Dżak wraz z pozostałymi członkami swej bandy biernie obserwował jak zamaskowani funkcjonariusze policji zakuwają starszego pana w kajdanki i prowadzą do radiowozu.
Kiedy policyjne polonezy z piskiem opon odjechały w nieznanym kierunku, a tym samym krakofskie ampluła wróciło do względnego constans zaburzonego przed chwilą interwencją zwartych oddziałów prewencji, Atomizer powiedział:
– Ciekawe, co przeskrobał.
– Ciekawe, ciekawe zawtórowała mu Lusia, która nijak pojąć nie mogła, dlaczego taki mądry człowiek, znający obce języki został aresztowany.
Dżak jako przywódca bandy zawsze starał się nie tylko wyjaśniać istotę zjawisk atmosferycznych, które budziły lęk u podwładnych, ale rozstrzygać wszelkie dylematy swych poddanych. I tym razem stanął na wysokości zadania.
– Moi mili powiedział Ten cały incydent można wyjaśnić na kilka sposobów. Jednak najbardziej prawdopodobna interpretacja tego zdarzenia, musi uwzględnić stosunki polsko-niemieckie sięgające czasów Jagiełły i Zakonu Krzyżackiego a zwłaszcza dzieje Juranda i historię dwóch, nagich mieczy. Jak zapewne wiecie w historii świata odgrywaliśmy zawsze rolę pozytywnych bohaterów. Jednak jeżeli chodzi o casus Juranda i dwóch nagich mieczy, było zgoła inaczej. Otóż Jurand, który na stale mieszkał w Spychowie, wybrał się pewnego razu na polowanie, na dzika. Szedł sobie tak przez las i nawoływał: cip, cip, taś, taś! Dziki, gdzie jesteście!. Żaden dzik jednak nie odpowiedział na owo nawoływanie. Jurand słynął w całej okolicy z tego, że jak wracał z polowania, to tylko ze zdobyczą. Tym razem jednak nie było żadnego dzika, którego skóra mogłaby zdobić jego izbę. Słowem: zero dzika na horyzoncie. Nadchodził zmierzch. Jurand stracił nadzieję na to, że uda mu się upolować choćby warchlaka. Zrezygnowany usiadł przy ognisku i zaczął kombinować, jak tu się wytłumaczyć mieszkańcom Spychowa z tego, że wraca bez soczystego dzika. Różne pomysły przychodziły mu do głowy. Jednak, żadna z wymówek, które sobie naprędce konstruował nie wydawała mu się przekonująca na dłuższą metę. Mógłby oczywiście powiedzieć, że dziki emigrowały na zachód w poszukiwaniu żołędzi, ale kto by mu w to uwierzył? I kiedy tak bezskutecznie rozmyślał przed rozpalonym ogniskiem, polska duma i honor dały o sobie znać. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że za wszelką cenę musi obronić honoru Polaka-łowcy, Polaka-żywiciela, Polaka-wojownika. Wówczas to posunął się do ostateczności. Wyjął żarzące się polana z ogniska i wypalił sobie oczy. Uznał wówczas, że to będzie najbardziej przekonujące wyjaśnienie: oto on, któremu źli Krzyżacy wypalili oczy, aby ten nie mógł dostrzec i upolować dzika. Nie przewidział tylko jednego, że jako ślepiec może nie odnaleźć drogi powrotnej do Spychowa. Po krótkim: pssss, pssss, było już po sprawie.
– Dżak, proszę cię, to takie okrutne! przerwał mu nagle Lusia, krzywiąc się z obrzydzenia.
– Okrutne, czy nie odpowiedział Dżak tak się stało. Jurand już był ślepy. Próbował trafić do domu, ale nie bardzo wiedział, w którą stronę iść. Szedł więc na ślepo…
– Hehehe przerwał mu szyderczym śmiechem Adamski, który pojął istotę dowcipu w tej całej opowieści i dodał: – Szedł po omacku.
