Był krakofski typowy dzień, jaki zwykle o tej porze roku mógł dziać się tylko w Krakofie.
Na starym rynku gołębie dokarmiane okruszkami krakofskiego chleba, robiły swoim dobrodziejom śliczne, krakofskie kupy na głowy. Należy wiedzieć, że o ile w innych częściach Polski ptaki prozaicznie wysrywały się na ludzi, tak w Krakofie, mieście królów i poetów, ptaki defekowały śliczną, misternie uformowaną w drobne zawiniątko kupą o niebywałej wręcz fakturze i konsystencji, tylko na głowy przechodniów. Nikt im nie miał tego za złe. Przeciwnie. Ludzie sami prowokowali ptaki do tego. Powszechnie wierzono, że dzień rozpoczęty z gołębim kałem na głowie, to dzień udany. Jako, że każdy człowiek chce mieć przynajmniej raz w życiu szczęście, dlatego Krakuf, ze względu właśnie na owe kupy gołębie, stał się mekką, do której zmierzali nieudacznicy z całego świata, w poszukiwaniu dnia szczęśliwego. Znaleźli się tacy, którzy zbili fortuny na tych nieszczęśliwcach. Sprzedawali za bajońskie sumy, naiwniakom z całego świata, hermetycznie pakowane kupy, robione domowym sposobem, które nie miały nic wspólnego z metabolizmem ptaków krakofskich. Należy wiedzieć, że tylko ekspert lub rodowity mieszkaniec Krakofa był w stanie rozpoznać w tym przypadku oryginał od falsyfikatu. Laik-turysta nie miał żadnych szans. Dlatego wielu to kupowało. Na szczęście władze miasta szybko zauważyły, że ten niecny proceder może zaszkodzić wizerunkowi Krakofa w świecie i szybko zabroniły tego rodzaju handlu. Na mocy decyzji rady miasta, kupy gołębi krakofskich stały się dobrem narodowym, z których każdy mógł korzystać za darmo i do woli. Sprzedaż kup została zakazana.
Ale najbardziej osobliwy stosunek do finalnego produktu metabolizmu owych szlachetnych ptaków krakofskich mieli poeci. Każdy polski poeta poczytywał sobie za punkt honoru wytarzać się w gołębich odchodach. Dominowało uzasadnione skądinąd przekonanie, że krakofskie guano pozwala osiągnąć taki stan świadomości, na którym to co jednostkowe rozpływa się w tym, co kosmiczne i na odwrót. Właśnie w ramach tego światka powstało powiedzenie: wiersz trzyma się kupy, które następnie uległo dehermetyzacji i upowszechnieniu jako związek frazeologiczny: trzymać się kupy. Dlatego też całymi tłumami poeci wyruszali na stary rynek w poszukiwaniu gołębich odchodów, aby następnie udać się do mrocznych piwnic i tworzyć swoje najwybitniejsze dzieła.
Jednak nie tylko ze względu na gołębie odchody Krakuf był miastem niezwykłym. Tylko tutaj wiatr, wbrew swej naturze wcale nie wiał, lecz recytował wiersze największych petów. Tylko tutaj każdy, szanujący się obywatel miasta zawsze miał w kieszeni tomik poezji. Tylko w tym mieście trawa rosła idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem podłoża. Poza tym panował tu niebywały spokój, sielanka pól elizejskich, po których przechadzali się poeci, różnej maści artyści i ci, którzy szukali szczęścia. I wydawać by się mogło, że w tym miejscu, jak w innym na ziemi, bezwzględna siła grawitacji straciła swoją moc. Tyle tu było natchnienia w okolicy, że odnosiło się złudzenie lewitacji nie tylko przechodniów, ale nawet krakofskich koszy na śmieci.
Właśnie takie okoliczności przyrody przywitały Dżaka, nieznajomego pana, Adamskiego oraz Lusię. Stali oni chwilę w głównym wyjściu dworca krakofskiego, podziwiając miasto poetów, artystów. Oto oni w samym środku cesarstwa natchnienia.
– Ach! westchnął głośno Dżak, zwracając twarz ku słońcu jak na prawdziwego wieszcza przystało.
– Ach! zawtórował mu Adamski tak na wszelki wypadek, żeby jego najlepszy przyjaciel nie był osamotniony w wzdychaniu.
– Ach! westchnęła także Lusia, która widząc wzdychających chłopców, jako nowa członkini bandy, postanowiła się dopasować.
