca. I najważniejsze: żaden z domowników się specjalnie nie narobił.
Pozostało tylko wprowadzić towar do obrotu rynkowego. I na tym etapie także dała o sobie znać smykałka do interesów.
Pan Eugeniusz zamiast bawić się w sprzedaż detaliczną, zapakował tygodniową produkcję w celofan i udał się do ówczesnego kierownika niebiedzidzkiego PGR-u. Tak się jakoś złożyło, że w tym dniu do pegeeru przyjechała jakaś niespodziewana wizytacja z Ministerstwa wraz z Kroniką Filmową. Planowo telewizja i urzędnicy z Warszawy mieli wizytować jednostkę produkcyjną w Pryszkach w wiosce położonej po sąsiedzku. Telewizja miała zrobić materiał o produkcji trzody chlewnej i o tym, że Polska Ludowa w szczególności jej pracowici obywatele, nie muszą się obawiać, że kiedykolwiek w socjalistycznej idylli zabraknie mięsa. Okazało się jednak, że przybyły do Pryszek wiceminister oraz ekipa telewizyjna zamiast świń zastali puste kojce. Wszystkie świnie tydzień wcześniej przewieziono do odległej o sto kilometrów chlewni w Łaszkach, w której ta sama ekipa filmowa ale z innym ministrem robiła materiał na temat wydajności socjalistycznych macior. Świnie oczywiście nie zdążyły wrócić.

Przedstawiciele władzy, mimo że w odróżnieniu od świń nie mieli problemów logistycznych, nie mogli powrócić do stolicy z pustymi rękami w szczególności bez odpowiedniego raportu, w którym odnotowano by kolejny gospodarczy sukces. Także ekipa Kroniki Filmowej musiała wykonać swój plan i zużyć odpowiednio dużo kilometrów taśmy filmowej. Dlatego całe towarzystwo w poszukiwaniu jednego choćby kojca pełnego świń udało się do Niebiedzic, do tamtejszego PGR-u.

Łatwo sobie wyobrazić chaos na poziomie administracyjnym, jaki wywołała ta wiadomość w Niebiedzicach. Informacja o tym, że za chwilę zjawi się w wiosce wiceminister z telewizją zmobilizowała wszystkich. Administracja PGR-u wpadła w panikę i to właśnie ta panika, chaos biegających wicedyrektorów i prześcigających się wzajemnie sekretarek, plątanina wydawanych dyspozycji, wzajemnych przekrzykiwań innymi słowy ten niebywały jak na to miejsce ruch tkanki fizycznej i intelektualnej gospodarki socjalistycznej, sprawił, że Eugeniusz Kiełbasa wraz ze swoim produktem, nie zatrzymywany przez nikogo, nie pytany o cel wizyty trafił bezpośrednio przed oblicze samego pana prezesa dr. inż. Józefa Bigosa, który tajniki wiedzy z zakresu agrotechniki i weterynarii zdobywał na Uniwersytecie w Rostowie pod okiem radzieckich specjalistów.

W tamtych czasach wielu urzędników partyjnych z Polski, ale nie tylko kształciło się w tym malowniczym miasteczku nad Donem. Nie dlatego, by kwiat intelektualny władzy ludowej i jej struktur doceniał walory estetyczne Rostowa, ale z tego powodu, że na tamtejszym uniwersytecie elity krajów bloku socjalistycznego oraz z republik zaprzyjaźnionych na mocy uchwał międzyrządowych w ramach państw bloku, zdobywały tytuły naukowe w trybie ekstraordynaryjny.

Wyglądało to tak: partia typowała kandydatów pod względem charakterologicznym. Wyszukiwano tzw. aktywistów, ludzi oddanych idei krzewienia socjalizmu. Prześwietlano ich przeszłość w poszukiwaniu w odgałęzieniach drzewa genealogicznego jak to określano: zaplutych karłów reakcji, przebrzydłych burżujów albo też elementów wywrotowych. Następnie, kiedy kandydat okazał się czysty, wysyłano go na kurs do Rostowa. Tam na miejscowym uniwersytecie w miesiąc czasu robił maturę. Drugi miesiąc kandydat poświęcał kierunkowym studiom na poziomie wyższym i zdobywał tytuł inżyniera magistra. Po uroczystym absolutorium, na którym przy wtórze Katiuszy absolwenci odbierając dyplomy żarliwie zapewniali, że dołożą wszelkich starań by socjalizm już wkrótce zatriumfował na świecie; po mocno zakrapianej (precyzja wymagałaby użycia przymiotnika: zalewanej) części nieoficjalnej, w trakcie której następowało spontaniczne zbratanie się, polegające na wymianie niedźwiedzich uścisków, łez szczęścia i hektolitrów śliny w bruderszaftowskich całusach, większość świeżo i szybko upieczonych absolwentów uczelni rostowskiej wracało do domów by objąć odpowiednio wysokie stanowiska. Ale niektórzy tak jak Józef Bigos zostawali na kolejne dwa miesiące, by przygotować rozprawę doktorską.

Bigos pisał doktorat z zootechniki. Temat: Inseminacja krów w obwodzie kaliningradzkim przy użyciu pipety Larsena i dłuższej od niej o cztery milimetry pipety Korolejewa. Podobieństwa i różnice. Zarówno w trakcie obrony jak i później nie dyskutowano z nim na temat jego śmiałej teorii, że radzieckie pipety skuteczniej zapładniają niż zachodnie, którą wysnuł po przeprowadzeniu niezliczonej ilości badań empirycznych. A że stosunki polsko-radzieckie zmieniły się na lepsze, po tym jak stanowisko pierwszego sekretarza objął Edward Gierek, wszystkim kandydatom z polskim komisje doktorskie Uniwersytetu w Rostowie z automatu przyznawały oceny bardzo dobre, dlatego Bigos, który mimo miesięcy pobytu w ZSRR nigdy nie opanował języka rosyjskiego w stopniu nawet dostatecznym, tego dnia jednogłośnie został obwołany przez szacownych rostowskich profesorów doktorem nauk rolniczych w dziedzinie zootechniki.