– Na ślepo i po omacku potwierdził Dżak. Co więcej kontynuował – Jurand cały czas się potykał o różne korzenie to kamienia, tak, że po jakimś czasie wyglądał jak obstrzępiony dziad. Pewnie byłby zginął w labiryncie leśnych ścieżek, gdyby nie rycerz zakonu Krzyżackiego, którego spotkał na drodze. Był to najmłodszy potomek rodu von Jungingen, który zmierzał do komturii w Malborku. Prawdziwy zapaleniec i jeszcze idealista. Wierzył w krzyż wyszyty na swoim białym płaszczu i wszystkie wartości, które reprezentował. Dlatego zlitował się niczym miłosierny Samarytanin nad owym żebrakiem, i podał mu dwa nagie miecze, by ten mógł się na nich wspierać i co chwilę stukać nimi o siebie, by ktoś go usłyszał. Jurand bez zastanowienia przyjął te dwa nagie miecze i obiecał, że odda, jak tylko trafi do domu. Młody von Jungingen powiedział wówczas: Trzymam cię za słowo i odjechał w swoją stronę. I tak oto Jurand, podpierając się na owych mieczach i co chwilę nimi stukając, w końcu zwrócił na siebie uwagę polskich rycerzy, którzy orszakiem przemierzali słowiańskie knieje w poszukiwaniu kłusowników. Ulitowali się oni nad rodakiem i postanowili odwieźć go prosto do Spychowa. Wypytywali po drodze Juranda o przyczynę jego ślepoty. I właśnie wtedy Jurand wymyślił historyczne kłamstwo. Nie chcąc wyjść na idiotę, który dokonał samookaleczenia by ratować honor Polaka-żywiciela, łowcy itp., powiedział, że to źli Krzyżacy otoczyli go w pięćdziesięciu, że trzydziestu ośmiu położył trupem, lecz w obliczu przeważających sił wroga skapitulował, a ci w zemście za poległych braci wypalili mu oczy. Na koniec dali mu dwa nagie miecze, jako cyniczny gest pogardy dla kaleki. Właśnie ta historia przyczyniła, mimo że zmyślona, stała się prolegomeną do wojny Polski z Zakonem Krzyżackim. Kiedy w 1410 r., nieopodal Grunwaldu, pałający żądzą zemsty za oczy Juranda, polscy rycerze rozgromili armię Zakonu, przywieźli Jurandowi jako trofeum żywego von Jungingena, tego samego, który onegdaj pomógł mu w lesie. Jurand wówczas był już świadomy skutków swego oszustwa. Targały nim wyrzuty sumienia, które odbierały mu dobry sen. Jednak do końca grał swoją rolę. Kiedy rzucono mu do kolan związanego rycerza, powiedział mu, że mu wybacza i żeby puszczono go wolno. Młody von Jungingen miał wówczas powiedzieć: Panie, a gdzie te dwa miecze, które obiecałeś oddać, jak trafisz do domu?. Jurand nic nie odpowiedział, młodego rycerza zaś wygnano bez owych mieczy. Jednak niemiecka skrupulatność dała o sobie znać kilkanaście wieków później. Jeden z ministrów kultury Niemiec, zaczął domagać się zwrotu zagarniętego mienia Krzyżackiego od rządu polskiego.
– Ale jak to się ma do tego naszego Niemca, którego przed chwilą aresztowano? zapytała Lusia.
– No właśnie? poparł ją Adamski.
– Ależ wy jesteście niedomyślni odpowiedział z politowaniem Dżak Czy nie zwróciliście uwagi na uprzejmość tego pana, czułość i opiekuńczość, gdy prowadził mnie pod rękę? Czy nie zrozumieliście tego, co mówił?
– No wiesz, Dżak, przecież tylko ty znasz języki obce powiedziała Lusia, lekko poirytowana uwagą na temat swej ignorancji.
– Fakt odpowiedział Dżak i dodał Ale przecież mogliście już z jego zachowania wywnioskować, że to jest jakiś inny rodzaj Niemca.
– A to dlaczego? zapytał tym razem zdziwiony Atomizer.
– Dlatego, że Niemcy, to barbarzyńcy śmierdzący piwem, którzy w wolnych chwilach robią z ludzi mydło…
– No wiesz! przerwała mu stanowczo Lusia To takie niepoprawne politycznie, co właśnie teraz mówisz i takie krzywdzące dla innych.
– Masz rację powiedział po krótkiej chwili namysłu Dżak Niektórzy z nich w wolnych chwilach piszą wiersze i opery, ale generalnie, to kombinują jak z ludzi zrobić mydło. Ten jednak był inny. Był schludnie ubrany, ogolony, wyperfumowany i o nienagannych manierach.
– Coś w tym jest przytaknął mu Adamski, który właśnie przypomniał sobie lekcję historii, na której omawiano temat drugiej wojny światowej.
– Jestem przekonany kontynuował Dżak że ten Niemiec, którego właśnie aresztowano, to potomek von Jungingenów, który przyjechał do Polski by odebrać dwa nagie miecze pożyczone onegdaj przez jego praszczura Jurandowi, by ten odnalazł drogę do domu.
Lusia już nic nie powiedziała. Nie była do końca przekonana tym wyjaśnieniem, ale nie chciała więcej dociekać w obawie, że Dżak może odebrać jej wątpliwości za próbę naruszenia, a nie daj boże, obalenia jego autorytetu jako przywódcy. Milczał tez Atomizer. On też nie był zadowolony z interpretacji zdarzenia, którą przedstawił najlepszy przyjaciel. Jednak jego milczenie miało inne źródło niż w przypadku Lusi. Atomizer liczył na boski seks w pokoju hotelowym, dlatego nie chciał, aby jego przyjaciel popadł w depresję, której powodem mogło być pytanie sceptyka. Wiedział, że Dżak ma skłonność do takich stanów, dlatego, powodowany potrzebą zaspokojenia własnej chuci, zdusił w sobie wszelkie wątpliwości i wezwał taksówkę, która zawiozła ich prosto do hotelu,