.
12. września Łukasz Podgórni opublikował w Internecie wiersz pt., W imię zaznaczenia. Tekst składa się z zaznaczonego na niebiesko pola oraz jednego zdania: „Królowa Bona zaznaczyła ziemniaki”. Jednym słowem – standardowy gniot, których nazbierały się całe tony w przestrzeni literackiej licząc od czasu jej powstania. Gdyby teoria Profesora Dońdy o tym, że informacja nawet ta najgłupsza posiada swoją masę okazała się być prawdziwa cytowany wiersz Łukasza Podgórnego może nie zatopiłby kultury w odmętach gówna, ale na pewno miałby swój udział w podtopieniu. Podobnie rzecz ma się z wierszami Romana Bromboszcza opublikowanymi w 2008 r., pt. digital.prayer
Bromboszcz Roman zanim zaczął udawać twardziela-informatyka, który w chwilach wolnych od grzebania w kodzie źródłowym przekąsi kanapkę, popije redbullem i napisze wiersz objawił się światu najpierw jako romantyk. Wyraźne ślady tej wrażliwej na piękno części duszy Romana Bromboszcza widać w Manifeście Poezji Cybernetycznej, który kiedyś tam ogłosił. Oto kilka pierwszych punktów, które wręcz urzekają bukoliczną naiwnością, z tym że zamiast pastwisk mamy „empirię” a w rolę krowy wcieliła się „filozofia”:
1. Filozofię oświetla sztuka, religia i technika.
2. Nauka to filozofia empiryczna, część filozofii.
3. Cisza nie istnieje empirycznie, jest ideą.
4. Szum istnieje jako wrażenie… itp., itd.
Wytrwali czytelnicy oraz zwolennicy tego typu haseł, które często spotyka się utrwalone różnymi technikami na tornistrach licealistów doczekają się dnia, w którym Roman Bromboszcz ogłosi wersję 3.1 Manifestu gdzie punkt 3. zmieniony zostanie na: „Milczenie jest potęgą”.
Trudno ukryć przed światem swoją prawdziwą naturę. Wiedział o tym Adolf Hitler, Józef Stalin i Marek Trojanowski. Nie wiedział o tym jednak Roman Bromboszcz. Tomik digital.prayer rozpoczyna się normalnie. Ściślej: zaczyna się przeraźliwie normalnie, tak normalnie jak zaczyna się tomik wierszy stworzony przez duszę zakochanej w księżycu romantyczki – niewiasty o blond włosach, kształtnych piersiach, które wieńczą sterczące brodawki, o czerwonych jak krew usta objętością dorównującym pontonom ratunkowym WOPR-u. W wierszu pt. Bajka o Hamal, poeta romantyczny umieści następujące toposy tak charakterystyczne dla tego rodzaju poezji:
„gdyby można było ją spisać musiałaby się wydarzyć na łące” – cóż może się wydarzyć na ciepłej, rozgrzanej letnim słońcem łące mieniącej się tysiącem barw wszelakiego kwiecia? Czy na tym dywanie rozkoszy może się wydarzyć coś innego niźli rozkosz sama? Oto pan i pani (w innej wersji: pan i pan; pani i pani; pan i pies oraz słoik miodu; itp.) upojeni obrazem tego miejsca oddają się przyjemnością, które opisać można tylko jednym językiem – językiem melodyjnym niczym dźwięk wydobywany mistrzowskim pociągnięciem smyczka z siedemnastowiecznych skrzypiec wykonanych przez samego Antonio Stradivariego.
„rannym południem nawlekać dywan mgły” – istotę tego wersu pojąć może tylko szalenie zakochana nastolatka, która przeżywa ból rozłąki kontemplując każdy zakamarek krwiożerczego uczucia, trawiącego jej rozkochane ale jakże zawiedzione w miłości wnętrze na krawędzi dachu wieżowca. Dziewczyna doświadczyła wszystkich dobrodziejstw pierwszej miłości, w szczególności wspólnego nawlekania mgieł na dywany, dywanów na mgły a także poranków na mgły oraz dywany. A ile razy się przy tym ukłuła w mały paluszek? I gdyby nie pocałunek ukochanego… itd.
„spełnia pragnienia, o których wie tylko trawa, które pomyśleć znaczy zapomnieć” – aż chciałoby się dokończyć:
Pójdę daleko, pójdę na łąki
Malowane złotem i rdzą
Zwierzę się wierzbom z naszej rozłąki
Wierzby wierzą szeptom i łzom
(Szepty i łzy, z płyty Bosa, Anna Maria Jopek)
„z czerwonych maków byłoby komunią, jedynego który ocalał” – i podobnie jak wyżej, tutaj także serce i dusza wręcz rwą się do śpiewu. Czytelnik zupełnie nieświadomie zaczyna wystukiwać nogą rytm pieśni o czerwonych makach na Monte Cassino, które zamiast wody piły polską krew. Na szczęście natura oprócz wrażliwego na cierpienie serca obdarzyła człowieka także rozumem, który powstrzymuje nas przed aktami bohaterskiego odwetu na zaborcach i ciemiężycielach narodu polskiego przebranych w unijne fatałaszki. To kalkulujący na chłodno umysł odsuwa zemstę na bardziej dogodną chwilę. Teraz, jako naród, który tuż po Afgańczykach przoduje w uprawie maku na wszystkich polach – zaczynają od przydomowych ogródków, działek, nielegalnych polach w lesie a na niwie poezji kończąc – milczymy. Jednak nadejdzie ten czas, nadejdzie ten dzień w którym my Polacy odpłacimy im. Za dziadów, za pradziadów, za pra pradziadów. Za wolność waszą, naszą, moją, twoją. Za umęczonych pracą szwarcarbajterów uciekających przed urzędnikami z Arbeitsamtu, za kanclerze Schroedera i Angelę Merkel. Oni dostaną za swoje. Przysięgamy!
Wiersz pt. Bajka o Hamal, Romana Bromboszcza, z którego pochodzą cytowane fragmenty kończy się następująco:
oderwanymi od ust okrzykami piłoby rosę, nie doznane
i nas by piło do ostatniego słowa którym milkniesz i którym
leczymy się nawzajem zawiązując sobie oczy na łące
która nas nie zawraca
buuuu, buuuuu, buuuuuuu
(PS. Te wirtualne plamy, to moje łzy)
Tomik digital.prayer nie jest zbiorem czułych wierszyków, w których podmiot liryczny skazany jest na nieustanne turlanie się po ukwieconych łąkach nie zważając na roznoszące boreliozę i inne groźne choroby kleszcze, kłujące osty czy ostre kamyczki. Już na stronie 12. autor postanowił „zdigitalizować” swój wiersz. Roman Bromboszcz odrzuca płaszcz, szpadę oraz gruźlicę poety romantycznego i zmienia font. Czcionka wiersza pt. *** wyglądem swoim przypomina font pierwszego polskiego edytora tekstów znanego jako TAG. Wraz z fontem radykalizuje się także przekaz wiersza. Tu próżno szukać czerwonych maków, łąk, nawlekanej mgły, rozchylonych ust. Zamiast tego Roman Bromboszcz idąc szlakiem przetartym przez James’a Camerona wskrzesza lirycznego terminatora, który bez pardonu wali w pysk. I żeby nie było: wali wszystko co się rusza:
Prosić będę pysk
I dam wam rechotu
By był z wami
Na wiekach
Nie zostawię was stertą
Przyjdę do was
Doby poznacie.
Słyszeliście
Że powiedziałem:
Odchodzę i przychodzę
Że jestem w pysku
Wy we mnie i ja w was
[***]
Miłośnicy filmów s-f bez problemu odnajdą w tym tekście nawiązania do przygód Johna Connora. Fanom gatunku monolog: „nie zostawię was, przyjdę do was” – znany jest z przemówień radiowych bohatera ruchu oporu, który po ataku SKYNETU mobilizował resztki ludzkości do wspólnej walki przeciwko maszynom.
Wracając do omawianego tomiku: im dalej tym gorzej. Czcionka zmienia się w pewnym momencie na zupełnie nieczytelną (np. wiersz pt. „~ ~” na str. 15.). Ale nieczytelność wiersza jest niczym w porównaniu z brakiem czytelności na stronie 34. Tu artysta (lub wydawca) zapomniał opublikować wiersz. Strona jest pusta. Podobnie rzecz ma się ze stroną 36.
Gdyby podsumować wrażenia z lektury tomiku Romana Bromboszcza pt. digital.prayer – to:
1) jest to książka nierówna i nieprzemyślana pod względem formalnym i treściowym. Czytelnik odnosi wrażenie, że ma do czynienia z jakąś dziwną papką a nie autorskim projektem.
2) Wydana jest niechlujnie – do tego formatu oraz objętości miękkie okładki pasują jak pięść do nosa.
3) Na stronie 40. fotka chłopaczka w sweterku z bródką i dopadniętą powieką lewego oka na tle fototapety to przesada.
4) Nieczytelny, dwustronicowy blurb Pawła Kozioła to już szczyt groteski. równie dobrze mógłby zostać napisany hieroglifami. Skutek byłby ten sam.