Uczciwszy solidną popijawą swój pierwszy sukces dr inż. Józef Bigos z dyplomem, puszką kawioru i półlitrówką w neseserze wrócił do kraju. Tu także oblewał. Pił z rodziną, z kolegami z pracy, z kolegami z partii a kiedy już z skończył opijać sukces naukowy musiał zacząć oblewać sukces zawodowy, ponieważ partia powołała go na stanowisko dyrektora Państwowego Przedsiębiorstwa Infrastruktury Wiejskiej. Któż inny nadawałby się lepiej na tę posadę niż doktor nauk rolniczych? I z pewnością dr inż. Bigos piąłby się po kolejnych szczeblach urzędniczej kariery a w najgorszym przypadku bez przeszkód wylegiwałby się w wygodnym dyrektorskim stołku, gdyby nie niespodziewana kontrola z centrali.
Jak to zawsze z niespodziewanymi kontrolami bywa, tak i ta zupełnie niespodzianie doszukała się rażących zaniedbań tak to zapisano w protokole. W rzeczywistości chodziło o nierozliczone faktury na kilkusettysięczne sumy, co wówczas stanowiła astronomiczną kwotę. Oczywiście tych pieniędzy nie przywłaszczył sobie dr Bigos. Za krótko był dyrektorem. Prawdopodobnie wzbogacił się któryś z jego poprzedników, którzy zdążyli zainstalować się ministerstwie i byli teraz poza zasięgiem karzącej ręki sprawiedliwości władzy ludowej. Komisja jednak musiała znaleźć winnych defraudacji państwowych środków. Jedynym kozłem ofiarnym mógł być i jak się okazało po krótkim dochodzeniu był świeżo upieczony dyrektor. Jednakże wszyscy, nawet zainteresowani sprawą wysocy działacze z centrali wiedzieli, że Bigos jest niewinny. Dlatego, chcąc mu jakoś zrekompensować krzywdę, po cichu wysłano go na wieś, do Niebiedzic na stołek dyrektora w tamtejszym pegeerze, wakujący po niejakim Majewskim, którego skazano w procesie związanym z jakimś przekrętem mięsno-nabiałowym o charakterze lokalnym.
I tak oto pan doktor magister inżynier Józef Bigos znalazł się w uroczej miejscowości położonej na ziemiach odzyskanych. Z tego epizodu wyciągnął jednak wnioski. Postanowił, że nigdy nie da się zaskoczyć, żadnej niespodziewanej kontroli.

Wracając jednak do spotkania dyrektor był tak samo zaskoczony jak producent. Spodziewając się lada chwila gości ze stolicy, dyrektor nie miał w ogóle czasu na rozmowę. Osobiście odprowadził petenta do drzwi, gdy ten wymachiwał mu przed oczami pękiem szarych, pachnących lnem rękawic i mówił coś o bezpieczeństwie pracy, o przepisach BHP. Ale dyrektor miał ważniejsze sprawy na głowie. Powiedział sekretarce żeby nikogo nie wpuszczała, bo chce się przygotować do przyjęcia gości z ministerstwa. Sekretarka, spoglądając karcącym wzrokiem na Eugeniusza – intruza, który zdołał się niezauważenie przemknąć do pokoju szefa tuż pod jej nosem odpowiedziała:
– To się już więcej nie powtórzy… i dyrektorze, dzwonili z magazynów. Nowa odzież została już wydana pracownikom, ale nie mają rękawic ochronnych i nigdzie nie można ich dostać. Pan wie, że BHP i …
– Wiem, wiem przerwał Bigos – Niech wyślą kierowcę do Łaszek, tam powinni coś mieć. A jak nie będzie nowych, to niech dadzą stare, ważne by były. Jakiekolwiek.
– Kierowca już był, powiedzieli mu, że nie mają odpowiedziała sekretarka.
– Co to znaczy nie mają! Jakie, kurwa, nie mają? Jak dwa lata temu chcieli od nas krowy pożyczyć na przyjazd sekretarza wojewódzkiego, to mieliśmy, a oni dla nas głupich rękawic nie mają? To ma być solidarność! Ja pierdole!
Zaklął rozzłoszczony prezes, który, gdyby mógł antycypować zdarzenie przyszłe, nigdy nie odwołałby się do etosu solidarności, która jeszcze za jego życia jako zorganizowany związek zawodowy zniszczy znany mu świat, a to co po nim zostanie odda w ręce kapitalistów. Ale póki co, organa władzy wykonawczej i sądowniczej Polski Ludowej skutecznie kontrolowały jej rozwój i ekspansję.

Co było dalej, łatwo się domyśleć. Bigos, który kiedyś tam przysiągł sobie, że już nigdy nie da się zaskoczyć, odkupił za czarnorynkową cenę wszystkie rękawice od Eugeniusza, który od tamtej pory nie był już dla pana prezesa nieznanym petentem, ale Gieńkiem czasami nawet Gieniusiem, któremu za każdym razem po pijaku dziękował za uratowanie dyrektorskiego stołka. Od tamtej pory panowie którym spotykali się co dwa tygodnie, by odkupić kolejne paczki rękawic, napić się wódki i oczywiście po raz kolejny wyrazić wdzięczność za ocalenie dyrektorskiego tyłka. Bo gdyby nie te rękawice, to prezes Bigos poleciałby za to, że nie wykazując odpowiedniej troski o bezpieczeństwo dłoni ludu pracującego godzi w żywotne interesy klasy robotniczej, partii oraz socjalizmu.

Już po miesiącu od pierwszego spotkania Gieniek miał tyle pieniędzy z rękawic, że zastąpił starego Singera elektryczną maszyną marki Łucznik, którą kupił z przydziału dla młodych małżeństw. A dzięki koneksjom partyjnym nowego kolegi Józia kupił kolejnych kilka, które udostępnił sąsiadkom na pionierskich wówczas zasadach leasingu. Wkrótce pół Niebiedzic szyło rękawice a Eugeniusz Kiełbasa, stał się podręcznikowym przykładem kapitalisty. Jako właściciel wszystkich środków produkcji oraz dzięki koniunkturze rynkowej mógł kumulować kapitał. Co też bez większych oporów natury zarówno moralnej jak i ideologicznej czynił.