Tylko starszy pan, który trzymał cały czas Dżaka pod rękę, nie westchnął, lecz uśmiechając się powiedział:
– Gleich Junge, wirst du schreien.
W tym czasie ptaszki sobie ćwierkały, trawa na trawniku przed dworcem rosła w swoim tempie, chmury leniwie sunęły po nieboskłonie. Nic nie zakłócało owej sielanki krajobrazu. No może za wyjątkiem zwartego oddziału prewencji policji, który znienacka otoczył całą czwórkę.
– Stać! Policja! Nie ruszać się! Ręce do góry! wykrzyknął gruby osiłek w mundurze policyjnym i kominiarce na twarzy, celując do nich z karabinka bojowego.
Lusia skamieniała. Natychmiast rzuciła walizki i bez sprzeciwu wykonała polecenie.
Atomizer z Dżakiem także nie kryli zaskoczenia. Tylko starszy pan, który im towarzyszył wydawał się jakby mniej zaskoczony. Dżak uniósł ręce i powiedział z paniką w głosie:
– Ależ panowie, to jakieś nieporozumienie.
– Dokumenty! wykrzyknął zakamuflowany grubas.
Wszyscy członkowie bandy natychmiast zaczęli szperać po kieszeniach, w poszukiwaniu dowodów osobistych. Dżak trochę się zaszportał w długiej, czarnej kapocie, ale przebrnąwszy przez labirynt fałdek, zakładek, kieszeni zewnętrznych i wewnętrznych, także odnalazł etui z dokumentami. Starszy pan zaś stał nieruchomo.
– A pan! Pańskie dokumenty! policyjnym tonem powiedział do niego ten sam grubas.
– On jest Niemcem powiedział przestraszony całym zajściem Dżak.
– Acha! powiedział szef oddziału i po niemiecku zwrócił się do starszego pana:
– Papiere bitte.
Pan rozpiął prochowiec. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął brązowy, skórzany pugilares. Chwilę w nim szukając, podał dokument tożsamości policjantowi. Ten, zapoznawszy się wcześniej z personaliami Dżaka, Adamskiego i Lusi, skoncentrował całą uwagę na obcokrajowcu.
– Pan Adolf Kinderficker von Analverkher odczytał na głos stojącemu tuz obok innemu policjantowi i dodał:
– Sprawdź w bazie.
W czasie, gdy personalia były sprawdzane w policyjnej bazie danych, cała czwórka stała otoczona kordonem policji. Czy my jesteśmy jakimiś przestępcami? pomyślał Dżak. Czy my jesteśmy jakimiś terrorystami? pomyślał Adamski, wiedząc, że jego przyjaciel także w tej chwili myśli i nawet w myśleniu nie chciał go pozostawiać samemu sobie. Lusia, jako świeża w bandzie również oddała się procesowi refleksji. Pomyślała: Ale ten pan z policji jest mądry, tak samo jak Dżak. Też zna języki obce! Mój mąż musi być policjantem, oni wszyscy są tacy mądrzy!
Policja polska, której funkcjonariusze znani są na całym świecie, jako istoty o niebywale analitycznych umysłach, i tym razem się spisała. Sprawdzenie personaliów trwało zaledwie trzy godzinki. W tym czasie spojrzenia zakamuflowanych oficerów prewencji, skierowane były czujnie na otoczoną grupkę. Szef oddziału, grubas, jako że na kursie policyjnym zawsze celował na zajęciach psychologii behawioralnej, starał się wyśledzić najmniejszy choćby grymasik na twarzach Dżaka, Lusi, Adamskiego i starszego pana. Nieustannie analizował każdy gest, dokładnie lustrując wzrokiem reakcje ciała. Dokładnie przyglądał się dłoniom całej czwórki, czy się nie pocą, czy nie są zaciśnięte. Liczył też w pamięci oddechy zatrzymanych do kontroli. Wiedział, że jeżeli któryś z nich kłamie lub ma cokolwiek do ukrycia, to musi się zdradzić. A należy wiedzieć, że oficer dowodzący, który kierował tą akcją, był znany w środowisku policyjnym pod pseudonimem: Wariograf Niedozrobieniawchuja, ponieważ nikt go jeszcze nie oszukał.
W końcu odezwał się głos krótkofalówki:
– Menel, Szczurek, Adamski czyści. Niemca zatrzymać.