Uwaga na zakończenie:
W przyrodzie obowiązuje zasada ciągłości. Nikt nie rodzi się od razu dorosłym (oczywiście za wyjątkiem Jacka Dehnela, który będąc jeszcze w łonie pouczał rodzicielkę, kiedy ta sięgała prawą dłonią po widelec a lewą po nóż, że tak nie wypada) i minie dużo czasu zanim nasionko zmieni się w dorodną roślinę. Zasada ta dotyczy także poezji. Istnieje duża grupa czytelników, którzy obserwują te okresy lęgowe, które przechodzi polska poezja współczesna od 1990 r.. W tym akurat przypadku nikt nie interesuje się bólami porodowymi – je pozostawiono historykom literatury, którzy przyjdą za kilkanaście lat. Ale gdyby w tej chwili – na podstawie tomiku Romana Bromboszcza – próbować ocenić poezję cybernetyczną to ocena byłaby jedna:
Dziecinada
16 listopada, 2010 o 0:41
Marek, tym razem cię zbesztam. Otóż nie mierz ludzi po pozorach.
A chodzi mi o te twoje słowa do mnie:
„Obawiam się, że ty nigdy w życiu nie miałeś w ręku nie tylko piły spalinowej ale nawet siekiery.”
A tymczasem:
Przez 4 lata pracowałem jako spawacz. To w sumie lekka praca, polegająca na częstym i ciągłym wyginaniu kręgosłupa, na garbieniu się, na staniu, wspinianiu się, klęczeniu albo leżeniu, i na wdychaniu dymu i trucizn. Fakt, nie nosiłem ciężarów, bo od tego są suwnice, ale za to wcześniej pracowałem jako ślusarz. Od dużych szlifierek Bosch bolały mnie ręce. Od hałasu uszy. Od odprysków skóra i czasem oczy. A od wiecznie nadzorujących cię brygadzistów, majstrów, kierowników, zastępców kierowników i kontrolerów jakości, bolały mnie nerwy. A przy tym żeby cokolwiek zarobić, to trzeba brać nadgodziny.
Jeszcze wcześniej (zatrudniony przez te skurwysyństwo co to się dziwnie namnożyło i żyje z podejrzanych układów i luk prawnych, ale za to na naszych zapracowanych grzbietach – czyli agencję pracy tymczasowej) przez pół roku (dostając nową umowę co 2 tygodnie) jebałem za grosze ze stoperami w uszach (fachowa nazwa tych stoperów to pochłaniacze) jako pracownik produkcyjny i operator maszyn przetwórstwa tworzyw sztucznych. Nie mogłem sobie usiąść. Tyrałem wtedy po 12 godzin na wielu różnych maszynach – jedna z nich była długa na 20 metrów tzw. maszyna zgrzewająco – tnącą FAP, zwana po swojsku Balbiną (miała ona taśmociąg na czujnik optyczny i osobną zwijarkę; osobna też i w innym miejscu była zgrzewarka do worków, podlegająca pod maszynę FAP; na maszynie FAP przede wszystkim układałem i pakowałem folię w arkusze, rękawy i worki; owszem dyspenser do taśmy klejącej to nie siekiera, nie wazy dużo, ale weź taki trzymaj i ciągle nim manipuluj przez 12 godzin), ponadto korzystałem wtedy często z piły taśmowej, potem tyrałem dwa miechy na tzw. koperciarce (koperciarka, tnie toto coś jakby koperty na różny wymiar). Byłem tam też na Big Macu (to ogromna maszyna, z tyloma obracającymi się wałami że trzeba ciągle uważać co by palca albo ręki nie wciągnęło), potem na Eremie, paleciarce, granulatorze i na młynku Folcieri`ego do recyclingu folii. I ten młynek to był koszmar. Straszny największy ze wszystkiego hałas (nawet nauszniki nie pomagały), a przede wszystkim strach – bo ta maszyna była bardzo niebezpieczna. Chwila nieuwagi mogła cię kosztować złamaniem ręki. Złamaną rękę, oderwaną od ciała, zasysa potem wibrująca paszcza młynka. Młynek Folcieri`ego mielił uszkodzone pianki polietylenowe i różne folie, mocne trójwarstwowe i pęcherzykowe, na biały granulat. I jak się robi na takim młynku to się przez 12 godzin wie, że tam jest taki ziernik i że gluty to są granulatowe, a zlepy z folii. Całe 2 godziny zajmowało mi potem czyszczenie tego młynka i podlegającego mu terenu – byłem wtedy cały biały jakby z puchu! Koszmar!
Za grosze!
Jeszcze wcześniej pracowałem na budowie – ale tu miałem wyjątkowe szczęście, bo chyba przez około pół roku jedyne co robiłem, to kręciłem betoniarką i chodziłem murarzom po wódkę. Poza tym nasz majster był alkoholikiem, rano więc przydzielał co robić (mi zresztą nie musiał, bo ja przebrany w ciuchy robocze jak zawsze leciałem do swojej betoniarki), potem majster znikał i zjawiał się dopiero gdzieś pod koniec szychty. I człowiek by tam nawet całe życie robił, gdyby nie te zarobki, noż kurwa niskie jak chuj!
Jeszcze wcześniej pracowałem jako ekspedient RTV, bardzo krótko, ze 3 miechy. Nudy. Owszem, tu się nie narobiłem. Bałem się tylko ściągać jaki telewizor z górnej półki. Ale na szczęście to były czasy, gdy nie było jeszcze ruchu. Mogłem sobie siedzieć za ladą. I sam już dziś nie wiem, czemu ja tą robotą pierdolnąłem… Chyba szło o kasę, wiadomo…
Jeszcze wcześniej, i to w sumie bardzo długo, trzy albo cztery lata, „pracowałem” jako „mrówka”, przemytnik na granicy czesko-polskiej. Przemycałem rzecz jasna spirytus. Uff, ależ to były piękne czasy! Wiem, butelki spirytusu schowane pod koszulami, w rękawach, przywiązane do łydek, przymocowane gdzieś na plerach, trzymane pod jajami, a wszystko to po to, żeby na pieszo przechodzić koło celników udając lekkość, swobodę, zwinność ruchów, brak obciążenia, luzik, w szerokich spodniach, w szerokiej koszuli, z młodzieżowym plecaczkiem (pełnym skrytek), otóż wiem że takie butelki to nie olbrzymie wiertarki, pilarki… Ale strach jednak był. Wtedy Cieszyn jako chyba jedyne miasto w wolnej Polsce przypominało miasto policyjne. Wszędzie widziało się policję, straż graniczną, celników, no i najgorsze – tajniaków. Za jednym zamachem mogłem, owszem, przenieść przez granice około 20 butelek litrowych i coś dzięki temu zarobić, ale też mogłem je za jednym zamachem wszystkie stracić i jeszcze do tego dostać grzywnę, mandat. To nie była moja wyobraźnia, że skuli takiej w sumie niełatwej pracy, mogły mnie w przyszłości czekać ciągłe wezwania na wieloletnie szlajanie się po sądach… Trochę ta robota to była loteria. Ale robota jednak piękna – tam bowiem miało się niezależność, żaden skurwiel kierownik, majster, brygadzista, żadna cała administracja nie stała nad tobą i w ramach tzw. „przeciwdziałaniu ściemniactwa” nie patrzyła ci ciągle na ręce czy robisz, czy stoisz, czy palisz, czy z kimś gadasz, ile razy idziesz do kibla i czy na przerwę nie idziesz o minutę za wcześnie itd itd.
Wiesz, ja w sumie lubię pracę, ale nienawidzę pracodawców!
A jeszcze wcześniej… nie pracowałem. Chociaż nie tak do końca – bo otóż wszystkie swoje międzyszkolne wakacje, przez każde całe lato, spędzałem na wsi, pracując w polu i pomagając rodzinie przy wywożeniu gnoju, przy żniwach (na ogół wiązałem snopki, albo jak się cięło kosą, to „odbierałem” i wiązałem) albo przy grabieniu i zwożeniu, pasłem krowy, i latałem z rana co by kilka godzin stać w kolejce po chleb pod wiejskim sklepem. Dziwne to, ale na wsi też wtedy wystawano w kolejkach. Stałem więc prawie codziennie jako „miastowy” małolat w tłumie starych wsiowych bab. Podobnie było w domu, po wakacjach. O 6 rano leciałem stanąć mamie pod sklepem mięsnym, potem schodziłem o 8 do szkoły, a po powrocie ze szkoły też biegłem pod sklep zastąpić w kolejce matkę (bo mięso wtedy rzucano o różnych porach, nawet grubo po południu). Obowiązkowo też musiałem chodzić na spacer z psem (i myślisz że to nie jest praca, że mi się to uśmiechało? owszem, pies nie siekiera, ale uff, ileż to się kombinowało, żeby z psem nie wrócić do chaty za wcześnie, bo ojciec narzucił, że spacer musi być pół godziny i basta, inaczej pies się porządnie nie wysra; poza tym oczywiście bałem się, że rodzice mnie śledzą czy faktycznie z psem idę na działki, a nie do „kolegów”, gdzieś na klatkę).