Idylla ta trwałaby długo, gdyby nie donos do władz wojewódzkich, w którym życzliwy obywatel informował, że i tu cytat niejaki Kiełbasa z towarzyszem Bigosem goszczą się i piją wódkę. Piją przez pół nocy a później wożą się autem obywatela Kiełbasy to jest: żółtym mercedesem o numerze rejestracyjnym ZGW 1298, głośno trąbią i robią dużo hałasu. Kiełbasa nie należy do partii a ma mercedesa
Władza ludowa, niezwykle czuła na oddolne sygnały, w szczególności na te anonimowe, w których prawdziwość nigdy nie miała powodu wątpić, i tym razem postanowiła zweryfikować doniesienie. Powiadomiono odpowiednie organy MO, którym zlecono obserwację Eugeniusza i jego żółtego mercedesa. Do Niebiedzic zaś wysłano komisję tym razem zapowiedziano ją miesiąc wcześniej, by nikt nie był zaskoczony. Dyrektor Bigos polecił odmalować budynki, wybielić wapnem chlewnie i obory, przystrzyc trawniki. Innymi słowy: dołożył wszelkich starań by się odpowiednio przygotować. Panowie z ministerstwa obejrzeli sobie wszystko dokładnie, a nawet bardzo dokładnie. W szczególności magazyny, w których odkryto stosy rękawic roboczych, które nie były zaksięgowane.
Wnioski w raporcie były druzgocące. Wykryto zapasy, na które nie było żadnej faktury, żadnego rachunku słowem nic. Ale to może uszłoby płazem Bigosowi, gdyby nie fakt, że komisja odkryła w jego magazynie towar, którego teoretycznie nie powinno być w ogóle na rynku. Rękawice ochronne były zawsze produktem deficytowym, czemu miała zaradzić kolejna pięciolatka zaplanowana przez profesorów od ekonomii i gospodarki. Rezerwa Bigosa bo tak nazwano niespodziewanie odkryte tysiące par parcianych rękawic ochronnych mogła zachwiać delikatną jak zwykle strukturą teoretyczną nowego planu pięcioletniego. Tym razem socjalistyczne inżynieria społeczna postanowiła wyjść na przeciw oczekiwaniom klasy robotniczej i jako jeden z priorytetów planu założyła nadprodukcję rękawic ochronnych. Ten priorytet, a w związku z tym cały plan wymagał rewizji w związku z odkryciem tak zwanej rezerwy Bigosa. A planów pięcioletnich nie zmieniało się tak sobie, według jakiegoś widzimisię. Taka zmiana wymagał czasochłonnych studiów, kolejnych lat żmudnej pracy intelektualnej zaangażowanych akademików, odpowiednich ministrów i setek biurokratów. Innymi słowy: powstał pewien duży problem.
Socjalistyczna władza postanowiła sprawę załatwić tak, jak to zawsze załatwiała wszystkie poważne sprawy czyli po cichu. Wysłano do Niebiedzic specjalny, nie umundurowany oddział MO, którego zadaniem było spalenie nocą wszystkich rękawic zgromadzonych w tamtejszym magazynie. Kiedy pozbyto się aberracji systemowej, zabrano się za jej twórców – czyli Józka Bigosa i jego kolegę pana Eugeniusza.

Sprawy nie nagłaśniano. Bigosa, w związku z tym, że należał do partii wywieziono gdzieś na wschód. Jedni mówią, że zarządzał kołchozem gdzieś za Uralem, inni, że wykończono go na doprosach w moskiewskich Butyrkach. Ale jedno jest pewne: do dziś wszelki słuch o Józefie Bigosie, doktorze nauk rolniczych zaginął.

Eugeniusz Kiełbasa miał więcej szczęścia. Trafił pod lupę wydziału Przestępstw Gospodarczych MO. Nijak nie potrafił rozliczyć się z majątku, z żółtego mercedesa. Długo się trzymał w śledztwie i dopiero, gdy zagrożono mu, że jeżeli nie przyzna się do działania na szkodę Polski Ludowej, to bez problemu udowodnią mu, że swój majątek dostał za przekazywanie mocarstwom zachodnim strategicznie ważnych informacji, Gieniek pękł. Przyznał się do swojej kapitalistycznej pasji kumulacji kapitału za co w imieniu Polski Ludowej wlepiono mu trzynaście lat lata więzienia plus konfiskatę mienia.

Wyrok odsiedział w zakładzie karnym w Białołęce. W tamtym okresie do Białołęki wysyłano głównie tzw. politycznych intelektueli. Stara recydywa nie była tak antykomunistyczna, jak to się zwykło przedstawiać w opracowaniach o charakterze akademickim czy beletrystycznym. Tak zwanych politycznych starzy więźniowie – w żargonie więziennym gitesy – walili w tyłek. Klawisze dostali odgórny nakaz, by nie rozpieszczać opozycjonistów, którzy jako wrogowie ustroju socjalistycznego trafili za kratki. Dlatego służba więzienna przymykała oko na akty prysznicowych gwałtów, nocnych krzyków tłumionych poduszką. Gieniek, mimo że polityczny nie był, doświadczył unikalnego uczucia odwrotnej defekacji. Czując każdy ruch penisa wpychanego przez odbyt w jelito grube obiecał sobie, że nigdy do więzienia nie trafi. Przysięgę przypieczętował uczuciem rozpychania i bólu odbytu, którego do końca życia nie zapomni.

Jak wyszedł na wolność zmienił się nie do poznania tak jak świat, który zastał za żelazną bramą. Wrócił do domu, do Niebiedzic, do żony, córki i syna. A właściwie do żony, córki dwóch synów. Na widzeniach żona mu nie powiedziała, że powiększyła im się rodzina i co istotne dla tego rodzaju powiększeń: on nie miał w tym żadnego udziału.
W trzyletnim brzdącu Eugeniszu nie rozpoznał siebie. Nie dostrzegł w dziecku żadnej genetycznej cechy swojego rodu. W rodzinie Eugeniusza Kiełbasy zarówno ze strony matki jak i ojca nikt nie miał rudych włosów. A malec, którego pokazała mu żona, do której wrócił stęskniony, był nie tylko rudy ale wręcz pomarańczowy na całej skórze. Włosy rude, brwi rude, rzęsy rude. Gienek wiedział, że kiedy dzieciak dorośnie rude będzie miał też włosy na klacie i jajach, rude będzie miał piegi na skórze a kiedy będzie starcem, to plamy wątrobowe na jego dłoniach także będą koloru rudego.