Tak więc Marek, ty mi nie mów nic o pracy.
I ja ci Marek jeszcze powiem jedno – Goethe za to owe swoje słynne „chwilo trwaj!”, wykrzyczane w chwili, gdy Faust zobaczył pracujących, powinien zawisnąć na szubienicy! I wszyscy pozytywiście również! Bo praca fizyczna to najgorsze co wymyślono na tym świecie. Bo z pracą fizyczną idzie na tym świecie w parze cały niesprawiedliwy system – nadzór, kontrola, efektywność, wydajność itp. (zauważ np. że w krajach, podejmujących socjalną walkę o lepszy los pracownika i żeby nie skończyć na czczych hasłach politycznych wprowadza się ulepszenia do kodeksów pracy, to zaraz natychmiast znajdują się też luki prawne pozwalające na ominięcie kodeksu tj, „samozatrudnienie” albo po prostu mnożące się „podwykonawstwo”, wynajęcie obcej firmy itd; jest to system stworzony aby ominąć prawa pracownicze, tak że jeszcze parę lat, a taki kodeks pracy to on w ogóle już nie będzie potrzebny, bo nie będzie sensu stricto „pracownika”, nawet pojedyncza sprzątaczka będzie „własną firmą”, ale to jednak wcale nie znaczy że dalej nie będzie ona mobbingowo wykorzystywana) (albo inna sprawa – przyjrzyj się mapie pracodawców i ich inwestycji, i odpowiedz, dlaczego produkcja światowa przenosi się tam gdzie jest bieda? proste, praca jest wszędzie tam gdzie jest bieda, i nie pierdol mi i nie chwal „pracy”, bo ona istnieje tylko dlatego, że towarzyszy biedzie!)
A co do stanu obecnego. Czy zamieniłbym się z tobą na pracę i wziął się za pilarki spalinowe? Hmm.. Nie! Teraz jednak szukam lepszej pracy. Powiedz mi zatem Marek, gdzie można złożyć CV, żeby dostać posadę strażnika w jakimś obozie koncentracyjnym. Wiem, że w Europie i na Świecie takie są. A myślę właśnie, że już na tyle wydojrzałem i że już tyle przeżyłem w tej pojebanej Polsce, że jakaś dobra funkcja, w nadzorze, w obozie koncentracyjnym albo w jakimś obozie pracy, to już mi się chyba należy, no nie? Tyle ludzi, jak widzę, wciąż pracuje żeby znęcać się nad drugim człowiekiem (policja, sądy, komornicy, urzędnicy, kierownicy, administracja, kontrolerzy jakości, ministrowie, politycy, zasiadacze przeróżnych konkursowych jury itd itd), że w końcu ja też chcę!
16 listopada, 2010 o 4:49
Marek
Niemniej, na fali swojej tu obrony przed twoim oskarżeniem mnie o „nieróbstwo”, o niewiedzę czym jest ciężka fizyczna praca (bo bardzo mnie ono ukłuło, ale to może dlatego, że ta twoja insynuacja przypomniała mi nagle mojego ojca, który mi wiecznie truł, że ja nigdy nic nie robię oraz że jestem „menda aspołeczna” i „daremne stworzenie”! Ale przecież co on mój ociec tam wie, to komunista, komuna mu dała za darmo mieszkanie, komuna mu dawała pracę, o którą w ogóle nie musiał się starać, a w pracy znowu spał i chlał. Co on tam wie, skoro nie musiał jak ja dojeżdżać do pracy ponad godzinę w największy mróz po to tylko, żeby przez minimum 10 godzin, a raz przed świętami było że i 16 godzin!, pakować na palety pudła z jogurtami; och, zresztą do tego, co się tam działo, gdy pracowałem na magazynach mrożonych, w pięciu swetrach, w czapce, w kasku, w grubych rękawicach, to nawet nie chce wracać pamięcią – mieliśmy wolną Polskę, a tu w centrum Polski, w świetle prawa funkcjonował sobie na żywca pierwszy mi bliżej poznany prawdziwy obóz pracy), to otóż muszę jednak przyznać, że sam się sobie teraz dziwię, że mimo to że tyrałem fizycznie i to często z nadgodzinami, to jednak na wszystko miałem czas! Na kurestwo, na impry po Krakowach, na pijaństwo, na net, na trolling, na sentymentalne odwiedzanie dworca w Zabrzu. A przecież nie powiedziałem jeszcze wszystkiego – że przecież od 20 lat namiętnie, choć czysto hobbystycznie, zajmuję się również historią, a dokładnie genealogią polskich rodzin szlacheckich, i w czasie swoich bibliotecznych, a potem „poduszkowych studiów” ułożyłem prawie cały herbarz wielkością dorównujący herbarzowi co najmniej Niesieckiego! Do tego dochodzi cała „genealogiczna” korespondencja z ludźmi, z którymi wspomagałem się w zdobywaniu wiedzy w sprawie korzeni (i oczywiście pochlebia mojej próżności, że dużo z tych ludzi to potomkowie wojewodów, kasztelanów). To przeczytanie masy książek, starodruków, to całonoce nieprzespane kwerendy bibliotek cyfrowych! To cała tona zapisków, kartek… A przecież do tej tony trzeba jeszcze dodać drugą tonę – notatek do mojej „Compositae”!
Wiesz Marek, tak to jakoś dziwnie jest.
To stało się tak jakoś nagle 15, a może już 20 lat temu, kiedy nagle oto postanowiłem napisać dzieło! Nazwałem je „Compositae”. I od tamtej pory ja i mój pokój już nie byliśmy mamlasy. Po prostu wchodziłem do pokoju szybko w butach, a potem jeden myk i już leżałem na łóżku, plecami do stołu, taki flejtuch. Zdjęte buty bez rozwiązanych sznurówek leżały koło łóżka, na podłodze. (Bo zdejmowałem buty bez rozwiazywania sznurówek, szybko, naprędce, napiętce. A bo wiadomo, czas mnie gonił, książki przecież czekały). Potem na tym łóżku zaraz podobnie – (bo przecież już nie ma książek, do których wchodzi się na palcach!) – czytałem, pisałem, jadłem (krusząc po tapczanie chleb), piłem kawę i paliłem papierosy, i to wszystko naraz. I tak od 15 lat pisałem dzieło! Nazwałem je „Compositae”. Ale każda moja próba, żeby napisać to dzieło i je ukończyć, kończyła się jednak niepowodzeniem. Ciagle zmieniałem tytuł („Compositae”, potem „Compositae. Listy Pana dzieja i Moca i umpanie”, a potem jeszcze sic! – „Compositae. Listy Pan dzieja i Moca i umpanie oraz inne materiały pozostawione po Romanie Knapie”. Widzisz, jakie to żałosne, że w tytule doszło nawet do tego – „pozostawione po…”!). Ciągle pisałem je od nowa. Zresztą, prześledźmy, co np. pisałem o pisaniu swojego „Compositae” w korespondencji ze znajomymi.
Do Edyty Łakomy 1 grudnia 2007 pisałem tak:
Znowu co dopiero wróciłem z pracy i tak se właśnie myślę, że może w końcu powinienem zacząć na nowo pisać te „Compositae”… Rzecz w tym, że zniechęca mnie ogromna ilość materiałów, zapisek, notatek – wyobraź sobie, ta cała makulatura zajmuje mi pół wersalki (tam w środku)! Przeraża mnie ta ilość!
Przeraża mnie wiercenie w materiałach i szukanie i szukanie i szukanie, a potem dopasowywanie i dopasowywanie i dopasowywanie.
Bo ja tak właśnie piszę – szukam, a potem dopasowuję.
Nigdy nie piszę jednym tchem, przeciwnie – jestem drobiazgowy, pieczołowity i precyzyjny (a to już choroba).
Ja nawet nie wiem, jak dałem radę napisać już tyle „Compositae”! Jak dałem radę, bodaj szkicowo, napisać paredziesiąt stron A4! Z ogromu materiałów! Bo niech sobie Pani wyobrazi, że notowałem każde zdanie, jakie do mnie ojciec powiedział – ba, sam mojego ojca nawet prowokowałem i specjalnie zawsze w kuchni coś mu tam nabrudziłem, byle mi zaraz jojczył, trąbił, mówił coś, wyzywał… A ja zaraz potem w te pędy do siebie do pokoju, na łóżko, i dawaj natychmiast to notowałem (bo mógłbym zapomnieć), a potem była radocha – mam! Mam kolejne zdanie! Do „Compsitae”!
Do Jacka Dehnela 17 grudnia 2007 pisałem słowo w słowo tak jak wcześniej (1 grudnia 2007) do Edyty Łakomy. Hahaha, dobre. Dopisałem jedynie, że:
A więc biorę się do roboty!
Bo może za miesiąc lub dwa chciałbym to w końcu rozesłać do różnych wydawnictw (i przeżywać ponury los odrzucanego :):):)) Właściwie fragment Compositae miał się ukazać w ArtPapierze, ale potem to przemyślałem i powiedziałem „nie!”. I nie tylko dlatego, że z ArtPapierem jestem obrażony (…), ale również dlatego, że „Compositae” nie nadaje się do rozbijania na fragmenty – bo są takie projekty literackie, których sens widać dopiero w całości.
Do Edyty Łakomy 17 grudnia 2007 pisałem tak:
Najważniejsze dla mnie jest wziąć się w końcu za Compositae – ono przeleżało ze dwa lata w szufladzie, i to wystarczy żeby teraz na trzeźwo widzieć gdzie są błędy, co poprawić, co dopisać. (…). Tak więc muszę nad Compositae jeszcze raz głęboko popracować, sprawić żeby było mniej „chłodne”, bardziej „dynamiczne”, muszę tę strukturę – bo to struktura! – uczytelnić! I martwi mnie fakt, że z dynamiki mam pałę!
Ale mam nadzieję, że jak popracuję jeszcze nad tym tekstem to chociaż częściowo może się on otworzy, odblokuje… (…).
A więc biorę się do roboty! Bo może za miesiąc chciałbym to w końcu rozesłać do różnych wydawnictw (i przeżywać ponury los odrzucanego :):):)
Do Waldka Jochera 22 grudnia 2007 pisałem znowu w tych samych słowach jak wcześniej 17 grudnia 2007 do Edyty Łakomy, a więc:
Że mnie zbanowano na Ns to może i dobrze nawet, bo teraz mogę przynajmniej wziąć się za Compositae – ten projekt literacki pisany z 10 lat, to on przeleżał już ze 3 lata w szufladzie, i to wystarczy żeby teraz na trzeźwo, z dystansu, widzieć gdzie są błędy, co poprawić, co dopisać. (…). Tak więc muszę nad Compositae jeszcze raz głęboko popracować, sprawić żeby było mniej „chłodne”, bardziej „dynamiczne”, muszę tę strukturę – bo to struktura! – uczytelnić! I martwi mnie fakt, że z dynamiki mam pałę! (…).
Ale mam nadzieję, że jak popracuję jeszcze nad tym tekstem to chociaż częściowo może się on otworzy, odblokuje… (…).
A więc biorę się do roboty! Bo może za miesiąc chciałbym to w końcu rozesłać do różnych wydawnictw (i przeżywać ponury los odrzucanego :):):))
(sic! dopisek mój z tu i teraz – ooo, jak widać w tym ostatnim zdaniu powtórzyłem zdanie z listu do Edyty Łakomy z 17 grudnia 2007 i do Jacka Dehnela z tegoż 17 grudnia 2007!)
Do Edyty Łakomy 18 grudnia 2008 pisałem tak:
Ja jestem jak taki niedźwiedź albo mors, ciężko mi się ruszyć do przodu, ciężko mi coś zacząć, ale jak już zacznę, to się rozkręcam.
A 19 grudnia 2007 w kolejnym liście do Edyty Łakomy dodałem:
A co do „Compositae” to z tym będzie jak ze wszystkim co moje – będę to i tak z tysiąc razy przebudowywał, będę skreślał, wyrzucał, wrzucał na nowo, rozpisywał, burzył, znowu łączył, przenosił z miejsca na inne miejsce, będę upraszczał, będę gmatwał itd itd. I to może być nawet – jak wszystko w zarysie, w szkicu – do ciągłej przeróbki, niczym never ending story, never ending „Compositae” :)
W liście 23 grudnia 2007 do Edyty Łakomy doniosłem jej:
A co do mojego „Compositae”, to… machina na nowo ruszyła. Ja czuję że ta machina jest tragiczna. Że będą tam ofiary. Że poleje się krew.
A Dorocie Bachmann tego samego dnia, 23 grudnia 2007, donosiłem tak:
Jestem teraz na etapie pisania.
(* sic! dopisek tu teraźniejszy – nie jestem jednak tego pewien, że chodzi tu akurat o „Compositae”, ale załóżmy)
Do Edyty Łakomy 3 stycznia 2008 napisałem tak:
Oczywiście wziąłem się za „Compositae”. Ale to wsyćko na razie tylko tak wstępnie, fragmentarycznie. Bo wsyćko tu jest elastyczne, gotowe do zmian, do sugestii. Wszystko tutaj może w każdej chwili zmienić front!
Ale jakby nagle w pewnej iluminacji i przebłysku co do dalszego losu „Compositae”, już następnego dnia, 4 stycznia 2008 w liście do Edyty Łakomy dodałem:
Kochana Pani Edyto, ja mam pomysł! – Weźmy Pani mejle do mnie, i to co w nich pani pisze do mnie, to to do wiersza – ino zwersyfikować, dodać może tragiironiczny obrazek Knapa, który męczy się i łudzi, że napisze Dziełło, i będzie świetny i doskonały materiał Naprawdę! To by było nawet ętrygujące i nowatorskie połączyć Pani taki właśnie rozbrykany piękny styl z moim lenistwem i niedołęstwem twórczym w jednej edycji. Pani wersami. Ja akapitami. Pani słowami. Ja pustką. Cio pani na to?
Do Doroty Bachmann pisałem tak 5 stycznia 2008:
Ten wątek o panu Listoszu i jego przyjaźni z Hrabalem powróci przy pewnej okazji w mojej pisanej wciąż prozie.
(* sic, dopisek z tu teraz – chodzi tu na pewno o „Compositae”, na pewno! I to nie ma żadnego znaczenia, że w dalszej części tego listu napisałem – „Compositae” trafiło znowu do szuflady. I nie wiem na jak długo. Kiedyś z niej wyjdzie – do obróbki. Może nawet takiej diametralnej.”)
6 stycznia 2008 w liście do Edyty Łakomy znalazły się znowuż takie oto słowa:
„Compositae” siedzi we mnie jako ta drzazgencja!
A dzień później, 7 stycznia 2007, tejże Edycie Łakomy pisałem:
Pani Edyto, ja w „Compositae”, już 15 lat temu zawarłem prawdę, że „sztuka jest jedyną loterią, która gwarantuje nam porażkę”. Jak sobie z tym radzić? Tego nie wiem… Myślę, że trzeba się „w zgodzie z sobą buntować”. Ja nie potrafię w gruncie pisać. A tym bardziej pisać o sobie. Zresztą Jacek Dehnel ma rację, mówiąc że nie ma sensu pisać blożku. Że trzeba się schować i obserwować innych. Że świat na zewnątrz jest ciekawszy. Co najwyżej ten świat można przepuścić przez własną osobowość i wrażliwość (albo i niewrażliwość). Robić swoje. Ja np. pogodziłem się, że jestem „panteistą domowego chowu”, że nie mam parcia na to żeby skończyć to wciąż zaczynane od nowa „Compositae”. Pogodziłem się, że kocham Język, ale bez wzajemności. Tak jak w swoim życiu musiałem się pogodzić, że jestem inny, i że ta inność nie da mi rodziny, niczego, poza rozpustą, samotnością i wiecznym zaczynaniem pisania „Compositae” od nowa.
Układając od 15 lat „Compositae” pozwoliłem sobie ponieść się grafomanii, po prostu żeby sobie odpowiedzieć, kim jestem naprawdę. Ale tylko w taki sposób, żeby sobie odpowiedzieć, kim jesteśmy naprawdę, trzeba pozwolić sobie ponieść się grafomanii. Innego sposobu nie ma!
Tak naprawdę żeby skończyć „Compositae” to na to przeszkadza mi paradoks, paradoks obecny w każdym grafomanie – otóż chciałbym pisać poezję, ale niestety nie wychodzi mi, bo jestem prozaikiem. I chciałbym też pisać prozę, ale niestety, nie wychodzi mi, bo jestem poetą!
12 stycznia 2008 do Edyty Łakomy w moim liście pisze tak:
No i jest tak jak myślałem, od poniedziałku wracam do tyrki i zarzucam na jakiś czas pisanie, bo i remoncik się szykuje, i w końcu może też pójdę na kurs prawa jazdy (bo jeszcze nie mam!). Poza tym trzeba by trochę poszaleć w końcu, no nie? Mimo wielu starań, żeby wziąć się porządnie za pisanie, myślę że jestem jednak w gruncie niereformowalny! (…).
Czuję się wypalony! Jestem leniwy i nic mi się nie chce. Zresztą ja mniej jestem jakimś tam francuskim bon vivant, upudrowanym, z koafiurą splątanych przemyśleń i wspomnień. Jestem raczej Obłomowem. Tak. Tym rosyjskim leniwym Obłomowem!
Więc ja chyba nigdy tego „Compositae” nie skończę. I ja Pani nie pomogę. Nie pomogę, żeby się pani cieszyła literaturą. Bo w niej nie ma się z czego cieszyć.
19 stycznia 2008 do Edyty Łakomy pisałem:
Fajnie że piszesz, mimo żech akurat na jakiś czas zarzucił „Compositae”, i doprawdyż ja nie znaju, kiedy mi się zechce. Brak weny doskwiera, więc pracuję i imprezuję. (…).