Pan Kiełbasa nie uwierzył w ani jedną przysięgę żony. Nie pomogły rany Chrystusa ani przysięgi na Wszystkich Świętych. Miłość Boska także nie zadziała. Gienek zwyczajnie odkochał się i odszedł. A może się nie odkochał? Odszedł jednak na pewno.

Po kilku latach pojawił się znowu w Niebiedzicach. Na stare śmiecie powrócił dokładnie w tym momencie, w którym znane mu z przeszłości Niebiedzice przestały istnieć. Nie było już PGR-u, pola zarosły chwastami. Chlewnie i obory zaadoptowano w części na jakieś zakłady produkujące gipsowe odlewy, które przypominały krasnoludki z bajki o sierotce Marysi. Inne budynki, które były puste niszczały. Najpierw ktoś ukradł jedną dachówkę, później dwie i trzy i tak dalej. Później ktoś wyciął pierwszą belkę z konstrukcji więźby dachu. Później znikała co druga byle tylko zachować statykę i żeby dach nie runął w trakcie szaberku. Później wyrywano druty ze ścian. Przewody elektryczne opalano w ogniskach z izolacji i sprzedawano na złom.
Eugeniusz Kiełbasa kupił niszczejący budynek po dawnej mleczarni, która nie wytrzymała wolnorynkowej konkurencji. Wyremontował go i otworzył tu mały sklepik. Miał wszystko od gwoździ, żarówek po owoce, gołąbki w słoiku, piwa i wina. Najlepiej jednak schodziły nalewki. Sprzedawał je za gotówkę i na kredyt. Większość smakoszów tego trunku a ci przeważali wśród jego klienteli miała szlachecki zwyczaj regulowania rachunków raz w miesiącu. Także i ta konsumencka para, która tego dnia pospiesznie opróżniała drugą już butelkę nie zaliczała się do wyjątków. Pili łapczywie. Niby każdy po trzy łyki, ale za każdym razem te łyki miały większą pojemność.

– Pomału chłopaki odezwał się pan Eugeniusz do swoich dwóch stałych bywalców, którzy odwiedzali jego firmę regularnie po piętnastym każdego miesiąca. To wtedy listonosz przynosił im ich renty, które przeznaczali w większej części na spłatę jak mówili – długu u Gienka. Za resztę oczywiście pili a kiedy nie mieli grosza zadłużali się u Gienka, by znowu po piętnastym pojawić się z gotówką w ręku i uniknąć przykrej windykacji należności oraz statusu klienta niewypłacalnego.

Wielobranżowy Eugeniusza Kiełbasy stał się ich bakiem, ich sklepem i ich więzieniem, z którego nie mogli, nie potrafili i nie chcieli się wydostać, bo straciwszy swoje cele w życiu nie mieli dokąd pójść. To był ich świat. Kolorowy świat czerwonych etykiet na słoikach z gołąbkami, zielonej odcieni groszku z Pudliszek, danonków jagodowych, ananasowych, porzeczkowych wszystkie barwy i smaki tego świata mieli tuż pod nosem. Nie musieli się stąd nigdzie ruszać. Jedynym problemem było to, że od tego wielkiego świata dzieliła ich sklepowa lada. Była ona granicą magiczną. Nie do przekroczenia. Łatwiej było wykiwać w latach 80 enerdowskich strażników przy Checkpoint Charlie., niż zrobić w tak zwane jajo Eugeniusza nie wspominając o przekroczeniu mistycznego podziału przestrzeni sklepowej, którą wyznaczała lada. Regały sklepowe z równo poukładanymi towarami były jednocześnie na wyciągnięcie ręki i nierealne jak amerykański mit o pucybucie, który zostaje milionerem.

Druga strona lady była innym światem. Mikrokosmiczną rzeczywistością nieprzemijającego dobrobytu, demokratycznego pluralizmu produktów spożywczych oraz możliwością wyboru między szynką, polędwicą albo kiełbasą. W tym miejscu alternatywa traciła tragiczną otoczkę wyboru. Wybór między schabem z kością a schabem bez kości mógłby być ulubionym wyborem niebiedźickich gospodyń, gdyby nie to że każda z nich żyła po drugiej stronie lady.
Poza sklepem obowiązywały inne zasady. W Niebiedzicach nie obowiązywała klasyczna logika. Tu prawda i fałsz za każdym razem były inne, także alternatywy każdorazowo miały nieskończenie wiele członów a jakikolwiek wybór oznaczał porażkę. Ludźmi szczęśliwymi byli ci z mieszkańców, którzy byli pewni dnia następnego, którzy mieli swoje status quo i nie musieli dokonywać fatalnych wyborów.

W odróżnieniu od kolorowych regałów z towarami, świat poza sklepem był monochromatyczny. W tym ograniczeniu możliwości, która po jakimś czasie okazywała się być faktycznym brakiem wyboru byłoby coś przerażającego, gdyby nie wyjałowienie wolnej woli na poziomie osobniczym. Szara rzeczywistość dnia codziennego idealnie dobiła się w twarzach mieszkańców wioski. Tu nikt nie myślał o ocaleniu. Liczyło się tylko przeżycie.
Czasami w święta kościelne monotonię szarości zakłócała aberracja koloru. Flagi watykańskie wraz z narodową zatykane na płotach albo wieszane przy oknach urozmaicały na dzień lub dwa krajobraz zniszczonych szarych elewacji poniemieckich domów. Wśród mieszkańców przeważali ludzie starsi. Większość młodych wyjechała gdzieś. Jedni za granicę inni do miast. Trudno się dziwić. Jedyne co rodzinna wieś miała do zaoferowania wzlatującej ponad poziomy młodości, to monotonny krajobraz od lat leżących ugorem pegeerowskich pól, remizę strażacką, w której od czasu do czasu organizowano dyskotekę oraz stałą rozrywkę w postaci wieczorków dyskusyjnych pod sklepem pana Eugeniusza Kiełbasy. Tu dyskutowano o wszystkim. Komentowano aktualne wydarzenia polityczne. Szczególnym zainteresowanie cieszyła się polityka wewnętrzna. Gdyby kiedykolwiek przeprowadzono badania opinii publicznej w sklepie u Gienka około godziny 20.30 a następnie opublikowano by je w ogólnopolskim dzienniku, to od epitetów: kurwa, chuj, złodzieje pierdololne zadrżałyby polityczne salony. Ale jak to zwykle bywa respondenci OBOP-u rzadko docierają na wieś, a co dopiero do Niebiedzic. Wieś i jej mieszkańcy nie mieścili się w zakresie znaczeniowym kategorii próby reprezentatywnej. Z punktu widzenia statystyki, polityki, socjologii itp., najlepiej by było, gdyby Niebiedzice po roku 90., przestały istnieć. Żeby ta wieś zniknęła z administracyjnej mapy kraju.