Do Doroty Bachmann jeszcze nie napisałem, a chcę do niej napisać, żeby mi pomogła lub coś w tym rodzaju w sprawie „Compositae”. Bo ja się tej prozy nie wyrzeknę! Najwyżej przekomponuję, zrobię wykrzykniki, kropki i co się tylko da, żeby ją uczytelnić. Edyta, „Compositae” to moje życie, wiem wiem – niezrozumiałe, nieczytelne, ale tak to jest właśnie z naszymi życiami, zwłaszcza gdy są pisane przy akompaniamencie depresyjnego wokalu Tanity Tikaram!
Z listu wysłanego do Doroty Bachmann 29 stycznia 2008 o pisaniu „Compositae” tak oto wzmiankuję:
W istocie nie ma czegoś takiego jak „Compositae”, jak Dzieło. Otóż myślałem wprawdzie o czymś podobnym przez 15 lat, ale zawsze szybko traciły mi się przekonania, siły i chęci, i zawsze kończyło się na urywku. (…). Ale ponieważ od paru miesięcy jestem zupełnie rozbity (…), no więc ponieważ jestem rozbity, to wrócę do „ulepszania” „Compositae” (bo jednak nie jestem w stanie sobie tego podarować, odrzucić! Tam właśnie zawarłem chyba całego siebie prawdziwego), więc będę ulepszał, co się da.
Ponadto zacznę też pisać po boku jakiś zbiór aforyzmów albo krótkich próz a la poetyckich, które potem wykorzystam w „Compositae”. I tak se tam będę ciułał ziarnko do ziarnka, ziarnko do „Compositae”.
A w postscriptum, wysłanym w 18 minut potem, dodaję jeszcze:
Możliwe, że swoje „Compositae” będę kropla po kropli udostępniał gdzieś na necie na innym portalu literackim, jeszcze nie wiem, gdzie… Zresztą, jakie to ponure być kropla po kropli udostępnianym gdzieś na necie, muszę to zatem przemyśleć…
Do Aleksandry Zbierskiej 2 lutego 2008 napisałem tak:
Postanowiłem zająć się wyłącznie twórczością literacką. Wracam do „Compositae”. Ale że jestem zupełnie rozbity (i to konsekwentnie od roku) (…) i że nie jestem w stanie w ogóle napisać jakieś całości, dłuższej formy, to „Compositae” potraktuję teraz jako luźny zbiór krótkich próz, które jeno łączą motywy i czasem jakieś dążenie do aforystyki. Czasem jeden fragment się uda, a drugi nie. Jak to w życiu. Potraktuję rzecz jako „brulionową”, „notatnikową”. Potraktuję „Compositae” w jednym słupku, żeby wsio było obok siebie, to co napisałem 15 lat temu z tym co dopiero napiszę.
I może dopiero w przyszłości, kiedy będę się starał jakoś siebie scalić i „zdefragmentować”, to wtedy ten każdodzisiejszy stan „Compositae” będzie dla mnie wskazówką, co stanowczo wyrzucić, na czym się skupić, w jakim pójść kierunku i w ogóle.
20 lutego 2008 w liście do Doroty Bachmann już na samym starcie od razu zawołałem:
Och! Compositae! Jak bardzo się za tobą stęskniłem!!!! (…)
Tak więc pani Doroto, tak naprawdę nic mnie już nie obchodzi NS ani Rynsztok, (…). Mnie teraz interesuje wyłącznie Compositae!
Och! Compositae! Jak bardzo się za tobą stęskniłem!!!!
Do Edyty Łakomy 1 marca 2008 znowuż napisałem tak:
Wie Pani co – ja uwielbiam awanturnictwo, skandale, kurwy, półświatek (coś jak „Tajemnice Paryża” Sue`go), ale czasem potrafię się w tym wszystkim na chwilę zatrzymać – i wtedy myślę: o „Compositae”, o tym żeby powrócić do niezakończalnego.
Dorocie Bachmann w liście z 3 marca 2008 tak oto tłumaczę, czemu tak powoli piszę „Compositae”:
Pani Doroto, ja się nie spieszę, nie muszę. Mnie po chamskim „ataku” na Jacka Dehnela na Ns to w obecnym czasie i tak nikt nie wyda. Więc na najbliższe 10 lat mam spokój i komfort. Naprawdę, nie muszę się spieszyć.
Do Małgorzaty Gołąbek 11 kwietnia 2008 pisałem tak oto:
Najgorsze przeżycia, takie naprawdę dla mnie bolesne, to mam jednak z „Comopsitae”; ten tekst – w sumie niedługi – powstaje od kilku lat! Z materiałów, kiedy to na bieżąco notowałem prawie wszystko co tylko usłyszałem w domu. Ponadto musiałem wczytać się w setkę książek o tematyce gospodarstwa domowego, budowy mebli, w ogóle meblarstwa, skrupulatnie zbierałem każdy szczegół, każdą nazwę, z których złożone są przedmioty, jakie znajdowałem w domu; liczyłem kroki, mierzyłem, przeprowadziłem całą analizę geometryczną domu; musiałem wniknąć w procesy ewolucyjne dotyczące botaniki, w szczególności rodziny Compositae (to inaczej po polsku „złożone”, a obecnie nosi ta rodzina nazwę astrowate)
Tak, ja cyzeluję. Ta np. końcowa koda o miłości to w sumie przecież „synteza” chyba 200 stron materiałów z moich uniesień! (…)
Nic nie mam dokończone. „Compositae” (…) leży sobie od roku i czeka na dobra wróżkę (we mnie), która się weźmie za jego przebudowę, a ja – rozbity, zniechęcony – nie mam teraz do tego głowy.
Ja zresztą nie piszę „Compositae”, ja raczej „mielę materiały”. (…).
Tak więc – a propos prozy – to ja jeszcze nic nie wiem – bo chciałbym wrócić do Compositae, ulepszyć ją, doszlifować, uczytelnić, ale z drugiej strony nie mam sił, bo od czasu mojego związku z netem mam depresje twórczą.
14 maja 2008 do Doroty Bachmann napisałem między innymi i to zdanie:
Tak, piszę coś, „Coś Compositae”, czy też raczej jak zawsze zbieram materiały (akurat zbieram na temat światła, świateł i w ogóle! zwłaszcza dyskotekowych!)
19 maja 2008 pisząc do Aleksandry Zbierskiej odnotowałem tamże w przelocie innych poruszonych spraw, że:
Piszę też „Compositae” – a właściwie to mam je napisane, ale cyzeluję i cyzeluję bez końca.
Edytę Łakomy 4 czerwca 2008 okłamałem pisząc jej:
Mało teraz piszę. (…) Wynika to ze zmiany na czas letni :))). Bo lato to czas, który zamierzam spędzić w realu:))). Na słońcu, na plażach, na zabawie, na podrywach :)))
19 października 2008 w liście do Małgorzaty Gołąbek zwierzam się, że:
Czytam. Wolę stanowczo czytać. Tak samo z moim „Compositae” – od zawsze wolałem „Compositae” przeczytać niż je napisać! Ponadto ciułam słowo do słowa, taki ze mnie „dusisłówek”.
Dorocie Bachmann w liście 23 grudnia 2008 napisałem tak:
Tak jak to ze mną zwykle bywa, jestem w sumie przechlany, rozbity nieco, zmęczony, i chciałbym toto toto i tamto, ale nic nie robię, nic. Tylko palę. No i w taki sposób to ja właściwie nigdy nic nie zrobię. No, coś może robię jednak, tzn. zbieram esemesy. Ale żeby mieć esemesy to sam muszę je pisać. Z takim Alanem to mam już ich sto. No czysta poezja. W ostatnim nazwał mnie „syfem jednym” i „opryszkiem wiejskim”. Esemesy są mi potrzebne, bo na ich podstawie napiszę coś do „Compositae”. Bo tam wtedy musi być czarno na białym, jakim to jestem dziwakiem. Że nie potrafię się nawet zakochać. Normalnie żyć. Że zawsze szukam siłowej konfrontacji z normalnością. Ale trzeba by zacząć to „Compositae” pisać, a nie piszę. Tylko palę. Komp mi nawalił, nie otwiera mi edytora tekstu i w ogóle. Ech…
Dokładnie i identycznie takie same słowa co te z 23 grudnia 2008 do Doroty Bachmann zamieszczone powyżej, skreśliłem jeszcze tego samego dnia, tj. 23 grudnia 2008 najpierw do niejakiej Judyty alias niejakiej Małgorzaty Dobrzyńskiej. Potem do Waldka Jochera. Potem do Edyty Łakomy. Potem do niejakiego gościa używającego pseudonimu Konglo/pupillo czyli zdaje się do niejakiego gościa używającego pseudonimu Tadeusz Borowski. Potem do Aleksandry Zbierskiej. A potem jeszcze do Małgorzaty Gołąbek. A na samym końcu do Jacka Dehnela. A nawet sprawdziłem to dokładniej – oryginał, pierwszy był do Edyty Łakomy. Tu się zatem wysiliłem. A dla pozostałych już mi się nie chciało.