– Powoli, Bo się utopicie mi tu jeszcze. Kto was będzie ratował? zażartował ponownie właściciel sklepu.
– A co, chciałbyś nam usta-usta zrobić? odgryzł się szyderczo jeden z nich, łysy, bezzębny gbur o imieniu Kazik i dodał:
– Filmów się naoglądałeś o chłopcach?
– Pocałuj mnie w dupę odpowiedział sklepikarz i wrócił za ladę wypełniać jakieś świstki potrzebne dla urzędu skarbowego.

Nieokrzesany klient Kazik nie był taki zły i Gienek o tym wiedział dlatego tak łagodnie zareagował. W młodości Kazik boksował amatorsko. Jako nastolatek jeździł do miasta, by tam trenować. Nie stać go było na bilet autobusowy dlatego jeździł rowerem. Miało to znaczenie dla kondycji.
Zapowiadał się na dobrego boksera. Wygrał nawet mistrzostwa rejonowe i od tamtej pory przechadzał się po niebiedzidzkich asfaltach i kocich łbach ubrany zawsze po boksersku. Na nogi zakładał charakterystyczne, wysoko wiązane, wysoko wiązane buty, na wierzch zakładał bluzę. Wygrał ją właśnie na tych zawodach. To było oprócz blaszanego pucharu jego pierwsze trofeum. Uszyta z czerwonego poliestru z dużym, białym napisem na plecach: POLSKA.
Kazik przechadzał się i boksował. Wierząc w skuteczność różnych technik bokserskich, których tajniki poznawał na treningach bił się ze wszystkimi. Wystarczyło spojrzenie. Nawet nie jakieś zaczepne, prowokujące ale takie, które by mu się nie spodobało. I gotowe. Koleś ugotowany.

Mówili o nim na wiosce, że jest katem na ludzi. Faktycznie, coś w tym było. Kazik jako bokser odczuwał sadystyczną przyjemność na widok krwawiących nosów, poprzecinanych od uderzeń warg i spuchniętych okolic oczu. Znał techniki uderzeń na wątrobę, w żołądek. Potrafił w trakcie starcia na ringu bezbłędnie zdiagnozować nerw kulszowy i precyzyjnie w niego trafić by jednym uderzeniem wyeliminować rywala z gry. Znał bezkrwawe sposoby unieszkodliwiania przeciwnika, ale w Niebiedzicach nie korzystał z tego wachlarza swoich technicznych umiejętności. U siebie na wsi był sobą.

Kazik marzył by dostać się do reprezentacji, by charakterystycznymi dla polskiej szkoły boksu lewymi prostymi kruszyć szczęki czerwonych skurwysynów tak określał oficjalnych przyjaciół zza wschodniej granicy, których władza PRL-owska kazała mu kochać z całych sił. Nienawiść do czerwonych skurwysynów była w rodzinie Kazika dziedziczona. Każde kolejne pokolenie tego rodu uczyło się o historii praszczurów, którzy oddawali krew a nierzadko życie w walce z carskim zaborcom, czerwonoarmeńcom a ostatnio ze sługusami Moczara. Ich nienawiść do rusko-radzieckiej czerwieni nie pozwoliła im uwierzyć w żadną, rytualną samokrytykę, którą składała oficjalnie partia rządząca.

23 grudnia 1981 roku Kazik pożegnał się z ringiem, międzynarodową karierą bokserską i prawie i o mały włos z życiem. Wyszedł z domu. Mówił że idzie pobiegać. Nie pomogły prośby matki, że jest godzina policyjna, że nie wolno wychodzić z domu. Nie pomogły krzyki ojca, którego przestał słuchać w chwili, gdy stracił do niego szacunek po tym, jak pokonał go na pięści. A wiedzieć trzeba, że pierwszą walką Kazika zaraz po tym jak wyboksował mistrzostwa rejonowe młodzików, był siedemnastosekundowy pojedynek z podpitym ojcem.
Siedemnaście sekund tyle trwa otwarcie wina, kiedy się nie ma korkociągu. W siedemnaście sekund można złapać jedną kurę z podwórka i na pniu odrąbać jej głową. Siedemnastu sekund potrzeba do tego, by posmarować kromkę chleba smalcem i zjeść ją do połowy. Tyle samo czasu potrzebował Kazik by pogrzebać synowską godność i odebrać honor ojcu, który po ciosie w żołądek zwijał się na podłodze zipiąc:
– Nie mogę oddychać. Pomóż mi. Nie mogę złapać oddechu hyyyypp
Wracając do wydarzeń z tego wieczoru. Młody bokser miał gdzieś niuanse polityki wewnętrznej. Nie istniały dla niego subtelne różnice między kategoriami politycznymi. Nawet te mniej subtelne jak kategoria stanu wojennego nie robiły na nim większego wrażenia. Chłopak wiedział, że obojętnie gdzie i obojętnie kiedy ale za każdym razem kiedy nadarzy się po temu okazja ma bić czerwonych skurwysynów to była mądrość jego rodu. Rodzaj uwarunkowania zapisanego gdzieś między chromosomami.

Nie wiedział o tym ormowiec, który chciał wylegitymować Kazika tamtego wieczoru. Prawy prosty w nos, lewy prosty jako poprawka i ponownie prawy tym razem jako podbródkowy rozwiązałyby problem nocnego spaceru bez dowodu osobistego, gdyby nie dwuosobowy patrol ZOMO.