23 kwietnia 2009 w mejlu do Doroty Bachmann napisałem tak:
No cóż, teraz muszę się w końcu zająć literaturą. Piszę na nowo „Compositae”. Mam już 2 strony nowego „Compositae” i 60 stron starego „Compositae”, te sprzed lat, oraz 10 tysięcy luźnych do niego notatek! Straszny bałagan. W sumie nie wiem, czy dam radę to wszystko podźwignąć, uporządkować, i jeszcze z tego wyczarować własny świat, bez względu na to jaki on tam jest.
Tymczasem 23 kwietnia 2009 w mejlu do Waldka Jochera napisałem jednak krócej:
Poza tym wracam do „Compositae”. Muszę wracać. Żeby rozliczyć się w końcu (…).
6 maja 2009 tak oto napisałem do Małgorzaty Gołąbek:
Mam jeszcze chorobowe. Chciałem je wykorzystać na pisanie, ale nici z tego. Coraz bardziej mnie wkurwia mój sprzęt, no nie, nie ten :), ale ten inny – komputer po prostu. Od miesięcy mi nawala i nie da się na nim korzystać z edytora tekstu, bo mi albo blokuje albo zawiesza non stop. No a bez edytora i drukarki to ja nie ruszę! To ja sobie mogę pisać i pisać, i mi tylko będą narastały kartki, fiszki, bałagan, burdel i tyle. I to mnie boli. Mam czas, mógłbym zrobić porządek, a tu chuj kaplica! (…).
Ostatnio odczuwam wielką i przemożną potrzebę, co by wrócić do „Compositae”. Ja w ogóle będę autorem jednego dzieła – „Compositae” właśnie! Ale w innej wersji niż z fragmentów, które znasz, bo w tej starej wersji od paru lat nietkniętej, Compositae nie przejdzie. Tych parę lat potrzebowałem, żeby Compositae zacząć tak właściwie pisać od nowa.
Wracam więc do „Compositae”. Muszę wracać. Żeby rozliczyć się w końcu (…).
A 7 maja 2009 pisząc do Małgorzaty Gołąbek tak oto zamiast do rzeczy wprost, wysiliłem się finezyjniej i do powiedzenie rzeczy wykorzystałem karkołomną potrójną negację:
Małgosiu. W „Compositae” nie ma żadnego fragmentu nie do dalszej obróbki.
itd
itd
Takich wyjątków korespondencyjnych mógłbym tu przytoczyć więcej i więcej. I teraz pomyślcie, czy coś się zmieniło? Czy ukończyłem „Compositae”? Czy go kiedykolwiek ukończę? Owszem, początek zawsze był, ale to wszystko. Tak więc „Compositae” zmieniałem ciągle, w środku, na końcu, w każdym fragmencie, ale nigdy na początku. Niedawno znalazłem parę wersji „Compositae” sprzed lat, i wszystkie były pozmieniane wszędzie, za wyjątkiem początku. Odpowiednio ten początek w kolejnych wersjach wyglądał tak:
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 31 lat.
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 32 lata.
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 33 lata.
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 34 lata.
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 35 lat
Mam na imię Roman Knap, mieszkam w Gliwicach i mam 36 lat.
Znalazłem więc te wszystkie wersje i tak z nimi usiadłem. I nagle usłyszałem:
– Naprawdę, jestem stół – powiedział stół i uderzył się w pierś.
– Naprawdę, jestem obrus – powiedział obrus i uderzył się w pierś.
– Naprawdę, jestem radiomagnetofon CD – powiedział radiomagnetofon CD i uderzył się w pierś.
– Naprawdę, jestem komputer – powiedział komputer i uderzył się w pierś.
– Naprawdę, jestem Roman Knap – powiedziałem do stołu, obrusa, radiomagnetofonu CD i komputera, które jeszcze tylko czekały, aż uderzę się w pierś.
I tak czekały, i czekały…
16 listopada, 2010 o 5:18
romek – dziś leje jak z cebra, mam dzień wolny więc czytam tak o twoich przygodach i czytam. raz się smucę, raz uśmiecham czasami nawet współodczuwam z tobą chłód oraz ból umęczonych pracą dłoni. w przerwach podczytuję sobie forum nieszufladowe. jestem spragniony newsów z literackiego świata, któremu to przyglądam się z oddali. niczym umorusany błotem dzieciak z twarzą przyklejoną do okna remizy strażackiej, w której odbywa się wieczorek literacki chłonę każde zdarzenie, każdą informację. I oto, co wyczytałem na nieszufladowym forum:
Wyniki XXXIII OKP im. H.Poświatowskiej
Protokół
z posiedzenia komisji konkursowej
XXXIII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego
im. Haliny Poświatowskiej
(…)
Niby nic, niby kolejna notka o wynikach któregoś tam z miliona ogólnopolskich konkursów poetyckich. Jednak czytam dalej:
Komisja konkursowa w składzie:
– Jacek Dehnel
– Roman Honet
– Adam Wiedemann
(…)
łał! Taka komisja konkursowa! Honet, Dehnel, Wiedemann – to musi być jakiś bardzo prestiżowy konkurs, którego organizatorzy mają kupę forsy do podziału nie tylko między laureatów ale także między jurorów.
Ale nic, czytam dalej:
po zapoznaniu się z 517 zestawami wierszy
(…)
Teraz zaczynam wierzyć w supermoce, które skrywa pierścionek z plastykowym oczkiem noszony przez Jacka Dehnela na małym paluszku. 517. zestawów wierszy – żeby to przeczytać to trzeba być nie greckim herosem, ani nie olimpijczykiem lecz koniem. Niech każdy zestaw wierszy składa się tylko z trzech tekstów. 1551 wierszy do przeczytania! Ja bym to czytał przynajmniej rok. Ale policzmy – jeżeli rok ma 52 tygodnie a ja czytam jeden tomik na tydzień to daje razem: 52 tomiki. Średnio każdy tomik składa się z 50. wierszyków – wychodzi, że czytam rocznie 2600 wierszy. Ups! Czytałbym niecały rok.
Liczę, dziwię się ale nie przerywam lektury anonsu na nieszufladowym forum. Wreszcie widzę nazwiska laureatów. W kategorii „po debiucie” wygrywa! Wygrywa! Wygrywa! No kto? Kto? Może małe zadani domowe:
Treść zadania:
W konkursie poetyckim wzięli udział:
a) Maciek Woźniak,
b) Zbigniew Milewski
c) Piotr Tomczak
Pytanie: który z poetów wygra konkurs jeżeli jednym z jurorów będzie Jacek Dehnel?
16 listopada, 2010 o 5:36
Już wiem, dlaczego mam tyle czasu! Ot, po prostu nie biorąc udziału w żadnych konkursach, śledzenie kto jest w komisji i kto z tego powodu ma więcej szans na zwycięstwo, ich zatem werdykty, latają mi koło dupy! Ale tym razem, bo mnie marek przekonałeś, a niech tam, Maćku Woźniak – gratuluję… przyjaciół!
16 listopada, 2010 o 5:43
A tak poza tym, Marek mnie raczej wkurwia, że pomysł „tytoniowego getta” Macieja Kaczki jakoś tak dziwnie się składa jest nieco podobny o naszej „reklamy” „Palenie zabija”. A on twierdzi, że ten pomysł ma od Niemców…
16 listopada, 2010 o 5:54
romek, a niech biorą te pomysły, wszystkie i ile się da. ja bym się tym nie martwił a zacząłbym gdyby przestali brać.
W sprawie Zadania z treścią – oto mała podpowiedź, dokładniej cytat pochodzący z nieszuflady:
D: A wyjechałem sobie. Siedzę z Klicką u Woźniaków i komentujemy razem.
W: Pojedliśmy wczoraj kiełbasy przy ognisku, pospaliśmy, po czym – pokrzepieni – powracamy.
K: Ale, ale – łżecie jak psy. Napiszcie prawdę: jesteśmy w Ouagadougou, porwani przez zakleszczonego agenta wywiadu Burkina Faso w celu wymuszenia zeznań dotyczących deficytu kiełbasy na ouagadougskim wolnym rynku oraz wyjaśnienia kwestii wysokiej umieralności lasów deszczowych gdzie indziej. Ot co!
Woźniak von Dehnel und zu Klicka | 2006-06-18 13:09:42
Kolejne Zadania z treścią układają się same:
1) Ile kiełbas musiał upiec Maciek Woźniak na grillu, by zdobyć pierwszą nagrodę?
2) Ile kiełbas musiał zjeść Jacek Dehnel zanim został jurorem?
3) Ile kiełbas zjedzą chłopcy wspólnie do roku 2020?