Oddział ZOMO przysłano do Niebiedzic by strzegł tamtejszego państwowego gospodarstwa rolnego. W wiosce brakowało jednak opozycji politycznej a jedynymi sabotażystami byli etatowi pracownicy PGR-u, którzy w zależności od sezonu wykradali albo ropę z ciągników, albo zboże przeznaczone do obsiewu, albo środki ochrony roślin, albo nawozy, albo też plony i odsprzedawali to wszystko zaprzyjaźnionym rolnikom. W każdym, razie w Niebiedzicach nikt nie słyszał o wolnych związkach zawodowych, o Solidarności. A o Wałęsie i o walce z reżimem komunistycznym ludzie dowiedzieli się dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych.

W związku z brakiem realnego przeciwnika, zomowcy z nudów urządzali sobie wieczorne wypady na wieś, by poszukać sobie wroga władzy ludowej i przeciwnika ustroju socjalistycznego albo wyłapywać tych, do których nie dotarła informacja o godzinie policyjnej. Na tych nieszczęśnikach trenowali uderzenia z buta, ciosy pałką i szturm falangą zwierając tarcze z pleksy.

Zomowcy usłyszeli wołanie ormowca, który wykazał się niebywałą odpornością na ciosy Kazika, zwinięty na śniegu wołał:
– Ratunku, milicja, biją!
Łatwo sobie wyobrazić radość barczystych chłopaków w kufajkach moro i stalowo-szarych hełmach, którzy natknęli się na Kazika i wołającego o pomoc ormowca. Jeden na jeden to coś zupełnie innego niż dwóch na jednego zwłaszcza gdy ta dwójka jest dodatkowo przeszkolona w odbijaniu nerek i pałowaniu ludzi.

Kazik niewiele pamiętał z całego zajścia. Migał mu obraz opadających na jego głowę pałek. Czuł każdy cios buta. W pamięci utkwiły mu okrzyki znokautowanego ormowca:
– I co chuju? I co teraz?! Chuju ty! Chuju!
Następne wspomnienie to biały sufit, ostre światło lampy i jak ktoś z tyłu, jakimś łagodnym tonem mówi:
– haematoma subdurale.
Kolejny obraz to twarz zatroskane oblicze matki, która głaskała go po policzkach i podając mu wodę na aluminiowej, szpitalnej łyżce szeptała:
– Napij się synku. Pij.

Po wyjściu ze szpitala Kazik nigdy więcej nikogo nie uderzył. Przestał boksować. Krwiak podtwardówkowy, który dostał od władzy ludowej w gwiazdkowym prezencie za pośrednictwem jej zbrojnego ramienia okazał się nieoperowalny. Doszło do jakiejś zmiany w mózgu. Lekarze próbowali to mu wytłumaczyć. Mówili coś długo i pewnie na temat, w tym czasie padło dużo wyrazów łacińskich. Kazik nie zapamiętał. Najważniejsza i tak była konkluzja starego profesora, z którym konsultowano jego przypadek. To od niego usłyszał:
– Kolejny cios w głowę będzie dla ciebie ostatnim ciosem synu. Boksowanie wybito ci z głowy. Skutecznie wykopano. W ogóle masz szczęście, że możesz samodzielnie zrobić siku. Dziękuj za to bogu.

Dzisiaj, po bokserskim epizodzie nie pozostały Kazikowi żadne pamiątki z wyjątkiem charakterystycznego bokserskiego nosa. Swoje rękawice, stare, ciężkie, prawdziwie męskie rękawice, w porównaniu z którymi produkty Everlasta są dziecięcymi zabawkami, sprzedał całkiem niedawno. Za bezcen. Może i nie rozstawałby się z nimi, ale Kazik-bokser od dawna przegrywał dwunastą rundę walki z Kazikiem-pijaczkiem. Przegrywał i musiał się napić.

Jedynym prawdziwym życiowym sukcesem Kazimierza był jego syn Jacek. Mimo, że wychowywał się u matki, Kazik nigdy nie spuszczał go z ojcowskiego oka.

– Kaziu, grabisz sobie, grabisz odparł sprzedawca, z lekką przekorą
– Bo co?
– Ano grabisz.
– To po chu… chciał się po raz kolejny odgryźć Kazik, który zawsze w pod koniec drugiej butelki nalewki zapominał o przestrodze starszego profesora neurologii i nabierał ułańskiego animuszu. Dlatego też większość bała się z nim pić. Wszyscy oprócz Stefana, który w tym momencie przerwał mu stanowczym:
– Daj spokój Kaziu, pij.

Stanisław Bodziach jedyny przyjaciel Kazika Surowca całą młodość przejeździł jako traktorzysta-kombajnista w niebiedzidzkim Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Był wielokrotnie odznaczanym pracownikiem. Wielu funkcjonariuszy partii a wśród nich było kilku pierwszych sekretarzy, ściskało jego spracowaną prawą dłoń, gratulując kolejnych pobitych norm i zasług na froncie socjalistycznej walki o lepsze jutro. Ale we wsi zasłynął nie ze swoich stachanowskich popisów jako przodownik pracy, który potrafił bez przerwy pracować na kombajnie przez 51 godzin z przerwami na opróżnienie komory zbożowej i tankowanie. Stefan stał się sławny, kiedy niespodziewanie ożenił się ze niebiedzidzką Bardotką.

Żona Stefana Bodziacha – pani Kamila z domu Lech – była dumą Niebiedzic. Miała piękne grube włosy, które w dni zwykłe upinała w kok, a w niedziele, gdy jeszcze jako panna chodziła do kościoła rozpuszczała , by swobodnie opadały na smukłe ramiona. Twarz miała drobną i zawsze pogodną, jakby nigdy nie zapisało się na niej ani jedno zmartwienie ani jedna troska. Zgrabny nos i charakterystyczne, lekko skośne ale duże, ciemne oczy dopełniały pełni piękna. Pani Kamila nie potrzebowała żadnych pogrubiających specyfików do rzęs, ani kilogramów tłustych kremów, ani też innych kosmetyków, by oczarować każdego mężczyznę jednym mrugnięciem a jej pełne i zmysłowe usta wyczerpywały definicję kobiecości zupełnie.
Wszyscy zgodnie uważali, że najbardziej podobna jest do Brigitte Bardot. Zresztą w Niebiedzicach nikt też inaczej o niej nie mówił jak: Bardotka.

Jak to się stało, że Bardotka ze wszystkich mężczyzn wybrała właśnie Stefana? Nikt nie wie. Może imponowała jej jego lokalna sława. Może to, że jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych mogła usiąść u jego boku przy oficjalnym dożynkowym stole i upajać się zazdrosnymi spojrzeniami innych kobiet, oraz pożądliwym wzrokiem ich mężów. Przy suto zastawionym stole, przy którym następowało obrzędowe pojednanie warstw pracujących z partią, którą uosabiał naczelnik gminy i pomniejsi działacze PZPR szczebla wojewódzkiego ściągnięci dla podniesienia prestiżu imprezy i co oczywiste – na popijawę, było zawsze zarezerwowane miejsce dla budowniczych socjalizmu. W związku z tym, że jej mąż Stefan wyjątkowo sprawnie i efektywnie ten socjalizm budował, zawsze jedno z zaszczytnych miejsc było przeznaczone dla niego i oczywiście osoby towarzyszącej. Może pokochała Stefana za jego szczerość, siłę i odwagę. A trzeba wiedzieć, że żadnej z tych cech mu nie brakowało. A może też zadecydowało uczucie spontanicznej, bezinteresownej miłości? Takiej, która nic nie chce w zamian. Może zakochali się w sobie tak zwyczajnie i prosto jak tylko zakochać się można było wiosną roku 1962.

Wszystko się jednak zmieniło. Po 1989 r. zmienił się świat, system i kraj. Zmieniły się Niebiedzice i Stefan Bodziach także się zmienił. Niekoniecznie w tej kolejności. Dzisiaj nikt nie chce ściskać dłoni dawnego stachanowca a i on nauczony doświadczeniem życiowym woli ściskać w dłoni zielonkawą szyjkę butelki najtańszego wina niż dłonie urzędników, działaczy i innych ludzi ludzi, którym przestał ufać. Ustrój, w którego budowę włożył tyle serca, tyle trudu i potu padł z dnia na dzień. Pozostały tylko połyskujące pamiątki w szufladzie, w pudełeczkach pokrytych aksamitem – tyle orderów za Dobrą Robotę. Miał nawet legitymacje z odręcznym podpisem generała Jaruzelskiego. Żadne tam faksymile czy fotokopia. Oryginalny podpis czarnym długopisem. Wyraźne J a po nim nieczytelny szlaczek.

Nie wierzył, gdy w telewizji od Balcerowicza usłyszał, że jego PGR zresztą jak każdy inny w kraju musi upaść. Że nagle nie będzie dla niego pracy to znaczy będzie, o ile założy własną działalność gospodarczą i zacznie budować nowy system system słuszny, prawdziwy i sprawiedliwy społeczno-ekonomicznie. Że dzisiaj trzeba być kapitalistą. Najgorsze było to, że on, który zawsze był pierwszy jeżeli chodzi o pracę, o zaangażowanie. Ale tym razem nie zdążył. Ba! nie tylko nie załapał się na czołówkę peletonu ale nie dobiegł do mety. Miał wrażenie, że odpadł gdzieś w połowie biegu. Nie wystarczyło mu sił, pomysłów jak to mówią: nie był kreatywny. Ale Stefan nigdy nie chciał być kreatywny, Stefan chciał pracować i – jeżeli taka potrzeba tyrać jak wół i nic więcej, nic ponadto. Chciał po raz drugi w swoim życiu ścierać dłonie dla lepszego jutra był zdecydowany robić wszystko, tak powiedział urzędniczce w Kuroniu. Był gotów budować kolejny ustrój. Nie wiedział jednak, że ten ustrój buduje się w inny sposób: w sposób, o którym on nie miał bladego pojęcia.

Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych jakoś się trzymał. Każdego dnia wstawał wcześnie rano, golił się, zakładał niedzielny garnitur, wyglansowane buty i jechał pierwszym liniowym PKS-em do, odległego o 60 km miasta do Przywarg. Pytał tam wszędzie. Kto by jednak chciał zatrudnić traktorzystę-kombajnistę? Wówczas nie tylko w Przywargach ale w całym kraju potrzebowano na gwałt specjalistów od marketingu. Zresztą co drugi student na początku lat dziewięćdziesiątych w tym kraju studiował marketing i zarządzanie. Stefan nie miał ani głowy, ani matury, ani pieniędzy na studia wieczorowe, w trakcie których poznałby tajniki zarządzania zasobami ludzkimi i ekonomicznymi, by móc konkurować z młodymi, krwiożerczymi wilkami, odżywiającymi się redbullami i amfetaminą, od których zaroiły się ulice miast i ogródki knajp.
Ale po niedługim czasie i on odkrył urok ogródka. Wódka kosztowała tu więcej niż w sklepie, ale on przecież wpadał tylko na setkę. No, może dwie, ale tylko od czasu do czasu. Dlaczego wpadał? Bo miał chwilę do powrotnego autobusu. Wypijał, płacił i wracał do swojej Bardotki. Z czasem pił coraz więcej. Po jakimś czasie jeździł do miasta tylko po to by wypić kilka setek w ogródku knajpianym. To mu pomagało zapomnieć o troskach, o jej pięknej twarzy, twarzy którą spotkał dnia poprzedniego. Miała tyle zmarszczek, tyle kłopotów wypisanych na twarzy. Widział każdą nową kreseczkę. Z czasem przestawał w niej rozpoznawać kobietę, w której się zakochał.