16 listopada, 2010 o 6:20
Oj marek, że ty wszędzie widzisz protekcję! że ludzie się znają, to normalka, dziś wszyscy się znają! A może Woźniak był faktycznie tam najlepszy? A może Woźniak potrzebuje kasę, bo nie ma co włożyć do garnka? Dziś jemu pomogą, on pomoże jutro. Poezja to jedno, ale życie to drugie. Trzeba być ludzkim Marek. Pomagać potrzebującym…
16 listopada, 2010 o 6:30
Marek, bo przecież wiadomo, że te wszystkie konkursy literackie pełnią zamaskowaną nieoficjalną funkcje „biur pracy”, udzielających zasiłku autorom, co by jakoś przeżyli… aż do czasu, gdy trafi się jakiś producent filmowy albo jaki inny, zgarnie pomysł i zabuli autorowi za pomysł. Konkursy, gazetki, nawet stołka redakcyjne mniejszych gazet to moim zdaniem tylko taka poczekalnia… na tą jedną chwilę, uśmiech od producenta :)
16 listopada, 2010 o 6:42
ja widzę protekcję? ty sobie jaja robisz. Ja nie widzę żadnej protekcji – przecież wiadomo, że juorzy konkursów dostają utajnione zestawy wierszy opatrzone zaledwie tak zwanym godłem. mało tego – jurorzy nie znają się z uczestnikami konkursów a co najwazniejsze: nie wymieniają się z nimi uwagami na temat nadesłanych wierszy. przecież ja to doskonale wiem. powiem ci więcej, że gdyby nie owe krystaliczne reguły konkursów literackich, to w Polsce życie literackie nie byłoby takie wspaniałe!
Ja doskonale wiem, że Jacek Dehnel jako juror konkursu, w którym udział bierze Maciek Woźniak nie ma pojęcia, że ocenia wiersze Woźniaka. To prawda, że już dawno wymienili się numerami telefonów komórkowych i że na święta wysyłają sobie smsy, to prawda że urządzają sobie przyjacielskie spotkania, w trakcie których nie rozmawiają przecież o konkursach, o jurorowaniu ale w milczeniu konsumują grillowane kiełbasy. Jako że są młodzieńcami o nienagannych manierach nie mówią przy stole z pełnymi ustami, a usta mają zapchane tłustymi kiełbasami. I ostatnia sprawa – jestem święcie przekonany, że w środowisku literatów obowiązuja najwyższe standardy etyczne. Wszyscy literaci są jako ludzie dobrzy, bez skazy na zyciorysie. Wszystko jest ładnie i pięknie jak w telewizji.
16 listopada, 2010 o 7:10
Wiesz marek, ja tam nie wiem. Ja nie szukam prawdy, jak było naprawdę. Ja widzę efekt – że Woźniak się teraz cieszy, bo spłaci ratę kredytu, zapłaci zaległy czynsz, odbierze z lombardu telefon komórkowy, kupi nowe Najki i jeszcze mu zostanie na kurwy. I nawet jeśli to wszystko ma podtekst nieetyczny, jeśli to wszystko bierze się ze gdzieś ze zła, to ja po prostu tylko ufam, wierzę, że kiedyś ich ruszy sumienie. Weźmy np. taką Justynę B*. Zrobiłeś jej darmową reklamę, wypromowałeś, potem zgarnęła nagle 50 kawałków. I co? Ma na szynkę? Ma! Ma na żigolaków? Ma! I spoko, super, niech ma, niech żyje. Może jej się nawet należało. A pokrzywdzeni wtedy takim werdyktem i tak jakoś wkrótce dostaną to, co ich ominęło. Ale potem Justyna się na ciebie wypięła. I ja myślę, że ty marek myślisz, że jednak kiedyś, może za parę lat, ruszy ją sumienie? Może na to poruszenie sumienia czekasz? Tak więc, jeśli gdzieś jest zło, to nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać na głos sumienia. I wtedy cieszyć się, że jednak sumienia są. Wszystkich Marku ruszy kiedyś sumienie, wszystkich… Zło zresztą marku jest dowodem na istnienie sumienia, bo bez zła nikt z nas nie będzie wiedział, że je ma…
16 listopada, 2010 o 7:35
Weźmy np. ten wątek, w którym ludzie się przekomarzają, czy jesteś krytykiem czy nie. Wygląda on na tę scenę z Barei, kiedy gospodyni profesora kłóci się z drugą czy to prusak czy karaluch. Zarzuca ci się nierzetelność, brak oczytania (sic!), powątpiewa w „papiery doktoranckie”, a tymczasem pod tymi wszystkimi kontrowersjami na twój temat, tak naprawdę ukrywa się inny problem – że sami twórcy, pisarze,chcieliby mieć wychowanych przez siebie krytyków! Tak, odmawia się – akurat atakując ciebie (bo się najbardziej rzucasz w oczy) – otóż odmawia się krytykom prawo do własnego świata, własnych poglądów, własnego sposobu wyrażania („nie to nie jest krytyk bo nie używa słów postmodernizm, itp”), własnego stylu. Tak naprawdę za tą nagonką na ciebie stoi obawa, lek, strach, że krytyka może przyjąć formy niezależne. Skoro karaluchy: Maliszewski, Sławiński, Gutorow, autorzy BL jedzą z ręki autorom, to jak w takim układzie można ciebie nazwać karaluchem? Nie, marek, ty jesteś prusakiem! :)))
ps. w tym sensie pozytywnie odbieram w ogóle ostatnio Topolskiego. Musiałem to powiedzieć, bo podoba mi się strasznie jego kontra na pomysł BL „44”! Z Topolskiego jeszcze coś wyrośnie, ma grzbiet karalucha, ale pazurki prusaka. Czuć w nim niezależność… podobną do twojej :)
16 listopada, 2010 o 7:37
racja – największym fanem człowieka; istotą, która najbardziej w niego wierzy jest diabeł. ale jezeli mówimy o literatach to nie wydaje mi się dobrym pomysłem użycie w opisie kategorii dobra i zła. Tu chodzi o coś innego – o przyzwoitość.
Akt Pierwszy:
Załóżmy, że został ogłoszony konkurs – ogólnopolski ma się rozumieć itp., na najładniejszy zestaw wierszy. Załóżmy, że np. Przemek Łośko wysyła na niego swój zestaw, a ja jestem rzecz jasna jurorem. Jest jeszcze kilku innych, ale czy ktoś mi podskoczy? mi Markowi Trojanowskiemu? Wracając do rzeczy: otóż ja nie mam pojęcia, że Przemek wysłał swoje wiersze – ale czy jest możliwe, bym jego tekstów nie rozpoznał? czy mógłbym je przeoczyć w zalewie nadesłanego gówna? Oczywiście, że nie. Nawet zadzwoniłbym do niego. Mam numer na komórkę. I zapytałbym:
– Cześć, słuchaj czy wysłałeś swoje wiersze na konkurs? Bo ja tu właśnie czytam taki jeden wiersz i myslę, w zasadzie mam pewność, że napisałeś go ty?
Niezależnie co by mi odpowiedział, to i tak potrafiłbym rozpoznac bezbłędnie jego wiersze, tak samo jak potrafię rozpoznać teksty Pasewicza, Kopyta, Kaźmierskiego, Radczyńskiej itd.
Akt drugi
I w tym momencie na scenę wchodzi Przyzwoitość. Odziana w białą, schludną kieckę. A ja muszę wybrać:
a) czy wiersze Przemka wygrają? Bez trudu potrafię uzasadnić, że są najlepsze spośród nadesłanych. Zresztą nawet, gdyby były nieudane, to nie pierwszy raz się zdarzyć może, że dzięki odpowiedniej interpretacji słaby wiersz urasta do rangi dzieła absolutnego.
b) czy może odłożę jego wiersze – okażę się despotą i wykluczę je z konkursu. Wyeliminuję po cichu, tak żeby nikt nie wiedział (na przykład spalę)
c) czy może zrezygnuję z gaży jurora i złożę rezygnację.
Akt Trzeci
Nieważne jak wybiorę i jak mądrze oraz rzeczowo uzasadnię swoją decyzję, to moje działanie będzie albo przyzwoite albo nie. nie ma trzeciej drogi.
16 listopada, 2010 o 13:54
Romek, jaką datę mają twoje najstarsze zachomikowane e-maile?
16 listopada, 2010 o 23:53
Iza, a czemu pytasz?
17 listopada, 2010 o 0:13
czytam rozważania Romana Bromboszcza na temat ważenia myśli.
„Myśl nigdy nie jest zważona
dlatego znaczek nie ma znaczenia
Nie można zważyć zawartości koperty
choć niektórzy twierdzą
że istnieje coś takiego jak waga myśli”
To chciałabym krzyknąć za Witoldem Gombrowiczem Dzika potęgo myśli wątłej, ale w tym wierszu potęgi niestety nie dostrzegam, za to nijakość wywodu tak. Nic w nim nie ma nowego. Nie powstało nowe zaskakujące równanie, na tyle interesujące ,aby skupić moją uwagę.
Ciekawe ile czasu zajęło artystyczne wkładanie myśli do koperty, dopasowywanie do niej znaczka autorowi?
” to lub owo” nie jest dla mnie wytłumaczeniem, dlaczego ten wiersz powstał.
Dla samego mędrkowania z nudów?
17 listopada, 2010 o 0:34
Romek, ponieważ ja co jakiś czas, najczęściej wtedy gdy outlook przestaje działać, a to zdarza się raz na kilkanaście miesięcy, tak jest zaśmiecony listami, usuwam wszystko.
Traktuję więc e-maile po macoszemu, co z komputera to i z oczu i z serca.
Utworzyłeś specjalny katalog: korespondencja z poetkami/poetami?