Któregoś razu wypił trochę więcej i wrócił późniejszym autobusem. Żona nie spała. Czekała by mu odgrzać obiad, w zasdzie późną kolację. Kiedy podeszła do niego w progu, by wziąć od niego prochowiec odepchnął ją, mówiąc:
– Odejdź.
– Co się stało? zapytała, kładąc dłoń na policzku męża. Jak zawsze tak i teraz czuła od niego ostry zapach wódki, ale nigdy nie robiła mu z tego powodów wyrzutów.
– Daj mi spokój. Nie pasuję ani do ciebie, ani do tego prochowca, garnituru i teczki. Nigdy nie pasowałem odpowiedział zrezygnowany.
– Ale kochanie, co ty opowiadasz. Zawsze cię kochałam i będę kochała i naprawdę do twarzy tobie w tym płaszczu i z czarną teczką. Jak dyrektor próbowała żartować.
– Daj mi spokój powiedział Jeżdżę do miasta i nic. Nie mam pracy. Nie chcą takich jak ja…
– Kochanie przerwała mu nie martw się, jesteśmy razem i dopóki będziemy wszystko będzie dobrze.
– Daj spokój odfuknął.
– Kochanie…
– Skończ z tym kochaniem!- warknął. A kiedy podeszła do niego, by go objąć, uspokoić wybuchnął. Chwycił ją za ramiona, szarpał ją i wydzierał się:
– Kochanie, kochanie, kochanie. Cały czas kochanie. Czy ty ślepa jesteś? Nie widzisz? Jesteśmy zbędni! Zbędni! Nie umiem wciągać tej białej mąki do nosa, którą wszyscy wciągają jak odkurzacze! Próbowałem ale się porzygałem. Nie umiem. Czy ty tego nie widzisz! Jestem staroświecki, i ty też. To koniec, to nie nasze czasy. Nic tu po nas kochanie ty moje!

To ostatnie kochanie zabrzmiało inaczej niż do tej pory. To było jakieś dziwne, nie tyle odczłowieczone ale w kompletnie bezosobowe kochanie. Nie było w tym grama podmiotowości ani też uprzedmiotowienia. Z braku namiętności zionęła pustka pustka frazy kochanie ty moje.

Od tego dnia wszystko się zmieniło miedzy nimi. Kochali się, ale trochę inaczej. Ich miłość zmieniła się z wiosennej w zimową, ale mimo wszystko była. A przynajmniej chcieli wierzyć, że była, że on kocha ją i ona kocha jego tak jak kiedyś tyle, że trochę inaczej. Może mniej sobie mówili, byli mniej otwarci we wzajemnych relacjach, ale wierzyli w to, że stanowią jedność. Byli przecież jednością od sześćdziesiątego drugiego, dokładniej od 23 marca 1962, kiedy to pierwszy raz chwycili się za ręce.

Stefan Bodziach od połowy lat dziewięćdziesiątych przestał jeździć do miasta. Kiedy jego Bardotka znalazła pracę to on zajął się prowadzeniem domu. Jako mężczyzna wychowany w podstawowej komórce społeczeństwa patriarchalnego nie mógł się przyzwyczaić do tego, że żona go utrzymuje. Z czasem jednak wypracował technikę myślenia na takim poziomie abstrakcji, na którym żona wcieliła się w rolę dzierlatki pozostającej na służbie u swego króla jedynowładcy.

W rzeczywistości Kamila znalazła zatrudnienie w zakładzie produkującym figury ogrodowe. Takie odlewy z gipsu i żywicy epoksydowej, które odpowiednio pokolorowane znajdowały swoich nabywców w Europie Zachodniej. Zaczęła od stanowiska czyszczącej ze stawką 2,50 zł na godzinę na rękę. Tryb zatrudnienia: na czarno. Żadnej umowy o pracę. Żadnego czasu określonego a tym bardziej nieokreślonego.

– Dzisiaj zamykam wcześniej. Bierzecie coś jeszcze? zapytał właściciel sklepu, przed którym Kazik ze Stefanem oddawali się ulubionemu rytuałowi, to znaczy: celebracji słodkawej, brunatnej cieczy nazwanej przez producenta: Beczka Wiśniowa. Jeden litr. Mocna. Kończyli właśnie drugą flaszkę. Oddziaływanie substancji o dwunastoprocentowej zawartości alkoholu wzmagało lipcowe słońce. Stefan z Kazikiem od połowy drugiej butelki byli już nieźle podpici. Dwie flaszki na dwóch to niedużo. Mając na uwadze permanentnego kaca, którego leczyła ta dwójka przez siedem dni w tygodniu okazuje się, że dwa litry słodkawej cieczy o charakterystycznym wiśniowym posmaku były uzupełnieniem promili, które zdążyły wyparować w trakcie przymusowego odpoczynku, o który dopominał się organizm. Innymi słowy: dwa litry wystarczały by wrócić do formy z dnia poprzedniego, w którym było się pijanym tak jak dzień wcześniej i tak dalej i tak dalej. Gdzie kończyło się owo i tak dalej, lub też gdzie miał początek ów rytuał pijaństwa? Nie wiedział tego nikt. Odliczanie kończyło się zawsze na trzecim dniu albo jako kto woli, na trzecim: i tak dalej
– Nie odpowiedział szorstko Stefan, ocierając z brody resztki nalewki.
– No co ty? zwątpił Kazik.
– Idę do domu. Mam dość.
– Trzyma cię krótko wtrącił się kpiarsko pan Eugeniusz.
– Krótko czy długo. Nie interesuj się uciął rozmowę Stefan. Podając prawie pustą butelkę koledze spojrzał jeszcze raz na sprzedawcę i powiedział złośliwie:
– Jestem psem na smyczy. A ty kim jesteś siedzisz między kaszanką, skrzynkami z pomidorami a kartonami z mlekiem? Siedzisz i siedzisz. I tak kilkanaście godzin dziennie. Siedziałbyś dłużej, gdyby nie to że ludzie idą spać. Zostawiają ciebie i ten twój majdan, bo muszą rano wstać i iść do pracy. A ty nie masz kogoś, do kogo mógłbyś wrócić. Ty nie masz miejsca, do którego mógłbyś pójść. Tu jest twój dom. Tu jest twoje wszystko. Więc nie pierdol mi tu o tym, pod jakim pantoflem ja przesiaduję a pod jakim nie. Chcesz mieć pantofla to sobie znajdź, mi daj spokój. Kasuj za te wina ile kasujesz i bądź łaskaw na tym zakończyć. Po prostu, zwyczajnie i po ludzku: miejmy siebie nawzajem w dupie.

– Chuj jesteś odpowiedział po chwili milczenia sprzedawca Jesteś kawał chuja dodał.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.