17 listopada, 2010 o 1:49
Iza – ja ma naturę archiwisty, niczego nie usuwam; niewątpliwie komputer jest lepszym archiwistą niż serce czy oczy, dlatego już dawno wymieniłem te organy na dysk twardy – tak, Iza, tam mi bije dysk twardy :) W ogóle jestem pierwszym człowiekiem z wbudowanym twardym dyskiem zamiast serca :) Ponadto w dłoni mam również wszytą podskórnie komórkę, i przynajmniej jeden to ma plus, że już nikt mi jej nie zajebie (tzn. musiałby mi odciąć rękę); no i w ogóle różne mam w sobie zainstalowane bajery jeszcze i nowinki techniczne, bo ja idę naprzód, z duchem XXII wieku!
I tobie Iza radzę to samo – zgłoś się natychmiast na operację do Kliniki Biocybernetyki Serca, niech ci tam wszczepią twardy dysk! Będziesz wniebowżięta! :)
Katalogu specjalnego nie prowadzę, korespondencję (z różnym osobami) mam w sumie w wielkim bałaganie.
ale ale, Iza a ty co? nie pisujesz se np. z poetami. Od poetów są listy najciekawsze, a jeszcze jak poeta jest kobietą to dopiero się w tych listach dzieje i jest odjazd! Pod tym względem np. żałuje że nie koresponduję np. z… z… o, Grocholą! Grochola to na pewno jest wariatka, widziałem ją kiedyś w tv, owszem pisze grafomańskie bzdury (a bo kobiety na ogół piszą bzdury, zwłaszcza jak mają bachory na utrzymaniu), ale myślę, że jest w niej jakaś trzpiotka, musi fajne listy pisać…
17 listopada, 2010 o 4:26
Iza, nie zastanowił Ciebie fakt, że Bromboszcz nawołuje do obywatelskiego nieposłuszeństwa?
Jak nie ma treści w środku, nie trzeba naklejać znaczka na kopercie, niech Poczta polska szczeźnie.
Bromboszcz nie mędrkuje tylko filozofuje. Wczuj sie w rolę studentki kierunku humanistycznego, aby móc poczuć głębię zdania o niektórych.
17 listopada, 2010 o 4:45
fakt, to filozofia najwyższej próby i lotów. I żeby nie być gołosłownym kilka przykładów:
„mam ciepłe przypisy, czy to litery obiecują mnie?” [apokalipsa rzeczy] – na moje oko to późny Wittgenstein a może wczesny Tarski? Jest w tym coś z Carnapa, może nawet Jaakko Hintikka się załapie.
„tu dźga się pociągi z żelbetonu mieczem Demostenesa” [ defilator] – o tu inspiracje Antykiem. Miło, ze ktoś tworząc niezwykle oryginalny system filozoficzny, którego istotą jest kształt fontu, nie zapomina o tradycji.
„sierść ziemi usypia elektryczne ulice” [organizm szczelinowca] – tu Bromboszcz nawiązuje explicite do innej współczesnej filozofki – Agnieszki Wolny-Hamkało, która w swoim systemie filozoficznym rozwineła teorię na temat: ” Obwodnic śpiących przy lasach jak płazy”
Najgłębsza głębia, z którą ma do czynienia Roman Bromboszcz znajduje się jednak gdzie indziej. Otóż kiedy on, jako filozof wyprodukuje kolejną błyskotliwą myśl w stylu: „Cisza jest milczeniem a milczenie bezgłosem” udaje się w przerwie do toalety. Otwiera klapę i zaczyna się wpatrywać: widzi bowiem coś tak przeraźliwie głębokiego, otchłań, której nie zdefiniowano w żadnej z teorii sensu ani ontologii.
17 listopada, 2010 o 11:48
Romek, ciałem rządzą już implanty dla wygody, jesteś tego najlepszym pisemnym dowodem.
A ja dlatego ukrywam się w podziemiu i staram się w czeluściach nie dopuścić do powstania terminatorów.
Dla mnie poezja Romana Bromboszcza należy do nowego gatunku literackiego tworzonego przez cyborgi. W tym tkwi poważne niebezpieczeństwo.Nie ma co liczyć na chaos, na namiętność w wersach.
Od dwóch lat ograniczyłam do minimum korespondencję z literatami. Wolę rozmowy.
17 listopada, 2010 o 12:00
hula, Roman Bromboszcz napisał długi „Traktat pocztowy”, w którym udowadnia, że poczta jest zbędna.
„Myśl śle się do siebie zaadresowanym listem
którego nikt nie przynosi”
itd, itd,
nadmiar mądrości wylewający się z „Digital.prayer” mnie przytłacza, a poważnie doprowadza do ziewania.
17 listopada, 2010 o 12:01
Marek, nie chcę cię martwić, ale jak dowie się rzecznik praw dziecka, że zmuszasz syna do czytania współczesnej polskiej poezji, będziesz miał się z pyszna. Na pewno podpadasz pod paragraf z kodeksu rodzinnego za dręczenie dziecka.
Takiej poezji nie godzi się podsuwać malcom.
17 listopada, 2010 o 13:09
jeżeli chcesz być rebeliantką walczącą z terminatorami, musisz poświęcić się dla dobra ludzkości i nauczyć si na pamięć wierszy Romana Bromboszcza.
Czy to nie on jest przywódcą poezji cybernetycznej? Iza, aby zwalczać, musisz poznać ;-)
17 listopada, 2010 o 14:33
Roman: Wpadnij do mnie na film, chętnie posłucham krytyki, ale nie zapłacę niestety.
Gospodarz: ciekawe opracowanie, odnoszę jednak wrażenie, że trochę na siłę pisane.
17 listopada, 2010 o 17:36
Roman: Twoja historia z Ojcem i notowanie tego przypomina film Koszałki „Takiego pięknego syna urodziłam” – zobacz – niezły (np YouTube).
A co do pracy – tak zachwycać się pracą fizyczną rzeczywiście może tylko człowiek, kto robi to w ramach kaprysu, od święta czy 15 min dziennie. Albo na zasadzie prostej opozycji do pięknoduchstwa (popatrzcie galanty z melonikiem na prawdziwego człowieka – z potu rodzi się sztuka prawdziwa).Chyba że..przywykł i traktuje to jako doskonalenie charakteru (czy trening w rodzaju Karate Kida)
18 listopada, 2010 o 2:43
hula, nawet nie zdajesz sobie sprawy ile determinacji musiałam w sobie wykrzesać, aby przeczytać dwukrotnie dzieło Romana Bromboszcza.
Na przykład tekst na stronie 12
„Prosić będę pysk
i dam wam rechotu
by był z wami na wiekach
Nie zostawię was stertą
przyjdę do was”
czy uważasz, że odnośniki do modlitwy chrześcijan dają się obronić artystycznie? Co w tym jest? według mnie wyłącznie efekciarstwo, zbitki słów, ale na pewno nie obrazoburstwo.
Następny przykład: wiersz „Elektroniczna literatura”
„Schodzi się po schodach w dół schodami
Schodzę po schodach w dół schodami
zabiera się urządzenia i instrumenty
zabieram urządzenia i instrumenty”
co można o tym wierszu napisać istotnego, według ciebie? według mnie nic
Oczywiście, gdybym była admiratorką Romana Bromboszcza mogłabym bajdurzyć pisemnie o odhumanizowaniu współczesnego świata, w którym bardzo trudno jednostce odnaleźć swoją podmiotowość.
Mogłabym podeprzeć się inżynierią genetyczną, aby dalej ciągnąć pseudo rozważania nad treścią zawartą w tomiku Digital.prayer. Ładnie pasowałby w tym przypadku cytat Stanisława Brzozowskiego o tym, że z czasem „Człowiek zostanie wynaturzony, a przyroda uczłowieczona”
I czy człowiek, który majstruje przy genetyce, jest przez to wolny?
Zachowałabym się więc jak inni krytycy/recenzenci, bo starałabym się narzucić swoje treści, omijając wiersze Romana Bromboszcza.
18 listopada, 2010 o 20:03
Specjalistów od Platona zapraszam do wytknięcia mi ewidentnych przekłamań, bo wytarłem sobie nim właśnie bezpodstawnie usta. Link, wiadomo, odpada, ale gdzie to jest – wie Roman Knap. Dobranoc
19 listopada, 2010 o 6:11
Iza:
poezja cybernetyczna to jak zachłyśnięcie się cybersexem. Z tego się wyrasta-;)
Bromboszcz bawi się w tworzenie reklamy. Dlatego litera zmienia kształt, słowo się przeistacza, a czytelnik ma poczuć „uniwersum empiryczne”, co z tego, że zafałszowane. Taka jest reklama!
19 listopada, 2010 o 22:08
Marek, jebnąłbym o warsztatach w BL, wlepisz jak jebnę? ( Zresztą obiecałeś)
20 listopada, 2010 o 17:41
http://tubyłjakiślinkdojakiejśstrony.com/ale-już,go/niema-bogoskasowa1em
[wpis cenzurowany]
21 listopada, 2010 o 1:59
Kamilu, jak jebniesz to wkleję. Bez chwili namysłu